Egipt - Włodzimierz Krzysztofik - ebook

Opis

"Egipt, czyli dziesięć mgnień wiosny, lata i zimy" Włodzimierza Krzysztofika to fascynjący zapis przeżyć z podróży do odległej krainy, pełen rozmaitych przeżyć. Książka jest częścią całego cyklu relacji z wypraw autora w odległe kraje.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 207

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (15 ocen)
4
4
4
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mariaoleszko

Nie oderwiesz się od lektury

Panu Włodzimierzowi Krzysztofikowi dziękuję za wspaniałe podróże,napisane ze swadą i humorem, i zachwycające zdjęcia. Polecam,nie będziecie żałować! Mam nadzieję,że Legimi wzbogaci się jeszcze o nowe tytuły tego autora.
00
wlechic

Nie polecam

Niestety, ebook przestał działać po przeczytaniu kilkunastu stron. Nie mogę go otworzyć na czytniku. Nie rozumiem, dlaczego na stronie Legimi jest zaznaczony jako przeczytany przeze mnie w 100% Zgłosiłam problem, ale nie doczekałam się reakcji ze strony Legimi.
00

Popularność




Włodzimierz Krzysztofik

Egipt

Czyli 10 mgnień wiosny, lata, jesieni i zimy

RedaktorHanna Krzysztofik

© Włodzimierz Krzysztofik, 2018

Książka jest częścią całego cyklu relacji z moich wypraw. Nazwałem to zeszytami z podróży. Egipt ma tu szczególne miejsce, ponieważ byłem tam równo dziesięć razy.

ISBN 978-83-8126-879-0

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Hurghada

Miasto, którego nigdy nie było a dziś to ponad sto pięćdziesiąt tysięcy stałych mieszkańców i setki tysięcy turystów, rozlokowanych w hotelach na ponad 50 km. wybrzeża, bo miasto tak się już rozciągnęło. A wszystko zaczęło się od małej rybackiej osady i tak by pewnie zostało na wieki, jak to w Egipcie zwykle się dzieje, że wieki mijają, a nic się nie zmienia. Dopiero w latach 80. ubiegłego już wieku, po podpisaniu historycznego porozumienia pokojowego z Izraelem, w Hurghadzie wybudowano pierwsze hotele dla zachodnich turystów. Dziś, samych tylko Polaków gości tu ponad pół miliona rocznie, a ile jest hoteli nikt nie wie i nie musi, bo w Egipcie często lepiej wiedzieć mniej, a na pewno bezpieczniej.

Dlaczego nastąpił tak gwałtowny rozwój miasta? Bo w okolicach Hurghady zaczynają się cudowne rafy koralowe, które potem ciągną się wzdłuż wybrzeża Morza Czerwonego daleko poza granice Egiptu. Ale to właśnie tu mają swój początek. Do tego słoneczna pogoda przez cały rok- tu deszcz nie pada praktycznie nigdy. Temperatura Morza Czerwonego nie spada poniżej 20°C, więc nurkować można cały rok, europejscy amatorzy kąpieli nawet w zimie wskakują do morza, które wtedy ma temperatury zbliżone do Bałtyku latem.

Miasto składa się z trzech zasadniczych dzielnic. Dahar, to najstarsza, północna część miasta zwana też starym miastem. To tu zaczął się turystyczny boom, tu powstały pierwsze hotele budowane równym ciągiem wzdłuż morza. Dziś to teren bardzo zaniedbany, rzadko oferowany zachodnim turystom. Pozostało tu tylko kilka porządnych hoteli, w tym Hilton, a poza tym królują tanie, podrzędne hoteliki o standardzie poniżej oczekiwań. Stanowczo odradzam pomysł zatrzymania się w tamtych okolicach. Tam też mieszka największa część miejscowej ludności. Dziś Dahar to w zasadzie arabskie miasto, gdzie żyje większość mieszkańców Hurghady. Jeśli już to można się zatrzymać na jej południowym krańcu, przed portem. Jest tam kilka dobrych hoteli.

Centrum miasta nazywa się Sakalla. Tu koncentruje się nocne życie Hurghady, pełno tu zarówno restauracji i pubów, jak i sklepów. Co do zakwaterowania to mam mieszane uczucia, choć zwykle tu właśnie mieszkaliśmy. Hotele w większości są zaniedbane, plaże mają krótkie, a wodę brudną, bo to środek miasta i okolice portu. Jeśli chodzi o warunki plażowe to zdecydowanie najgorsza część miasta. Ale nigdzie indziej nie ma takich możliwości wieczornych szaleństw. Amatorzy tychże powinni bezwarunkowo właśnie w Sakkali się zatrzymywać.

Dalej na południe ciągnie się bez końca tzw. „nowa część Hurghady”. Jest to właściwie jedna szeroka ulica, przy której buduje się coraz to nowe hotele. Najpierw po stronie plaży, potem po drugiej, a obecnie zabudowa „puchnie” i powstaje już trzeci oraz czwarty rząd hoteli oraz nieodłączne centra zakupów. Im dalej na południe tym hotele są większe i droższe. Tu właśnie zbudowano samowystarczalne kompleksy na wiele tysięcy turystów, z których praktycznie przez cały pobyt mało kto wychodzi, bo i po co? Wszystko oczywiście w formule „all inclusive”. Dziś ta dzielnica dochodzi już do zatoki Makabi, po drodze jest jeszcze oaza luksusu Sahl Hasheesh, gdzie oprócz luksusowych hoteli zbudowano też całe dzielnice z mieszkaniami dla cudzoziemców.

Ale im dalej na południe tym mniej jakiejkolwiek infrastruktury i po prostu trzeba siedzieć w hotelu bo można z niego wyjść praktycznie tylko na pustynię.

Dziś, gdy piszę tę książkę, w Hurghadzie znów jest pusto, jak po każdej fali zamachów terrorystów islamskich. Plany Egiptu, uczynienia z wybrzeża Morza Czerwonego maszynki do zarabiania pieniędzy, trzeba odłożyć na inne czasy, ale i tak dzień w dzień samoloty ze wszystkich stron świata lądują na tutejszym lotnisku, przywożąc spragnionych słońca, złotych plaż, ciepłego i bogatego w rafy morza oraz egzotyki w różnym tego słowa znaczeniu. Tak czy siak, Hurghada była, jest i będzie największym kurortem egipskiego wybrzeża Morza Czerwonego i jeszcze długo będą chętni na spędzenie tu wakacji. Wakacji, które w tym mieście trwają cały rok, a to jest chyba rzecz najważniejsza. Bo to właśnie ów klimat nieustających wakacji, w mojej ocenie, jest decydujący, gdy chce się określić, czym jest to miasto. Hurghada to są po prostu wakacje, nic mniej i nic więcej.

Inauguracja

Zima powoli miała się ku końcowi, ale gdzie tam jeszcze do ciepłych i słonecznych dni. Poza tym mieliśmy masę innych kłopotów. Tak w ogóle to dobrze nie było, a nawet było zdecydowanie źle. Dlatego trzeba było coś zmienić, wprowadzić nowy element, który tę sytuację w jakiś sposób zmieni. Dokładnie taka motywacja zawiodła mnie do zapyziałego kantorka w okolicach „metalowych” ulic w samym centrum Warszawy. Tam właśnie działała firma, którą znają dziś wszyscy miłośnicy zagranicznej turystyki zorganizowanej pod nazwą wakacje.pl.

