Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
14 osób interesuje się tą książką
Ta książka jest przeznaczona dla każdego, kto doświadczywszy życia w dysfunkcyjnym domu, chciałby wreszcie odnaleźć spokój wewnętrzny i zacząć prowadzić zrównoważone życie. Dowolne cierpienie związane z relacją międzyludzką, którego doświadczyłeś i którego wciąż kurczowo się trzymasz, może sprawić, że odnajdziesz się na stronicach tej książki. W moim przypadku był to nałóg ojca, rozwód rodziców i ból, który zdarzenia te zostawiły po sobie (…) Innymi przykładami są zaniedbanie, maltretowanie fizyczne lub emocjonalne, przebywanie na co dzień z osobą chorą umysłowo albo przedłużająca się separacja. Życie w dysfunkcyjnej rodzinie zawsze odciska na człowieku bolesne piętno, a urazy emocjonalne mają negatywny wpływ nie tylko na umysł i serce, ale i na ciało. Przewlekły stres zapisuje się w naszym wnętrzu, odcinając nas od siebie samych i utrudniając zadbanie o własny dobrostan emocjonalny. Dodatkowo choć często czujemy, że coś jest nie tak, nie potrafimy określić, skąd bierze się trawiące nas poczucie pustki i niepokoju. Dzięki tej książce zlokalizujesz źródła swojego bólu i uwolnisz się emocjonalnie od współuzależnienia. Zaczniesz lepiej rozumieć swój wewnętrzny świat, nauczysz się tolerować własne emocje i odzyskasz utracony spokój i równowagę, pozwalającą ci prowadzić satysfakcjonujące życie. Dr Tian Dayton, doświadczona psychoterapeutka, posługując się wynikami badań z zakresu neuronauk, w szczegółowy i pomocny sposób wyjaśnia, jak powstają rany serca, umysłu i ducha oraz co trzeba zrobić, aby się zagoiły, a także przedstawia strategie wychodzenia z traumy. Każdy, kto chce zmienić bieg swojego życia i przerwać międzypokoleniowy łańcuch, dowie się z tej książki, jakie działania powinien podjąć, by odnaleźć własną ścieżkę do równowagi emocjonalnej. Autorka o sobie „Jestem dorosłym dzieckiem alkoholika (DDA), które w wieku 23 lat zakochało się w innym DDA. (…) Zakochanie się w mężu przyszło mi bardzo łatwo. Nie wiem, czy zabrało więcej niż sześć sekund. Żyć długo i szczęśliwie – to było jedno z najtrudniejszych przedsięwzięć, jakiego się kiedykolwiek podjęłam, i jedna z najlepszych rzeczy, na jakie kiedykolwiek się porwałam. Bliskość z towarzyszącymi jej uczuciami bezbronności i zależności wyciągnęła na powierzchnię wszystkie moje lęki, niezagojone rany oraz rozpaczliwą nadzieję, którą w sobie nosiłam. (…) W momencie ślubu byliśmy parą idealistycznych poranionych ludzi poszukujących przyszłości. (…) Rzuciliśmy się sobie w ramiona jako sterani życiem dwudziestotrzy-, dwudziestoczterolatkowie. Oboje byliśmy świadkami, jak rozpadały się małżeństwa naszych rodziców, jak nasi ukochani rodzice zagłębiali się powoli w koszmarze alkoholizmu, a nasze szczęśliwe ongiś rodziny zapadały się od środka”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 347
Podziękowania
Bardzo wiele osób wniosło swój wkład w powstanie tej książki i udzielało mi pomocy podczas jej pisania. Przede wszystkim pragnę podziękować uczestnikom moich zajęć terapeutycznych i warsztatowych w New York Psychodrama Training Institute przy Ośrodku Caron. Krocząc własnymi ścieżkami do trzeźwości emocjonalnej i spokoju wewnętrznego wszyscy współtworzyliście treść tej książki.
Członkowie grup terapeutycznych, z którymi pracowałam w całych Stanach Zjednoczonych na konferencjach, szkoleniach i w ośrodkach leczniczych, nieustannie wymuszali na mnie doskonalenie empirycznych podejść do terapii, tak bym mogła sprostać ich palącym i bardzo konkretnym potrzebom. Wielokrotnie uświadamiali mi oni, jak potrzebna jest książka taka jak ta.
Jestem pełna uznania dla niezmordowanej pracy wielu instytucji oraz specjalistów, z którymi się stykałam i którzy na co dzień przyczyniają się do tego, by informacje takie jak zawarte w tej książce służyły codziennemu życiu ludzi. Są to Krajowe Stowarzyszenie Dzieci Alkoholików (National Association for Children of Alcoholics, NACOA), Fundacja Caron, Onsite, Sierra Tucson, Freedom Institute, Fundacja Hazelden, Betty Ford, The Ranch, Alina Lodge, ośrodek ks. Martina i Mae Ashley oraz departament ds. uzależnień i zdrowia psychicznego (Substance Abuse and Mental Health Services Administration, SAMHSA), by wymienić tylko kilka. Stale podnoszą one moją świadomość wielkich przemian, jakie można dokonać w życiu, gdy podchodzi się do tego zadania z determinacją i metodycznie. Instytucje te wnoszą niezwykle cenny wkład w życie naszego społeczeństwa.
Dziękuję również mojemu amerykańskiemu wydawcy Health Communications, który z oddaniem kontynuuje misję publikowania książek pomagających ludziom w wewnętrznym zdrowieniu. Gary’emu Seidlerowi dziękuję za wspieranie psychodramy w dokumencie The Process oraz propagowanie tej metody w ramach konferencji U.S. Journal, a Peterowi Vegso i Gary’emu Seidlerowi za wydanie tej i wielu innych książek z przekonaniem, że są one ważne dla społeczeństwa. Chcę też podziękować moim redaktorom w wydawnictwie HCI za serdeczne, mądre i jakże potrzebne wsparcie. Praca z Michele Matrisciani i Andreą Gold była fantastyczna, owocna i inspirująca. Na każdym etapie procesu wydawniczego z wielkim wyczuciem i profesjonalizmem udzielały mi wskazówek, za które jestem ogromnie zobowiązana.
Wielkie podziękowania kieruję także do Julie Cummings, Larry’ego Ariusa i Matta Klauera, którzy zgodzili się recenzować nadsyłane materiały i udzielać mi cennych wskazówek oraz porad. Dziękuję za poświęcony czas i uzyskaną od Was pomoc. Wasz punkt widzenia był bardzo wartościowy.
A Brandtowi, Marinie i Alex dziękuję z powodów dobrze im znanych. To z Wami przebywałam moją drogę krok po kroku. Jesteście moją motywacją i światłem na ścieżce, czasem nawet samą ścieżką. Nie można wymarzyć sobie na niej lepszych, wspanialszych i bardziej uroczych towarzyszy.
[…] wiosna gospodarz wyszedł orać pole […] niedaleko morza pyszna parada roku tętniła już drżąca przejęta sobą […] oblewający kroplami potu skwar niepostrzeżenie nadtapiał wosk na skrzydłach […] nieopodal brzegu […] plaśnięcie do wody […] niezauważone […] to właśnie tonął Ikar
William Carlos Williams
Wstęp
Od 25 lat jeżdżę po całym kraju z prelekcjami i warsztatami dla osób uwalniających się spod negatywnego wpływu dysfunkcyjnej rodziny i leczących urazy psychiczne i emocjonalne, a także dla terapeutów niezmordowanie pracujących z klientami poranionymi przez nałogi, różne formy przemocy i traumy interpersonalne. Najgłębsze rany związane z traumą interpersonalną są zadane sercu, umysłowi i duchowi. Zachowują się one w naszej tkance mięśniowej i pozostają odciśnięte w układzie nerwowym. Jesteśmy tak ukształtowani, by bliskość z innymi dawała nam poczucie miłości, ciepła i dobrostanu, a porzucenie budziło lęk. Ta biologia miłości i strachu wyewoluowała u nas dlatego, że zdolność tworzenia trwałych i wytrzymałych więzi z innymi oraz podtrzymywania opiekuńczych, odżywczych relacji warunkuje nasze przeżycie. W konsekwencji emocje towarzyszące tym „życiodajnym” relacjom są niezwykle intensywne. Bez tych związków po prostu nie moglibyśmy przetrwać.
W miłości tkwi więc zarówno okrucieństwo, jak i lekarstwo. Gdy nasze serca krwawią z powodu rozczarowań czy straty, miłość daje nam pocieszenie i przywraca równowagę. Strach uruchamia w nas reakcje samoobronne, takie jak walka (gniew, wściekłość), ucieczka (oddalenie się, zerwanie więzi) lub zastygnięcie (bezruch, zamilknięcie), natomiast miłość i troskliwość koją nas i przywracają nam stan równowagi. Nieustannie przebiegają w nas procesy zaleczania się mniejszych lub większych urazów, w których uszczerbku doznało nasze poczucie tożsamości, wyczucie relacji międzyludzkich, poczucie porządku własnego i świata.
