Bali, bali - Wlodzimierz Krzysztofik - ebook

Bali, bali ebook

Włodzimierz Krzysztofik

2,6

Opis

"Bali, bali" to relacja z pełnej niezwykłych przygód wyprawy na indonezyjską wyspę. Autor opisuje swoje wspomnienia z trzech wyjazdów na Bali i jednego na Gili Trawangan.

Książka jest częścią całego cyklu relacji z podróży.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 50

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,6 (14 ocen)
2
1
3
6
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
paulatur

Z braku laku…

Słownictwo, brak szacunku momentami, puste przytyki, czynią tę relacjo-książkę, bardzo marną. Szkoda, bo miałam w stosunku do niej większe nadzieje.
00

Popularność




Wlodzimierz Krzysztofik

Bali, bali

© Wlodzimierz Krzysztofik, 2018

Książka jest częścią całego cyklu relacji z moich wypraw. Nazwałem to zeszytami z podróży. Tym razem wspomnienia z dwóch wyjazdów na Bali.

Kontakt z autorem: [email protected]

ISBN 978-83-8126-918-6

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Pora na zmierzenie się z legendą turystyki, z wyspą, o której marzą wszyscy, z miejscem, które odmienia życie, krainą czystego szczęścia, nie w zaświatach, ale tu, na Ziemi. Czego już o niej nie napisano; doczekała się nawet światowego bestsellera dla gospodyń domowych, z łzawą ekranizacją włącznie. Kraina Bogów, miejsce tak uduchowione, że skruszy nawet najtwardsze kamienne serce. Nikt stąd nie wyjechał taki sam, wyspa odmienia wszystkich na lepsze. Balsam na serca i dusze białych szczurów, zagonionych do kąta w „open space” korporacji. Tu przyjeżdża się specjalnie po to, aby nabrać dystansu do szaleństw współczesnego świata, oczyścić umysł i złapać równowagę między tym, co naprawdę istotne a tym, co tylko się takie wydaje. Pora jechać na Bali.

Czy i dla mnie będzie to wyspa inna niż wszystkie poprzednie, czy odmieni i moje życie, czy nic już nie będzie takie jak dawniej, czy przywróci mi równowagę ducha zszarganą naszą rzeczywistością?

No dobra, nie będziemy czekać do ostatniej strony, odpowiedź na wszystkie pytania brzmi, tak. Bali mnie odmieniła, nie była to zmiana ani wielka ani gwałtowna, ale ważna i trwała. Po Bali nic już nie będzie takie jak dawniej, wszystko, co o niej pisali okazało się prawdą, przynajmniej dla mnie.

Ale po kolei, najpierw musimy tam dojechać.

Dawno, dawno temu w sercu krainy zwanej Germanią zaprzyjaźniło się dwóch facetów, rodowity Germanin Stefan Hardstein i pochodzący z Bali w Indonezji Ida Bagus Anom. Obaj zgodnie i w pocie czoła pracowali w sektorze nowych technologii przez wiele, wiele lat wykuwając znany w całym świecie Niemiecki dobrobyt. Ale Pana Anoma dręczyła coraz większa tęsknota za domem rodzinnym aż wreszcie postanowił zrezygnować z bycia Europejczykiem i wrócić na Bali. A że nie chciał się z przyjacielem rozstawać to zrobili tak. Kupili stary poświątynny teren obok miejscowości Candidasa na południowym wybrzeżu wyspy, przywieźli tam rozłożone na części stare balijskie chaty i zbudowali z tego wszystkiego mały, przytulny hotel. Dziś Stefan Hardstein wysyła hordy Germanów na wakacje a pan Anom gości ich w Anom Beach Resort, Candidasa, Bali, Indonesia. I tam właśnie jedziemy.