A ja byłem jednym z ich pierwszych klientów. W jednym pokoju połowa personelu firmy (czyli jedna osoba) sprzedawała mi wyjazd do Egiptu, a w sąsiednim druga połowa (też jedna osoba) aktualizowała oprogramowanie portalu. To były czasy pionierskie w turystyce i w informatyce.

Pomysł wyjazdu powstał nagle, sam wyjazd był też nagły, bo zaledwie za kilka dni. Udało mi się kupić wyjazd na 10 dni, który był tylko w tym jednym terminie. To zawsze lepiej niż 7 dni, a na 14 nie było mnie stać, z czasem też by było krucho, bo utytłani byliśmy w obowiązki ponad nasze możliwości. Bez znaczenia, zostawiamy ten zimny i szary świat, jedziemy pod błękitne niebo Egiptu. Plaże i rafy koralowe Morza Czerwonego i Egipt faraonów, sam byłem pod wrażeniem. Dziś wszystko to już tak spowszedniało, ale piętnaście lat temu było zupełnie inaczej. A na pewno w naszym życiu, mieliśmy co prawda za sobą dwa wyjazdy do Tunezji, ale Egipt to zupełnie inna sprawa.

Trochę ponad cztery godziny lotu. Najpierw lecimy nad pokrytą chmurami Europą, dopiero gdy samolot dociera do brzegów Egiptu zwarta pokrywa chmur zmienia się w pojedyncze baranki, a potem już nawet i one znikają. Pod nami Egipt. Jak na dłoni widać deltę Nilu, zielony trójkąt pośród bezbrzeżnej pustyni. Gdy docieramy do Kairu, widać nawet piramidy, powiedzieć, że czuję się oszołomiony to za mało. A dalej jest jeszcze bardziej ekscytująco. Zieleń delty została za nami, samolot lekko skręcił na wschód i pod nami pustynia, prawdziwa i ogromna. Dokładnie tak wyobrażałem sobie powierzchnię Marsa, czerwone góry i wąwozy, gdzie ani grama wody nie uświadczysz. Nigdzie ani plamki zieleni, żadnych ludzkich odsad. Jałowe, niegościnne pustkowie i więcej nic.

Po lewej stronie pojawił się niebieski pasek, to Morze Czerwone, dolatujemy do celu. Samolot zszedł niżej i zobaczyłem cel naszej podróży. Pod nami były wyspy i okalające je rafy koralowe. Myślę, że każdy, kto zobaczył to pierwszy raz, nigdy nie zapomni piękna tego widoku. Ja oniemiałem.

Egipt powitał nas mocną, ale ciepłą bryzą[1] oraz oślepiającym słońcem. Witamy w Egipcie, gdzie słońce świeci przez cały rok.

Pierwsze zetknięcie z Hurghadą po opuszczeniu lotniska to kompletny szok. Jedziemy ulicami przez coś, co chyba jest miastem, ale albo dopiero go zaczęli budować, albo właśnie je rozbierają. I tak po raz pierwszy zetknęliśmy się ze specyfiką egipskiego budownictwa. Bo nikt tu nigdy nie kończy budowy domu, gdyż dopóki dom jest w budowie, dopóty nie płaci się za niego podatku. No to sami rozumiecie. Poza tym chaos w Egipcie jest stanem podstawowym, a rzeczy uporządkowane należą do rzadkości i raczej są Egipcjanom narzucane niż wynikają z ich świadomych decyzji. Mijamy więc całe rzędy domów w budowie, część zasiedlona, część nie. Pomiędzy nimi i wszędzie, gdzie tylko jest skrawek wolnego miejsca, pojawiają się góry śmieci, w większości odpadów z budowy. Nie wygląda to dobrze.

Zmieniło się gdy dotarliśmy nad morze. Jedziemy na południe szeroką ulicą, wzdłuż której stoją hotele. Te wyglądają na skończone, przynajmniej większość. Wysypisk śmieci też zdecydowanie mniej. Za to coraz więcej zieleni, palmy i całe gąszcza kwitnącej bougainvillei, jest już zdecydowanie lepiej. Wysiadamy, hotel nazywa się Princess Palace &Club.

Palace ma 4 gwiazdki i wygląda jak nie jak pałac, ale jak dom mieszkalny typu jamnik. Kilka pięter, jeden stumetrowy korytarz i kilkaset pokoi. Club to z kolei małe, piętrowe bungalowy z pokoikami i balkonami. Wszystko położone wokół niewielkiego basenu. Club ma 3 gwiazdki. Dostaliśmy narożny pokój na piętrze, z balkonem wychodzącym właśnie na basen.

Gdy już pozbyliśmy się boya hotelowego- bakczysz[2] po raz pierwszy, mogliśmy usiąść na leżakach i patrzeć. Wiatr smagał palmy rosnące tuż koło bungalowu, słońce niemiłosiernie prażyło, na niebie nawet białego piórka. Za nami została szara rzeczywistość i większość problemów, które nas tutaj przywiodły. Od razu lepiej.

Po odpoczynku czas zobaczyć morze, z balkonu widać tylko niebieski pasek, plażę zasłaniają budynki. Morze wygląda jak bajka, bajka z tysiąca i jednej nocy oczywiście. Byliśmy już nad Morzem Śródziemnym i wiemy co to jest wody lazur, ale tu lazur znaczy trochę co innego. Sądzę, że niebagatelny wpływ na kolor Morza Czerwonego ma jego przezroczystość sięgająca nawet 35 metrów. Oczywiście przy plażach w mieście nie jest aż tak dobrze, ale jednak woda jest bardzo przezroczysta i to nadaje jej ten niepowtarzalny kolor.

Gorzej, nawet zdecydowanie gorzej było z temperaturą. Zimą wacha się ona w przedziale 18—20°C, co dla mnie jest absolutnie dolną granicą tego co mogę, przez chwilę, wytrzymać. Marzyło nam się, że będzie cieplej, ale na to trzeba poczekać co najmniej do maja a mamy dopiero połowę marca.

Ale i tak pierwsze wrażenie było imponujące.

Jak już wspomniałem, byliśmy poprzedniego roku dwa razy w Tunezji, wybraliśmy się nawet na wycieczkę wynajętym samochodem w kierunku Sahary, ale zanim tam dojechaliśmy, samochód nam się zakopał po osie i musieliśmy zawracać. No i na tej prawdziwej pustyni nie byliśmy. Najwyższy czas to nadrobić. Późnym popołudniem, o zachodzie słońca, wyszliśmy z hotelu, przeszliśmy główną ulicę i znaleźliśmy się na pustyni. Może to i śmieszne, ale patrząc w stronę zachodu słońca, aż do Nilu nie ma nawet kawałka zamieszkanego terenu, a za Nilem ciągnie się jeszcze parę tysięcy kilometrów aż do wybrzeży Maroka. Siedząc wygodnie z drinkiem nad hotelowym basenem człowiek kompletnie nie zdaje sobie sprawy gdzie jest, a jest na wschodnim krańcu największej pustyni świata.