Być może cierpimy dlatego, że nie jesteśmy dostatecznie mocno lub we właściwy sposób kochani lub tracimy uwagę i wsparcie osoby, na której polegaliśmy, albo wali się nasz uporządkowany i dobrze znany świat. Niestety takie rany niekoniecznie znikają samoistnie, szczególnie jeśli do ich powstania doszło przed osiągnięciem wieku świadomego, czyli w okresie wczesnego dzieciństwa. Podobnie jak kolejne sukcesy nie przychodzą nikomu tak dobrze jak tym, którzy już je odnosili, tak cierpienie nader często rodzi kolejne cierpienie. W każdym razie jeśli wydaje się, że nie potrafimy dobrze układać sobie relacji w dorosłym życiu, być może po wielekroć odtwarzamy znane sobie schematy, niosące echo ukrytego bólu z przeszłości. W celu zrozumienia tych emocjonalnych urazów musimy być gotowi czuć ból owych krwawiących miejsc tak długo, aż zdołamy przyporządkować mu słowa, wypracować język emocji i przetworzyć je w postaci myśli. Musimy ponadto zidentyfikować niepożądane schematy, które wciąż powielamy w życiu – niekiedy nawet wbrew swoim przekonaniom – oraz przepracować leżący u ich podłoża ból i dezorientację, tak by przyswoić sobie nowe, korzystniejsze wzorce relacji. Musimy przeanalizować swoje problemy w poszukiwaniu informacji o nas, naszym życiu i związkach, aby nabrać biegłości w sztuce życia, umieć je „studiować”, uczyć się i rozwijać na podstawie pojawiających się przeciwności i wykorzystywać je z pożytkiem dla siebie. Każdy z nas ma w sobie „apteczkę” ze środkami pozwalającymi regulować rytm funkcjonowania organizmu, nastrój i kondycję emocjonalną – trzeba tylko nauczyć się jej używać.
Wielokrotnie znajdowałam się w sytuacjach, w których bardzo chciałam móc powiedzieć: żeby lepiej zrozumieć, co działo się u ciebie, co działo się w twojej rodzinie, co zaszło w twoim układzie nerwowym, przeczytaj to i to, a poznasz prosty plan odwrócenia tych skutków. Wiele razy w rozmowach z terapeutami – starającymi się w krótkim czasie przeznaczonym na sesję pomóc swoim klientom w zrozumieniu dziwnych, międzypokoleniowych ścieżek bólu emocjonalnego czy wychodzenia z uzależnień i uporczywie otaczających ich destrukcyjnych wzorców – chciałam dysponować spójnym omówieniem tych zagadnień. I właśnie dlatego napisałam tę książkę: aby każdy, kto chce zrozumieć psychiczne i cielesne konsekwencje tego, co nazywam „traumą interpersonalną”, w dowolnej doświadczonej przez siebie formie – emocjonalnej, psychicznej czy fizycznej – miał taką możliwość. Każdy, kto chce zmienić bieg swojego życia, zyska dzięki temu tekstowi pojęcie o tym, jakie powinien podjąć w tym celu działania. Sama książka nie spowoduje twojego uzdrowienia, pokaże jednak, jakie kroki powinieneś podjąć, aby samemu się uzdrowić.
Wprowadzam w niej koncepcję traumy interpersonalnej, bo właśnie z tym zagadnieniem najczęściej spotykam się w pracy. Nazywam tak uraz psychologiczny lub emocjonalny, do którego doszło w relacji z drugim człowiekiem. Niezależnie od tego, czy uraz wynika ze złego traktowania, zaniedbania czy nałogu, nasze ciało reaguje na doznawany strach, rany lub obciążenie tak intensywnymi emocjami, że nie jesteśmy w stanie ich przetworzyć i zintegrować, to zaś zakłóca rozwój trzeźwości emocjonalnej.
Neurobiologia oferuje dziś naukową podbudowę obserwacji, które od dziesięcioleci intuicyjnie kierowały podejściem terapeutycznym wielu specjalistów zajmujących się uzależnieniami. Rozumieliśmy i traktowaliśmy z szacunkiem wielkie zmiany, jakie uraz emocjonalny wywołuje nie tylko w umyśle i sercu, lecz również w samym ciele: to, że życie w chronicznym bólu emocjonalnym wpływa na określone struktury w mózgu (konkretnie, jak się okazało, na układ limbiczny); że w rezultacie zakłóceń tego układu mocno zachwiana zostaje zdolność regulowania emocji; że jeżeli u człowieka wielokrotnie uruchamiała się reakcja strachu/stresu, to nie jest on w stanie po prostu „otrząsnąć się” ze swoich przeżyć.
Zasadnicze znaczenie dla trzeźwości emocjonalnej ma zdolność autoregulacji, przywracania sobie równowagi. Jeżeli jednak układ limbiczny rozregulował się w konsekwencji przewlekłego stresu czy kryzysu i włącznik emocji pozostaje wciąż w pozycji ON, wówczas nasz emocjonalny termostat traci możliwość automatycznego nastawiania się. Kiedy zaś mamy trudności z regulowaniem samych siebie, cierpią na tym nasz nastrój, związki z innymi ludźmi, pozostałe obszary życia i równowaga emocjonalna.
Badania w zakresie neuronauk doszły do etapu, na którym stają się naprawdę użyteczne. Dzięki nowym rozwiązaniom technologicznym uzyskujemy dziś obraz rzeczywistej pracy mózgu. Obecnie nauka jest w stanie ukazać, dlaczego skuteczne są takie podejścia jak psychodrama, programy 12 kroków, terapia grupowa, prowadzenie dziennika, praca z ciałem, joga, gimnastyka czy masaż; dlaczego zmiana stylu życia i charakteru naszych relacji może powodować u nas zmianę sposobu myślenia i samopoczucia oraz vice versa; dlaczego nie sprawdzają się wprowadzane na szybko, wybiórcze rozwiązania, skuteczne jest zaś budowanie nowego modelu życia.
Sednem trzeźwości emocjonalnej jest dobra autoregulacja. Oznacza ona opanowanie umiejętności psycho-fizycznych, które pozwalają na wprowadzanie równowagi do naszego nastroju, układu nerwowego, pragnień, popędu seksualnego i snu, a także wypracowanie zdolności doświadczania własnego świata wewnętrznego, w przeciwieństwie do uciekania od niego, tak byśmy mogli zrozumieć, co nami kieruje. Trzeźwość emocjonalna oznacza również, że nauczyliśmy się tolerować swoje emocje bez odreagowywania ich w dysfunkcyjny sposób, dusząc i odcinając świat swoich odczuć lub korzystając z używek. Używki i zachowania kompulsywne są oznaką braku dobrej autoregulacji.
Emocje poprzedzają racjonalne myślenie. Nasze biologiczne oprzyrządowanie emocjonalne, czyli układ limbiczny, funkcjonuje od samego urodzenia, natomiast oprzyrządowanie intelektualne zaczyna działać dopiero, kiedy mamy około 12 lat, a i wtedy posługujemy się nim w ograniczonym zakresie, nabierając w tym biegłości z biegiem lat. Ze względu na tę rozbieżność rozwojową małe dzieci nie są w stanie odwoływać się do myśli w celu rozumienia i regulowania swoich bieżących reakcji emocjonalnych.
Początkowo przyswajamy sobie umiejętności autoregulacji dzięki przebywaniu w obecności adekwatnych „regulatorów zewnętrznych”, powiedzmy, matki czy ojca. To do nich należy nie tylko uspokajanie nas w chwilach rozemocjonowania, lecz także dawanie nam przykładu, jak się to robi. Kiedy tracimy równowagę, oni ją w nas odbudowują. Biorąc nas na ręce – dosłownie i w przenośni – przywracają nam spokój i stabilizują nasz układ nerwowy, a my stopniowo nabywamy umiejętności dokonywania tego samemu. Dzięki odpowiednim więziom z rodzicami powoli wbudowujemy te umiejętności w swój wewnętrzny system, tak by mieć je zawsze pod ręką.
Jeżeli w dzieciństwie dobrze opanowaliśmy umiejętności autoregulacji, mamy poczucie, że są one niejako wrodzone, tak jakbyśmy zawsze nimi dysponowali. Jeżeli zaś nie zostały dobrze przyswojone, możemy sięgać do źródeł zewnętrznych w celu zapewnienia sobie spokoju i dobrego samopoczucia psychicznego, których nie potrafimy osiągnąć samodzielnie, a także w celu odtworzenia poczucia spokoju, jakie pamiętamy z wczesnego dzieciństwa. Do powszechnie używanych w naszym społeczeństwie „pocieszaczy” należą narkotyki, alkohol, jedzenie, seks, praca i pieniądze. Elementem wychodzenia z traumy interpersonalnej jest znalezienie i czerpanie ze zdrowych źródeł autoregulacji – zdrowych „regulatorów zewnętrznych” – tak byśmy mogli rozstać się ze szkodliwymi.
Trzeźwość emocjonalna jest odzwierciedleniem równowagi układu limbicznego. Układ ten jest systemem biologiczno-psychicznym, który zarządza naszym nastrojem, napięciem emocjonalnym, apetytem i cyklem snu, by wymienić tylko kilka z jego rozlicznych funkcji. Powtarzające się bolesne doświadczenia – wywołujące poczucie bezsilności i niemożności ucieczki – mogą z czasem rozregulować układ limbiczny. Gdy do tego dochodzi, nasza zdolność autoregulacji doznaje uszczerbku. Stajemy się przygnębieni, zalęknieni czy rozdrażnieni, niezdolni do panowania nad nastrojem, emocjami, pragnieniami i zachowaniami. W tym właśnie momencie pojawia się ryzyko, że zechcemy korzystać z pocieszaczy, aby przywrócić sobie wewnętrzny spokój. Możemy sięgnąć po jakąś używkę lub zachowanie, które szybko zapewnią nam lepsze samopoczucie. Problemy z nadmiernym korzystaniem z takich sposobów „zaleczania się” – na przykład z alkoholu, narkotyków lub jedzenia albo kompulsywnego traktowania takich zachowań jak seks, praca, zakupy – w celu poprawy nastroju świadczą o braku zdolności do płynnej autoregulacji.
