Angkor - Włodzimierz Krzysztofik - ebook

Opis

"Angkor" to relacja z pełnej fascynujących przygód wyprawy do odległego kraju. Autor opisuje realizację swojego największego marzenia, jakim jest zwiedzanie Zaginionego Królestwa Angkoru.

Książka jest częścią całego cyklu relacji z podróży.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 60

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,8 (8 ocen)
1
2
2
0
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MDDrunk

Nie polecam

Cyt. „Spotkaliśmy słonia, który dał nam na sobie pojeździć”. Książka jest wspomnieniem prostych atrakcji, zupełnie nie inspiruje, a przypomina pamiętnik z wakacji z paradokumentu.
00

Popularność




Włodzimierz Krzysztofik

Angkor

© Włodzimierz Krzysztofik, 2018

Książka jest częścią całego cyklu relacji z moich wypraw. Nazwałem to zeszytami z podróży. Ta jest o realizacji mojego największego marzenia, zwiedzenia Zaginionego Królestwa Angkoru

Kontakt z autorem: [email protected]

ISBN 978-83-8126-921-6

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

National Geographic

Oczywiście najlepiej będzie, jeśli zacznę od „dzieckiem w kolebce, już śniłem o Angkorze”. Tylko, że to by była klasyczna trzecia prawda księdza Tischnera, nic więcej. Tym niemniej, jak w Radiu Erewań, czyli w zupełnie innych okolicznościach, ale Angkor pojawił się w moim życiu i jak się okazało pozostał na zawsze.

Moja Matka całe życie zawodowe poświęciła geografii. Pamiętam, gdy pisała pracę magisterską o Sierra Leone, w domu pełno było map, zdjęć i tekstów o kraju, którego wyobrażenie było dla mnie zbyt trudne by miejsce to uczynić realnym. „Podróżowałem” palcem po mapie leżącej na stole w „salonie” naszego małego mieszkanka i wyobrażałem sobie jak wygląda Afryka. Że wygląda inaczej dowiedziałem się znacznie później.

Gdy byłem już nieco starszy, pewnego dnia przyniosła z pracy, jak co miesiąc, nowy numer National Geographic. Nie, nie było wtedy w telewizji kanału National Geographic HD, bo też w ogóle go nie było, nawet bez HD. No, ale do rzeczy. Ze wszystkich zeszytów, które przeglądałem, w pamięci pozostał mi właśnie tylko ten. Tematem miesiąca było Królestwo Angkoru. Zdjęcia zamieszczone w National Geographic zabrały mnie w podróż poza zwykły wymiar. Nie pamiętam nic równie tajemniczego, mistycznego i egzotycznego jak owe ruiny zaginionego królestwa, wydarte puszczy po wiekach zapomnienia. Nic tak nie wyglądało, nic nie było owiane tak wielką tajemnicą, jak majestatyczne budowle wielkiej i zaginionej cywilizacji, która zrodziła się i upadła wieki temu, a potem nawet pamięć o niej zabrała dżungla. I gdy po wiekach znów Angkor „odkryto” nie było w świecie nic, z czym można by to było porównać. Tym bardziej dla polskiego nastolatka we wczesnych latach siedemdziesiątych ubiegłego już wieku. Takie rzeczy do tej pory tylko w bajkach, Angkor natomiast był prawdziwy, ale za to całkowicie nierealny. Nie było takiej możliwości, żebym mógł go zobaczyć, na zawsze miał pozostać jedynie marzeniem.

To doświadczenie, pozostawione gdzieś w podświadomości, tak długo kroplą drążyło skałę, aż eksplodowało zimą Roku Pańskiego 2007. Ale o tym za chwilę. Na razie chciałbym tylko powtórzyć „oczywistą oczywistość”, że marzenia czasem się spełniają, gdy się czegoś naprawdę chce, bywa i tak, że w końcu udaje się to osiągnąć. Tak było ze mną i Królestwem Angkoru. Nadszedł w końcu dzień, gdy marzenia piętnastolatka o zaginionym w dżungli tajemniczym królestwie stały się rzeczywistością. I właśnie o tym jest ta książka.