Odespaliśmy porządnie podróż i następne dni poświęcamy na absolutny wypoczynek. Czyli plaża, plaża i ewentualnie jakieś wypady do miasta. Nad morzem jakoś tak całkiem inaczej niż się spodziewaliśmy. Bo jak widać na zdjęciu, w zasadzie nikogo nie ma, tylko rozłożony sprzęt czeka, aż ktoś z niego skorzysta. A to wcale nie jest żaden martwy sezon, którego zresztą tu nigdy nie ma. No chyba, że latem, gdy temperatury powodują, że nawet muchy przestają latać. Ale wtedy przyjeżdżają tu Polacy i Rosjanie i też pusto nie jest. Zimą Hurghada stanowi bazę wypadowa do zwiedzania, przede wszystkim, południowego Egiptu. Dużym powodzeniem cieszą się wycieczki typu zwiedzanie i wypoczynek, leci się do Hurghady, a plażowanie połączone jest z wycieczką wzdłuż Nilu od Luksoru do Asuanu. Ale na razie plaża jest nasza, kładziemy się na leżakach, obowiązkowo pod parasolem i nic więcej już nam nie jest potrzebne.

Uwaga, w Egipcie zawsze opalamy się pod parasolem, robią je tak, że częściowo przepuszczają promienie słońca i to wystarczy. Opalanie się „na Polaka”, czyli zaleganie godzinami w pełnym słońcu grozi nie tylko kalectwem, ale i śmiercią, nawet w zimie. I trzeba o tym bezwzględnie pamiętać. Druga rzecz to picie wody. W Hurghadzie zawsze wieje, co sprawia, że nie widać jak człowiek się poci. Jak się nie pije wody, to w pewnym momencie jej stan w organizmie spada i może być nieszczęście. To trzeba bezwzględnie kontrolować, minimum trzy litry dziennie, minimum.

Napoje kupiliśmy w sklepiku zaraz przy hotelu, na plażowe drinki z parasolką nas nie stać. Na plaży stopniowo pojawia się jednak trochę ludzi, ale dalej tłumu nie ma. Jest po prostu świetnie. Jeszcze wczoraj rano była zima a tu mamy prawie lato i święty anielski spokój, wszystkie kłopoty zostały daleko, ponad trzy tysiące kilometrów stąd.

Ja byłem pierwszy odważny i poszedłem popływać od razu drugiego dnia pobytu. Włożyłem na siebie całe ABC, czyli płetwy, maskę i rurkę, świeżo zakupione przed wyjazdem i idę szukać tej rafy koralowej.

„Szukajcie a znajdziecie, proście a będzie wam dane”, ale życie bywa dużo bardziej skomplikowane. Jak już się w to wszystko ubrałem, trzeba było się nauczyć jak się oddycha, jak się pływa i jak się oddycha i pływa naraz.

Najpierw opiłem się słonej wody po kokardę, potem zalałem słoną wodą oczy, a na koniec maska zaparowała i absolutnie nic nie widziałem. I jeszcze mało co a bym się udusił. Dziecko by sobie poradziło, ale czterdziestolatek jak widać nie. O żadnym szukaniu rafy mowy nie ma, jest walka żeby się nie utopić. „Big Blue” to świetny film i zarazem nazwa operatora, który nas tu przywiózł, ale ja muszę chyba się jeszcze sporo nauczyć.

Zabrałem się zatem do ćwiczeń. Udało się tak założyć maskę, że prawie nie ciekła. Nauczyłem się tak trzymać rurkę i głowę w wodzie, żeby swobodnie oddychać powietrzem, a wodą tylko od czasu do czasu. Dalej nic nie widziałem, ale ryzyko utraty życia było chyba zażegnane. I na tym w zasadzie musiałem poprzestać, jutro spróbuje wypłynąć w poszukiwaniu raf.

Gosia miała znacznie lepszy pomysł, bo nadmuchała kupiony w markecie materac, to znaczy najpierw go musiała pokleić, a dopiero jak był szczelny nadmuchać. Tak wyposażona mogła surfować po morzu bez ryzyka opijania się słoną wodą i podduszania. Ogólnie rzecz biorąc uroczo spędziliśmy ten dzień na plaży.

Pora wyjść i zobaczyć jak świat, znaczy Hurghada, wygląda. Najpierw postanowiliśmy poznać najbliższe okolice.

Zaraz obok naszego, jest jeden z największych hoteli w mieście. Grand Hotel- sama nazwa robi wrażenie. To olbrzymi kompleks, może i tysiąc pokoi, położony po obu stronach ulicy. Od strony plaży dla lepszych, za ulicą dla gorszych gości. Ale na pewno nie dla takich jak my, nie ta grupa docelowa. Jak ten przepych wygląda z zewnątrz, bo do środka na pewno nas nie wpuszczą? Ano mniej więcej tak, jak to widać za mną. Nie jestem specjalistą ani od arabskiej, ani od egipskiej architektury, ale coś mi tu nie gra. Nie widzę w tym żadnego ładu, ani kolory za bardzo do siebie nie pasują, ani kształty nie tworzą harmonijnej całości. Na pewno jest „na bogato”. Co do reszty to na pewno by mnie nie zdziwiło, gdybym to zobaczył w Las Vegas, tak dosłownie to wygląda. Spodziewałem się zupełnie czegoś innego. Ale Hurghada tak wygląda, to królestwo absolutnego kiczu. Królestwo kompletnego architektonicznego chaosu. Stąd mamy obok siebie zwykłe prostokątne budynki hotelowe, jak nasz, a zaraz obok budowle udające pałace Sułtana. W międzyczasie może się jeszcze trafić piramida albo coś w rodzaju staroegipskich świątyń, albo wszystko naraz. Ten ostatni wariant jest najbardziej zajebisty.

Podsumowując, nie tylko nie ma co oglądać, lepiej chodzić z oczami w chodniku bo od samego oglądania tego szaleństwa można dostać pomieszania zmysłów. Patrzenie pod stopy przydaje się też dlatego, że każda płyta w chodniku jest pochylona w inną stronę, niektórych nie ma ale za to mogą leżeć obok, jedna na drugiej. Jak chcesz wyjść z tego bez kontuzji, patrz pod nogi, zawsze.

Oprócz koszmarów urbanistycznych nic innego w tej części miasta nie znaleźliśmy. Jest trochę sklepów z kiczowatymi pamiątkami, małe sklepiki o dumnych nazwach typu „Abu Saleb Mega Market” i knajpy, których wystrój przyprawia o natychmiastowy ból głowy.

Postanowiliśmy odwiedzić prawdziwe centrum Hurghady, czyli Sekkalę. Po mieście najlepiej poruszać się busami, które jeżdżą jedną trasą, z końca Sekkali- jeszcze jakiś kilometr za nasz hotel i potem zawracają. Za przejazd na dowolnym odcinku takiej trasy miejscowi płacą funta a turyści dwa. Tyle teoria. Ale praktyka bywa bardziej skomplikowana, ale o tym może przy innej okazji. Wyszliśmy przed hotel, zatrzymałem pierwszego busa i jedziemy. Tylko, że kompletnie nie mam pojęcia gdzie. Dobrze, że jeszcze jest dzień, może się zorientuję, gdzie ta Sekkala jest.