Ale znaleźć ten hotel łatwo nie było, co może brzmieć nieco śmiesznie, bo na Bali hoteli są setki, ale ja potrafię być wybredny. Na początek odpadła Kuta Beach i inne kurorty w pobliżu lotniska Denpasar. Po pierwsze za drogo, po drugie za dużo. Za dużo pijanej młodzieży z całego świata, zgiełku i huku miasta, w które zamieniły się okoliczne wioski. Północna strona wyspy odpadła z powodu czarnego piasku na plaży i bardzo długiej drogi z lotniska. Szukając czegoś na południowej części wyspy oddalałem się od Denpasar aż dotarłem do miejscowości Candidasa. To już bardzo spokojne miejsce, aż 85 kilometrów od lotniska- młodzi Australijczycy tu nie docierają. Nie ma tu dużych hoteli, nie ma żadnych dyskotek, barów i marketów. Jest za to Bali taka, jaka jest, jaką chcemy zobaczyć. Anom Beach położony jest na kompletnym uboczu, obok są tylko dwa inne resorty i prawdziwa Balijska Wioska, nic więcej. To musi być tu, a na dodatek domek dwuosobowy ze śniadaniem kosztuje jedyne 30 Euro. Zapłaciłem panu Hardsteinowi z góry i teraz spokojnie czekam na lato, lato na Bali, jak to brzmi, od razu chce się lecieć.

Co zaś do latania, udało nam się, w środku nocy kupić promocyjne bilety Air Asia, za jedyne 750 PLN od osoby, na trasie Bangkok-Denpasar-Bangkok. I tak roku Pańskiego 2011 po raz pierwszy, ale nie ostatni spotkaliśmy się z legendą, wyspą Bali.

Z samego rana na Bali

Chyba coś tam spałem, chyba, sam nie wiem do końca. Jest czwarta rano w Bangkoku, a ja muszę wstawać. Ale co tam, lecimy na Bali. Bali to w moim życiu kolejna perła w koronie, do zdobycia której dążyłem od dawna, świadomie lub podświadomie. Było ich już do tej pory kilka, był rejs po Nilu z porankiem w Asuanie, była Dominikana na Karaibach z merenge i baciatą, był plac Jamma el Fna w Marakeszu, była Matmata w Tunezji, gdzie ponoć mieszkał Luke Skywalker, Picasso Cofee Shop w Amsterdamie no i na zawsze numer jeden Angkor w Kambodży A teraz będzie Bali, już prawie ryczę ze szczęścia.

Na razie przed New Siam 2 czeka wielkie kombi zdolne pomieścić wszystkie nasze klamoty- klimatyzacja po tajsku na maksimum- wsiadamy i jedziemy na Suvarnabhumi. Znów „Bangkok nocą”, tyle, że w drugą stronę niż trzy dni temu, gdy przylecieliśmy z Polski. Przypomniało mi się jak dwa lata wcześniej samolot z Kijowa się spóźnił, a część pasażerów leciała dalej na Bali. Musieli w niecałe dwie godziny przejść pełną procedurę graniczną na przylotach i zaraz potem w drugą stronę na odlotach. Czy zdążyli nie wiem, natomiast my dzisiaj lecimy tym samym, co oni, rejsem Air Asia o szóstej rano.

Zaczynamy w ten sposób naszą przygodę z tą linią. Brat napomknął wcześniej, że jego znajomy wyraził co najmniej zdziwienie jeśli nie wątpliwość, że mamy latać jakimś tam Air Asia- co to za linia? Na pewno stare trupy i w ogóle. Bilet mamy wydrukowany, idziemy do Check Inn[1] (Air Asia ma na Suvarnabhumi cały rząd stanowisk na wszystkie loty). Ponieważ ta „egzotyczna linia” za jedyne 5 PLN daje możliwość wybrania sobie miejsc już przy zakupie biletu, więc dostajemy „swoje” fotele z widokiem na morze, pozbywamy się walizek i idziemy do 7eleven na kawę. Kawa z rana lepsza niż śmietana.

Potem tylko 2 kilometry taśmociągami do Gate E2 i już spokojnie czekamy w miękkich fotelikach na samolot. Tuż przed szóstą załoga serdecznie zaprasza nas na pokład, spod sufitu „dymi” para wodna, fotele duże i wygodne, samolot pachnie, lśni nowością, i czystością. Chyba wczoraj go odebrali z fabryki. Załoga jak żywa reklama „Land of Smiles”, ubrana w równie nowe jak samolot kostiumy a Pan pilot ma minę jakby miał skoczyć na kawę a nie lecieć około prawie cztery tysiące kilometrów. To jakby się wydawało, że Bali leży gdzieś „koło” Tajlandii.

