Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
49 osób interesuje się tą książką
Dylogia: Wyspa Cieni
Powieść autorki bestsellerowej serii „Liars”.
Nerissa Fountine od zawsze pragnęła uciec z miasta, które wydawało się jej obce i wrogie. W dzieciństwie żywiła przekonanie, że widuje duchy, choć nikt poza nią ich nie dostrzegał. To doświadczenie naznaczyło ją na lata, a ludzie zaczęli nazywać ją „nawiedzoną”.
Kiedy pojawiła się szansa na naukę w White Ghost Academy, położonej setki mil od rodzinnego miasta, dziewczyna sobie uświadomiła, że to jej droga do nowego życia i dostania się na prestiżowe studia. Dla Nerissy jednak istniał jeszcze jeden ważniejszy powód – musiała odnaleźć brata, który przed rokiem udał się na tę samą akademię i zniknął bez śladu.
Szybko odkrywa jednak, że szkoła nie jest bramą do lepszej przyszłości, lecz miejscem, gdzie strach staje się codziennością. Uczniowie z jej klasy giną jeden po drugim, a dawne demony Nerissy powracają silniejsze niż kiedykolwiek. Dziewczyna zaczyna się zastanawiać, czy to świat wokół niej zmienia się w koszmar – czy może jej własny umysł rozpada się na kawałki.
Dodatkowo na liście przyjętych uczniów znalazło się też nazwisko Santino Reyesa, znanego jako Czarny Kruk. Mroczna aura chłopaka od dawna budziła w dziewczynie niepokój. Łączyła ich wzajemna niechęć, zakorzeniona w przeszłości. To mimo wszystko nie przeszkodziło Reyesowi, aby zaproponować Nerissie pewien układ.
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia. Opis pochodzi od Wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 528
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © for the text by Jessica Foks
Copyright © for this edition by Wydawnictwo NieZwykłe, Oświęcim 2025
All rights reserved · Wszystkie prawa zastrzeżone
Redakcja: Kinga Jaźwińska-Szczepaniak
Korekta: Joanna Błakita, Martyna Janc, Aleksandra Płotka
Skład i łamanie: Paulina Romanek
Oprawa graficzna książki: Weronika Szulecka
ISBN 978-83-8418-484-4 · Wydawnictwo NieZwykłe · Oświęcim 2025
Grupa Wydawnicza Dariusz Marszałek
Ostrzeżenie
Prolog
Rozdział 1. Zjawa
Rozdział 2. Trzynaścioro Wybrańców
Rozdział 3. White Ghost Academy
Rozdział 4. Pierwsze zajęcia
Rozdział 5. Układ
Rozdział 6. Pierwsze podejrzenia
Rozdział 7. Uciekaj stąd
Rozdział 8. Dym
Rozdział 9. Siedem minut w piekle
Rozdział 10. Paranoja
Rozdział 11. Na oczach wszystkich
Rozdział 12. Jedna z Trzynaściorga Wybrańców
Rozdział 13. Kuchnia
Rozdział 14. Tunel
Rozdział 15. Jego krzyk zapamiętają korytarze
Rozdział 16. Dyrektor
Rozdział 17. Czarne lilie
Rozdział 18. Nie budź Cienia
Rozdział 19. Podsłuchiwacz w krzakach
Rozdział 20. Nie uciekniesz od nas
Rozdział 21. Cukierek albo psikus
Rozdział 22. Bal
Rozdział 23. Uciekaj
Rozdział 24. Kolejna ofiara
Rozdział 25. Polana
Rozdział 26. Odkrycie
Rozdział 27. Domek w lesie
Rozdział 28. Konfrontacja
Rozdział 29. Włamanie
Rozdział 30. Telefon i zdjęcia
Rozdział 31. Niektórych ludzi kocha się po cichu
Rozdział 32. Osiągnięty cel
Rozdział 33. Kronika Wyspy Cieni
Rozdział 34. „Żałujesz, że się poznaliśmy?”
Rozdział 35. Nikogo tam nie ma
Rozdział 36. Pierwszy uśmiech
Rozdział 37. „Zrujnuj nas doszczętnie”
Rozdział 38. Galop
Rozdział 39. Jezioro
Rozdział 40. Księżniczka o białych włosach i Król Kruków
Epilog
Podziękowania
Playlista
Przypisy
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Dla każdej osoby, która czasami czuje się niewidzialna – nawet w najciemniejszej samotności ktoś może dostrzec Twoje światło
Fantasma jest pierwszą częścią dylogii „Wyspa Cieni”. To thriller psychologiczny, po części wpisujący się w nurt realizmu psychologicznego, ale obfitujący też w wydarzenia, którym nadałam wymiar paranormalny, metafizyczny. Wyspa Cieni to miejsce stworzone wyłącznie na potrzeby tej książki. Granica między tym, co rzeczywiste i prawdopodobne, a tym, co niewytłumaczalne, pozostaje celowo niejasna, ma wprowadzać czytelnika w atmosferę niepokoju i tajemnicy. Jednak wiele z opisanych rzeczy nie mogłoby zaistnieć poza tą lekturą.
Pragnę także zaznaczyć, że Fantasma porusza trudne i złożone tematy przeznaczone dla dojrzałego odbiorcy. Zawiera też wstrząsające treści, które mogą wywołać silne emocje. Nie jest to zatem historia dla wrażliwych osób. Jako odpowiedzialna (za to dzieło) autorka muszę Cię uprzedzić, że w mojej książce znajdziesz wątki przemocy, samobójstwa, gaslightingu, czylimanipulacji będącą przemocą psychiczną. Oprócz tego w książce pojawiają się jeszcze:
– morderstwa,
– poczucie paranoi, osaczenia i zagrożenia,
– toksyczne relacje i destrukcyjne zachowania.
Jeżeli lubisz się bać, zatracać granicę między tym, co wytłumaczalne, a tym, czego nie da się wyjaśnić, zatapiać się w umysłach bohaterów i współodczuwać z nimi przeżywane sytuacje, a także szukać prawdy tam, gdzie inni wolą odwrócić wzrok, zapraszam Cię do zanurzenia się w tej opowieści. A kiedy już zamkniesz tę książkę, pamiętaj: to od Ciebie zależy, w co zechcesz uwierzyć.
W liceum rówieśnicy nazywali mnie nawiedzoną. Może dlatego, że nigdy nie wpisywałam się w ich obraz normalności. Według nich byłam dziwna – zbyt cicha, zbyt zamknięta w sobie, a do tego nosiłam piętno przeszłości. Opowieści o tym, że widywałam rzeczy, których inni nie mogli zobaczyć, uczyniły ze mnie miejscową świruskę.
Dlatego robiłam wszystko, by wtopić się w tło, by naprawdę stać się cieniem. Unikałam wzroku cudzych oczu, szeptów, bo czułam, że każde spojrzenie i każde słowo może mieć w sobie jad. A mimo to czasem łapałam się na tym, że chcę być zauważona.
Jednocześnie ukrywałam się w mroku i pragnęłam, aby to właśnie on – ten jeden chłopak – mnie w nim dostrzegł.
Miałam wrażenie, że jest taki, jaką ja nigdy nie mogłam się stać. Pewny siebie, przebojowy, otoczony ludźmi, którzy w przeciwieństwie do mnie wydawali się żyć w świetle. Każdy jego ruch był pełen energii, każdy uśmiech rozświetlał cały świat. Patrzyłam na niego z oddali, czekając na coś, co nigdy nie miało się wydarzyć. Był poza moim zasięgiem, jak lśniąca gwiazda, która za żadne skarby nie pozwoliłaby się nikomu dotknąć.
Wszystko się zmieniło, gdy zobaczyłam jego – tego drugiego.
Był zupełnym przeciwieństwem tamtego chłopaka. Cichy, wycofany, niemal niewidzialny. Miał w sobie coś, dzięki czemu dostrzegłam w nim własne odbicie, coś, czego nigdy wcześniej nie widziałam u nikogo innego.
On tak samo jak ja ukrywał się w cieniu.
Prawdziwe przebudzenie przyszło dopiero później – kiedy dostałam się do White Ghost Academy. Zostałam jedną z trzynaściorga uczniów z naszego liceum wybranych do tej elitarnej, tajemniczej szkoły. Wówczas jeszcze nie wiedziałam, że ten moment zmieni wszystko. WGA miała być szansą, biletem do nowego życia. Liczyłam, że dzięki niej wreszcie wyrwę się z cienia.
W rzeczywistości okazała się pułapką, z której nie było ucieczki.
To tam po raz pierwszy poczułam, co to znaczy być dostrzeżoną – nie jako świr czy osoba nawiedzona, lecz jako ktoś, kto ma znaczenie. Tam odkryłam, że mrok, który zawsze uważałam za część siebie, jest czymś znacznie głębszym i bardziej niebezpiecznym.
W akademii zaczęły mieć miejsce dziwne rzeczy – morderstwa, zniknięcia, sekrety. One niczym pająk swoją ofiarę wikłały nas wszystkich w nić.
W nić, w którą – jak się okazało – od zawsze byłam zaplątana.