Zbyt trudno nie było. Bo najpierw jechaliśmy w znanym nam już krajobrazie, na lewo hotel, na prawo hotel, a środkiem my jedziemy. Potem były jakieś zawijasy wokół małej górki i krajobraz się zmienił. Oprócz hoteli pojawiły się inne budynki, a tak w ogóle to miasto wyraźnie spuchło na boki. To nie była już wąska wstążka budynków a prawdziwe miasto.

Jak „pięknie” było, widać na tym zdjęciu. Chaos, choć to wydawało się mało prawdopodobne, był jeszcze większy. Później jednak zmieniłem zdanie, bo to co zobaczyłem gdzie indziej przerosło możliwości mojej wyobraźni. I to jest ważna konstatacja. Współcześni Egipcjanie to prawdziwi mistrzowie w swoim fachu w tworzeniu chaosu i architektonicznego koszmaru. Wtedy myślałem, że nikt ich nie przebije, teraz po latach wiem, że są niestety lepsi. Ale Egipt zdecydowanie gra w ekstraklasie światowej.

Zadanie na dziś, kupujemy pamiątki. Dobrze, że byliśmy już w Tunezji, znamy podstawowe zasady. Pierwsza cena to absolutny kosmos, nawet nie warto się zastanawiać. Chyba, że jest się reporterką z programu Lonely Planet, która kupowała popularną chustę arabską, zwaną arafatką od nazwiska znanego Jasira Arafata, człowieka bądź co bądź legendy. Handlarz rzucił jej 30 USD, a ta idiotka rzuciła do kamery, „to chyba rozsądna cena” i dała mu te trzydzieści bagsów. Jaką on miał minę, a my te chustki kupowaliśmy po dwa dolary a i tak nas dobrze oszukali. Dlatego w Egipcie na taką bezczelną zaczepkę należy odpowiedzieć godnie, czyli 10 % proponowanej ceny. To wyznacza boisko, na którym będzie się toczył mecz.

Ten sport ma tylko jedną prostą regułę, kto kogo zmęczy ten wygrywa, choć i to uważam za pozorne, bo to oni zawsze wygrywają, a my przegrywamy. Jedyne co można ugrać, to mniejszą porażkę. Można robić absolutnie wszystko poza okazywaniem braku szacunku dla przeciwnika. Ogólnie nie radzę ich obrażać, bo mogą nóż w brzuch wsadzić i nie jest to niemożliwe. Proszę więc nie pukać się w czoło, nie poruszać tematu prowadzenia się jego matki albo siostry ani żadnych takich osobistych wycieczek. Proszę też nie nawiązywać do ich religii i ich kraju. Poza tym wolno, a nawet stanowczo zalecam, rzucać się z rozpaczy po podłodze, wyciągać puste kieszenie, a nawet zdjęcia gromadki głodnych dzieci z Polski. Przy okazji można zobaczyć całą rodzinę sprzedawcy, bo on swoje zdjęcia też wyciągnie. Oczywiście kompletnie fałszywe, bo to zwykle są kawalerowie. Ale za to przygotowani na takie sytuacje. W trakcie meczy słowo „bankrut” odmieniane jest na wszystkie przypadki, wychodzimy ze sklepu i dajemy się wciągać z powrotem. Dzwonimy do banku, czy da nam kredyt, im pomysły bardziej surrealistyczne tym lepiej. A na końcu i tak sromotnie przepłacamy. Jednak po dobrym meczu jest jak na boisku piłkarskim, mocny uścisk ręki i podziękowanie za grę. Bo oni tą grę kochają dla samej gry i nic ich tak nie wyprowadza z równowagi jak głupi białas, który nie chce się targować. Oj, wtedy to polecą za Wami takie joby, że jak byście rozumieli po arabsku to krew by się chyba polała. Dlatego lepiej uszanować obyczaj i albo nie kupować a jak już, to targowanie musi być. Mnie to też czasem wkurza i mam kompletnie dość, ale tak po prostu jest i lepiej to zaakceptować niż nerwy sobie szarpać.

Technik targowania jest tyle, że można im poświęcić osobną książkę, wiec na razie dajmy sobie spokój. Może wrócę do tematu przy innej okazji. Na razie jesteśmy w sklepie z „zabytkami” starożytnego Egiptu. Oglądamy same „oryginalne” posągi, posążki, statuetki, papirusy i inne pozostałości po epoce faraonów.

Co wezmę do ręki, to słyszę, że to „really amethyst” albo inna „lapis lazuli”. Mogę się wyłącznie zgodzić, że tę statuetkę ktoś rzeczywiście rył dłutem, ale to wszystko na ten temat. Gdyby to było naprawdę z tych materiałów to by w takim kurniku nie stało i nie za takie pieniądze. Ale przecież to tylko gra, więc gramy dalej. Koniec końców nabyliśmy wielką reklamówkę różnych „zabytków” dla nas, dla rodziny i znajomych i wyszliśmy bardzo zadowoleni. Sprzedawca też, bo pewnie sporo na nas zarobił.

Minęło ponad 15 lat, a wykonana z „really” lapis lazuli figurka siedzącego kota, co dzień patrzy na mnie z łazienkowej półki przy goleniu.

Całe to badziewie zrobione jest z masy opartej na cemencie, tak generalnie to coś w rodzaju betonu zabarwionego na odpowiedni kolor. Po oszlifowaniu i polerowaniu wygląda znakomicie, „really”.

Po udanych zakupach zadzwoniliśmy do domu. Należy pamiętać, że jeśli były wtedy telefony komórkowe, to wielkie jak walizki i trzeba było mieć osobistą sekretarkę, która za jaśnie biznesmenem takowy nosiła.

Nam pozostała telefonia tradycyjna a konkretnie uliczne budki widoczne na zdjęciu. Trzeba najpierw w kiosku kupić kartę i potem sprawa jest prosta. +48 22 numer domowy i już mamy całą naszą trzódkę z powrotem na głowie. A każdy ma do nas tysiąc spraw. Ponieważ Egipt leży gdzieś między Australią a Antarktydą, minuta połączenia kosztuje tyle samo co z Sidney. Wtedy to było dziesięć PLN z groszami. Dziś zresztą zasada ta nadal obowiązuje, a telefon z Egiptu to oznaka zamożności dzwoniącego.

Zanim cokolwiek ustaliliśmy z naszą gromadkę, karta się skończyła i było po problemie. Oni wiedzą, że żyjemy, my wiemy, że oni żyją i wystarczy. Więcej nie dzwonimy.

Noc już ciemna, pora wracać na kolację, popołudnie było bardzo udane. Mamy w końcu w plecakach skarby, o jakich się Howardowi Carterowi[3] nawet nie śniło.

Co do tego ostatniego, to się do niego wybieramy. Za bajońskie, jak dla mnie, pieniądze kupiłem jednodniową wycieczkę do Luksoru, zobaczymy starożytny Egipt, really.