Jesteśmy tak skonstruowani, że dążymy do przyjemności i unikamy cierpienia. Dlatego decydujemy się na zaleczanie swoich smutków: nie chcemy odczuwać bólu, w którym się pogrążyliśmy; chcemy czuć przyjemność. Wokół tej zasady okrzepła nasza struktura neurologiczna. Kiedy przyjmiemy do wiadomości i zrozumiemy, że zasada ta leży u samych fundamentów natury ludzkiej, a nawet zwierzęcej, możemy zacząć dokonywać mądrych wyborów dotyczących zaspokajania tych podstawowych potrzeb i popędów. W jaki sposób aktywnie zapewnić sobie taką ilość przyjemności w życiu, abyśmy byli nasyceni? W jaki sposób panować nad bólem i stresem, z którym sobie nie radzimy, tak by nie kusiło nas jego zwalczanie poprzez prowizoryczne zaleczanie? Zarówno ból, jak i przyjemność istnieją naturalnie. Dlatego konieczne i ważne jest dbanie o równowagę układu limbicznego; w stanie jego równowagi odczuwamy więcej przyjemności, a mniej bólu, to zaś oczywiście zmniejsza potrzebę sięgania po prowizoryczne rozwiązania, w tym zaleczanie. Częścią trzeźwości emocjonalnej jest nauczenie się, jak żyć i radzić sobie w warunkach pewnego natężenia stresu, wieloznaczności, strachu, obaw, rozczarowań i jak powściągać te emocje i odczucia miłością, akceptacją, własnym działaniem i życiem wśród ludzi.
Książka ta jest przeznaczona dla osób, które próbują prowadzić zrównoważone życie lub starają się zrozumieć, na czym polega trauma interpersonalna. Aby doznać tej traumy, nie trzeba mieć kontaktu z uzależnieniem. Dowolne cierpienie związane z relacją międzyludzką, którego doświadczyłeś i którego wciąż kurczowo się trzymasz, może sprawić, że odnajdziesz się na stronicach tej książki. W moim przypadku był to nałóg ojca, rozwód rodziców i ból, który zdarzenia te zostawiły po sobie, ale nie są to jedyne formy traumy interpersonalnej. Wśród pozostałych znajdują się m.in. zaniedbanie, maltretowanie fizyczne lub emocjonalne, przebywanie na co dzień z osobą chorą umysłowo albo przedłużająca się separacja. Dlaczego warto poświęcać swój czas i wkładać wysiłek w przepracowanie problemów z przeszłości? Chodzi po prostu o to, by nie zakłócały nam one komfortowego życia w teraźniejszości; żebyśmy nieświadomie nie powtarzali prowadzących donikąd schematów emocjonalnych, psychologicznych i behawioralnych, których podłoże stanowią nierozwiązane problemy emocjonalne, mające źródło w czasach minionych; krótko mówiąc, żebyśmy mogli ruszyć do przodu.
Najlepiej czytać tę książkę po kolei. Jest napisana tak, by prowadzić czytelnika krok po kroku ku zrozumieniu tego, jak emocje i myśli oddziałują na naszą psychikę, ciało i zachowanie oraz jak osiągnąć większą dojrzałość emocjonalną i równowagę, przepracowując swoje zaszłości. Kiedy zyskasz już tę podstawową wiedzę, przeskakiwanie między rozdziałami nie będzie szkodzić. Będziesz mógł skoncentrować się na tych fragmentach, które do ciebie bardziej przemawiają, poruszają tematy, które chciałbyś zgłębić. Przedstawiany materiał bywa niekiedy dość trudny, ale starałam się, żeby przekaz był jak najbardziej przystępny i wciągający dzięki wyrazistym przykładom, analizom jednostkowych przypadków, moim własnym przeżyciom oraz inspirującym wynikom aktualnych badań naukowych. Opracowałam też anglojęzyczną stronę internetową, która może towarzyszyć książce; znajdziesz ją pod adresem tiandayton.com. Zamieszczam tam więcej informacji o trzeźwości emocjonalnej, ćwiczenia z dziennikiem oraz relaksacje kierowane, które można ściągnąć do korzystania w domu.
Jestem dorosłym dzieckiem alkoholika (DDA), które w wieku 23 lat zakochało się w innym DDA. Do 1980 roku nie mieliśmy pojęcia, że dorastanie w domu alkoholika może ukształtować i ukierunkować sposób prowadzenia przez nas relacji w życiu dorosłym. Uważaliśmy, że to, co wydarzyło się w przeszłości, jest w niej hermetycznie zamknięte. Okazało się jednak, że nie ma nic dalszego od prawdy. To właśnie te wczesne doświadczenia formują matrycę neuronalną, według której działamy przez resztę życia.
Zakochanie się w moim mężu przyszło mi bardzo łatwo. Nie wiem, czy zabrało więcej niż sześć sekund. Żyć długo i szczęśliwie – to było jedno z najtrudniejszych przedsięwzięć, jakiego się kiedykolwiek podjęłam, i jedna z najlepszych rzeczy, na jakie kiedykolwiek się porwałam. Bliskość z towarzyszącymi jej uczuciami bezbronności i zależności wyciągnęła na powierzchnię wszystkie moje lęki, niezagojone rany oraz rozpaczliwą nadzieję, którą w sobie nosiłam.
Razem z mężem dorastaliśmy w latach 50., gdy emocje odczuwało się mniej więcej co trzy miesiące, a mówiło o nich nieco rzadziej. Wolno się było sporadycznie wypłakać czy odbyć rozmowę „od serca”, ale zasadniczo karmiliśmy się treściwą dietą rozsądku i powinności. Nie mam nic przeciwko rozsądkowi i powinnościom, ale ta formuła sprawdza się tylko wtedy, gdy wszystko układa się jak należy. Jeżeli zaś ktoś potrzebował na przykład rozplątać supły traumy interpersonalnej czy nałogu – cóż, nie istniało emocjonalne słownictwo, które pozwalało odnieść się do takich spraw. Ludzi, którzy chodzili po poradę do (ciii) psychiatry, uważało się za (ciii)… trochę… pomylonych. Ktokolwiek nie wpasowywał się w sztancę, był określany protekcjonalnym epitetem „inny”.
W momencie ślubu byliśmy parą idealistycznych poranionych ludzi poszukujących przyszłości. Wiele podjętych przez nas decyzji co do wspólnego życia wynikało z naszej przemożnej potrzeby, by odzyskać dobre samopoczucie. Rzuciliśmy się sobie w ramiona jako sterani życiem dwudziestotrzy-, dwudziestoczterolatkowie. Oboje byliśmy świadkami, jak rozpadały się małżeństwa naszych rodziców, jak nasi ukochani rodzice zagłębiali się powoli w koszmarze alkoholizmu, a nasze szczęśliwe ongiś rodziny zapadały się od środka. Rodzina Brandta należała pod wieloma względami do bardzo eksponowanych. Publiczny rozpad małżeństwa rodziców bywa nieznośnym doświadczeniem, zwłaszcza jeśli uprzednio wszyscy zazdrościli ci rodziny. Z kolei moja rodzina zajmowała dość znaczącą pozycję w amerykańskiej społeczności greckiego pochodzenia – z nawiązką zrealizowała amerykański sen. Z czasem mama zawarła drugie małżeństwo, wychodząc za mojego ojczyma, również pochodzącego z szanowanej familii z Minneapolis i również zmagającego się z dziedzictwem rodzinnego nałogu. Na szczęście mama i Walt byli nastawieni na leczenie i (przez większość czasu) nie żyli w wyparciu. Nikt z nas tak naprawdę nie wiedział jednak, co robić z traumą interpersonalną, która zewsząd nas otaczała. Nie było dla niej wtedy nazwy, a tym bardziej powiązanego z nią słownictwa, za pośrednictwem którego można by do niej dotrzeć. Obie nasze rodziny były pełne fantastycznych, inteligentnych, serdecznych, wesołych i spełnionych ludzi. Niczego tu nie brakowało; przeciwnie, na każdym kroku widać było obfitość. Byliśmy bardzo uprzywilejowani. Ale nawet uprzywilejowane i mądre rodziny zatracają się, jeśli doświadczają zbyt dużego naporu problemów emocjonalnych. Wydaje się, że w przypadku naszych rodzin u źródeł traumy interpersonalnej leżał alkoholizm. A może pierwsza była nieleczona trauma interpersonalna i to ona doprowadziła do korzystania z alkoholu w celu dławienia bólu emocjonalnego?
Moja droga jako DDA rozpoczęła się od książki Verna Johnsona I’ll Quit Tomorrow (Jutro rzucam). Byłam wtedy z mężem u jego matki w jej przepięknym nowojorskim apartamencie na Piątej Alei. Przebywaliśmy tam z naszą córeczką Mariną, która miała zaledwie kilka miesięcy. Nagle zdałam sobie sprawę, że choć sądziłam, iż wymknęłam się nałogowi, to tak naprawdę wylądowałam tylko w samym środku innego rodzinnego systemu alkoholowego. Oczywiście wiedziałam o tym od początku – ale to ignorowałam. W rzeczywistości ten układ był wygodny. Świetnie rozumieliśmy się z mężem. Tak czy inaczej, tego wieczoru, gdy uświadomiłam sobie, że zewsząd otacza nas alkoholizm, mimo iż rzekomo przed nim uciekliśmy (to znaczy nie pijemy), zabrałam Marinę, wsiadłam do autobusu do Honesdale w Pensylwanii, gdzie mieszkaliśmy wtedy na stałe, wróciłam w śnieżnej zamieci do domu i poszłam spać. Następnego dnia otworzyłam nieprzeczytaną książkę, która stała u nas na półce od kilku miesięcy i była prawdopodobnie prezentem od mojej matki, wówczas orędowniczki walki z alkoholizmem, lub Wheelock Whitney, przyjaciółki rodziny i fundatorki Johnson Institute.