Zamiast wstępu, czyli historia spełnionego marzenia

Był rok 2007, po dekadzie wyjazdów do Afryki Północnej, zwykle na wakacje z dzieciakami, po raz pierwszy wybieraliśmy się do Azji.

Przed urlopem na powtarzające się ciągle pytania „Gdzie jedziesz?”, czasem dla draki odpowiadałem „do Kambodży”, co zawsze wywoływało efekt srającego kota. To znaczy, że interlokutor miał oczy jak srający kot- wielkie i pełne zdziwienia. „Gdzie?”, to wszystko, na co było zwykle go stać. „Człowieku, przecież tam nic nie ma, jest niebezpiecznie, malaria, wojna i cholera”. A dziś ni mniej ni więcej tylko naprawdę, jak dobrze pójdzie, wieczorem będziemy w samym środku tego kraju. Właśnie wyruszamy z Bangkoku na trzydniową wyprawę do Kambodży. Jesteśmy na zorganizowanej wycieczce, mamy opiekuna i zaczynamy podróż standardowym, (czyli bardzo porządnym) tajskim autobusem do Aranyaprathet[1].

No dobra, ale skąd wzięliśmy się w Bangkoku? Z Warszawy, to będzie odpowiedź najprostsza i prawdziwa, ale nie o to w pytaniu chodzi. Był to okres w naszym turystycznym życiu zwany „Triadą”. Tak nazywało się jedno z największych biur turystycznych w Polsce a my dość często z jego usług korzystaliśmy. Nigdy jednak nie jeździliśmy tak daleko. Z najprostszej przyczyny, na Azję nie było nas stać. Zmieniło się, gdy w skrzynce na listy znalazłem katalog Triady Zima 2007. Tajlandia i Kambodża w 16 dni i to w naprawdę promocyjnej cenie. A w środku zdjęcia, między innymi z Angkoru. Tego samego dnia mieliśmy zarezerwowane miejsca i wyglądało na to, że niemożliwe nagle stało się możliwe, wystarczyło wpłacić zaliczkę za pomocą Master Card. I co? Reklamy kłamią?

Kilka dni wcześniej wylądowaliśmy na świeżo oddanym do użytku lotnisku Suvarnabhumi w Bangkoku i pod opieką przewodnika Triady „objeżdżaliśmy” Tajlandię. Celowo nie piszę, że poznawaliśmy, bo gdy w końcu Tajlandię jako tako poznaliśmy, okazało się, że znacząco różni się ona od tego co zapamiętaliśmy z wycieczki. Nie chcę w czambuł potępiać zwiedzania świata na takich wycieczkach, ale ta była naszą ostatnią zorganizowaną imprezą i dziś nikt mnie na taką opcję nie namówi.

Dlatego też naszą pierwszą podróż do Angkoru traktuje jako coś w rodzaju „trailera[2]”, owszem byliśmy, Angkor Wat widzieliśmy, łza w oku się kręciła, ale już wtedy wiedziałem, że muszę tu wrócić i Angkor zobaczyć a nie „przelecieć”. Dlatego też w pierwszej części pozwolę sobie ten wyjazd opisać tak jak to było, czyli „Kambodża w trzy dni”. Próbować można, ale efekt marny.

Granica

Przejście graniczne Tajlandii z Kambodżą w okolicach Aranyaprathet to atrakcja turystyczna sama w sobie, zwłaszcza gdy nie ma masz wizy, co przytrafiło się na szczęście nie tylko nam, ale połowie wycieczki. Dobrze, gdy jest się uczestnikiem wycieczki, bo pilot wszystko załatwi, gorzej, a na pewno drożej, jak się to załatwia indywidualnie. Stanowczo zalecam zaopatrzenie się w wizę wcześniej, taniej i o całe godziny krócej. Nasz przewodnik zebrał paszporty i pieniądze, po 1300 BHT, i poszedł sprawy załatwiać. My zostaliśmy w knajpie; tu jedna dygresja, już się zorientowałem, że w Tajlandii, gdzie by się nie poszło do knajpy się trafi. Ja zawzięcie konsumowałem kolejne „niejadalne” według mojej towarzyszki życia potrawy, a rzeczona udała się na eksplorację … bazaru.