O 6:15 samolot drgnął wypychany przez wózek, zaczynamy, co do sekundy, czyli jest dobrze. A320 odrywa się od pasa i stromo pnie się w górę. Nad Bangkokiem wstaje słońce, widok bajeczny. Mniej bajecznie wygląda smog unoszący się nad City i chmurska obecne nad miastem przez 9 miesięcy w roku.

Lecimy na południe, wzdłuż Półwyspu Malajskiego. Pogoda zdecydowanie się poprawia z każdym przebytym kilometrem. Po niecałej godzince w dole Koh Samui, szmaragdowy klejnot na błękicie oceanu. Zaniemówiłem, ale tam wybieramy się dopiero za dwa tygodnie.

Zgłodniałem, pora na śniadanie, więc sięgamy po menu i zamawiamy. Ja wziąłem indonezyjski „Pak Nasser’s Nasi Lemak”[2], a żona „Vegeterian Noodle Bowl”[3], bo to jedyna zupa „no spicy[4]”. Lemak był cudowny, miał trzy sosy o różnych smakach, suszone rybki, orzeszki i pyszne mięso kurczaka z równie pysznym ryżem. Żona miała uczucia mieszane. Rosołek i kluski były w porządku. Ale to coś, co tam pływało, mogło być wszystkim tym, co my uznajemy za niejadalne a Azjaci wprost przeciwnie. Potem kawka Nescafe „sri in łan” i oglądamy przedstawienie pod nami. A robi się coraz fajniej, bo monsun już za nami i chmur coraz mniej.

Za następną godzinkę cieśnina Malakka i pełen statków Singapur. Singapur wygląda jak wielka betonowa dżungla w otoczeniu zieleni; właśnie mijamy Changi Airport[5]. W tym momencie samolot ostro skręca w lewo i lecimy już prosto w stronę Bali

Pod nami wyłania się Jawa i jej wulkany. Widać też małe wyspy przy brzegu, otoczone rafami, wyglądają jak bajkowe wyspy tropikalne. Pewnie dlatego, że takie właśnie są. Wreszcie zaczynamy schodzić, silniki prawie milkną i ucisk w uszach oznajmia, lądujemy. Jeszcze tylko niesamowity przelot nad dymiącym wulkanem i zostawiamy za sobą Jawę. Tu koniecznie muszę dodać, że to absolutnie pierwszy czynny wulkan, jaki widziałem w moim życiu. U nas ci takich nie ma.

Przed nami Perła w Koronie, Bali. Samo podejście na lotnisko w Denpasar jest godne opisania, bo samolot siada właściwie „na morzu”, czyli wąskim pasku pasa startowego położonego w poprzek półwyspu. Pas zaczyna się i kończy w morzu, więc jest, na co popatrzeć. Podejście jest długie i pod koniec lecimy tuż nad rybackimi łódkami, prawie dotykając żagli. A pasa jak nie ma tak nie ma; pojawia się pytanie, a co będzie jak pilot nie trafi? Tym razem trafił, ale nie zawsze tak jest. Dwa lata później Boeing 737 „przestrzelił” pas, ale nikomu nic się nie stało, oczywiście poza samolotem, który poszedł na żyletki. Przyziemienie, co do minuty zgodnie z rozkładem lotów oczywiście. To znaczy odwrotnie, bo to zegarki można regulować według lotów Air Asia. Taka tam „tania linia”.

Wysiadamy, na lewo sprzedają wizy za 25 USD, jeśli znaczek pocztowy można nazwać wizą. Ot, po prostu graniczny haracz tak dobrze znany z innych lotnisk.

Po kontroli paszportów idziemy w kierunku napisu „Za przywożenie narkotyków kara śmierci”. Na to też jesteśmy przygotowani, worki z koksem zostawiliśmy w przechowalni w Bangkoku.

Przy wyjściu z lotniska już czeka uśmiechnięty i pulchny Balijczyk z tabliczką „kristofik”, za dużo się nie pomylili, to na pewno o nas chodzi. A żona nie może się powstrzymać od komentarza, „Ciebie to znają już chyba na każdym lotnisku”. Idziemy z nim na parking, gdzie nasz kierowca wyciąga z samochodu naszyjniki z kwiatów i zawiesza nam na szyjach. Jak na Hawajach. No to robimy oczywiście zdjęcia na pamiątkę, witamy na Bali. Zaczyna się świetnie.

Jedziemy