W 1977 roku nie istniał termin „dorosłe dzieci alkoholików”. W publicznym obiegu nie było też pojęcia współuzależnienia. Jednak każde słowo tej książki trafiało wprost do mego serca. Autor opisywał podstępnie sączące się wyparcie, które stanowi element patologicznego uzależnienia; reinterpretowanie rzeczywistości – nie tak, żeby była prawdziwa, ale by stała się mniej groźna; te przeinaczenia i myślowe wykręty, które cechują alkoholika i otaczających go członków rodziny. W ciągu półtora dnia przeczytałam ją dwa razy. Każdy, kto zajmował się kiedykolwiek dzieckiem, wie, jak to musiało być trudne. Czytałam podczas drzemek Mariny; nocą, gdy sama byłam wyczerpana i łaknęłam snu; w skradzionych chwilach, kiedy córeczka zajmowała się czymś przez pięć czy dziesięć minut. Po przeczytaniu całej książki wiedziałam, że mam poważny problem. Nie piję, więc nie chodziło o nałóg. Ale występowały u mnie pozostałe cechy uzależnienia: „wypaczone myślenie”, przeładowane wygodnymi racjonalizacjami, przeinaczeniami i negowaniem rzeczywistości, przez co człowiek czuje, że albo sam zwariował, albo zwariowali wszyscy inni; uparte i ciągłe powtarzanie tych samych dysfunkcyjnych wzorców interakcji – w kółko, raz po raz, raz po raz. Jedynym, co się do mnie nie stosowało, był alkohol. Natomiast cała reszta we mnie tkwiła, wchłaniana dzień po dniu w okresie, gdy otaczali mnie ludzie negujący rzeczywistość wokół siebie, negujący ją z najlepszymi intencjami, bo po prostu w latach 50. oczekiwało się, że właśnie tak ludzie będą postępować z problemami. Skryją twarz pod maską uśmiechu. Zepną się w sobie.
Nie dysponowaliśmy w naszej rodzinie słownictwem, za pomocą którego można by się odnosić do doświadczanych strat, ciążącego bólu i niepewności. Zachowywaliśmy się więc tak samo, jak zachowuje się każdy, kto odwiedza kraj, nie znając miejscowego języka. Uważnie przyglądaliśmy się swoim twarzom w poszukiwaniu informacji, wskazówek, co się dzieje. Na głos odzywaliśmy się tylko krótkimi frazami, a korzystaliśmy z języka gestów. Wykształciliśmy w sobie anteny do czytania ludzi bez słów. Kiedy zaś narastała w nas frustracja, a nie mieliśmy słów, które pozwoliłby nadać cywilizowaną formę temu, co się wewnątrz nas działo, wybuchaliśmy po prostu jak hydrant pod zbyt wielkim ciśnieniem albo całkowicie zakręcaliśmy dopływ wody. Znikaliśmy.
Coraz oczywistsze stawało się dla mnie, że oboje z mężem mieliśmy problem. Mimo że nie było takich pojęć jak DDA, istniał termin co-addict (dosł. współuzależniony). Uznałam, że na pewno zaliczam się do takich osób, a prawdopodobnie zalicza się do nich również mąż. Intymność i intensywność małżeństwa i rodzicielstwa odnawiały w nas nieuleczony ból rodzinny. Po przeczytaniu listy 12 kroków w książce Verna Johnsona postanowiłam, że zacznę od pierwszego i zobaczę, co zdołam zrobić. Byłam bezsilna nie tyle wobec alkoholu, ile wobec piętna, jakie współżycie z nałogiem odcisnęło na moim sercu i umyśle. O ile mogłam stwierdzić, mąż też był bezsilny wobec podobnego wpływu na siebie.
Kiedy w książce Janet Woititz Dorosłe dzieci alkoholików pojawiło się pojęcie DDA, znakomicie rozumiałam, o czym autorka pisze. Uczestnicząc w pierwszej konferencji DDA, miałam już misję: rozpocząć proces zwany uleczeniem i przekonać się, czy zdołam odkryć, co się u mnie stało i w jaki sposób mogę „przerwać łańcuch”, jak wtedy to określaliśmy – zadbać o to, by moje dzieci otrzymały ode mnie jak najmniej nieukojonego bólu. To było trudne zadanie; uczyliśmy się wszystkiego na bieżąco. Dziś mam dużo jaśniejszy obraz tego, na czym polega zdrowienie, i mogę poprzeć twardymi naukowymi dowodami to, czego chwytaliśmy się wtedy na zasadzie prób i błędów.
Razem z Brandtem na wyczucie dobieraliśmy rozwiązania, które miały nam pomóc w zaspakajaniu różnych palących potrzeb osobistych. Spędziliśmy pięć lat we wspólnocie duchowej, gdzie studiowaliśmy filozofię dalekowschodnią, jogę i medytację. Było to niezwykle odradzające doświadczenie dla ciała oraz umysłu i pod wieloma względami przywróciło wszystkim uczestnikom tej społeczności równowagę. Pogłębiło również wewnętrzne uduchowienie każdego z nas, co okazało się ogromnie korzystne. Nieustannie niepokoiła mnie jednak narastająca świadomość, że pomimo gorliwego medytowania, wykonywania intensywnych ćwiczeń jogicznych i przywiązywania maksymalnej wagi do odpowiedniego żywienia, wciąż nie potrafiliśmy wydobyć się ze swojej przeszłości. Choć codziennie wszyscy staraliśmy się oczyszczać i wysubtelniać swoją osobowość, nieuleczone pozostałości bólu, które bardziej lub mniej świadomie motywowały wielu spośród nas do znalezienia się we wspólnocie, nadal blokowały nam możliwość osiągnięcia prawdziwego spokoju wewnętrznego. Było to ewidentne.
Kolejnym odkryciem moim i Brandta była terapia DDA. Zrealizowaliśmy wszystkie programy dla współuzależnionych, na jakie tylko mogliśmy trafić. Wyszukiwaliśmy terapeutów, zajęcia psychodramy, programy 12 kroków i wszystko to włączaliśmy do swojego życia. Odważnie ruszyliśmy na spotkanie z nieuleczonym bólem, który każde z nas nosiło w sobie z powodu przeszłości. Na pewien czas grunt usunął nam się spod nóg. Nie wiedzieliśmy, kim jesteśmy ani kim możemy się stać. Niósł nas jednak entuzjazm i nadzieja rozwoju oraz podchodzenie z oddaniem do naszych dzieci i siebie nawzajem. Szczęśliwie przebrnęliśmy razem na drugi brzeg, choć nie było łatwo.
Innym ważnym aspektem mojego uzdrowienia było odnowienie kontaktu z wyjątkowymi darami i dobrami pochodzącymi z mojego dzieciństwa. Nie musiałam długo ich szukać. Bardzo dużo zawdzięczam rodzinie, z której pochodzę – licznej, greckiej rodzinie z dziadkami, wujkami, ciotkami i kuzynostwem – oraz mojej greckiej parafii. Nie istnieje zdrowszy neurologicznie sposób wychowywania dzieci niż grecki, według którego i ja byłam kształtowana. To budowanie odporności życiowej in situ. Wywabiamy dzieci w świat przytulaniem, pocałunkami i słodkimi zachętami. Funkcjonowaliśmy zgodnie z grecką tradycją, w której dominuje rodzinocentryczność oraz dopuszczanie każdego do głosu pod warunkiem zachowania szacunku dla starszych. W greckich rodzinach dzieci są wysoko cenione, wszędzie zabierane z rodzicami i od początku traktowane poważnie jak mali duzi ludzie. Bez ustanku i o wszystkim mówimy; milczenie zdecydowanie nie jest złotem w pojęciu przeciętnego Greka. Więzi rodzinne są u nas silne, co zawsze dawało mi cudowne poczucie zakorzenienia. Oczywiście w związku z tym jeszcze większego szoku i cierpienia dostarczało testowanie wytrzymałości tych więzi, szarpanie ich i w końcu zerwanie, ale w przetrwaniu tego pomagało filozoficzne i duchowe podłoże naszej kultury wraz z otaczającym mnie poczuciem wspólnotowości. Zawsze istniała zabezpieczająca siatka dalszej rodziny oraz grupy parafialnej, do której można się było zwrócić. Nigdy nie pozostawałam zdana na samą siebie.
Grecy mają fundamentalny szacunek dla życia i zmysł jego celebracji. Każdy Grek uważa się za Platona czy Arystotelesa. Mamy głębokie poczucie sensu w życiu – w zasadzie we wszystkim – i wszędzie doszukujemy się ukrytych znaczeń. Grecy skłaniają się ku duchowości; nasza kultura jest spleciona z religią. Gdy dysponuje się tego typu oparciem, łatwiej radzić sobie z życiem. Trauma interpersonalna odebrała mi możliwość dostępu do tych darów, odczuwania ich i upajania się nimi. Uzdrowienie zaś to wszystko mi przywróciło.
Rzecz jasna idea poszukiwania równowagi życiowej nie jest niczym nowym. Starożytni Grecy mierzyli się z tego rodzaju podstawowymi problemami w swej mitologii, filozofii i teatrze. O drodze środka mówią też filozofie dalekowschodnie. Poszukiwanie stabilności i równowagi było celem każdego społeczeństwa, które dążyło do ideału zdrowego lub oświeconego życia. Mieszkając w Ameryce, jesteśmy szczęściarzami, bo dzięki edukacji, wolnemu czasowi i poczuciu bezpieczeństwa możemy oddawać się rozważaniom nad zagadnieniami, które od wieków zajmowały ludzkość. Trzeźwość emocjonalna stanowi nowoczesne ujęcie pradawnego problemu.
Widzimy, jak starania o znalezienie drogi środka krystalizują się w micie o Ikarze. Dedal zbudował dla króla Minosa znany z greckich podań labirynt. Po ukończeniu tego dzieła popadł jednak w niełaskę monarchy i wraz ze swym ukochanym synem Ikarem został uwięziony w wieży. Zdesperowany, obmyślił plan wspólnej ucieczki. Morza strzegli pilnie żołdacy króla, Dedal uznał więc, że jeśli mają z Ikarem kiedykolwiek powrócić do domu, muszą przyprawić sobie skrzydła i wzbić się w powietrze. Powiązał pióra nićmi i sznurem, a następnie zlepił je woskiem. Gdy skrzydła były gotowe, Dedal przymocował je synowi i sobie samemu do ramion, po czym stanęli obaj nad urwiskiem, by wyfrunąć na wolność. Będąc dojrzałym człowiekiem, Dedal niepokoił się, czy jego dorastający syn nie podda się odurzającemu czarowi latania. Nie miał jednak innego wyboru niż pozwolić mu lecieć o własnych siłach, w przeciwnym razie nigdy nie wydostaliby się z więzienia. W zwięzłej instrukcji ojciec próbował zawrzeć dla syna naukę, której przyswojenie może trwać całe życie.