Otóż jest tam chyba największy bazar, jaki kiedykolwiek wcześniej i później widzieliśmy; w każdym razie sięgał na pewno poza horyzont. Okolice przejścia granicznego to mekka wszelkiej maści handlarzy i przemytników. Po obydwu stronach obraca się nieprawdopodobnymi ilościami towarów w cenach „okazyjnych” oczywiście. I tak na przykład tajskie papierosy po khmerskiej stronie są 5 krotnie tańsze. Wszędzie pełno „markowych” ciuchów, szytych oczywiście w Kambodży za psie grosze. Tam można poznać rzeczywistą wartość tego, za co nasi celebryci płacą setki i tysiące złotych. Na rzeczonym bazarze rzadko jest to złotych kilkadziesiąt. Ja się najadłem, żona obkupiła, przewodnik wrócił z wizami w paszportach i przekraczamy granicę.

„Cambodian Border” to jest coś, co samo w sobie jest pierwszej klasy turystyczną atrakcją. Najpierw żegnamy się z Tajlandią w schludnym budynku, gdzie dokonujemy odprawy paszportowej, wychodzimy na zewnątrz, a przed nami … zupełnie inny świat. Pomiędzy budkami granicznymi jest kilometr „ziemi niczyjej”, gdzie zbudowano kasyna i luksusowe hotele. Drogą, nawet niewybrukowaną, poruszają się tam i z powrotem „mrówki” przenoszące, przeciągające i przewożące jakieś nieprawdopodobne ilości towarów wszelakiego rodzaju.

Po bokach drogi widać podjazdy pięciogwiazdkowych hoteli z kasynami w środku. I ten kilometr trzeba przejść samemu, więc idziemy. Na szczęście bagaże dostały „mrówki” i można mieć nadzieję, że dostaniemy je po drugiej stronie- w końcu nadzieja umiera ostatnia. Jak komu Tajlandia nie była dość azjatycka to tu „tchnienie orientu” trafi każdego. Na końcu tego obłędu jest graniczna budka, gdzie Panowie Oficerowie dysponując porządnym sprzętem sprawdzają nasze facjaty ze zdjęciami w paszporcie, taka niespodzianka.

Za budką „pierdolnik”, jakiego w życiu nie widziałem. Asfalt tajskich dróg został daleko za nami, kurz, smród i ubóstwo wokół, gdyby nie przewodnik to byśmy się pewnie pogubili. Ładują nas do „border shuttle”, czyli starego busa, który wiezie nas na parking jakiś kilometr dalej. Tam czeka już nasz autobus z lat sześćdziesiątych, wsiadamy i jedziemy do Siem Reap.

Piekielna droga

Droga z Poi Pet[3], bo tak nazywa się ta mieścina, do Siem Reap[4] jest zdecydowanie w pierwszej dziesiątce najgorszych dróg świata i naprawdę warta jest legend, jakie o niej krążą. Mamy przed sobą 180 km i przejedziemy je, w jakie 6 do 8 godzin, jak dobrze pójdzie. Dodam tylko, że po drodze nie ma żadnych gór, a jedynie płaska jak stół równina. Ale drogi też w zasadzie nie ma. Jest coś, co od biedy drogę przypomina; tak pewnie wyglądały starożytne autostrady. Walec po tym pewnie jechał z rok temu i na tym się skończyło. Kurz jest taki, że kierowca nic nie widzi i jedzie naprawdę na ślepo. Jak w coś trafi to … trudno. Przy nas, zaraz po wyjeździe z Poi Pet była czołówka. Trochę pomaga klakson, tak jak statkom we mgle. Wiesz przynajmniej, że coś jedzie, ale gdzie to nie zobaczysz.

I tak mamy fart, że jest pora sucha, bo w porze deszczowej potrafi zabrać kawał drogi albo most i trzeba trzy dni koczować aż naprawią. Most, to zresztą sprawa umowna, bo to prawie wyłącznie same kratownice z deskami, które można w zasadzie postawić w każdym miejscu, kompletna prowizorka. Po 10 minutach mimo „klimatyzacji” autokar zapełnia się pyłem i wszyscy kaszlą. Po 3 godzinach i przejechaniu mniej więcej połowy drogi stajemy na popas. To znaczy, że kierowca musi wypłukać filtr powietrza, bo dalej nie pojedziemy. Używa tu się tylko filtrów stożkowych, bo tradycyjne nie dałyby rady.