Nowicjusze zawsze płacą za gapiostwo i ja tak właśnie zapłaciłem za jednodniową wycieczkę do Luksoru. Całe 72 USD za osobę, więc pękło razem 144 USD, co boli mnie i dziś na samo wspomnienie jak dałem się oskubać. W Hurghadzie są co najmniej trzy ceny za tę samą usługę turystyczną. Pierwsze, oczywiście najdroższa, to kupienie wycieczki od własnego rezydenta, który ma szczególnie o nas dbać a dba o kieszeń firmy i własną. Dlatego też, zaraz po przyjeździe organizowane są spotkania z „zatroskanym” rezydentem, których głównym celem jest sprzedaż tzw. „wycieczek fakultatywnych”. Chodzi bowiem o to, żeby owce się nie zdążyły zapoznać z innymi, znacznie tańszymi ofertami. Drugi poziom cen to oficjalne ceny miejscowych biur podróży, te są czasem o połowę tańsze. A trzeci poziom to całkowita „lewizna”, czyli dołączenie do wycieczki niejako „prywatnych” klientów ekipy, która ją realizuje. Tu swojego haraczu nie dostaje egipski właściciel. I wtedy cena jest jeszcze niższa.

Mowa oczywiście o tym samym standardzie usługi, choć rezydenci zawsze straszą, że wycieczki „z miasta” mają ów standard zdecydowanie niższy. Różnica owszem jest ale między bogatymi Niemcami z TUI i Polakami z naszych biur, ale też mniejsza niż różnica cen, bo Niemców goli się chyba jeszcze za II Wojnę Światową. A wracając do konkretu, to w późniejszych latach za jednodniową wycieczkę do Luksoru nie płaciliśmy więcej niż 40 USD.

Ale jak człowiek nie wie, to i mniej boli, więc przyjąłem to z dobrodziejstwem inwentarza podekscytowany, że zobaczymy coś absolutnie szczególnego. No bo Luksor to przecież Dolina Królów i groby faraonów. O innych zabytkach wtedy nie miałem wiedzy, ale miałem jakąś ogólną świadomość, że są. No dobra, po prostu byłem kompletnie nie przygotowany i już.

Jak wszystkie tego typu imprezki, zaczęło się bladym świtem, jeszcze przed śniadaniem, które dostaliśmy w kartonowych paczkach. Gdybym nie miał grzałki i własnej kawy to pewnie bym na nogach nie ustał, ale miałem, zawsze mam.

Potem objazd po hotelach i zbieranie całej ekipy. Tu, jak to w kraju faraonów przystało, kolejność nie jest przypadkowa. Najpierw, czyli najwcześniej zbiera się towarzystwo z tańszych, a na końcu najdroższych hoteli. A kto bogatemu zabroni dłużej pospać. No i kartony śniadaniowe też się różnią i to zdecydowanie. Od razu widać, że nie wszyscy mamy te same żołądki. Na szczęście w autokarze nie ma klasy biznesowej, więc przynajmniej dupy mamy równe.

Gdy wreszcie wyjeżdżamy z Hurghady, słońce już zaczyna piec. Jedziemy na południe- gdy kończą się hotele zaczyna rządzić pustynia. Tylko żadnych tam diun, a tak w ogóle to i pisaku mało, za to kamieni ile tylko zechcesz. Po pierwsze jesteśmy jeszcze w pasie nadbrzeżnych gór, a po drugie, Sahara w znakomitej większości jest właśnie pustynią kamienistą. Ckliwe widoki morza z piasku to rzadkie wyjątki i zwykle trzeba się dobrze natrudzić, żeby je zobaczyć.

I tak po kilkudziesięciu minutach dojechaliśmy do Safagi, ostatniego miasta na południe od Hurghady[4]. Tu mamy postój, czekamy na wszystkie autokary. Dalej pojedziemy w eskorcie wojska, brzmi groźnie.

Korzystamy z okazji, by zrobić sobie zdjęcie w „samym sercu pustyni”. Prawda, że wygląda groźnie i dziko? A że tuż za plecami fotografa pełno ludzi, autokarów i budynków. Tym właśnie różni się prawda czasu od prawdy ekranu.

Wreszcie ruszamy, najpierw przejazd przez widoczne w kadrze góry a potem już bezbrzeżna pustka, znaczy się pustynia. Gdzie się kończy? A na wybrzeżu Atlantyku, po drugiej stronie Afryki. A przy okazji, wiecie jak wygląda rozwód po arabsku? Wsadzasz żonę na wielbłąda, walisz kijem i krzyczysz … tu padło coś, czego nie pamiętam. A co to znaczy? Do końca pustyni.

Zanim dotarliśmy do wybrzeża Atlantyku minęło kilka lat i nie przedzieraliśmy się przez Saharę tylko polecieliśmy samolotem z Polski do Maroka, zdecydowanie szybciej i wygodniej. Dziś poprzestaliśmy na dojechaniu do Nilu. Kilka kilometrów od rzeki pojawiła się jakaś zieleń, im bliżej tym więcej. Gdy dojechaliśmy do rzeki, krajobraz zmienił się zdecydowanie. Wszędzie pełno pól i drzew, przede wszystkim palm kokosowych. No i zabudowań. Tu znów opadły nam szczęki. Niby byliśmy przygotowani na takie widoki, ale co na żywo to nie obrazek z gazety lub szybki telewizora. Bieda, nędza i beznadzieja trzeciego świata w całej swojej okazałości. I tak przez następne kilkadziesiąt kilometrów aż do Luksoru.

Sam Luksor niewiele lepszy, nie licząc oczywiście terenów zajmowanych przez luksusowe hotele i rezydencje. Tu widoki jak z bajki, dla bogatych oczywiście.

Dwa brzegi Nilu w Luksorze oddzielają nie tylko dwie części miasta, ale świat żywych od świata umarłych. Na tym drugim mało kto mieszka, głównie ci, którzy żyli i do dziś żyją z umarłych. Ale żaden szanowany obywatel tam nie zamieszka. Dla uproszczenia ruchu turystycznego władze w końcu zbudowały tu most przez rzekę, następny jakieś 150 kilometrów stąd. To teraz taka atrakcja, że zatrzymali autokar i wszyscy robili sobie zdjęcia, jak wszyscy to wszyscy, my też.

Na brzegu „umarłych” najpierw zawieźli nas do sklepu, żeby jednak zachować jakieś pozory, nazywało się to fabryką alabastru. Byłem tam przez kolejne trzy lata i cały czas robili ten sam wazon. Jak z autobusu wysiadali turyści, udawali, że coś tam skrobią i zaraz potem odkładali na bok. W ten sposób do emerytury im „pracy” nie zabraknie.

Zaletą było to, że wyroby w sklepie były z prawdziwego alabastru, a nie tego ze straganów Hurghady, który zwał się „really” alabaster. Widać to było przede wszystkim po cenie, to zdecydowanie nie jest gadżet na moje biurko w „gabinecie”.