– Synu mój, Ikarze – powiedział – rozkazuję ci pozostawać podczas lotu na średniej wysokości, jeżeli bowiem będziesz leciał zbyt nisko, wilgotne powietrze przeciąży skrzydła, a jeżeli wzlecisz zbyt wysoko, roztopi je gorące słońce. Podążaj blisko przy mnie, a będziesz bezpieczny.
Gdy udzielał synowi tych poleceń i przypinał skrzydła do ramion, po twarzy spływały mu łzy i drżały mu dłonie. Ucałował chłopca […]. Następnie wzniósł się na swych skrzydłach i poszybował, zachęcając Ikara, by szedł w jego ślady. Wciąż oglądał się też za siebie, by baczyć, jak młodzieniec radzi sobie ze skrzydłami. Gdy tak lecieli, oracz przerwał pracę i wysoko zadarł głowę, pasterz oparł się na kosturze i zapatrzył w niebo – obaj zdumieni niezwykłym zjawiskiem, pewni, że widzą, jak w powietrzu suną bogowie (Bulfinch, 2000).
Ikar wyrwał się wraz z ojcem z więziennej wieży, nie zdołał jednak opanować rosnącego entuzjazmu, mimo że ryzykował życiem. Odurzony nagłym darem lotu zaczął coraz wyżej i wyżej wzbijać się ku niebu, niepomny, że słońce coraz silniej opromienia go gorącym blaskiem. Wosk na jego skrzydłach zaczął się topić i pióra obwisły. Ikar szaleńczo machał ramionami, żeby nie przerywać lotu, ale nie był w stanie utrzymywać się w powietrzu i zaczął bezwładnie pikować ku morzu. Pióra nasiąkały od piany i rozbryzgów morskich fal. Chłopiec próbował krzyczeć, jego głos był jednak za słaby, by przedrzeć się przez wichry. Ojciec nawoływał go po imieniu: „Ikarze, Ikarze, gdzie jesteś?”. W końcu zobaczył unoszące się na falach pióra, dryfujące na lustrze wody. Ikar utonął.
Jego lot symbolizuje życie przepełnione ekstremalnymi emocjami. Sztuka życia polega bodaj na tym, aby nauczyć się zarówno rozpościerać skrzydła, jak i wyznaczać sobie rozsądną, odpowiednią dla siebie trasę. Bez zaryzykowania lotu do niczego nie dojdziemy, jednak bez świadomości, czym jest umiarkowanie, zignorujemy swój własny cień. Zlatywanie z podniebnych wyżyn w depresje czarnej rozpaczy nie zostawia nam miejsca na integrowanie aspektów jednych i drugich doświadczeń, na znajdowanie stanu pośredniego, w którym możemy być w pełni sobą, w którym możemy być ludźmi scalonymi z wielu elementów, mającymi wiele stron – jasnych i ciemnych – i w którym możemy wciąż pozostawać w locie.
Podobnie jak Ikar musimy nauczyć się szybować na średnich wysokościach. Wyzwaniem stawianym przez trzeźwość emocjonalną jest dążenie do umiarkowania i szacunek dla niego, docenianie takiego lotu, który pozwala nam objąć wzrokiem wszystkie strony, zmierzać trasą przynoszącą owoce i adekwatnie reagować na żywioły, zamiast im nieopatrznie ulegać. Lot Ikara ilustruje niebezpieczeństwa, które biorą się z wpadania z jednej skrajności w drugą, oraz zalety życia w równowadze. Prawdopodobnie właśnie to miał na myśli Ajschylos, mówiąc: „Wszystko w miarę”. Właśnie to jest trzeźwość emocjonalna.
Rozdział 1
Czym jest trzeźwość emocjonalna?
Co ciekawe, jeszcze kilkadziesiąt lat temu emocje rzadko stawały się przedmiotem badań. Byliśmy wyznawcami racjonalności. Żyliśmy tak, jakby emocje były tylko pobocznymi efektami, które pojawiają się, gdy słuchamy sentymentalnych piosenek albo przy wyjątkowych okazjach, takich jak spacery brzegiem morza, uroczyste wręczanie dyplomu czy wesele. Wyobrażaliśmy sobie, że prym w życiu wiodą myśli, a emocje posłusznie za nimi drepczą.
Stosunkowo niedawne odkrycia neurobiologiczne wskazują jednak, że jest odwrotnie. Okazuje się, że emocje wywierają większy wpływ na myślenie, niż ono na nie. Emocjonalna część mózgu wysyła więcej sygnałów do myślącej części mózgu niż na odwrót (Damasio, 1999). Innymi słowy, kiedy wymykają się nam spod kontroli emocje, podobnie dzieje się z myśleniem, a kiedy nie potrafimy doprowadzić swoich uczuć i myśli do równowagi, podobnie rozchwiane jest całe nasze życie i związki z ludźmi.
Trzeźwość emocjonalna obejmuje umiejętność zrównoważonego, dojrzałego życia. Oznacza, że nauczyliśmy się zachowywać swoje emocje, myśli i czyny w stosunkowo zrównoważonym stanie. Nasze myśli, uczucia i zachowania są rozsądnie spójne, my zaś nie ulegamy dyktatowi jakiejś cząstki siebie ani nie jesteśmy przez nią zniewoleni. Nie żyjemy tylko głową, nie miotają nami emocje, a nasze działania nie są nadmiernie kierowane przez nieświadome czy kompulsywne zachowania. Funkcjonujemy stosunkowo gładko i cieszymy się doświadczeniem życiowym, które jest mniej więcej zrównoważone oraz nastawione na teraźniejszość. Nie jesteśmy „odklejeni” od rzeczywistości, a kiedy się nam to zdarza – co przytrafia się (i zapewne powinno się przytrafiać) wszystkim – potrafimy się ponownie ogarnąć.
W toku ewolucji człowieka emocje pojawiły się na długo przed myśleniem. Układ limbiczny rozwinął się całe eony przed korą przedczołową, czyli myślącą częścią mózgu.
Emocje mają wartość adaptacyjną, przekazują nam najróżniejsze ważne wiadomości. Mówią nam, co się dla nas liczy i jak dużo uwagi mamy temu poświęcić. Na Madison Avenue wiedziano o tym od bardzo dawna. Reklamy starają się docierać do nas na poziomie doznań. Doświadczane przez nas uczucia motywują i kształtują wiele podejmowanych decyzji.
Darwin uznał, że nasz układ emocjonalny dlatego został w znacznym stopniu zachowany w toku ewolucji, iż emocje mają kapitalne znaczenie dla przeżycia. W czasach jaskiniowców przetrwały te kobiety, które kochały swoje dzieci i same odczuwały strach, gdy dzieciom groziło niebezpieczeństwo. To one zapewniły przetrwanie naszemu gatunkowi; nić DNA biegnąca od nich prowadzi aż do nas.
Również w trakcie rozwoju jednostkowego uczucia poprzedzają myśli. Układ limbiczny, który zarządza emocjami, rozwija się przed myślącą częścią mózgu, czyli korą przedczołową.
Trzeźwość emocjonalna polega na znalezieniu i zachowaniu równowagi emocjonalnej, emocjonalnego termostatu, który pozwala regulować natężenie naszych reakcji emocjonalnych stosownie do okoliczności życia. Trzeźwość emocjonalna zawiera się w naszej zdolności autoregulacji, wprowadzania się w stan równowagi i utrzymywania go.
Jak jednak doprowadzić do takiego zrównoważonego życia? Czy można się tego nauczyć? Czy możemy nabyć odpowiednich umiejętności autoregulacyjnych w wieku dorosłym, jeżeli nie opanowaliśmy ich w dzieciństwie? I w ogóle jak traci się równowagę i ją odzyskuje?
Nauka jest dziś w stanie szczegółowo i wyczerpująco opisać, co dzieje się w organizmie, gdy doznajemy emocji, a idąc krok dalej, również to, jak nasze ciało współpracuje z psychiką w doświadczaniu, przetwarzaniu i budowaniu naszego świata emocjonalnego. W pewnym stopniu nauka opisuje także, co dzieje się z nami w sensie fizycznym i emocjonalnym, kiedy tracimy wewnętrzną równowagę.
Emocje rozgrywają się zarówno w umyśle, jak i w ciele. Kiedy na przykład ogarnia nas strach, napinamy się. Któż z nas tego nie doświadcza? Może na przykład jesteśmy w czwartej klasie i nauczyciel zadaje nam pytanie, a my nie pamiętamy odpowiedzi. Czujemy przypływ paniki, dłonie się pocą, serce wali jak szalone, sztywniejemy i stoimy w pełnym napięciu. Krew uchodzi z głowy i spływa prosto do mięśni. Wydaje się nam, że nasz mózg się wyłączył; za nic nie możemy sobie przypomnieć odpowiedzi, mimo że ją znamy. W sytuacji strachu kora mózgowa, myśląca część mózgu, może się niejako zawiesić. Natomiast emocjonalny układ limbiczny działa dalej.
Jeżeli stresor jest przejściowy, takie psycho-fizjologiczne zakleszczenie nie ma większego znaczenia. Bierzemy kilka głębokich oddechów, odprężamy się i odzyskujemy równowagę. Jeżeli jednak stres jest przewlekły, może rozchwiać nasze wewnętrzne regulatory. Możemy zaciąć się w trybie gotowości stresowej. Układ nerwowy zostaje tak przestrojony, że reaguje albo nadmiarowo, albo niedostatecznie. Przeskakuje z poziomu natężenia jeden na dziesięć albo z dziesięć na jeden. Żyjemy skrajnościami zamiast w okolicy czterech, pięciu czy sześciu. Trzeźwość emocjonalna polega na nauczeniu się, jak żyć pośrodku.