Nie wiedziałam wtedy, że wkrótce przyjdzie mi stanąć twarzą w twarz z własnym przeznaczeniem. Że moje życie zmieni się w opowieść o przetrwaniu, zdradzie, miłości i śmierci.
Bo moja historia nie jest o tym, jak się odnalazłam.
To historia o tym, jak umarłam.
Nerissa
6 czerwca 2009 roku
Wzdrygnęłam się, gdy coś mnie obudziło. To coś było ciche, ledwie słyszalne, ale prawdziwe – wystarczająco prawdziwe, by wyrwać człowieka ze snu. Otworzyłam oczy i zobaczyłam tylko gęstą, przytłaczającą, otaczającą ze wszystkich stron ciemność. Nie była ciepła ani znajoma. Była zimna, obca i wroga, nie pasowała do mojego pokoju.
Leżałam skulona pod kołdrą, czując, jak serduszko bije mi szybciej. Było tak cicho, że słyszałam jedynie własny oddech – urywany, płytki, charczący jak odgłos suchych liści turlających się po asfalcie. Wmawiałam sobie, że nic się nie stało, aż do momentu, gdy znowu coś usłyszałam.
Skrzypienie.
Ciche, ale wyraźne. Jakby drzwi do mojego pokoju uchyliły się o milimetr.
Zamarłam.
Może to tylko przeciąg? Może mamusia wstała i szła do kuchni?
Te i inne pytania zaczęły zalewać mi głowę.
Ale nie, nie usłyszałam żadnych kroków. Żadnego szeptu też nie. I żadnego znajomego dźwięku, który zapewniłby, że wszystko w porządku. Tylko cisza. Cisza i coś jeszcze. Coś, czego nie umiałam nazwać, ale co sprawiało, że doznawałam dziwnego mrowienia na skórze.
Próbowałam oddychać cichutko, tak żeby mnie nie usłyszało. Cokolwiek to było. Jednak czułam na sobie to padające z drugiego końca pokoju spojrzenie – ciężkie, puste, lodowate. Nie mogłam się poruszyć. Wiedziałam, że jeśli drgnę, jeśli choćby spróbuję wziąć głębszy wdech, coś się stanie. Więc leżałam nieruchomo i liczyłam w myślach, próbując tym uspokoić szybko bijące serce.
Jeden… dwa… trzy…
Coś szeptało mi do ucha. Mówiło, żebym nie patrzyła, tylko zamknęła oczy i udawała, że to zły sen. Ale nie mogłam dłużej wytrzymać tej niepewności. Drżącymi rączkami zsunęłam kołdrę z twarzy i uniosłam głowę.
Wtedy po raz pierwszy ją zobaczyłam.
W kącie pokoju, na tle bladej ściany stała ciemna sylwetka.
Zjawa.
Nie poruszała się. Ciało owinięte miała w długie białe prześcieradło. Nie wiedziałam, co kryje się pod materiałem. Nie widziałam dokładnie jej twarzy, ale mimo to zdawała się wyglądać dokładnie tak samo jak zjawa z opowieści mamy – ta z mlecznobiałymi oczami, która przychodzi po niegrzeczne dzieci. Ale ja byłam grzeczna. Zawsze byłam grzeczna.
Dlaczego więc przyszła akurat po mnie?
Potem zrobiła krok do przodu, uniosła ręce i prześcieradło zaczęło powoli zsuwać się na podłogę. Nie chciałam patrzeć. Naprawdę nie chciałam. Ale nie mogłam oderwać wzroku.
Gdy materiał opadł, w końcu ujrzałam ją w pełnej okazałości. Nie przypominała człowieka. Była nienaturalnie wysoka i chuda do granic możliwości, jakby ktoś ją rozciągnął. Jej kościste, nienormalnie długie palce zakończone były ostrymi żółtymi paznokciami. Skóra – popękana, o kolorze starego, butwiejącego drewna. Ale najgorsza była twarz bez nosa i ust, tylko z wielkimi, martwymi i pustymi mlecznobiałymi oczami. W dodatku wpatrzonymi prosto we mnie.
Bałam się. Tak okropnie się bałam. Chciałam zawołać mamusię, ale moje gardło zdawało się zalane cementem – nie mogłam wykrztusić ani słowa. Nie potrafiłam nawet oddychać. Łzy piekły mnie pod powiekami, lecz nie spływały. Dłonie drżały, choć nie dawałam rady nimi poruszyć. Byłam uwięziona we własnym ciele i nikt nie mógł mi pomóc.
Nagle ciemna postać zrobiła kolejny krok w moim kierunku. Z mojego gardła wydobył się przeraźliwy krzyk. Zamknęłam oczy ze strachu, co nastąpi dalej, ale nic się nie wydarzyło. Gdy znów spojrzałam, zjawy już nie zobaczyłam. Zniknęła.
Jednak nie na długo.
Od tamtej nocy widywałam ją każdej kolejnej. Stała nade mną i mi się przyglądała. Z czasem było coraz gorzej. Przychodziła nie tylko nocami, lecz także w dzień. Stała się moim cieniem, blizną na duszy, której nie mogłam się pozbyć. Próbowali mi pomóc badacze zjawisk paranormalnych, księża, a nawet egzorcysta. Nikt nie zdołał jej odpędzić. Wieści o tym, co się ze mną dzieje, obiegły całe miasteczko. Ludzie szeptali, unikali mnie. Członkowie mojej rodziny stali się wyrzutkami.
Byłam inna. Byłam kimś, kogo nie dało i nie da się uratować.
I tak właśnie stałam się tą… NAWIEDZONĄ.
6 września 2019 roku
Jestem gotowa. Naprawdę gotowa.Gotowa. Silna. Niewzruszona – powtarzałam to w myślach jak zaklęcie, które miało mnie ochronić przed wszystkim, co mogło się wydarzyć. Te słowa brzmiały pewnie, gdy szeptałam je do siebie, ale wystarczył jeden moment nieuwagi – jedno spojrzenie w podłogę – by pewność zniknęła tak szybko jak para na szybie.
Szłam do szkoły powoli – nie z powodu strachu, tylko z potrzeby. Każde stuknięcie podeszwy o bruk niosło się echem po mojej głowie. Czułam na sobie przenikające, oceniające, złowieszcze spojrzenia. Te spojrzenia były znajome niczym oddech. Ludzie nigdy nie patrzyli na mnie jak na normalną dziewczynę. W ich oczach byłam mityczną opowieścią, plotką, która urosła razem ze mną.
„To ona. Ta nawiedzona” – wybrzmiewały w mojej głowie ich słowa. Niektórzy mówili je szeptem, inni nie musieli mówić nic – gapienie się wystarczyło.
Ale prawda była… o wiele bardziej cicha, nie tak nadzwyczajna, ale równie wstydliwa. Otóż nie widywałam rzekomych duchów już od kilku lat, czyli od kiedy przepisano mi właściwe leki, od kiedy ktoś wreszcie zrozumiał, że nie jestem nawiedzona, lecz chora. Zaburzenie schizoafektywne – diagnoza była słowem równie ciężkim jak wyrok. Dźwigałam informację o niej w ukryciu, dusiłam w sobie, bo ludzie i tak by w nią nie uwierzyli – łatwiej im wierzyć w to, że kiedyś naprawdę widywałam duchy i z nimi rozmawiałam, niż w to, że zachorowałam; łatwiej im nazywać mnie nawiedzoną niż skrzywdzoną przez los.
Tak więc codziennie łykałam małą tabletkę, która miała trzymać mój umysł w ryzach. Nie zawsze pomagała, ale teraz było lepiej, niepokojąco normalnie.
Jednak ten dzień nie był zwykłym dniem. Od samego rana czułam, że może on wszystko zmienić, być początkiem czegoś nowego.
Dzisiaj miałam się dowiedzieć, czy dostałam się do White Ghost Academy.
Moje liceum w Maine w ramach programu podpisało kontrakt z akademią leżącą na jednej z wysp w pobliżu Waszyngtonu. Ta prestiżowa placówka gwarantowała nieograniczone możliwości i otwierała drzwi do niemal każdej uczelni. Uczniowie trafiali tam w przedostatniej klasie szkoły średniej i spędzali na nauce ostatnie dwa lata1. Po ukończeniu WGA mogli dostać się na takie studia, jakie tylko sobie wymarzyli.
Akademia nie przyjmowała każdego, jedynie trzynaścioro najlepszych z każdej z pięciu szkół.
Trzynaścioro Wybrańców.
Szanse na to, że stanę się Wybrańcem, istniały tylko wtedy, jeśli miałabym najlepsze oceny i zdałabym specjalny egzamin. Od dawna się do niego przygotowywałam. I również na ucieczkę z tego miasta, z tych wąskich ulic, gdzie każdy znał moje imię, ale nikt nie znał prawdziwej mnie. Ucieczkę z miejsca, gdzie człowiek znaczy mniej niż ludzkie jęzory kłapiące na lewo i prawo, a litość jest rzadka jak bezchmurne niebo nad moją dzielnicą. Akademia nie miała być tylko szkołą. Miała być bramą, azylem, jedyną drogą, która nie prowadzi w dół.