Jesteśmy w Sisophon[5], niby w knajpie. Wkoło nędza jak w … Kambodży i pełno żebrzących dzieci; tego się właśnie obawiałem i źle to znoszę. Ale cóż, sam świata nie zmienię. Po popasie” jeszcze tylko następne 3 godziny i jesteśmy na miejscu.

Siem Reap osiągamy po zmierzchu. Kilka kilometrów przed miastem pojawia się asfalt, a za nim przepiękne miasteczko gęsto pokryte hotelami od jednej do pięciu gwiazdek. Kontrast po tym, co widzieliśmy po drodze jest szalony. Siem Reap to najbogatsze miasto Kambodży, tyle daje się „wyciągnąć” z Angkoru. Obsługa i zabezpieczenie ruchu turystycznego na bardzo wysokim poziomie, łącznie z czterema nowoczesnymi szpitalami. Hotel trzygwiazdkowy, piękny, we francuskim stylu, z restauracją bez ścian na ostatnim piętrze. Pokój wielki i pięknie urządzony, łazienka też. Nawet kapcie i szlafroki oraz TV Cable 305 kanałów.

Zawsze, gdy spotykam takie kontrasty, powracają myśli, czy dobrze robimy pławiąc się w tym, jak na miejsce gdzie jesteśmy, luksusie, gdy wokół tyle biedy. Ale turystyka to przemysł jak każdy inny i dochody z niej pozwalają miejscowym na polepszenie ich bytu. Taką odpowiedź dostawałem zawsze, gdy ich pytałem, co o tym sądzą, oni z tego żyją po prostu. Im my tam więcej wydamy tym lepiej, czasem jest trudno, ale trzeba to jakoś zaakceptować. Zresztą sam to zobaczyłem, gdy wróciłem do Siem Reap po trzech latach, zmiany były ogromne, na lepsze oczywiście. Poszliśmy jeszcze na Francuski Bazar tuż koło hotelu, polecam, jest klimatycznie i tanio. Potem kolacja w knajpie na Walking Street[6], pyszna oczywiście i idziemy spać. Jutro wielki dzień, przynajmniej dla mnie.

Dzień, gdy sen się spełnił

Napisałem we wstępie, jak ważne dla mnie było odwiedzenie tego właśnie miejsca i skąd to się wzięło w moim życiu. Marzyłem całe dziesięciolecia żeby je zobaczyć, żeby tego „dotknąć” moimi zmysłami, i 30 stycznia 2007 roku sen się spełnił. Nie opiszę Wam świątyni Angkoru, nie tym razem, bo …, co przeżyłem tego dnia opisać nie potrafię. Spełnione sny są czymś tak wyjątkowych, tak intymnym, że nie sposób się nimi podzielić. Ale, wierzcie mi, to było warte nie tylko pieniędzy, które zapłaciłem, było warte też czekania przez 40 lat.

Tak mnie walnęło, że … wróciłem za dwa lata prawie na tydzień, żeby zobaczyć więcej, ale to już osobna historia, którą opiszę innym razem, a Ty, drogi czytelniku znajdziesz ją w następnym rozdziale tej książki. Na razie niech to, co zdarzyło się tego dnia pozostanie między mną a Zaginionym Królestwem Angkoru.

Oczywiście zdjęcie w National Geographic było nieporównywalnie lepsze, ale było na nim dokładnie to samo, co na tym, wykonanym przeze mnie pierwszą w życiu cyfrówką. Ale to jest właśnie Angkor Wat, a ja tu jestem naprawdę.

Poranek w Siem Reap

Rano miało być tak. Wycieczka pojechała fakultatywnie oglądać farmę krokodyli, czyli kolejna „cepeliada”, a my spokojnie wstaliśmy koło ósmej, żona jeszcze się szykowała a ja poszedłem na balkon posiedzieć troszku i popatrzeć. Pod nami rozkręcało się codzienne życie miasteczka, ludzie, rowery, skutery, wózki i co jeszcze może się ruszać przepływało w każdym możliwym kierunku.

Zapamiętałem tylko