Umiejętności autoregulacji, czy jak to nazywam, „regulacji limbicznej”, uczymy się w dzieciństwie od swojego otoczenia. Gdy dziecko przestraszy się czymś lub skaleczy, szuka mamy, taty lub innego opiekuna, którzy pomagają mu się uspokoić, ocierają łzy i tulą, aż wraca ono do normalnego stanu.
Ponieważ to od rodziców zależy coś tak podstawowego jak utrzymanie się dziecka przy życiu, wszystko, co dzieje się w ramach tych pierwotnych relacji, głęboko, wręcz na poziomie samozachowawczym, się na ludziach odciska. Kim dla ciebie jestem? Czy ci się podobam? Czy bezpiecznie leżę w twoich ramionach? Czy mam swoje miejsce na świecie? Czy będę nakarmiony, zrozumiany, zadbany? Tego typu fundamentalne sprawy składają się na wczesne życie.
Oto przykład. Znów znajdujemy się w centrum uwagi, lecz tym razem jesteśmy bardzo mali. Ktoś się na nas gniewa, ale nie potrafimy pojąć, co złego zrobiliśmy. Poprzedniego dnia zachowywaliśmy się dokładnie tak samo i nie było żadnych pretensji. Teraz rodzic na nas krzyczy. Wygląda, jakby stracił panowanie nad sobą, wymachuje rękoma, z oczu sypią mu się iskry złości. Tak jakby jego ciało przejął jakiś inny człowiek i ten człowiek budzi strach. My mamy zaledwie około metra wzrostu. On jest wielki. My z trudem potrafimy zawiązać buty czy otworzyć lodówkę. On potrafi prowadzić samochód i przywozi do domu zakupy. Nie możemy uciec, bo nas dogoni. Nie możemy się z nim bić, bo wygra. Zamieramy więc w bezruchu i biorą w nas górę wszystkie reakcje samozachowawcze. Organizm zaczyna między innymi pompować adrenalinę na wypadek, gdybyśmy musieli uciekać przed niebezpieczeństwem albo stanąć do walki. Ale nie możemy zrobić ani tego, ani tego. Stoimy skamieniali.
Co się dzieje, kiedy w domu panuje strach; kiedy rodzina, w której dorastamy, staje się źródłem nieustającego stresu? Co się dzieje, gdy nasz mechanizm ucieczki/walki jest uruchamiany nie dlatego, że wpatrujemy się w dzidę nieprzyjaciela albo że skrada się ku nam niedźwiedź, tylko na przykład z powodu depresji zagubionej w świecie matki, z którą nie można nawiązać kontaktu, albo z powodu pijackiego ciągu ojca, który ciska przekleństwami odbijającymi się echem od ścian domu i druzgocącymi stan emocjonalny wszystkich obecnych? Co, jeśli rodzice się rozchodzą i nasze życie wywraca się do góry nogami? Innymi słowy, jak wpływa to na nasz rozwój, gdy w miejscu, które powinno być zaciszną przystanią i tchnąć domowym ciepłem, zaczyna wiać grozą?
Zaniepokojone dziecko patrzy na rodziców, aby zorientować się, czy i jak bardzo powinno się bać w danej sytuacji. Zwykłe szczekanie psa albo odgłos fajerwerków czy grzmot mogą wpędzić dziecko w panikę. Jest ono w pełni zależne od swego rodzica, który spełnia funkcję zewnętrznego regulatora emocjonalnego, ponieważ wewnętrzne regulatory dziecka nie rozwijają się efektywnie przed ukończeniem przez nie około 12 lat. W konsekwencji małe dziecko żyjące w chaotycznym domu jest ogromnie podatne na urazy emocjonalne i psychiczne. Nie dość, że zachodzące tam zdarzenia napełniają je strachem i wytrącają z równowagi, to na dodatek, jeżeli źródłem lęku jest właśnie rodzic, dziecko traci dostęp do ścieżki powrotu do równowagi. Boi się, a nikt nie mówi mu, że wszystko jest w porządku, nie przytula go i nie zapewnia, że sytuacja wkrótce wróci do normy, a przede wszystkim że w żadnym razie nie zostanie z problemem samo.
Trzeba tu jednak poczynić pewne zastrzeżenie. Nie chcę, żeby ktoś wyciągał błędne wnioski. Życie bywa trudne. Świat jest tak urządzony, że stawia przed nami różne wyzwania. W każdym domu od czasu do czasu dochodzi do zachwiania równowagi. Wszystkim rodzicom puszczają niekiedy nerwy. Ale potem naprawiają oni wyrządzone szkody i życie wraca do normy albo nawet się poprawia, jeśli udało się im pokonać jakiś problem czy po okresie nieporozumień i wzajemnego oddalenia odzyskują przestrzeń dla komfortowej więzi. W optymalnej sytuacji rodziny potrafią znosić momenty braku równowagi i znajdować sposób jej przywracania.
Ewolucja faworyzuje elastyczność i zdolności przystosowawcze, ponieważ życie nieustannie się zmienia. Nie chodzi o to, abyśmy prowadzili je według jakiegoś sztywnego wzorca doskonałości. To byłoby nienaturalne. Powinniśmy rozwijać w sobie elastyczność, zdolność adaptacji i odporność. Mamy się podtapiać, a potem płynąć dalej, tracić równowagę i umieć ją odzyskać. Wszystko to w większym stopniu przyczynia się do rozwoju dużego i złożonego zestawu umiejętności i zdolności niż próby zachowywania za wszelką cenę sztucznej równowagi. Przy okazji przebiega nawet proces uczenia się, a w rezultacie powstają nowe połączenia neuronalne.
Gdy piszę te słowa, przychodzi mi na myśl moja kotka, która jakimś cudem wie, kiedy chcę włożyć ją do transportera i zabrać ze sobą do miasta. Co tydzień w każdy poniedziałkowy poranek potrafi podsłuchać moje myśli. Podsłuchuje też myśli mojego męża. Oboje mamy jedno w głowie: „Złapać kota”. A ona natychmiast gdzieś przepada – pod łóżkiem, w garderobie, w jakiejś czarnej dziurze, w której czuje się bezpieczna. Jeśli nieopatrznie zostawiamy uchylone drzwi frontowe, daje drapaka na zewnątrz. A wtedy czeka nas kilka godzin wyrywania sobie włosów z głowy.
Nasza słodziutka koteczka ma ten instynkt ucieczki wrodzony. Jej mózg jest wielkości kilku orzechów, lecz mimo to w nim i w jej ciałku mieszczą się wszystkie odruchy samozachowawcze, o których będziesz czytać w tej książce. Jej instynkt czujnej obserwacji jest tak wysublimowany, że autentycznie czyta w naszych myślach. Wystarczy, abyśmy pomyśleli o jej złapaniu, a natychmiast robi jedną z trzech rzeczy: wygina grzbiet i prycha, czmycha z pokoju tak szybko, jak tylko mogą ją ponieść łapki, albo zamiera w pół kroku jak jakieś egzotyczne dzikie zwierzę, które niepojętym sposobem zostało przeniesione z konarów sykomory na dywan naszego pokoju. Te reakcje walki/ucieczki/zamarcia należą do jej zwierzęcego systemu psycho-cielesnego, do układu limbicznego.
W odróżnieniu od ludzi nie dysponuje dobrze rozwiniętą korą przedczołową, obszarem, dzięki któremu mogłaby wykonywać obliczenia albo rozwiązywać krzyżówkę czy planować zagraniczny urlop. Dlatego możemy ją przechytrzyć, poznać wszystkie jej ulubione kryjówki, nie pozwolić na gonitwę po całym domu. A ponieważ nie komplikuje ona swoich reakcji samozachowawczych nadmiarem myślenia, to kiedy chce uciekać, po prostu ucieka, o ile tylko się da, albo próbuje walczyć, albo zastyga jak głaz. Nie wydaje się, żeby zastanawiała się specjalnie nad konsekwencjami typu: „Jeśli się wyprowadzę, czy siostra przejmie mój pokój?”, „Czy przyjaciółka będzie mogła do mnie dalej przychodzić, jeśli narozrabiam?” albo „Czy rodzice zabiorą mi kieszonkowe?”. Natomiast dzieci rozważają te wszystkie sprawy, bo ich mózgi są dużo bardziej rozwinięte i znacznie większe od orzechów. Dzieci martwią się i starają znaleźć rozwiązania swoich kłopotów, choć są to często rozwiązania przelęknionego, niedojrzałego, niezaspokojonego pięciolatka. Dzieci, które nade wszystko chcą ochronić swoją więź z rodzicami, wpadają na najróżniejsze strategie utrzymywania z nimi relacji. Te dziecięce rozwiązania mogą pozostać z nami przez całe życie, jeśli nie zostaną nigdy zweryfikowane, a zwłaszcza jeżeli zastygną unieruchomione strachem.
Dzieci, które wielokrotnie znajdują się w takich sytuacjach, odbierają złe lekcje, a tracą okazję do nauczenia się czegoś dobrego. Te złe lekcje przekonują je, że dorosłych trzeba się bać i nie można na nich polegać. Dzieci uczą się ukrywać swoje prawdziwe odczucia. Nie uczą się natomiast, jakie pozytywne kroki można podjąć w celu naprawy sytuacji. Nie nabywają umiejętności korekty i negocjacji: „To jest twoja część zadania, a to jest moja. Ty musisz w tym postępować inaczej, a ja w tamtym”. Czują się zmuszone do brania winy w pełni na siebie albo wierzgają, wrzeszczą i odrzucają ją w całości. Dlatego późniejsze problemy w życiu wynikają nie tylko z tego, czego dziecko się nauczyło, lecz również z tego, czego się nie nauczyło: z nieprzyswojenia umiejętności autoregulacji i przywracania równowagi interpersonalnej.