Dowiedzieliśmy się też, że w Egipcie już nie rośnie papirus (!!!) i trzeba go sprowadzać z południa kontynentu. Dlatego popularne papirusy robione są z liści banana. Odbył się pokaz jak wytwarzano protoplastę dzisiejszego papieru do xero, z wyjaśnieniem, jak odróżnić oryginał od podróbki. Niby to proste, ale fałszerze zawsze są krok przed policją i radziłbym, jeśli komuś na tym szczególnie zależy, kupować papirusy w galeriach z certyfikatem jakości. Podobnie jak wyroby z alabastru, zdecydowanie nie na moją kieszeń. Kupimy sobie i znajomym podróby w Hurghadzie po dolarze sztuka. Do dziś wiszą w naszym domowym korytarzu i wyglądają jak stare, z epoki i oryginalne.

Przed wjazdem do Doliny Królów stoją dwa wielkie posągi, kolosy Memnona, czyli faraona Amenhotepa III. To jedyne co zostało po jego świątyni. Egipt cyklicznie nawiedzają trzęsienia ziemi, poza wojnami i złodziejami główny sprawca rujnowania zabytków. Tyle tylko bowiem zostało z ogromnej świątyni, której posągi były tylko niewielką częścią. Jak w przypadku prawie wszystkich zabytków z epoki przedchrześcijańskiej zostało tak niewiele, że bez uruchomienia wyobraźni wygląda to jakby ktoś te resztki tak po prostu poustawiał to tu to tam.

Zrobiło się już upiornie gorąco, a przede wszystkim „lśniąco”, wkoło pełno jest jasnych, wapiennych skał, które świetnie odbijają promienie palącego słońca. Jak widać, Gosia mimo ciemnych okularów, zasłania sobie oczy ręką. Na Egipt radzę wybierać naprawdę czarne okulary, to co sprawdza się u nas może kompletnie nie wystarczyć. I wtedy może być kłopot, bo nic się nie zobaczy patrząc tylko pod nogi.

Mamy dopiero koniec marca, a upał jest nie do wytrzymania. W Hurghadzie było ciepło, tu jest co najmniej gorąco, jak nie gorzej. W lipcu i sierpniu zdarza się, że wycieczki nie wychodzą z klimatyzowanych autokarów. A na rozgrzanych blokach skalnych podobno można smażyć jajka. Dlatego szczyt sezonu turystycznego w górnym Egipcie to okres od listopada do marca i właśnie się kończy.

Jeszcze tylko „napadł” nas miejscowy „photo man”, czyli niby przypadkowy przechodzień w tradycyjnej arabskiej szacie, który za zdjęcie z nim pobiera bardzo wygórowaną opłatę. To istna plaga egipska, więcej tego od biblijnej szarańczy, ciężko cokolwiek sfotografować, żeby się taki z wyciągniętą ręką nie przyplątał.

Trzeba iście buddyjskiej cierpliwości, żeby się od tych wszystkich naciągaczy opędzić.

Nie będę się rozpisywał o naszych wrażeniach z Doliny Królów, będzie ku temu okazja w rozdziale poświęconym rejsom po Nilu, gdy zwiedzaliśmy Luksor jeszcze dwa razy, już dużo bardziej świadomie. Na dziś jeszcze Gosia z dodatkową „przeciwsłoneczną” osłoną na tle świątyni Hatszepsut w Deir el-Bahari.

W tym czasie była zamknięta, bo Polacy mieli jeszcze jedno piętro do rekonstrukcji, za dwa lata udało nam się zobaczyć całe ich dzieło. A trwało to około 40 lat, więc trzeba przyznać, że mieliśmy szczęście. Po Dolinie Królów wszyscy mieli dość, serdecznie dość, ale do przerwy na lunch jeszcze chwilę.

Na razie mamy forsowanie Nilu, czyli po prostu przeprawę łódką na drugi brzeg. Pomysł, by jeść lunch na brzegu umarłych nie jest bowiem dobry. Nie ma tam chyba zresztą żadnej porządnej restauracji.

Sama przeprawa oczywiście była dużo ciekawsza od przejazdu mostem. Jak dla turystów, to most wcale potrzebny nie jest. Przy okazji trochę nas ochłodziło wilgotną bryzą rzeki, a widoki były niezapomniane.

Naszą uwagę szczególnie zwróciły wielkie pasażerskie statki przycumowane do nabrzeży. Tymi statkami pływają po Nilu turyści na trasie Luksor — Asuan. Na samą myśl serce zabiło mi mocniej. Ale nie tym razem, teraz zawieźli nas do knajpy. Jedzenie takie sobie i na dodatek oczywiście słone, bo napoje płatne dodatkowo. Pal sześć, że tak sobie „dorabiają”, nie oni jedni, ale żeby aż tak solić? Na zdrowie to na pewno nie wychodzi.

Została nam ostatnia atrakcja, świątynia Amona Re na Karnaku. To było kiedyś osobne miasto, położone około 2,5 km na północ od Teb. Dziś o tej odrębności świadczy jedynie aleja sfinksów, ciągnąca się od świątyni luksorskiej aż do Karnaku. To właśnie lwy z tej alei masowo rozkradali wszyscy „eksploratorzy” Egiptu. Dziś rząd Egiptu domaga się ich zwrotu, na ogół nieskutecznie. Dobrze przynajmniej, że już kraść przestali, bo bym takiego zdjęcia Gosi nie zrobił.

I na tym program wycieczki się kończy, pozostaje powrót do Hurghady. Gdy wreszcie docieramy na miejsce jest już bardzo późna noc, kolacja dawno przepadła, a my walimy się nieprzytomni do łóżek. Na analizę tego co widzieliśmy przyjdzie czas ale jedno jest pewne, to było coś absolutnie ekstra, w życiu nie myślałem, że będę chodził po grobowcach faraonów, że zobaczę monumentalną świątynię sprzed 5 tysięcy lat. Są zabytki i zabytki, ale jest też Egipt, a to już zupełnie inna kategoria i to jest najważniejsze, co z Luksoru przywieźliśmy.

Do Kairu nie jedziemy, to innym razem, w końcu mieliśmy wypocząć. Więc wstajemy na „ostatni gwizdek”, żeby jeszcze zdążyć na śniadanie. Potem już tylko plaża i plaża.

Postanowiłem doskonalić swoje „umiejętności” w nurkowaniu swobodnym jak to się fachowo nazywa. Udało mi się nawet pożyczyć na kilka dni piankę do wind surfingu, choć ma krótsze rękawy i nogawki to jednak ociepla korpus, a to najważniejsze. W tym stroju spokojnie wytrzymuję w wodzie całą godzinę.

Uwolniony od dygotania z zimna trenuję dalej i dalej. Jak się nauczyłem oddychać, a potem oddychać i pływać, rafy Morza Czerwonego całe moje. To znaczy te mizerne szczątki, jakie mamy przy naszej plaży. Ale dla kogoś, kto rybki w paski widział tylko w telewizji to i tak aż nadto na początek.

Oto co zobaczyłem na początek. Słynne ryby w paski były celem, a stały się zaledwie początkiem wieloletniej fascynacji życiem, które rozkwita w wodach Morza Czerwonego. Mimo tego, że było tam tylko kilka skałek obrośniętych koralami i kilkanaście gatunków ryb, które mogłem obserwować to i tak mało się z wrażenia nie utopiłem. Co nowego zobaczyłem, krzyczeć mi się chciało, a to pod wodą z rurką w zębach nie najlepszy pomysł.

Zwłaszcza, gdy pewnego razu wypłynęła na mnie spośród kamieni „wielka niebieska”.

Taka „wielka” to ona nie była. Ale po pierwsze, woda powiększa o około 30%, a po drugie, jak to „coś” pływało mi parę centymetrów przed nosem to wyglądało na olbrzyma. Jakby na to nie patrzeć, dla kogoś, kto kolorowe rybki widywał w akwarium, takie spotkanie to absolutny szok.

Do tej pory ryby to były płocie, leszcze, karpie, okonie i szczupaki. I żadna z nich nie była niebieska. Szok, nic więcej. Na dodatek za niebieską pojawiły się czerwone, żółte, pomarańczowe, nakrapiane, malowane, w paski a nawet w kropki. Krótkie pękate i długie szczupłe. Do tego fantazyjne kształty koralowców, byłem w raju.

I miałem szczęście żółtodzioba, bo się na nic specjalnego nie nadziałem. A było na co. Rafa koralowa to nie bezpieczny ogródek babci ale środowisko, gdzie nie wszystko jest akwariową kolorową atrakcją dla oczu.

Pierwsze, co mnie zaniepokoiło to jeżowce. Było tego pełno jak mrówek w lesie. Przylepione do podłoża, czarne kawałki jakby plasteliny, wystawiały ku mnie długie kolce, co nie wyglądało przyjaźnie. Na wszelki wypadek starałem się trzymać od nich z daleka. I miałem rację, bo jak w końcu się nadziałem to ręka bolała mnie jeszcze parę tygodni, a i tak miałem szczęście. Generalnie miałem całą masę szczęścia, bo zachowywałem się bardzo niefrasobliwie. Potem, z biegiem lat nauczyłem się szacunku dla rafy i dziś bym się tak głupio jak wtedy nie zachowywał. Przestrzegam wszystkich, którzy „pierwszy raz”, to co nam się wydaje łatwe i miłe może się okazać nawet śmiercionośną pułapką, a ostrożności nigdy nie za wiele.

Na zdjęciu można zobaczyć mnie w wersji Free Diving, czyli w pożyczonej piance i z całym moim nurkowym wyposażeniem. Frekwencja na plaży, też jak widać pozostała na poprzednim poziomie.

Po tygodniu „nurkowania” poczułem się „mocny”, więc kupiłem jeszcze jedną wycieczkę, tym razem za jedyne 15 USD, czyli przepłaciłem tak samo jak w poprzednim wypadku, co najmniej 100%. Chodzi o najlepiej sprzedawaną atrakcję Hurghady, czyli rejs na wyspę Giftun. Jak wszystkie inne, to tylko kawałek skał i piasku pośród szmaragdowych wód Morza Czerwonego. Żadnych tam oaz, palm i luksusowych hoteli. Na razie nic takiego tu nie ma, ale kto wie.

Mamy zobaczyć „prawdziwe” rafy, a nie to, co eksplorowałem tak wnikliwie przez ostatnie dni. Zabrałem sprzęt i płyniemy. Dzień był wietrzny, w zimie to standard, lepiej się wyprawiać na morze latem. Ale zimą za to woda jest bardziej przejrzysta. A to może być ważne, bo chcę zobaczyć coś takiego, co nie raz w telewizji widziałem i szczęka mi opadała.

Zatrzymaliśmy się na środku morza, statkiem buja jak korkiem na fali. Miejscowi pokazują palcami gdzie mamy płynąć, no to trzeba się szykować. Zakładam co mam i człapię w stronę rufy, żeby zejść do wody. Zimnej wody a piankę już niestety musiałem oddać.

W wodzie kłębi się tłum takich samych chętnych na wrażenia jak ja. Większość, a może wszyscy nie ma zielonego pojęcia o nurkowaniu. Pływają we wszystkich kierunkach i wrzeszczą w niebogłosy. Zaczynam mieć poważne wątpliwości, czy to naprawdę jest bezpieczne.

A właściwie to już wiem, że nie jest, ale pragnienie przeżycia czegoś wspaniałego jest większe niż obawy więc włażę w to szaleństwo. Podobno pod nami jest rafa, podobno, bo nic nie widzę. Nic nie widzę, bo mi maska zaparowuje, a bez niej oczu w tej słonej wodzie nie otworzę, mowy nie ma. Zanim co, już ktoś na mnie wpadł, potem dostałem w ucho czyjąś nogą. Prędzej mnie tu utopią niż coś zobaczę. Fale są na tyle duże, że co chwila zalewa mi rurkę, tylko patrzeć, a się zachłysnę, a pewnie i wyrzygam, bo już się jej opiłem jak bąk. Tylko gdzie jest ta cholerna rafa? Jest, widzę pod sobą całe, wielkie stada kolorowych ryb. Wśród nich naprawdę wielkie, widzę też jakby podwodny kanion porośnięty koralami, gdzie uwijają się ryby. I to wszystko, bo maska mi całkiem zaparowała i musiałem wracać na pokład.

Nie tak miało być. Opowiedziałem wszystko Gosi, która za nic w takiej sytuacji do wody nie wejdzie. Przy okazji jakiś starszy facet spytał czy naplułem do maski? A to ciekawe po co? Bo wie Pan, jak się napluje na szkła maski od środka a potem porządnie rozetrze, wypłucze i szybko założy to w ogóle nie parują. Teraz mi to mówi. A ja chciałem już w sklepie nurkowym kupić specjalny preparat za masę obcych pieniędzy. A tu wystarczy porządnie napluć?

No dobra, dopłyniemy na wyspę to zobaczymy. Dopłynęliśmy, wysadzili nas po trapie do płytkiej wody i możemy się relaksować. Najpierw zauważyliśmy, że piasek na plaży jest drobny jak mąka i biały. Woda zdawała się mienić wszystkimi odcieniami lazuru i była krystalicznie czysta. Naprawdę jak w bajce o tropikalnym raju, tylko palm zwisających nad plażą nie było. Ale to zupełnie w zupełnie innym miejscu i czasie, i w innej książce.

Póki co cieszmy się tym co jest.

Gosia, jak widać na zdjęciu, bardzo się cieszy. Do dziś Giftun kojarzy mi się z bajkową plażą oraz cudowną i spokojną wodą. Byliśmy tam mnóstwo razy i zawsze było fajnie, to jedno z miejsc, do których możemy wracać bez końca.

Założyłem sprzęt, siadłem w płytkiej wodzie i naplułem do maski ile tylko śliny udało mi się zebrać. I mieszam paluchem, mieszam aż zabrudziłem w cholerę całe szkła. Teraz zgodnie z instrukcją zanurzam raz (!!!) maskę w wodzie, wypłukując ślinę bez dotykania szkła i również bez dotykania zakładam jak mówi instrukcja. Wchodzę głębiej i kładę się na wodzie. To działa!!! Szkła są tak przezroczyste, jakby ich nie było. Wkoło pełno rybek w paski i innego maleństwa. Płynę dalej, z błękitu wyłaniają się skały porośnięte koralami, wśród których kłębią się stada kolorowych ryb. To chyba na to właśnie czekałem.

Było pięknie, najpiękniej, bo żaden film nie jest w stanie wywołać takich wrażeń, jak oglądanie tego na żywo. W wodzie gdzie zmieniają się prawa fizyki, gdzie z widza stajesz się po prostu uczestnikiem tego spektaklu. I to jest właśnie ta zasadnicza różnica. Ja tego nie oglądałem, ja w tym byłem.

Długo mógłbym jeszcze takie egzaltowane zdania pisać, ale nie ma takiej potrzeby, bo i tak nie da się tego opisać, to trzeba po prostu przeżyć. Banalne, ale prawdzie.

Podsumowując, połknąłem przynętę jak ryba. Nawet jeżeli nie do końca o tym w tamtej chwili wiedziałem, to moja fascynacja i moja przygoda z Morzem Czerwonym dopiero się zaczynała. Dużo jeszcze było przede mną, nie mam pojęcia ile razy schodziłem pod wodę do magicznych ogrodów, ale było tego mnóstwo. Do utraty tchu. Nieraz wracaliśmy do portu „na ostatnich nogach”, tak skonani, że mogliśmy tylko leżeć na pokładzie i łapać powietrze. Ale to, co Morze Czerwone dało nam w zamian jest absolutnie bezcenne, rafa koralowa uznana jest za jeden z najwspanialszych cudów natury i ja to po prostu mogę tylko potwierdzić. Jestem bezgranicznie szczęśliwy, że dane mi było te cuda zobaczyć. Oczywiście nie wtedy, nie na Giftunie, to tylko ośla łączka, ale od czegoś zacząć trzeba. Tego dnia połknąłem wirusa, a „choroba” trwała wiele lat, o czym poczytacie dalej.

Pora wracać do domu, w kraju dopiero zapowiada się koniec zimy, będzie szaro i smutno. I tęskno, za słońcem, morzem i egzotycznym Egiptem. Kiedyś jednak tu wrócimy, na pewno[5].

El Gandoul

Nie wiem do końca kto, ale chyba jednak to Gosia zaraziła się Egiptem bardziej ode mnie. Najważniejsze to słońce, błękitne niebo bez żadnych chmurek i gwarancja, że to się nigdy nie zmieni. Ledwo wróciliśmy, zacząłem kombinować jak pojechać do Egiptu na wakacje. Jak się ma czworo dzieci to akcja „wakacje” tania nie jest a na dodatek, gdy mają to być wakacje zagraniczne, sytuacja staje się jeszcze bardziej trudna.

No to siedziałem i szukałem, i liczyłem, a jak wychodziło źle to znowu szukałem i znowu liczyłem. Oczywiście prościej byłoby zarabiać kupę forsy, ale tego zrobić do dziś mi się nie udało. To trzeba było ciąć koszty. Pierworodny i tak z nami nie jeździł, dziewczyny wysłaliśmy na obóz młodzieżowy we Włoszech, a dla nas i najmłodszego znalazłem tani hotel w Hurghadzie, niecałe dwa tysiące od osoby na dwa tygodnie w lipcu. I nie był to najlepszy pomysł, ale wszystko wyszło dopiero na miejscu. Na razie mieliśmy w sobie olbrzymie pokłady optymizmu.

Podróż przebiegła sprawnie, na miejscu cios otrzymaliśmy już po wyjściu z samolotu. Jeżeli w marcu było dość ciepło to teraz trafiliśmy chyba do piekła. A zrobiliśmy dopiero kilka kroków, szok kompletny. Następny był jak już dojechaliśmy do El Gandoul. Do morza daleko, to znaczy jakie 200 m. Ale w tej temperaturze? Sam budynek wyglądał nawet nieźle, jednopiętrowa zamknięta bryła z dużym dziedzińcem pośrodku. Większą jego część zajmował spory basen z leżakami i parasolami. To ewidentny plus. Pokoje takie sobie, ale karaluchy po ścianach nie chodziły, przynajmniej za dnia. Ale jak poszliśmy na kolację zrobiło się naprawdę kiepsko.

Miał być szwedzki stół, a było serwowanie do stołu, co w tym wypadku oznaczało jakieś mikroskopijne porcyjki, może nie najgorszego jedzenia, ale po godzinnej kolacji z trzech dań byłem tak samo głodny jak przed. A że w tych czasach jeszcze brzuszka nie miałem, to moje samopoczucie za dobre nie było. Posiedzieliśmy jeszcze wieczorem nad basenem i poszliśmy spać, głodni.

Rano znów to samo, po śniadaniu kalorii starczyło mi na dwie godziny. Poza tym w hotelu mieszka chyba nie więcej niż 10 osób, przynajmniej tyle przewinęło się przez restaurację. Nad basenem była tylko mała polska grupka i to wszystko. No to korzystamy, młody nie wychodzi z wody, my też, bo słowo upał właśnie nabrało dla nas nowego znaczenia.

Jest absolutnie nie do wytrzymania, samo poruszanie się powoduje oblewanie potem, a wystawienie kawałka gołego ciała na słońce po prostu boli. Gosia chciała mieć ciepło to ma. Trzeba było włazić do basenu, gdzie woda miała dobrze ponad 30°C i potem chować się pod parasolem. I tak na zmianę, woda i leżak, woda i leżak.

Po paru godzinach kiszki marsza grają, upał jeszcze większy, nigdzie się nie ruszymy. Zamówiliśmy coś do jedzenia u kelnera, owszem smacznie było, ale jak będziemy się musieli w ten sposób dożywiać to pieniędzy nam zabraknie po tygodniu. Tak jest jak się forsą nie śmierdzi, a na wakacje wybiera do Egiptu. Trzeba było na Mazury z namiotem jechać.

Przy okazji zapoznaliśmy się z grupką Polaków, oni też za bardzo zadowoleni nie byli. Ale razem ponarzekać jakby raźniej. Z Jackiem, jego ojcem i siostrzeńcem trzymaliśmy się do końca, Jacka potem ożeniliśmy, ale o tym w następnych rozdziałach.

Postanowiliśmy poszukać czegoś do jedzenia, a przede wszystkim do picia. Wody z kranu nikt nie zaryzykuje, a pić trzeba co najmniej trzy litry dziennie, a najlepiej z pięć.

Najpierw doczłapaliśmy się do brzegu morza, w końcu przyjechaliśmy przecież nad morze. Nie będziemy dwa tygodnie siedzieli na basenie, a morze oglądali tylko ze schodów wiodących do hotelu.

Piach, skały i kamienie, nic więcej. A za nimi błękitne wody Morza Czerwonego. I słońce, choć już popołudnie to ulga żadna. Dziś, starszy o 20 lat pewnie bym ten spacer życiem przypłacił, ale wtedy jeszcze młody byłem. Dało radę, ale łapaliśmy powietrze co parę metrów.

Poszliśmy nadmorską ulicą w stronę, gdzie widać było większe budynki. Były tam położone na plaży hotele i sklepy, w tym to czego szukaliśmy, jedzenie.

Jak