Nawet się nie zorientowałam, kiedy wyrósł przede mną mur mojego liceum. Budynek wyglądał jak zawsze – wysoki, masywny, surowy, z brudnoszarymi, obdrapanymi ścianami i oknami przypominającymi martwe oczy. Nikt go nie lubił. Ale dzisiaj… dzisiaj wydawał się inny.
Zatrzymałam się przy bocznych drzwiach. Nikt tamtędy nie wchodził. W szybie obok zobaczyłam swoje odbicie i nie mogłam oderwać od siebie wzroku. W oknie widziałam dziewczynę z podkrążonymi oczami, ze wzrokiem, który był zbyt zmęczony jak na mój wiek. Twarz przecinała blizna biegnąca przez łuk brwiowy aż do policzka – cienka jak pęknięcie na porcelanie, pamiątka po jednej z tych nocy, które nigdy nie znikają z pamięci. Za duży sweter wisiał na moim ciele. Był czarny, wyciągnięty, z lekko wystrzępionymi rękawami, które zakrywały mi dłonie. Czułam się w nim jak w zbroi. Nogawki spodni w tym samym kolorze co sweter, w dodatku przemoczonych od deszczu, moczyły się w błocie, ale nie dbałam o to. Wybrałam te rzeczy, żeby się ukryć. Żeby nic we mnie nie przyciągało niczyjej uwagi. Żeby znowu nie patrzyli na mnie jak na świruskę, która widywała duchy.
Ale to nigdy nie działało.
Twarz zawsze jako pierwsza zdradzała moją tożsamość. Blada, półprzezroczysta w porannym świetle skóra wyglądała jak utkana z papieru. Oczy miałam jasne, nienaturalnie niebieskie niczym tafla zamarzniętego jeziora. Moje usta były zbyt pełne, zbyt czerwone, przez co odznaczały się na tak jasnej cerze. Wybijały się, jakby chciały mówić za mnie, bo ja milczałam przez większość swojego życia. A gdy już zostałam rozpoznana, największą uwagę skupiano na moich włosach – długich, szarobiałych jak brudny śnieg i popiół, jak ślad po kimś, kto już dawno powinien zniknąć. Nie były wyborem. Były moim przekleństwem, moją klątwą. Zdradzały na mój temat więcej, niżbym chciała. Ludzie twierdzili, że przypominam im ducha, nie pasuję do tego świata. I może mieli rację…
Wpatrywałam się w siebie i nie miałam pojęcia, kim jestem.
Czy tą dziewczyną, którą stworzyło ludzkie gadanie? Naprawdę jestem nawiedzona czy może szurnięta? A może jestem tylko pustym odbiciem w szybie?…
Zadrżałam, ale nie z zimna. Nie wiedziałam, czy bardziej boję się tego, że nie wybiorą mnie do White Ghost Academy, czy jednak tego, że wybiorą. Bo jeśli przyjmą, opuszczę to wszystko i może… odnajdę brata.
Manson Fontaine wyjechał rok temu do WGA i od tamtej pory się nie odzywał. Nie przyjechał na święta ani wakacje. Pisałam wiele listów, ale na żaden nie odpowiedział. Nikt nie chciał mi pomóc. Nikogo nie interesowały jego losy. Błagałam mamę, żeby coś zrobiła, jednak ona zawsze była zbyt zajęta alkoholem. Ojczym? On nawet nie udawał, że mu zależy. W takich chwilach żałowałam, że nasz biologiczny ojciec zmarł wiele lat temu w wypadku samochodowym. Czułam, że gdyby nadal przy nas był, to nasze życie wyglądałoby inaczej – mniej boleśnie.
Zdecydowałam się więc podjąć próbę dostania się do akademii z dwóch powodów – dla siebie i Mansona. Był jedyną osobą, która się mną zajmowała. Jedyną, przez którą naprawdę czułam się kochana. Może znajdę go tam, po drugiej stronie swojej decyzji. I może akademia sprawi, że znowu będę czuła się normalna.
Ale jeśli nie…
Zostanę tu. Na zawsze. Na tych samych ulicach. W tej samej ciszy. W tym samym cieniu.
Z zamyślenia wyrwało mnie skrzypnięcie drzwi. Do moich uszu dotarły gwar rozmów, śmiechy, oddechy. Uczniowie już wypełniali szkolne korytarze. Znajdując się na granicy światów, czułam się jak ktoś, kto ma wejść na scenę, choć nigdy nie chciał być aktorem.
Szkoła wciągnęła mnie jak wir. Przejście przez drzwi było niczym zanurzenie się w wodzie – dźwięki stały się przytłumione, ruchy spowolnione, a światło zostało rozproszone. Ale trwało to tylko chwilę, potem wszystko wróciło ze zdwojoną siłą. Nawet nie zdążyłam zrobić kolejnego kroku ani unieść głowy, a już wiedziałam, że będzie tak jak zwykle. Znowu poczułam na sobie ich ciężkie, oceniające, obnażające spojrzenia. Niektórzy szeptali tylko między sobą, ale inni… inni nie kryli się wcale.
– Widzisz ją? – usłyszałam niedaleko.
– Tak, ta z białymi włosami – odparła jakaś dziewczyna.
– Serio przyszła?
– Ona… ona naprawdę kiedyś widziała duchy. Przysięgam.
Słowa wsiąkały we mnie jak deszcz przez ubranie. Próbowałam udawać, że ich nie słyszę, ale każde zdanie wbijało się w skórę niczym szpilka. Łatka „nawiedzonej Nerissy” przylgnęła do mojego imienia na dobre, mimo że rzekomych duchów, a tak właściwie halucynacji, już w moim życiu nie było. Te parę lat temu moja matka i ojczym odetchnęli z ulgą. Bo Nerissa przestała być problemem. Przestała mówić i widzieć dziwne rzeczy. Przestała się budzić z krzykiem. Przestała być zagrożeniem. W zamian zostałam kimś innym – cichym, ospałym, zamkniętym jak książka, której nikt nie chce czytać.
Ale ten spokój miał swoją cenę.
Każda tabletka była dla mnie jak kolejny ciężarek przyczepiany do duszy. Sprawiała, że powoli gasłam w środku. Nie byłam już sobą – mówiłam mniej, czułam mniej. Chciałam krzyczeć, ale zamiast tego tylko milczałam i starałam się przetrwać.
Ale dzisiaj… dzisiaj mój dotychczasowy żywot mógł się wreszcie skończyć.
Otoczona kręgiem uczniów gablota z listą kandydatów znajdowała się tuż przy głównym wejściu do dużej sali, widziałam ją z daleka. Widziałam też głowy zbliżone do kartki, spięte plecy, ocierające się o siebie ramiona. Niektórzy już odchodzili, z twarzami ukrytymi w dłoniach. Inni zostawali – oszołomieni, milczący. Jeszcze inni stali tam, śmiejąc się, ściskając dłoń za dłonią. Przeciskałam się przez ten tłum. Serce biło mi jak oszalałe. W ustach sucho. Palce drżały. Każdy krok był jak zanurzanie się w głębokiej toni.
Stanęłam przed kartką. Sunęłam wzrokiem powoli, by nie przegapić ani jednej czarnej litery. Zaledwie trzynaście nazwisk.
Pierwsze nazwisko – nie moje.
Drugie – też nie.
Trzecie.
Siódme.
Dziesiąte.
Dwunaste.
Dopiero przy trzynastym coś we mnie drgnęło. Bo wtedy je zobaczyłam – swoje imię i nazwisko.
Nerissa Fontaine.
Wciągnęłam powietrze z sykiem. Dostałam się. Naprawdę się dostałam! – pomyślałam. W tym momencie mogłabym zacząć się śmiać. Albo krzyczeć. Albo płakać. Ale czułam się niczym zamarznięta.
Bo właśnie stałam się jedną z trzynaściorga wybranych osób.
Z jednej strony… dostanie się do akademii było jak wybawienie, drzwi do innego życia. Jakby ktoś mnie w końcu zobaczył i powiedział: „Tak, jesteś wystarczająca!”. Ale z drugiej strony… znaczyło, że wszystko się zmieni, bo jeśli wejdę na tę ścieżkę, już nie zawrócę.
A może nigdy nie powinnam iść tą drogą?
– Dostałem się! – krzyknął ktoś tuż obok, co wyrwało mnie z zamyślenia.
Obróciłam się gwałtownie.
Ezric Holloway.
Wysoki, z brązowymi włosami, które zawsze miał lekko rozwichrzone. Oczy ciepłe, także brązowe, migoczące jak bursztyn w słońcu. Ramiona silne, barki szerokie. Miał coś w sobie… Luz, pewność, którą się oddychało, gdy był blisko. Grał w futbol, był do tego stworzony – szybki, zwinny, niesamowity w ruchu. Chłopak, na którego patrzyli wszyscy. A on? On nigdy nie patrzył na mnie.
Ale ja... patrzyłam na niego od zawsze.
Tak jak teraz. Uśmiechał się szeroko. Na ten widok moje serce od razu przyśpieszyło.
Ezric to ktoś, kto prowadzi życie idealne. Marzyłam, aby zostać przez niego zauważona. Marzyłam, by być z kimś takim. Kochałam się w nim od dwóch lat i przez te lata nie zamieniłam z nim ani słowa.
Bo nic dla niego nie znaczyłam.
Rozmawiał z kolegami, uderzył kogoś w ramię, a potem obrócił się i przez przypadek mnie potrącił.
– O, przepraszam – rzucił szybko, uprzejmie, ale bez skupienia na mojej osobie wzroku. Nawet nie spojrzał mi przelotnie w oczy.
Byłam dla niego tylko cieniem, mimo to… serce zatrzepotało mi w piersi, a w brzuchu poczułam ciepło.
Dopiero po chwili coś sobie uświadomiłam. Ponownie spojrzałam na kartkę i nie mogłam uwierzyć własnym oczom, gdy na liście zobaczyłam…
Ezric Holloway
I wtedy w moim wnętrzu pojawił się cień nadziei – trochę nieśmiały, trochę śmieszny… ale mój.
Może tam, w tym nowym świecie, Ezric mnie zauważy?
Nie mogłam przestać wpatrywać się w listę z danymi Trzynaściorga Wybrańców. Przesunęłam po niej palcem i jeszcze raz przeczytałam wszystkie imiona i nazwiska:
Juliette Moore
Chris Weaver
Callie Knight
Matteo Graves
Alex Vaugh
Emily Carter
Sophie Turner
Chloe Andrews
Grace Newton
Victoria Sinclair
Ezric Holloway.
I nagle mój wzrok padł na dane tej jednej osoby:
Santino Reyes2.
Czarny Kruk.
Nie potrzebowałam czytać tego imienia dwa razy. Ono wryło się w moją pamięć już dawno temu.
Poczułam chłód na karku, jakby ktoś oblał go lodowatą wodą. Powoli, z wahaniem spojrzałam w bok, w stronę rzędu starych szafek, przy których zawsze stał ten chłopak. Teraz także. Opierał się o swoją szafkę i… patrzył wprost na mnie. Nie uciekał wzrokiem, nigdy tego nie robił. Czarne jak smoła włosy opadały mu lekko na czoło. Skóra blada, niemal kredowobiała, kontrastowała z ciemnym ubraniem. Miał na sobie znoszoną, brudną koszulę i czarne spodnie z dziurami na kolanach. Ale nie tylko te ciuchy przyciągały uwagę. Santino nosił też czarny płaszcz – długi, ciężki, który powiewał za nim jak cień – i rękawiczkę, tylko jedną, na lewej dłoni. Nie wiedziałam, dlaczego ją wkładał. Nikt nie wiedział. I chyba nikt nie chciał pytać.
Nie zadawał się z nikim oprócz Ezrika. Ale nawet oni nie byli przyjaciółmi. Raczej… kolegami. Ogólnie rzecz biorąc, Santino był samotnikiem. Tak jak ja.
Wszyscy nazywali go Czarnym Krukiem, bo szeptano, że przynosi śmierć. Że to przez niego zginęli jego rodzice, a potem opiekun, który go przygarnął. Chłopak pojawił się w naszym mieście rok temu, gdy opiekę nad nim przejęła jedna z rodzin w Maine, i przez chwilę, naprawdę przez krótką chwilę miałam nadzieję, że może właśnie z nim będę mogła się zaprzyjaźnić.
W końcu oboje byliśmy inni. Oboje… naznaczeni.
Ale on nie chciał. I dał mi to jasno do zrozumienia. Zimnym, pogardliwym spojrzeniem. Milczeniem, które było gorsze niż jakiekolwiek słowa. A jednak – mimo tego wszystkiego – gdy patrzył na mnie teraz, coś w moim wnętrzu zadrżało. Coś dzikiego i niepokojącego. Nie znałam tego uczucia.
Santino pewnym ruchem odepchnął się od szafki i zaczął iść w moją stronę. Ludzie rozstępowali się przed nim, bo się go bali, tak jak ja. Strach sprawiał, że nie mogłam się ruszyć. Chłopak trącił moje ramię mocniej, niż musiał, i nachylił się lekko, aby zbliżyć usta do mojego ucha.
– Do zobaczenia w White Ghost Academy, Fantasma – rzucił cicho i odszedł bez oglądania się za siebie.
Fantasma– pomyślałam. Nienawidziłam tego przezwiska. Tylko on tak do mnie mówił i nie wiedziałam, czy poprzez nie nawiązuje do moich białych włosów, bladej cery, czy do tego, że jestem chora i widywałam rzeczy niewidzialne dla innych… Może tym dla niego byłam – zjawą, dziwactwem, którego nie można dotknąć, bo zniknie. Ale wiedziałam jedno.
Nienawidziłam go.
Bo byliśmy tacy sami, a mimo to on patrzył na mnie z góry, jakby był kimś lepszym. Jakbym to ja była jedyną, która do tego świata nie pasuje. I może właśnie dlatego jego spojrzenie bolało bardziej niż wszystkie szepty razem wzięte.
Nagle zadzwonił dzwonek, więc wszyscy ruszyli do klas. Znikali jeden po drugim za drzwiami sal lekcyjnych. Korytarz opustoszał i jedynie ja wciąż stałam wpatrzona w listę. Moje ciało drżało, ale nie, nie ze strachu. Na plecach wyraźnie czułam to – ciężki, palący wzrok. Miałam wrażenie, że ktoś za mną stoi i intensywnie się wgapia, aż skóra sama zaczęła mi się napinać, a oddech przyspieszył.
Odwróciłam się powoli. Nikogo nie było. Tylko puste korytarze i światła jarzeniówek, które zaczęły delikatnie migać. Raz. Drugi.
Wtedy zawibrował mój telefon. Wyjęłam go z kieszeni i od razu przeczytałam wiadomość.
Od: NIEZNANY
Oni wszyscy przez ciebie zginą.
Zamarłam. Wpatrywałam się w ekran, licząc, że to jakiś głupi żart i zaraz ta osoba to napisze. Serce waliło mi w piersi tak mocno, że niemal słyszałam jego rytm w uszach. Nie miałam pojęcia, kim jest nadawca ani skąd ma mój numer, jednak bardziej zastanawiające było to, o kogo mu chodzi.
Jacy „oni”? Kto niby ma przeze mnie zginąć? I dlaczego?
Zaczęłam odpisywać trzęsącymi się palcami.
Do: NIEZNANY
Kim jesteś?
Wysłałam i czekałam. Sekundy dłużyły się jak godziny. Odpowiedź jednak nie nadeszła. Ekran już dawno wygasł, pozostawał ciemny.
Miałam wrażenie, że coś ciężkiego osiada na moim wnętrzu, kiedy powoli zaczynałam rozumieć jedno.
To nie przypadek, że dostałam się doWhite Ghost Academy.
Dzień, w który się to stało, był ostatnim dniem, kiedy czułam się naprawdę wolna. Jednak jeszcze wtedy tego nie wiedziałam.
9 września 2019 roku
Minęło kilka dni od ogłoszenia wyników. Wszystko wydarzyło się tak szybko, że ledwie zdążyłam spakować rzeczy. A teraz… byłam w drodze do White Ghost Academy.
Najpierw przeżyłam lot – cichy, duszny i nieprzyjemny. Potem – długą podróż statkiem przez wzburzony stalowoszary ocean. A teraz jechałam autobusem. Był to stary, pokryty kurzem i błotem, trzęsący się pojazd, który zgrzytał przy każdym zakręcie. Jechaliśmy już od godziny przez gęsty las. Mgła otaczała nas zewsząd, wciskała się przez szpary w szybach, przysłaniała światła lamp. Miałam wrażenie, że gałęzie drzew sięgały w stronę autobusu, by spróbować go zatrzymać. A może to wcale nie było wrażenie. Może naprawdę się poruszały. Tutaj wszystko było możliwe.
Wyspa Cieni.
Tak nazywało się to miejsce. Brzmiało jak ostrzeżenie.
Całą drogę siedziałam sama przy brudnym oknie. Opierałam głowę o chłodne szkło i nie mogłam przestać myśleć o tamtej wiadomości. Tamtej… dziwnej wiadomości, którą dostałam zaraz po ogłoszeniu wyników.
Spojrzałam na nią jeszcze raz.
Od: NIEZNANY
Oni wszyscy przez ciebie zginą.
Tylko tyle. Bez podpisu. Bez żadnych innych słów.
Uznałam ten SMS za żart. Musiałam, bo inaczej zaczęłabym panikować, a to byłby najgorszy możliwy początek. Nie powiedziałam o nim nikomu, a już na pewno nie matce. Ona nawet nie zarejestrowała, kiedy wyszłam z domu. Może spała albo była zbyt pijana, by w ogóle zauważyć, że jej córka wyjeżdża. Nie usłyszałam: „Powodzenia, kochanie!”, „Uważaj na siebie”, „Kocham cię”. Nie zobaczyłam matczynego, troskliwego wzroku. I to bolało, bardzo, ale do tego też nikomu bym się nie przyznała. Tak było przecież… zawsze. Nic nowego.
Zostawiłam mamie przyklejoną do lodówki kartkę:
Dostałam się do White Ghost Academy, w której jest Manson. Odezwę się, gdy już dojadę.
Tyle.
W autobusie było duszno. Uczniowie prowadzili ciche rozmowy, a ich głosy mieszały się z dźwiękami silnika i uderzającego o dach deszczu. Ezric i Santino siedzieli razem – kilka rzędów za mną, tylko że po drugiej stronie pojazdu – i pochyleni ku sobie również rozmawiali półszeptem. Nie słyszałam o czym i chyba nawet nie chciałam wiedzieć. Czułam za to na sobie wzrok. Zwróciłam się na moment do tyłu i spojrzenia moje i Santino się spotkały. Błękitne, chłodne oczy wpatrywały się we mnie. Bez cienia emocji. Bez gniewu. Bez sympatii. Chłopak po prostu… obserwował.
Jak drapieżnik.
Nie odwróciłam głowy – nie tym razem – choć całe moje ciało chciało się skulić, zniknąć, rozpłynąć. Nie rozumiałam, dlaczego ten chłopak ma ze mną taki problem. Dlaczego za każdym razem, gdy znajdowaliśmy się w jednym pomieszczeniu, atmosfera gęstniała tak, że aż brakowało powietrza. Nigdy nie zrobiłam mu nic złego. A wręcz przeciwnie – chciałam się z nim zaprzyjaźnić! A jednak… Chyba nienawidził mnie tak samo, jak ja nienawidziłam jego.
Autobus szarpnął nagle, koła zgrzytnęły na kamieniach, a ja zostałam gwałtownie wciśnięta w fotel. Wjechaliśmy na gęsto porośniętą chwastami drogę, która wyglądała, jakby dawno temu została zapomniana przez świat. Las zaczynał rzednąć, powoli ustępował miejsca wielkiemu, pustemu polu, na którego końcu widniała ona.
White Ghost Academy.
Zamarłam na jej widok. Przyklejona do szyby obserwowałam to, co wyłaniało się zza drzew. Akademia była… ogromna. Starsza niż cokolwiek, co kiedykolwiek widziałam. Wyglądała jak zamek z dawnej epoki. Miała szare, kamienne, popękane mury, w dodatku porośnięte bluszczem, którego liście przybrały niemal czarny odcień. Gotyckie wieże wystrzeliwały ku niebu jak noże mające rozedrzeć zasłonę utkaną z chmur. Okna były wąskie i ciemne, przecięte kratami niczym w więzieniu. Budynek otaczało masywne, kute, zardzewiałe ogrodzenie, zwieńczone grotami ostrymi jak kolce bestii. WGA przypominała mi klatkę, i to nie taką, która miałaby chronić swoich uczniów przed światem.
To klatka, żeby nie mogli stamtąd uciec.
Nie żebyśmy mieli dokąd – pomyślałam ironicznie i się rozejrzałam.
Wyspa Cieni była odcięta od wszystkiego. Żadnych miast, żadnych dróg, żadnych ludzi. Dookoła tylko pola i łąki, niedaleko las, za murem drzewa okalające szkołę, a za nią… ocean. Nawet fale wydawały się tutaj cichsze. Jakby same bały się obudzić coś, co mogło drzemać pod tą ziemią.
Złapałam za poręcz siedzenia, palce miałam zimne, niemal lodowate. W głowie dzwoniło jedno zdanie:
Nie powinnaś była tu przyjeżdżać.
Ale już za późno. Nie było odwrotu. A ja musiałam odnaleźć Mansona. Musiałam się dowiedzieć, co się z nim dzieje. Wiedziałam, że nie zerwałby ze mną kontaktu ot tak, tylko z konkretnego powodu.
Po moim kręgosłupie zaczęło coś pełznąć. Strach. Ale nie taki codzienny, który znałam od lat. To był strach przed czymś, co dopiero miało nadejść.
Pojazd zatrzymał się, po czym silnik zgasł. W autobusie wszyscy zamilkli. Nawet Ezric i Santino wpatrywali się w budynek bez słowa. Cisza stała się tak głęboka, że słyszałam bicie własnego serca. Rozdarły ją dopiero drzwi, które otworzyły się ze skrzypnięciem. Ludzie zaczęli się podnosić i gadać z ekscytacją i nutką niepokoju.
Gdy zaczęłam zbierać swoje rzeczy, odezwali się Ezric i Santino:
– Kurwa, Santino! To wygląda jak dom z tych dokumentów o mordercach. Czekam, aż ktoś wyjdzie z piłą.
– Albo ze strzykawką. I wbije ci ją w kark, zanim zdążysz powiedzieć: „Akademia”.
Ezric parsknął, ale nerwowo. Spojrzałam na nich kątem oka. Reyes nie gapił się już na szkołę. Gapił się na mnie.
Znowu.
Wysiedliśmy. Z każdą chwilą atmosfera robiła się cięższa. U podnóża kamiennych schodów stała wysoka, chuda kobieta. Włosy upięła w ciasny kok. Twarz miała bladą i nieprzeniknioną. Jej głos był chłodny jak stal, kiedy się odezwała:
– Witajcie w White Ghost Academy. Wejdźmy do środka.
Nie obdarzyła nas uśmiechem. Ruszyła przodem, a my, niczym stado zdezorientowanych owiec, poszliśmy za nią.
Wielkie drzwi otworzyły się z głuchym jękiem i ukazały wnętrze akademii – szare, kamienne ściany, wysokie, skąpane w półmroku sklepienia, hol, z którego odchodziły długie korytarze prowadzące w głąb budynku, gdzie przytłumione światła rzucały dziwaczne cienie. Całość ogólnie ciemna, zimna i przytłaczająca. Nie było słychać żadnych ludzkich głosów. Było już późno, więc uczniowie najwyraźniej znajdowali się w swoich pokojach. Panowała tu niemal grobowa cisza, tylko echo naszych kroków odbijało się od surowych murów i niosło po szkole.
Kobieta zatrzymała się w holu, przy ciężkim, drewnianym biurku. Na blacie leżały kartki, metalowe tace i kilka przezroczystych pojemników – jeszcze nie miałam pojęcia, do czego służą.
– Zanim udacie się do sypialni, zostaniecie poddani procedurze wstępnej – oznajmiła sucho. – Oznacza to oddanie wszystkich urządzeń elektronicznych, rzeczy osobistych oraz potencjalnie niebezpiecznych przedmiotów.
– Co?! – krzyknęła Juliette Moore, ruda dziewczyna z kolczykiem w nosie. – Mamy oddać telefony? Przecież to jakiś żart!
– Nie możecie nam tego zabrać! – dorzucił Chris Weaver i przewrócił oczami.
– Jak mamy skontaktować się z rodziną? – zapytała zdziwiona Victoria Sinclair.
Kobieta nie zareagowała na ich słowa emocjonalnie. Zamiast tego zrobiła krok w stronę nastolatków i lodowato powiedziała:
– Będziecie mogli do nich zadzwonić raz na semestr, w wyznaczonym przez nas terminie. Do domu wrócicie tylko na Święto Dziękczynienia i Boże Narodzenie, a potem dopiero na wakacje. Od tej chwili przestaliście być dziećmi świata zewnętrznego. Jesteście uczniami White Ghost Academy. A tutaj obowiązują inne zasady.
– Jakie zasady? – rzucił Ezric, który zaciskał przy tym pięści.
Kobieta spojrzała mu prosto w oczy.
– Posłuszeństwa. Ciszy. Przemiany.
Słowo „przemiany” zawisło w powietrzu niczym ostrze. Wtedy jeszcze nikt z nas nie rozumiał jego prawdziwego sensu, ale wszyscy przeczuwaliśmy, że to określenie nie oznacza niczego dobrego.
– Oczywiście możecie odmówić – kontynuowała. – Ale nie dostaniecie się na wybraną uczelnię, tak jak zamierzaliście. A w końcu chyba po to tutaj przyjechaliście… Czy może się mylę? Wyspa Cieni nie oferuje drogi powrotnej, jeśli zdecydujecie się odejść – powiedziała surowo, na co wszyscy automatycznie spoważnieliśmy. – Każdemu z was zostanie przydzielony mundurek i zestaw ubrań codziennych zgodny z regulaminem WGA. Zależy nam, by każdy uczeń był traktowany równo, bez względu na to, kim był, zanim tu trafił.
Zapadła cisza. Jeden po drugim zaczęliśmy oddawać prywatne rzeczy. Czułam, jak wyrywają nam z rąk ostatnie strzępy łączności ze światem. Gdy przyszła moja kolej, otworzyłam torbę. Kobieta zaczęła ją przeszukiwać z dokładnością chirurga. Wyciągnęła telefon, ubrania, książki, zeszyty, kilka gumek do włosów i kosmetyków. A potem się zawahała.
– Co to? – zapytała, trzymając blister tabletek.
– Leki przepisane mi przez psychiatrę. Muszę brać je dwa razy dziennie. Tu są dokumenty – oznajmiłam i podałam jej kartki. Głos lekko mi drżał.
Kobieta przyjrzała się zaświadczeniu lekarskiemu, potem zerknęła na mnie, chyba w próbie oceny, czy kłamię. Jej twarz była bez wyrazu, ale zdradziły ją oczy – pojawiło się w nich coś… niepokojącego.
– Ze względu na bezpieczeństwo nie możesz ich mieć w pokoju – zawyrokowała w końcu. – Będą ci podawane do posiłków przez personel.
– Ale…
– To nie są negocjacje – przerwała mi tym samym tonem, którym przed chwilą uciszyła resztę. – Każde z uczniów oddaje rzeczy prywatne. Ty też.
Spojrzałam na lek, a potem na poważną minę kobiety i odpuściłam, chociaż nie chciałam. To te tabletki trzymały mnie przy zdrowych zmysłach. Bez nich wariowałam. I to dosłownie.
Będziesz je dostawała do posiłków. Uspokój się, Nerissa – powtarzałam sobie w myślach.
– Lucien, zabierz to – poleciła mężczyźnie, który nagle znalazł się za mną.
Podszedł powoli. Miał wysoką, szczupłą, ale dobrze zbudowaną sylwetkę ukrytą pod starym, wytartym płaszczem, twarz o ostrych rysach, zapadnięte policzki, prosty nos, oczy… stalowoszare, zupełnie pozbawione ciepła, a włosy – przetłuszczone, czarne, z pojedynczymi pasmami siwizny – opadały mu na czoło. Bez słowa chwycił za moją torbę, jak gdyby ważyła tyle co nic, choć sama ledwo mogłam ją unieść. Skórzany pasek wysunął mi się z dłoni, gdy Lucien zarzucił sobie bagaż na ramię w sposób, jakby ta czynność była dla niego rutyną.
Pośród wybranej trzynastki dostrzegłam Callie Knight. Miałam wrażenie, że ta drobna brunetka zaraz się rozpłacze. Byli też Matteo Graves, milczący chłopak z blizną na szyi, i Alex Vaugh, która nie spuszczała wzroku z cienia pod schodami. Wszystkich nas coś łączyło, choć jeszcze tego nie wiedzieliśmy.
– Mówiłem już. Nie zdejmę jej – usłyszałam nagle Santino.
Od razu odwróciłam głowę i zaczęłam się przyglądać całemu wydarzeniu.
– Wszyscy oddają wszystko. Nikt nie może mieć nic własnego. Taka jest zasada. – Ton kobiety wciąż był chłodny, ale zdradzał już buzującą w niej irytację. – Chodzi o równość, Santino. O dyscyplinę.
– To tylko rękawiczka – odparł z niemal sarkastycznym uśmiechem na ustach, ale jego oczy gniewnie błyszczały. – Nie jestem głupi. To nie o równość chodzi. Myślicie, że gdy zabierzecie nam wszystko, będziecie nas kontrolować.
Widziałam, jak kobieta robi się cała czerwona.
– Masz wybór – syknęła, robiąc krok w stronę chłopaka. – Albo oddasz ją dobrowolnie, albo zdejmie ci ją ochrona.
Zanim zdążyłam przełknąć ślinę, w holu pojawiło się dwóch mężczyzn w czarnych mundurach. Wyrośli znikąd. Bez słowa, niczym automaty, ruszyli w stronę Santino. Jeden z nich chwycił go za ramię, ale on brutalnie odepchnął mężczyznę, aż ten się zachwiał.
– Nie dotykaj mnie. – Głos Reyesa się zmienił, był niższy, groźny.
Drugi strażnik już miał się na niego rzucić, jednak kobieta uniosła rękę.
– Dość! – rzuciła ostro. – Dobrze – powiedziała po chwili spokojniej. – Zachowaj ją. Ale to jedyna rzecz, którą możesz ze sobą wziąć.
Nie rozumiałam tego, co właśnie się zadziało. Kobieta, która dopiero co szarpała uczniów za zbyt długie rękawy i nie wahała się odebrać komuś naszyjnika po babci… uległa.
Santino poprawił rękawiczkę na lewej dłoni i posłał mi wymowne spojrzenie. Trwało to ułamek sekundy, ale wystarczyło. Nie musiał niczego dodawać.
To nie była zwykła rękawiczka.
A on nie był zwykłym uczniem.
Tak samo jak ja nie byłam zwykłą uczennicą.
Po chwili zaczęto nas przydzielać do pokoi. Każdy już dostał numer. Moje nazwisko padło jako jedno z ostatnich. Pokój dwieście siedemnaście, czyli drugie piętro.
– Podzielcie się! Chłopcy w prawo z ochroniarzami, dziewczęta za mną. Pójdziecie teraz do swoich sypialni, a jutro zobaczymy się na śniadaniu – rozkazała podniesionym głosem kobieta. Wyprostowała się sztywno jak manekin, po czym przesunęła spojrzeniem po naszych twarzach, jakby zapamiętywała, jak wyglądamy.
Jakby lada moment coś miało się stać.
– I pod żadnym, absolutnie żadnym pozorem nie opuszczajcie swoich sypialni w nocy – dodała.
To ostatnie zdanie sprawiło, że dreszcz przebiegł mi wzdłuż kręgosłupa. Nie brzmiała jak ktoś, kto ostrzegł nas z grzeczności. Brzmiała jak ktoś, kto powiedział to, co już kiedyś musiał mówić… I kto wie, co się stanie, jeśli nie posłuchamy.
Ruszyłam wolno, stopy zdawały się zbyt ciężkie. Miałam wrażenie, że WGA mnie nie wita, lecz wciąga do środka. Nie czułam się jak osoba spełniająca największe marzenie, tylko jak pionek, którego właśnie ustawia się na planszy i który nie zna zasad gry.
Zanim wspięłam się na pierwsze piętro, usłyszałam szept:
– Ona nie powinna tu być.
To szept Czarnego Kruka.
– Kto? – Ezric odpowiedział równie cicho, lecz jego głos był pełen napięcia.
– Nerissa.
Zamarłam. Przez ułamek sekundy pomyślałam, że on może mieć rację. Poczułam chłód, który wpełzł mi pod skórę i rozlał się po ciele. Chłód, który nie miał nic wspólnego z temperaturą. Przez głowę przeszło mi też, że to Santino napisał do mnie tamtą wiadomość, ale od razu spróbowałam wyrzucić tę myśl. Jednak ona utknęła mi w umyśle naprawdę głęboko.
Wraz z innymi dziewczynami szłam po skrzypiących schodach na drugie piętro, moje kroki zdawały się wręcz dudnić pośród gęstej ciszy. Długi korytarz oświetlały przytłumione, zimne światła mlecznych żarówek, które co jakiś czas migały. Gotycka architektura tej akademii była imponująca. Zastanawiałam się, co skrywa to miejsce. Przerażało mnie jak żadne inne. Niby nic takiego się jeszcze nie wydarzyło, a już zrobiło się podejrzanie.
Zatrzymałam się przy odpowiednich drzwiach i wyciągnęłam kluczyk.
– Wygląda na to, że będziemy sąsiadami, Fantasma.
Zamarłam. Ten głos – niski, niemal pozbawiony emocji – był nie do pomylenia z żadnym innym głosem. Odwróciłam się niechętnie w stronę, skąd dobiegł. Oczywiście tam, kilka metrów dalej, stał Santino Reyes i opierał się niedbale o framugę drzwi. Jego pokój musiał znajdować się na końcu korytarza.
Jakież to… „szczęśliwe” zrządzenie losu.
Przewróciłam tylko oczami i bez słowa otworzyłam drzwi do własnej sypialni. Zatrzasnęłam je za sobą prędko, żeby chłopak nie zdążył nic dodać.
Wnętrze przywitało mnie chłodem. Było proste i surowe. Ściany betonowe, zimne w dotyku. Pod jedną z nich stało piętrowe łóżko – zaczęłam się zastanawiać, czy będę miała współlokatorkę, ale kobieta na wejściu nic o tym nie wspomniała – pod drugą ustawiono małe biurko, a nad nim wisiało zmatowiałe lustro. Zauważyłam, że mam tu też własną łazienkę, i miałam nadzieję, że nie będę musiała jej dzielić z nikim innym.
Podeszłam do okna. Podniosłam roletę do połowy i ujrzałam widok zapierający dech. Ale nie z zachwytu. Raczej z przerażenia. Za szybą, na wprost, rozciągał się gęsty, jakby niekończący się las – taki, który nie powinien istnieć tak blisko żadnej szkoły. Gałęzie drzew wyglądały jak kościste ręce, które tylko czekały, by wciągnąć któregoś z uczniów do środka i nigdy nie wypuścić.
Odwróciłam się, żeby rzucić okiem na szafę. Otworzyłam ją. Wisiały już w niej ubrania, o których wspominała kobieta. Proste zestawy: biała koszula, ciemne spodnie, szare swetry i sukienki bez wyrazu. Wszystko jednakowe. Bo wszyscy mieliśmy być jednakowi.
Zrezygnowana wyciągnęłam jedną z białych halek i się w nią przebrałam. Była cienka, delikatna i lekko szorstka w dotyku.
Usiadłam na dolnym łóżku, przyciągnęłam kolana do piersi i zamknęłam oczy. Myślałam o bracie. O tym, że może naprawdę tu przebywa i widzi z okna te same drzewa, śpi w podobnym pokoju co ja teraz, spogląda w identyczne lustro. A może… rzeczywiście coś mu się stało. Może to dlatego nie miał ze mną kontaktu. Tutaj nie było zasięgu. Nie było telefonów. Nie było wolności.
Gdy Akademia zamykała cię w swoich murach, nie wypuszczała już nic – ani wiadomości, ani krzyków.
To wszystko miało sens.
Zaczynałam rozumieć, że ta szkoła nie tylko nauczała. Ona połykała. W tym miejscu każda historia brzmiała jak ostrzeżenie, a każda cisza – jak pułapka, w której właśnie się znalazłam.
10 września 2019 roku
Korytarze akademii zdawały się ciągnąć w nieskończoność, gdy biegałam jak szalona po całym budynku.
– Gdzie, do cholery, jest ta sala… – wyszeptałam.
Sapałam z wysiłku, bo w rękach trzymałam stos książek, który drżał przy każdym kroku. Byłam spóźniona.
W nocy niewiele spałam, gdyż co chwilę budziły mnie koszmary, a w nich – zakrwawione twarze, dobiegające zza drzwi szepty, skrzypienie podłogi. Ale to nie przez sny obudziłam się na dobre. To przez hałas – metaliczny zgrzyt zamka i cichy jęk zawiasów. Drzwi sypialni, ale nie mojej, otworzyły się powoli. Kiedy wyjrzałam na korytarz, ujrzałam Santino. Wychodził z pokoju na palcach, by nikt go nie usłyszał. Ktoś coś mówił o zakazie opuszczania pokoi w nocy? Najwyraźniej jego on nie obowiązywał. A ja? Zostałam z pytaniami bez odpowiedzi i ciężarem, który nie pozwalał mi zasnąć aż do rana.
W końcu znalazłam salę lekcyjną z ogromnymi drewnianymi drzwiami o wypalonym numerze siedemset siedemdziesiąt siedem. Pchnęłam je zbyt gwałtownie, przez co książki wypadły mi z rąk i z łomotem rozsypały się po podłodze. Wszyscy spojrzeli w moją stronę.
Kurwa mać.
– Przepraszam! – wydusiłam i uklęknęłam, by wszystko pozbierać.
Zanim zdążyłam się jeszcze bardziej pogrążyć, usłyszałam niski, ciepły, choć dziwnie dźwięczący głos:
– Pani Nerissa, prawda?
Podniosłam wzrok.
Łysy mężczyzna, o niemal białej cerze i oczach tak jasnych, że prawie przezroczystych, stał za katedrą i lekko się uśmiechał. Miał na sobie granatowy płaszcz z wysokim kołnierzem, a pod nim białą koszulę z rozpiętym pierwszym guzikiem.
– Proszę się nie przejmować. Pierwszego dnia akademia potrafi być… dezorientująca. – Złożył dłonie jak do modlitwy. – Proszę, znajdź sobie wolne miejsce. Zaraz zaczniemy.
Rozglądałam się po klasie, ściskając książki.
Oczywiście, wszystkie dobre miejscówki zajęte!
Sześć ławek dla dwóch osób i jedna, nieco oddalona od pozostałych, pojedyncza. Niestety była już zajęta, a jedyne wolne miejsce zostało…
Oczywiście, że obok Santino!
– Świetnie – westchnęłam, ale chyba zbyt głośno, bo ktoś z tyłu zachichotał. – Tylko tego mi brakowało.
Szłam w stronę chłopaka, czując, jak przeszywa mnie spojrzeniem, jeszcze zanim usiadłam. Nie powiedział nic, tylko obojętnie patrzył.
– Zaskakujące, że w ogóle tu trafiłaś – rzucił chłodno.
– Niezaskakujące, że znowu mnie irytujesz – odparłam bez patrzenia mu w oczy, a w odpowiedzi usłyszałam jego cichy śmiech.
Profesor opuścił wzrok na dziennik i zaczął mówić:
– Nazywam się Cassius Throne. Będę uczył was literatury. Ale to nie będzie literatura, jaką znacie. To nie będą historie, które opowiada się przy kominku. To opowieści, których wielu wolałoby nigdy nie przeczytać. Ale wy… zostaliście wybrani, by poznać prawdę. Nawet jeśli będzie was to kosztować więcej, niż jesteście w stanie sobie wyobrazić.
W klasie zapadła cisza.
Czy ten koleś urwał się z choinki? – pomyślałam, bo miałam wrażenie, że gada od rzeczy.
– W WGA wiedza ma swoją cenę. A kto nie rozumie słów, którymi opowiada się świat… ten sam może stać się jedną z tragicznych postaci w cudzej opowieści – ciągnął. Po chwili dodał: – Powiedzcie mi najpierw, dlaczego według was literatura jest ważna.
Kilka osób podniosło ręce. Profesor skinął na siedzącego w pierwszej ławce Matteo.
– Bo pozwala nam zrozumieć innych ludzi – odpowiedział szybko z szerokim uśmiechem.
Throne westchnął cicho.
– To najczęstsza odpowiedź. Słyszana milion razy. Ktoś ma może coś mniej banalnego?
Jako kolejna podniosła się Alex, zajmująca ławkę z tyłu.
– Literatura to władza. Ten, kto pisze, decyduje, co ludzie zapamiętają, a co przemilczą.
Tym razem Throne uśmiechnął się ciepło
– O, to już lepsza odpowiedź.
Wszyscy coś notowali, przekładali kartki. Sięgnęłam więc do torby i… wtedy się zorientowałam, że czegoś w niej brakuje.
Długopis. Cholera.
Szukałam jeszcze przez chwilę, przetrząsając wszystkie kieszonki, ale jedyne, co znalazłam wewnątrz, to poirytowanie – narastało w moim wnętrzu z prędkością błyskawicy. Znowu ciężko westchnęłam i niechętnie odwróciłam głowę w bok. Santino także notował w zeszycie swoim idealnie czarnym długopisem.
– Pożyczysz mi coś do pisania? – szepnęłam, z trudem zmuszając się do uprzejmości. – Zostawiłam swój – wskazałam na przedmiot – w pokoju.
Chłopak spojrzał na mnie powoli z uniesioną brwią.
– Nie mam.
Boże, jak ja tego kolesia nienawidzę…
Zacisnęłam usta, po czym przeniosłam wzrok z jego twarzy na cholerny czerwony długopis. Leżał na blacie wystarczająco blisko, bym mogła go dosięgnąć jednym ruchem.
– Serio? – wycedziłam przez zaciśnięte zęby. – Masz drugi, o tu, obok ciebie.
– To nie twój interes – mruknął, nie przerywając pisania.
– Masz dwa. Ja nie mam żadnego – mówiłam coraz ostrzej. – To takie trudne, żeby zrobić dobry uczynek?
– Tak. Nie lubię, kiedy ktoś czegoś ode mnie chce – oznajmił szeptem, wciąż nawet nie patrzył w moją stronę.
– Och, no tak, przecież bycie człowiekiem to już zbyt wiele dla Czarnego Kruka. – Próbowałam być złośliwa, ale nawet ja uważałam, że to zabrzmiało jak desperacka próba wytrącenia go z równowagi.
Wreszcie podniósł wzrok. Jego spojrzenie było jak zamarznięta tafla jeziora – piękne, ale martwe.
– Nie boisz się, że siadając obok, przyciągniesz do siebie śmierć? – zapytał.
Po moich plecach przebiegł dreszcz, a w głowie od razu zadźwięczały mi krążące po szkole plotki o tym, że Santino jest mordercą własnej rodziny. Trudno było w nie uwierzyć. Czułam, że ta historia ma drugie dno, którego nikt nie próbuje odkryć. Ale plotki mają to do siebie, że nie potrzebują dowodów – wystarczy, że ktoś coś powie, ktoś inny źle zinterpretuje i doda parę słów od siebie, a reszta to łyknie.
– Nie przestraszysz mnie – odpowiedziałam odruchowo, ale na mojej twarzy pojawił się grymas. Mimo wszystko obecność tego tajemniczego chłopaka zawsze sprawiała, że włoski na karku stawały mi dęba.
– Nie miałem takiego zamiaru. Już i tak się mnie boisz. – Uśmiechnął się lekko i to nie był przyjemny uśmiech. Raczej taki, jaki mają postacie w koszmarach tuż przed tym, zanim obudzisz się z krzykiem.
Oczywiście się nie mylił, ale postanowiłam nadal grać przed nim odważną Nerissę.
– Wiesz co? Mam wrażenie, że po prostu lubisz udawać takiego niebezpiecznego, żeby nikt się nie zbliżał – stwierdziłam z rękoma skrzyżowanymi na piersiach.
Zamilkł na dłużej, niż powinien. Lustrował moją twarz tak, jakby próbował zrozumieć, czy warto mnie zniszczyć, czy lepiej po prostu zostawić w spokoju. Potem, bez słowa, wrócił do pisania.
– Nie każdemu służy bliskość – powiedział cicho, jakby tylko do siebie.
Nie odpowiedziałam. Bo nie wiedziałam co.
I wtedy za oknem... pojawił się kruk.
Jego skrzydła uderzyły w szybę z takim impetem, że podskoczyłam. Dźwięk rozlał się po klasie niczym echo ostrzeżenia. Czarny jak cień ptak wylądował na parapecie. Zadrżałam, gdy wbił spojrzenie we mnie. Tylko we mnie.
– Serio nie dasz mi tego długopisu? – zapytałam, by zająć czymś myśli.
Santino westchnął.
– Jesteś strasznie irytująca. Masz. – Rzucił mi przedmiot bez odrywania wzroku od zeszytu.
– Nie mogłeś tak od razu? – burknęłam.
Chłopak nagle zaczął pakować swoje rzeczy, a ja nie miałam pojęcia, co właśnie się dzieje. Czułam, że mam przyspieszony puls.
– Na następnych zajęciach usiądź gdzieś indziej, Fantasma – mruknął, po czym wstał.
– Dokąd się pan wybiera? – zapytał nauczyciel, który dostrzegł dziwne zachowanie Reyesa.
Ten zatrzymał się w pół kroku, obejrzał przez ramię na Throne’a i odparł:
– Do toalety.
I tak po prostu wyszedł.
Zerknęłam na kruka siedzącego za oknem i zaczęłam rozmyślać o Santino. Nie potrafiłam zrozumieć, co rozzłościło go aż tak bardzo.
Przecież to tylko głupi długopis…
Mrugnęłam kilka razy, by wrócić myślami do tematu lekcji. Nie przyjechałam tu po to, by przejmować się tym chłopakiem. Musiałam skupić się na naprawdę ważnych sprawach.
Na odnalezieniu brata.
Oparta o zimną ścianę stałam pod salą i czekałam na kolejne zajęcia. Korytarz wypełniały szmery rozmów i nerwowe stąpania uczniów. Zerkałam na zegar, który zdawał się działać w zwolnionym tempie.
Jeszcze siedem minut.
Santino nie wrócił już na zajęcia profesora Throne’a. Był dupkiem. Zachowywał się jak obrażone dziecko. Zastanawiałam się, czy pojawi się na kolejnych lekcjach, ale nawet jeśli nie, chyba nie powinno mnie to obchodzić. Powinnam raczej się modlić, aby go wyrzucili za wagarowanie. Wtedy miałabym jeden problem mniej.
Nagle ktoś przede mną stanął, trochę za blisko. Uniosłam wzrok. Chłopak. Wysoki, ciemne włosy, rozpięta bluza z herbem WGA. Wyglądał na jednego z tych, którzy mają zdecydowanie zbyt dużo pewności siebie.
– Hej – zaczął z uśmiechem. – Sorry, że tak bez zapowiedzi, ale muszę zapytać… Te włosy są naturalne?
Przewróciłam oczami.
– Nie – odpowiedziałam sucho. – To peruka.
Parsknął, a ja zmierzyłam go spojrzeniem.
– Serio? – Wyciągnął rękę, żeby ich dotknąć.
Zanim zdążył musnąć choćby jeden kosmyk, pacnęłam go dłonią w rękę. Nie mocno. Ale wystarczająco, aby dać mu do zrozumienia, żeby nie ważył się tego robić.
– Żartowałam – syknęłam. – I nie dotykaj moich włosów. Nigdy.
Nienawidziłam tego, kiedy ktoś o nich mówił, o nie pytał, próbował ich dotknąć. Były moją zmorą – białe, nienaturalne, przyciągające spojrzenia, których pragnęłam unikać, a nie być w ich świetle. Chciałam je zafarbować, odkąd pamiętam. Na czarno. Na rudo. Na jakkolwiek, byleby nie widzieć więcej tego matowego srebra. Ale mama powiedziała, że jeżeli to zrobię, wyrzuci mnie z domu. Raz prawie się odważyłam. Miałam już farbę w dłoni, ręcznik na ramionach i drżące palce przy pierwszym paśmie. A potem… wszystko się posypało. Nie skończyłam. Nie mogłam. Tamten wieczór zniszczył mi cały tydzień.
– Okej, okej… Luz. – Uniósł ręce w obronnym geście, ale wciąż się uśmiechał. – Jestem Max. Max Elwood. A ty?
– Niezainteresowana – odpowiedziałam bez mrugnięcia okiem, patrząc prosto przed siebie.
Max zarechotał, jakby to był flirt, a nie próba pozbycia się go.
– Ostra jesteś. Podoba mi się to.
Zaczął gadać dalej. Zadawał pytania, prawił komplementy, ale go ignorowałam. Rozglądałam się w poszukiwaniu ratunku – kogokolwiek, czegokolwiek – który pozwoliłby mi się od niego uwolnić.
I wtedy los, a może mój własny pech, postawił na korytarzu Santino.
Zacisnęłam usta, bo przecież mógł to być każdy, byleby nie on! Przełknęłam jednak dumę i wykorzystałam jedyny pomysł, który przyszedł mi do głowy.
– Cześć, skarbie! – zawołałam przesadnie słodko.
Santino marszczył brwi, kiedy tak patrzył na mnie jak na wariatkę.
– Co ty…?
Podbiegłam, chwyciłam go za ramię i przycisnęłam się lekko do jego boku.
– Mój chłopak – oznajmiłam do Maksa z szerokim uśmiechem na ustach. – Dzięki za rozmowę, ale jak widzisz… zajęta.
Czarny Kruk zamarł.
– Co ty, do cholery… – zaczął, jednak zanim zdążył dokończyć, z całej siły nadepnęłam na jego stopę. Jęknął cicho, wściekłość przemknęła mu przez twarz, ale zamilkł.
– Jasne – powiedział Max, po czym zrobił krok w tył. – Nie wiedziałem. Spoko. – Uśmiechnął się raz jeszcze, nieco mniej pewnie, i zostawił nas samych.
Puściłam Santino i odsunęłam się najszybciej, jak się dało.
– Co to, do diabła, miało być?! – syknął, gdy tylko Max zniknął za rogiem korytarza.
– Spontaniczna akcja ratunkowa – odpowiedziałam po tym, jak wzruszyłam ramionami. – Przez dziesięć sekund wolałam udawać, że jesteś moim chłopakiem, niż znosić, jak ktoś obmacuje mi włosy.
Reyes spiorunował mnie wzrokiem.
– Mogłaś mu po prostu powiedzieć, żeby się odczepił.
– Mogłam też cisnąć nim o ścianę, ale uznałam, że to mniej subtelne – odparłam i sztucznie wyszczerzyłam zęby.
– Masz cholernie ciężkie buty – prychnął pocierający stopą o podłogę Santino.
– Dziękuję – odparłam słodko.
Spojrzał na mnie z irytacją, ale nic nie powiedział. Przez chwilę staliśmy w ciszy. Wreszcie westchnął, jakby to wszystko kosztowało go zbyt dużo sił.
– Nigdy więcej tego nie rób.
– Jasne. – Uśmiechnęłam się niewinnie. – Chyba że znowu będę musiała cię wykorzystać.
Odwróciłam się na pięcie i ruszyłam do sali, bo właśnie przyszła nauczycielka. Nie widziałam miny Reyesa, ale przeczuwałam, że rozmyśla, co zrobić: czy mnie udusić, czy po prostu dać spokój.
Wchodziłam do klasy, udając obojętną, choć w moim środku wciąż buzowały resztki emocji. Nie szukałam wzrokiem Santino – wiedziałam, że gdziekolwiek usiądzie, będzie udawał, iż nie istnieję. Po naszej scenie przed klasą zapewne zamierzał mnie teraz unikać jak ognia, no i dobrze. Zauważyłam za to Chloe, która przedramiona krzyżowała na ławce, a wzrok wbijała w zeszyt. Siedziała sama. Bez zastanowienia ruszyłam w jej stronę i bez słowa usiadłam obok. Dziewczyna zerknęła na mnie kątem oka, uniosła brew, ale nie skomentowała mojego zachowania. Idealna towarzyszka ciszy, i to mi pasowało. Nie potrzebowałam teraz rozmowy.
Zapowiadały się długie zajęcia. Usadowiłam się więc wygodniej na krześle i cicho westchnęłam.
1 System edukacyjny przyjęty zgodnie z amerykańskim. High school to odpowiednik polskiego liceum i też obejmuje 4 klasy (grades 9–12). W White Ghost Academy uczniowie spędzają rok 11 i 12 [przyp. red.].
2 Na prośbę autorki imię Santino pozostaje nieodmieniane [przyp. red.].