Nasze ja (jaźń) nie jest stworzone raz a dobrze, jak rzeźbi się posąg albo buduje dom, tylko cały czas formuje się na wiecznie ruchomych piaskach zamieszkiwanego przez nas świata. Jest to nieustannie ewoluująca przestrzeń, której zawartość rozwija się w relacji z ludźmi (Moreno, 1946).
Utkani z materii osobowości naszych rodziców oraz przędzy naszych wczesnych doświadczeń jesteśmy arrasem, w który codziennie wplatamy swoje różnorodne percepcje i przeżycia. W swym przelotnym uścisku jaźń chwyta nasze myśli, priorytety, marzenia, lęki i aspiracje. Wraz z umysłem jest układem płynnym, adaptacyjnym. Oba te byty są przenikliwe i porowate, w ciągłej interakcji z otoczeniem. Nigdy nie są całkiem ukończone.
Trauma może wywierać efekt „odcięcia” kory mózgowej (van der Kolk, 1994). Myślący umysł wyłącza się w sytuacji, gdy umysł limbiczny/czujący zostaje zalany strachem. Dlatego trauma interpersonalna może zakłócić naszą zdolność tworzenia i konsolidowania poczucia własnej tożsamości.
Stres w okresie dzieciństwa, gdy nie jesteśmy jeszcze dojrzali, ma na nas większy wpływ niż na innych etapach życia. Brakuje nam odpowiedniego wyposażenia psycho-fizycznego do tego, by go przetworzyć. Nie jesteśmy dostatecznie rozwinięci, by zrozumieć, co się dzieje wokół nas, gdyż kora, ta część mózgu, która myśli racjonalnie, nie jest w pełni dostępna przed ukończeniem przez człowieka mniej więcej 12 lat. W okresie wczesnego dzieciństwa musimy w pewnym sensie posiłkować się innymi ludźmi, pożyczać od nich ich poczucie tożsamości i nosić jako własne. Zapożyczamy również ich sposób regulacji emocjonalnej i wbudowujemy go w system własnego ja. To, jakie osoby otaczają nas w dzieciństwie oraz jak nas postrzegają i traktują, pozostaje z nami w postaci schematu postrzegania siebie. Staje się nami.
Wśród najważniejszych wyznaczników trzeźwości emocjonalnej znajduje się zdolność doprowadzania do równowagi swoich emocji, tak by dało się panować nad uczuciami. Kiedy emocje funkcjonują w przedziale stabilności, zachodzi kilka procesów, które wprowadzają równowagę do całego życia:
zrównoważone emocje zapoczątkowują równowagę w sposobie odczuwania i myślenia;
zrównoważone emocje, myśli i odczucia zapoczątkowują zrównoważone zachowanie;
konflikty w ramach naszych relacji międzyludzkich pozostają na rozsądnym, możliwym do opanowania poziomie;
dysponując większą tolerancją intensywnych emocji, mamy możliwość ich rozumnego odczytywania.
Kiedy funkcjonujemy w sterowalnym, środkowym zakresie zjawisk emocjonalnych i psychologicznych, lepiej radzimy sobie z nieuchronnymi stresami i przeciążeniami życiowymi.
Kora mózgowa pomaga nam uporządkować wrażenia emocjonalne i zmysłowe i dostrzec niesione przez nie znaczenia. Lubuje się w konkretach. Jej zadaniem jest precyzowanie wszystkiego: porządkowanie, nazywanie, kodyfikacja i kwantyfikacja. Natomiast układ limbiczny kieruje się w życiu odczuciami i doznaniami. Zbiera wrażenia zmysłowe oraz dane emocjonalne i wielkimi porcjami przekazuje je myślącemu mózgowi do uporządkowania i zrozumienia. Mózg limbiczny przetwarza emocje, kora wydobywa z nich znaczenie.
Choć stosujemy te słowa wymiennie, Antonio Damasio, autor książki Tajemnica świadomości, sugeruje, że emocje i uczucia to w rzeczywistości różne zjawiska. Podstawowe emocje, takie jak strach, smutek, pożądanie, wściekłość i miłość, mamy wgrane na stałe. Wybuchają one z „atomową” siłą, podczas gdy uczucia są przetwarzane przez myślącą część mózgu (Damasio, 1999). Innymi słowy, myślenie wynosi bardziej pierwotne emocje na poziom świadomy, na którym możemy ich rzeczywiście doświadczyć. A po rozszyfrowaniu i zrozumieniu emocji możemy włączyć je we wciąż rosnące i ewoluujące poczucie swojej tożsamości. Po uświadomieniu sobie emocji dzięki ich przemyśleniu możemy zacząć rozumieć, jak się z nimi czujemy.
Biologicznie jesteśmy skonstruowani tak, by doznawać podstawowych emocji w ułamku sekundy, zanim będzie dość czasu, aby zorientować się w związanych z nimi odczuciach. Krytyczna jedna dziesiąta sekundy możne decydować o urazie albo ocaleniu. Dlatego natura zadbała o najważniejsze i przedłożyła bezpieczeństwo nad rozumienie. Kiedy pojawia się przerażenie, myśląca część mózgu zostaje chwilowo wyłączona z bardzo ważkich powodów. W momencie zagrożenia nie powinny nas rozpraszać poboczne myśli. Ma nas zalać adrenalina, której potrzebujemy do walki lub ucieczki, albo mamy zastygnąć, pozostawać w absolutnym bezruchu, by nie dać się zauważyć, stać się „niewidzialnym”. Ta pradawna reakcja lękowa zachodzi, zanim w całym tym procesie pojawi się jakakolwiek myśl. Jest to jeden z elementów tak zwanego systemu reakcji automatycznych. Emocja powoduje, że walczymy, uciekamy lub zastygamy. Odczucia i myśli związane z tym, że właśnie niemal rozjechał nas samochód, zostają na chwilę wstrzymane, podczas gdy my robimy to, co konieczne do przetrwania. Potem, gdy wolno już poświęcić na to czas, możemy zdać sobie sprawę, jak blisko nieszczęścia było, i doświadczyć wszystkich uczuć wstrzymanych w momencie, gdy kontrolę przejęła reakcja samozachowawcza.
Jeśli zaś chodzi o przyjemniejsze popędy i emocje, jesteśmy stworzeni tak, by uprawiać miłość, a nie o niej rozmyślać, gdyż to drugie nijak nie przyczyniłoby się do przedłużenia gatunku.
Nie da się po prostu wygodnie położyć i odczuwać emocji […] motoryczny aspekt emocji wiąże się ze skierowanymi wewnętrznie i zewnętrznie procesami rozładowania. W sensie wewnętrznym doświadczaniu emocji towarzyszą wydzielanie hormonów, zmiany rytmu oddechu i pulsu […] zmiany w miejscowym ukrwieniu i tak dalej. Na zewnątrz emocje przejawiają się na różne sposoby: zmianą mimiki, wyszczerzeniem zębów, płaczem, wystąpieniem rumieńców i tym podobnymi, a także w złożonych zachowaniach takich jak wydanie okrzyku, odbiegnięcie lub wybuch gniewu (Solmes, Turnbull, 2002).
To fizyczne zaangażowanie, przymus działania ma zasadnicze znaczenie dla zrozumienia, dlaczego odreagowujemy emocje, gdy nie możemy wytrzymać ich odczuwania. Kluczem do wypracowania w sobie trzeźwości emocjonalnej jest nauka tolerowania silnych emocji i korzystania z racjonalnego umysłu do tego, by wynosić je na poziom świadomości, dzięki czemu można je rzeczywiście odczuć i zastanowić się nad powiązanymi z nimi myślami.
Niekiedy emocje z dzieciństwa – jeżeli nigdy nie zostały wyniesione na poziom świadomości – tkwią w nas w stanie zamrożenia. Tak na przykład dziecko, na które wielokrotnie krzyczano, może po prostu nieruchomieć, choć nawet samo nie wie, dlaczego tak się dzieje. Może nie być w stanie powiedzieć, co czuje. Kiedy w dorosłym życiu osoba ta styka się z gniewem, może znów zastygać, nie wiedząc, dlaczego tak reaguje.
W tej sytuacji pomocne mogą się okazać grupy terapeutyczne, trzeźwościowe czy wsparcia. W miarę jak w bezpiecznym środowisku terapeutycznym ustępuje wewnętrzne dziecięce usztywnienie, człowiek może zacząć przetwarzać nieprzetworzone dotąd uczucia, korzystając ze wsparcia uzdrawiającego otoczenia. Proces ten pozwala mu na autorefleksję, na zobaczenie jakiejś sytuacji z przeszłości oczami dorosłego. Dzięki temu może przetworzyć uczucia, które zostały zablokowane, pojąć je bardziej dojrzałym umysłem, ustawić w perspektywie i sprowadzić do równowagi.
Niespokojny dom – w którym, jak moglibyśmy powiedzieć, panuje ciągły chaos – podkopuje zdolność naszego organizmu do regulowania swego stanu. Jeśli zbyt często się boimy, nasz układ limbiczny zacina się na jednym lub drugim krańcu spektrum emocjonalnego; albo odczuwamy zbyt dużo, albo zbyt mało. Tracimy zdolność subtelnego dostrajania się, autoregulacji, komfortowego przebywania we własnej skórze. Nie możemy przemyśleć tego, co czujemy, i nie sprowadzamy tego do stanu równowagi, bo albo uciekamy od swoich emocji, albo one wybiegają daleko przed nas. W skrajnym przypadku myśli całkowicie rozprzęgają się z emocjami. Tracimy kontakt z samymi sobą.
Kwestia znajdowania równowagi emocjonalnej zajmowała mnie przez większą część życia zawodowego – zarówno z powodu mojej osobistej sytuacji, jak i dojścia do przekonania, że istotą psychoterapii nie jest leczenie ludzi. Istotą psychoterapii jest udzielenie pomocy w odbudowie zdolności do regulowania reakcji emocjonalnych na życie.
Pochodzę ze szczęśliwej, dostatnio żyjącej rodziny, która doświadczyła więcej bólu, niż była w stanie unieść. Moja stabilna rodzina się zdestabilizowała. Podobnie było u męża. Na powierzchni widać było alkoholizm, ale wyrastał on z rodzinnego ekosystemu, w którym utrwalano bolesne doświadczenia emocjonalne, zamiast przepracowywać problemy, dążąc ku ich zrozumieniu i rozwiązaniu. Cierpieliśmy za zamkniętymi drzwiami, które w końcu przestaliśmy dostrzegać.
Upłynęła duża część naszego dorosłego życia, zanim w pełni ogarnęliśmy myślą, co poszło nie tak i w jaki sposób to naprawić. To zła wiadomość. Ale jest i dobra, bo ostatecznie to zrozumieliśmy, czy też – powiedzmy – zrozumieliśmy z tego dostatecznie dużo, aby móc rozstać się ze swoim dawnym stylem bycia i zacząć prowadzić szczęśliwe, konstruktywne życie.
Dobrze rozwinięte umiejętności autoregulacyjne.
Zdolność regulowania silnych emocji.
Zdolność regulowania nastroju, apetytu.
Zdolność patrzenia na okoliczności życiowe z dystansu.
Zdolność panowania nad sięganiem po potencjalnie szkodliwe używki czy nad zachowaniami służącymi pocieszaniu się.
Zdolność do życia w teraźniejszości.
Zdolność regulowania poziomu swojej aktywności.
Zdolność utrzymywania relacji intymnych i towarzyskich.
Odporność życiowa, czyli zdolność podnoszenia się po ciosach.
Zdolność regulowania swoich zachowań.
Zdolność przyjmowania do wiadomości i przetwarzania niechcianych czy bolesnych emocji zamiast odrzucania ich, odcinania się od nich czy rzutowania ich poza siebie.
Niedorozwój umiejętności autoregulacyjnych.
Niezdolność regulowania silnych emocji, takich jak złość, wściekłość, lęk, smutek.
Brak zdolności regulowania nastroju, apetytu.
Brak zdolności regulowania zachowań.
Niezdolność postrzegania silnych emocji w szerszej perspektywie.
Brak zdolności panowania nad stosowaniem potencjalnie szkodliwych używek czy nad zachowaniami służącymi pocieszaniu się.
Niezdolność do życia w teraźniejszości.
Niezdolność regulowania poziomu swojej aktywności (stale jest ona nadmierna lub niedostateczna).
Niezdolność do komfortowego utrzymywania bliskich relacji.
Brak odporności życiowej, czyli zdolności do podnoszenia się po ciosach.
Skłonność do pozbywania się bolesnych emocji dzięki strategiom obronnym, takim jak przeniesienie (przenoszenie bolesnych uczuć z przeszłej relacji na bieżącą), projekcja (rzutowanie niechcianych uczuć poza siebie, na inną osobę lub sytuację; odżegnywanie się od nich) i dysocjacja (wyrzucanie niechcianych uczuć ze świadomości).
Opanowanie umiejętności autoregulacji umysłowej, fizycznej i emocjonalnej.
Wyleczenie ran z dzieciństwa, tak by nie zakłócały autoregulacji.
Nauczenie się efektywnych sposobów emocjonalnego kojenia się i włączenie ich do codziennego życia.
Przyswojenie efektywnych metod opanowania stresu.
Dbałość o zdrowie fizyczne; codzienne zapewnianie sobie ruchu, wypoczynku i właściwego pożywienia.
Bieżące przetwarzanie zawirowań emocjonalnych oraz opanowanie sztuki świadomej regulacji stanów uczuciowych i myślowych.
Nauczenie się korzystania z myślącej części umysłu do regulowania umysłu czującego (limbicznego).
Rozwój zasobów wewnętrznych: wyciszenie, medytacja, dążenia duchowe.
Rozwój zasobów zewnętrznych: praca, zainteresowania, życie towarzyskie, społeczność.
Twórcą terminu „trzeźwość emocjonalna” jest Bill Wilson, jeden z prekursorów ruchu Anonimowych Alkoholików (AA). Przedstawia on swój punkt widzenia na temat tego, co jest dalekosiężnym celem uzdrowienia nie tylko z uzależnień wszelkiego typu, lecz także z wywoływanych przez nie następstw. Trzeźwość fizyczna to według niego tylko pierwszy krok. „Myślę, że wielu weteranów, którzy poddali naszą «terapię z procentów» w AA ciężkiej próbie i odnieśli w niej sukces – pisał Wilson – mimo wszystko przekonuje się, że wciąż brak im trzeźwości emocjonalnej. Być może będą oni awangardą kolejnego wielkiego postępu w AA, rozwoju znacznie realniejszej dojrzałości i równowagi”.
Rozdział 2
Ciało pełne emocji
Jak nasze ciało przetwarza emocje
Emocje to nasz kolejny dziewiczy ląd do poznania i podbicia. Panowanie nad nimi nie polega na tłumieniu ich farmaceutykami czy dławieniu w sobie, tylko na rozumieniu ich, tak byśmy mogli inteligentnie sterować swoimi energiami emocjonalnymi i intencjami […]. Nadeszła pora, by ludzie dorośli pod względem emocjonalnym, by stali się dojrzałymi, opanowanymi emocjonalnie i odpowiedzialnymi obywatelami. Nie uczyni tego żadna magiczna pigułka.
Doc Childre, HeartMath Solutions
Nasze ciało nie odróżnia zagrożenia fizycznego od stresu emocjonalnego. Naturalna reakcja strachu związana z mechanizmem walki lub ucieczki sprawia, że organizm odpowiada na fizyczny czy emocjonalny kryzys pompowaniem do krwi odpowiednich ilości substancji stresowych, takich jak adrenalina, by zmobilizować do pracy serce, napiąć mięśnie i skrócić oddech w przygotowaniu do szybkiego odwrotu lub starcia. U tych jednak, dla których metaforycznym tygrysem szablozębnym stała się własna rodzina i dla których ucieczka nie wchodzi w grę, substancje stresowe ciągle buzują w ciele i mogą powodować fizyczne oraz psychiczne następstwa. W takich przypadkach członkowie rodziny znajdują się często w powodującym dezorientację, bolesnym potrzasku – chcą bowiem uciekać od tych osób, które ucieleśniają dom i ognisko domowe, lub z nimi walczyć. Dla dzieci żyjących w takich rodzinach ucieczka jest w zasadzie niemożliwa, a walka z góry skazana na porażkę. Robią więc, co mogą: zastygają w bezruchu albo odcinają się od swoich reakcji emocjonalnych, uciekając wewnętrznie. Choć strategia ta może pomagać im „przebrnąć” przez trudną sytuację, trwającą niekiedy całe lata, dzieci te cierpią wewnętrznie, gdyż utraciły dostęp do tego, co rzeczywiście się w nich dzieje.
Martin, mały chłopiec stojący w kamiennym milczeniu, przelękniony skierowaną na niego złością, wyrośnie prawdopodobnie na mężczyznę mającego niewielki kontakt z własnymi emocjami. Kiedy chciał pobiec do swojego pokoju, kazano mu zostać na miejscu i wszystkiego wysłuchać. Kiedy chciał się rozpłakać, zabroniono mu ronić łzy. Zrobił więc jedyne, co pozostawało do zrobienia: wyłączył się. Choć w dorosłym życiu może być świetnym współpracownikiem, to jeśli chodzi o bliskie związki, takie, w których odzywa się jego przeszłość, może wyłączać się tak samo jak w dzieciństwie, wywołując poczucie odrzucenia u żony, która ma wrażenie, jakby mówiła do ściany. Wszyscy mamy swoje emocjonalne ściany, jeśli jednak na głucho zamurowała je trauma interpersonalna, mogą sprawiać wrażenie absolutnie nieprzeniknionych.
Zdolność do ucieczki, zejścia z pola rażenia nieszczęścia ma podstawowe znaczenie dla tego, czy u człowieka rozwiną się długoterminowe objawy traumy, czyli pourazowe zaburzenie stresowe (Wylie, 2004). Osadza się ono w ciele w postaci zamrożonych uczuć, potrzeb lub popędów – stłumionych chęci. Mimo że nie mamy świadomości, jakie konkretnie są to chęci, mogą one oddziaływać na nas na poziomie podświadomym. Po upływie wielu lat możemy nadal żyć tak, jakby stresor był ciągle obecny, jakby wielokrotnie doświadczane naruszenie naszego poczucia tożsamości i naszego świata wciąż czaiło się za rogiem, ponieważ tak mówią nam nasze ciało i nasz umysł. Stajemy się przeczuleni, nieustająco czekamy, aż spadnie drugi but. Kiedy żona Martina będzie czymś sfrustrowana i rozzłoszczona, on może ponownie zastygnąć. Prawdopodobnie będzie mu nawet trudno nawiązać kontakt z tym, co czuje, nie mówiąc już o wyartykułowaniu tego. Nieświadomie zmieni się znów w znieruchomiałego chłopca. To samo tabu dotyczące adekwatnego odczuwania, które występowało u niego w dzieciństwie, będzie teraz systematycznie się wokół niego pojawiać; Martin stanie się emocjonalnym niemową, jak to określam. Nie będzie ubierał swoich uczuć w słowa, a tym bardziej o nich rozmawiał. Im bardziej więc sfrustrowana będzie jego żona, tym bardziej on będzie się wycofywał, wybuchał lub milczał. W tym błędnym kole dawny problem ponownie ożywa w teraźniejszości.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki