Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Dwadzieścia cztery okienka strachu w adwentowym kalendarzu horroru...
Kilka dni przed Bożym Narodzeniem przerażona kobieta dzwoni w nocy pod numer alarmowy, by zamówić pizzę, a tak naprawdę żeby przekazać policji, że jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Kiedy na miejscu zjawia się patrol, znajduje makabryczny kalendarz adwentowy rozstawiony po całym domu. Ktoś zamienił świąteczną tradycję w śmiertelną grę…
Niemal każdy sprawca był kiedyś ofiarą. I w każdej ofierze kryje się potencjalny sprawca.
Po raz pierwszy Valentina Rogal przeżyła koszmar przemocy jako uczennica szkoły Schloss Lobbeshorn. Po dziesięciu latach wynajęła przed Bożym Narodzeniem domek w Lesie Frankońskim, rzekomo po to, by uczyć się do egzaminu adwokackiego. Tylko ona wie jednak, po co przyjechała w to miejsce i czy sama nie ściągnęła na siebie horroru, który ją tam spotkał. Jedenaście lat później psycholożka Olivia Rauch, szukając biologicznej matki adoptowanej córki, trafia na historię Dziewczyny z Kalendarza, młodej kobiety, która przed laty w czwartą niedzielę adwentu wpuściła do domu psychopatę.
Mroczny, wielowarstwowy psychothriller mistrza gatunku, którego fabuła zmrozi nawet gotowych na wszystko czytelników Donato Carrisiego, Jo Nesbø, Chrisa Cartera i Przemysława Piotrowskiego.
Sebastian Fitzek – autor bestsellerowych thrillerów i przez 6 lat z rzędu najlepiej sprzedający się pisarz w Niemczech: 1500 tygodni na liście bestsellerów tygodnika „SPIEGEL”. Jego powieści publikowane są w 37 krajach, a ich łączna sprzedaż przekroczyła 20 milionów egzemplarzy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 379
DWADZIEŚCIA CZTERY OKIENKA STRACHU W ADWENTOWYM KALENDARZU STRACHU
Kilka dni przed Bożym Narodzeniem przerażona kobieta dzwoni w nocy pod numer alarmowy, by zamówić pizzę, a tak naprawdę żeby przekazać policji, że jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Kiedy na miejscu zjawia się patrol, znajduje makabryczny kalendarz adwentowy rozstawiony po całym domu. Ktoś zamienił świąteczną tradycję w śmiertelną grę…
NIEMAL KAŻDY SPRAWCA BYŁ KIEDYŚ OFIARĄ I W KAŻDEJ OFIERZE KRYJE SIĘ POTENCJALNY SPRAWCA
Po raz pierwszy Valentina Rogal przeżyła koszmar przemocy jako uczennica szkoły Schloss Lobbeshorn. Po dziesięciu latach wynajęła przed Bożym Narodzeniem domek w Lesie Frankońskim, rzekomo po to, by uczyć się do egzaminu adwokackiego. Tylko ona wie jednak, po co przyjechała w to miejsce i czy sama nie ściągnęła na siebie horroru, który ją tam spotkał.
Jedenaście lat później psycholożka Olivia Rauch, szukając biologicznej matki adoptowanej córki, trafia na historię Dziewczyny z Kalendarza, młodej kobiety, która przed laty w czwartą niedzielę adwentu wpuściła do domu psychopatę.
SEBASTIAN FITZEK
Autor ponad dwudziestu bestsellerowych thrillerów, z których wiele zostało sfilmowanych; przez 6 lat z rzędu najlepiej sprzedający się pisarz w Niemczech. Jego powieści publikowane są w 37 krajach, a ich łączna sprzedaż osiągnęła 20 milionów egzemplarzy. Zadebiutował w 2006 roku Terapią (nakręcony na jej podstawie miniserial można obejrzeć na platformie Prime Video). W 2017 roku otrzymał Ripper Award (Europejską Nagrodę za Literaturę Kryminalną). Sebastian Fitzek mieszka z rodziną w Berlinie.
www.sebastianfitzek.de
Tytuł oryginału: DAS KALENDERMÄDCHEN
Copyright © Verlagsgruppe Droemer Knaur GmbH & Co. KG, Monachium, Niemcy 2024 All rights reserved Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2025 Polish translation copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2025
Redakcja: Marzena Wasilewska Projekt graficzny okładki oryginalnej: Verlagsgruppe Droemer Knaur we współpracy z Raschke Entertainment (Jörn Stollmann), Berlin und ZERO Werbeagentur GmbH, Monachium Ilustracje na okładce: Raschke Entertainment (Jörn Stollmann); ZERO Werbeagentur GmbH; pixonaut/Getty Images; ilbusca/Getty Images; Shutterstock Opracowanie graficzne okładki polskiej: Agnieszka Drabek / Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.
ISBN 978-83-8361-971-2
Wydawca
Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.
Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa
wydawnictwoalbatros.com
Facebook.com/WydawnictwoAlbatros|Instagram.com/wydawnictwoalbatros
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI
Katarzyna Ossowska
woblink.com
Tak jak wszystkie moje książki, także i ta powstała bez użycia sztucznej inteligencji i wsparcia ghostwriterów. To chore, że dożyliśmy czasów, w których nie jest to oczywiste.
Sebastian Fitzek
Sabrinie
Nawet komuś, kto w nic nie wierzy, zdarza się czasem w coś uwierzyć.
Zapis z przyjęcia zgłoszenia
20 grudnia, godzina 23.34, Centrala policji w Hof, Bawaria.
P: Numer alarmowy. W czym mogę pomóc?
Z: Tak… Dzień dobry. Chciałabym zamówić pizzę.
P: Droga pani, dodzwoniła się pani pod numer alarmowy policji.
Z: Tak, właśnie. Z salami i serem.
(Przerwa).
P: Rozumiem… Czy coś pani zagraża?
Z: Tak.
P: Nie jest pani sama w pomieszczeniu?
Z: Nie.
P: Czy sprawców jest więcej?
Z: Nie. Tylko jedna pizza.
P: Dobrze. Bardzo dobrze pani idzie. Czy ten ktoś jest uzbrojony?
(Dłuższa przerwa).
Z: Tak. Poproszę rozmiar XXL.
P: Jest pani ranna?
Z: Pepperoni.
P: Ciężko?
Z: (udręczony śmiech) Umrę, jeśli zaraz nie dostanę czegoś do jedzenia.
P: Okej. Jest pani bardzo dzielna. Świetnie pani idzie. Zaraz zjawi się u pani pomoc. Proszę mi teraz podać swój dokładny adres.
Z: Hm… Oczywiście. (Przerwa. Ciężki oddech). Proszę dostarczyć ją do Rabenhammer na ulicę, eee… na Tannensteig osiemnaście.
P: Czy to mieszkanie?
Z: Hm… to domek letniskowy. Haus Waldpfad.
P: Dobrze. A jak się pani nazywa?
Z: Valentina. Valentina Rogall. Ale oczywiście na dzwonku nie ma nazwiska. Co…?
(Szelest, słuchawka najwyraźniej zostaje zasłonięta dłonią).
Z: (do kogoś innego w pomieszczeniu) Dobrze. Tak, powiem. (Znów do słuchawki. Niepewnie. Drżącym głosem). Halo? Proszę zostawić pizzę przed drzwiami. Gotówka będzie pod wycieraczką.
P: Gdzie dokładnie przebywa pani w tym domu? Na parterze?
Z: Nie.
P: A więc na pierwszym piętrze?
Z: Tak. (Przerwa, szelest). Ile to może potrwać?
P: Pomoc będzie u pani w ciągu kilku minut. Proszę teraz powiedzieć: „Żaden problem, zaczekam na linii, aż skontaktuje się pan z dostawcą”.
Z: Żaden problem, zaczekam na linii, aż skontaktuje się pan z dostawcą. Moment, proszę poczekać. Mam jeszcze powiedzieć…
(Dłuższa przerwa. Szelest. Niezrozumiałe mamrotanie w tle. Stłumiony jęk).
Z: Nie, nie zrobię tego.
P: Halo? Halo? Jest tam pani jeszcze?
(Głośny, udręczony krzyk kobiety).
Połączenie zostaje przerwane.
Koniec nagrania: godzina 23.37.
Rabenhammer, Tannensteig 18
Godzina 23.51
STRACHNITZ
Z opuszczonymi do połowy roletami domek z dachem pokrytym łupkiem wyglądał tak, jakby mrugał do sierżanta Strachnitza ze skraju lasu.
Noc była gwiaździsta, lodowata. Księżyca w pełni nie przesłaniała ani jedna chmurka, tak że mógł służyć policjantom za reflektor i sprawiał, że mimo późnej godziny panowała atmosfera jak o zmierzchu.
Przez ostatnie dni padał śnieg, wczoraj rano na chwilę przestał, ale wieczorem znów się rozpadało, dotarcie po cichu na miejsce było więc praktycznie wykluczone. Ciężkie buty Strachnitza i idącej za nim koleżanki skrzypiały przy każdym kroku, gdy wspinali się do ostatniego domu dróżką, którą ktoś wysypał żwirkiem. No ale dzięki temu podejście pod wzniesienie nie zmieniło się w lodowisko. Mimo to Strachnitzowi i tak groził upadek. Znów pił, wbrew procedurom. Za dużo alkoholu, za mało wody. Czuł jeszcze w kościach minione godziny i wydawało się, że droga do Haus Waldpfad, jak nazywano ten niewielki domek w wakacyjnym portalu internetowym, wydłuża się, zamiast skracać.
– Całkiem tu spokojnie – zwrócił się do młodszej koleżanki, która przybyła na miejsce kilka minut po nim. Kiedy przez radio odezwała się centrala, Strachnitz znajdował się akurat w pobliżu. Treść wezwania nie pozostawiała jednak żadnych wątpliwości – nie chodziło o rutynową wizytę, którą można złożyć w pojedynkę – musiał więc poczekać na Samirę.
Policjantka nabrała czystego powietrza w płuca i rozejrzała się.
– W każdym razie ktoś tu jeszcze nie śpi – powiedziała.
Na piętrze paliło się światło, resztę domów na osiedlu spowijała ciemność. W paru ogródkach były włączone światełka na choinkach, ale Haus Waldpfad nie miał oświetlenia zewnętrznego, tylko w świątecznie udekorowanym oknie migotała wypalona do jednej trzeciej gruba świeca.
– Popatrz! – Samira wskazała na ziemię.
Liczne ślady butów, nieznacznie przykryte wieczornym śniegiem, świadczyły o tym, że ta ścieżka była niedawno częściej używana. W którymś momencie z całą pewnością przez Valentinę Rogall – młodą kobietę, która odbyła niecodzienną rozmowę z przyjmującym zgłoszenia człowiekiem pod numerem alarmowym.
– Dziwne – rzucił Strachnitz.
Prognozy pogody z ostatnich dni sprawiły, że mało kto wybierał się w tę okolicę na wędrówki. Lato było gorące i suche, a teraz na zmurszałych koronach drzew zalegał świeży śnieg. Burza mogłaby więc mieć groźne dla życia konsekwencje. Nie dalej jak przed rokiem lekkomyślny spacerowicz został trafiony złamanym konarem.
Życie w zgodzie z naturą, co za bzdura, pomyślał policjant, sięgając odruchowo do kamizelki po broń.
Strachnitz kochał Las Frankoński, ten zaśnieżony górski krajobraz rodzinnych stron, świeże powietrze i ciepłe promienie słońca na szczytach. Nie był jednak na tyle głupi, by sądzić, że Matka Ziemia jest jego przyjaciółką.
„Przyroda chce nas zabić. Trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów, powodzie, bakterie, dzikie zwierzęta, wirusy, kleszcze, choroby, mordercze upały, potworne mrozy… Człowiekowi udało się to wszystko przetrwać przez tysiące lat. Ale nie dzięki temu, że zostawił przyrodę w spokoju, tylko dzięki temu, że się przed nią chronił. Tak jak ludzie chronili się przed atakami wrogów, wykorzystując do tego jaskinie, domy, ubrania, leki, ogrzewanie, strzelby, wędki i trutki na szczury”.
Tego nauczył go ojciec.
„Czyli zwalczamy przyrodę?”, spytał go w dzieciństwie Strachnitz i zarobił policzek.
„Nie słuchasz mnie. Powiedziałem: Bronimy się przed nią, a nie z nią walczymy. To przyroda zwalcza nas. I słusznie. Jesteśmy jej wrogami. Nie pełnimy żadnej funkcji w łańcuchu pokarmowym. Nasz byt nie ma żadnego sensu, więc przyroda nie musi nam składać oferty pokojowej. I dlatego te wszystkie próby oszczędzania prądu, ograniczenia spożycia mięsa i produkowania mniejszej ilości śmieci są czystym idiotyzmem. To tak, jakby proponować rakowi, by dawał mniej przerzutów. Jesteśmy nowotworem przyrody. Z jej punktu widzenia musimy zostać całkowicie wyeliminowani”.
Z wiekiem Strachnitz coraz lepiej rozumiał zgorzknienie starego, potem już ciężko chorego ojca, który przez całe życie pokazywał opinii publicznej inną twarz. Twarz poważnego podkomisarza śledczego, pozostającego niezmiennie w służbie potrzebujących ochrony obywateli.
Co za obłudnik!
Tylko dlaczego Strachnitz posłuchał ojca, poszedł w jego ślady i wstąpił do policji? Przypomniał sobie jego słowa.
„Dalej chcesz marnować sobie życie w ochronie? Może zacząłbyś wreszcie pracować jak prawdziwy mężczyzna w robocie dla prawdziwych mężczyzn?”
Strachnitz żałował niemal codziennie swojej decyzji. Tego dnia może nawet bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Mimo to nie mógł zdać się na swój wewnętrzny głos, który – niesiony lodowatym wiatrem – szeptał mu do ucha, żeby zawrócił i nie wchodził do tego domu. A już na pewno nie na kacu, który przy każdym kroku rozszarpuje mu synapsy.
Na szczęście na tyle się kontrolował, że młoda policjantka nie zauważyła jego opłakanego stanu. Taką miał przynajmniej nadzieję.
Droga poprowadziła ich najpierw koło stodoły, potem obok stanowiącego przybudówkę domu garażu, na którego płaskim dachu znajdował się niewielki taras z widokiem na las.
Czujnik ruchu aktywował lampę wiszącą nad wejściem z tyłu.
Szybka w drzwiach była pomazana od środka czarnym markerem.
– Dziwne – skomentowała Samira.
Strachnitz skinął głową.
– Wygląda to jak rysunek – zauważył.
Łukowata linia, która mogła przedstawiać cyfrę 2 albo literę S, w zależności od tego, czy patrzyło się na nią od wewnątrz, czy z zewnątrz.
Drzwi były uchylone. Strachnitz ostrożnie je pchnął. Przesunęły się z cichym skrzypnięciem do ciasnego, ciemnego przedpokoju. Z prawej strony wąskie schody prowadziły na piętro. Z lewej znajdowała się skrzynka z bezpiecznikami wpuszczona w ścianę pokrytą boazerią. Ta skrzynka również była oznaczona markerem. Widniała na niej cyfra 5.
– Halo, przynieśliśmy pizzę! – zawołał Strachnitz tak głośno, że z pewnością słychać go było w całym domku.
Żadnej odpowiedzi. Tylko szum wiatru na zewnątrz.
Budynek wydawał się opuszczony, w środku wyczuwało się zapach wygaszonego kominka i mokrego psa.
Niestety, nie alkoholu.
– Jest tu ktoś?!
Na dole przy parkingu Strachnitz wyjaśnił Samirze, że nie powinni demaskować się jako policjanci: „Sprawca, który zagraża dzwoniącej, liczy na przyjazd dostawcy pizzy i chcemy, żeby pozostał w zwodniczym poczuciu bezpieczeństwa”. W związku z tym młoda kobieta zamieniła kurtkę od munduru na neutralny sztormiak.
– Nie ma pieniędzy pod wycieraczką! – zawołał i z pistoletem w pogotowiu wszedł cicho do przedpokoju. Zobaczył drewniane drzwi po lewej. Sufit był zbyt nisko zawieszony jak dla mężczyzny jego postury, Strachnitz musiał więc iść lekko pochylony.
Otworzył drzwi i wszedł do przytulnego na pozór saloniku: mała, ale wyglądająca na wygodną skórzana kanapa i fotel uszak, między nimi perski dywan w czerwony kwiatowy wzór, a na nim rozkładany stolik przed rustykalnym kominkiem. Z salonu wchodziło się do kuchni, której świątecznie udekorowane okno widzieli z zewnątrz. Opuszczona do połowy roleta, przed nią czarna świeca.
– Pusto! – stwierdziła Samira.
Strachnitzowi wystarczyło rzucić okiem, by zorientować się, że w tej staroświeckiej wiejskiej kuchni nikogo nie ma. Krzesła były odsunięte od stołu, na którym zalegały brudne naczynia. W powietrzu unosił się zapach zimnej kawy i absyntu.
– Popatrz! – Wskazał na szybę kominka. Narysowana na sadzy liczba 19 przypomniała mu o brudnej klapie bagażnika jego prywatnego samochodu, na której dzieciaki w zeszłym tygodniu nabazgrały uśmiechniętą buźkę.
Ukląkł i otworzył drzwiczki kominka. Samira głośno jęknęła.
– O Boże!
Zaklął. Ordynarnie. Z paniką w głosie.
To nie może być prawda!
Przypomniało mu się, jak ojciec mówił o swoim najgorszym przypadku z czasów, gdy patrolował jeszcze ulice: Pewien ćpun, któremu wydawało się, że opętały go demony, usiłował odciąć sobie nożycami ogrodowymi lewą rękę „przeklętą przez diabła”.
Kurwa!
Tutaj, w kominku, nie było niczyjej ręki. Jedynie palec. Z oderwanym do połowy paznokciem. Skąpany we krwi, odcięty mało fachowo. Ułożony w palenisku na stercie podpałki tak, jakby był przystawką dla chorego na umyśle kanibala.
– Dobry Boże – wydusiła z siebie Samira i odwróciła wzrok.
– Przyślijcie nam tu techników! – poprosił Strachnitz przez radio. – I posiłki. A najlepiej przyślijcie też od razu karetkę.
Zapatrzył się w zimny kominek, przeklinając w myślach siebie i swoje życie. Zanim się podniósł, minęło zdecydowanie zbyt wiele czasu i dlatego za późno zauważył, że koleżanki nie ma już w pobliżu.
SAMIRA
Wprawdzie Strachnitz zabronił jej wchodzić samej na górę, ale nie widziała najmniejszego powodu, żeby go w tej kwestii słuchać. Wprawdzie był wyższy rangą i teoretycznie był jej przełożonym, ale jeśli wziąć pod uwagę jego oddech i to, jak się zataczał, nie był w stanie sensownie przeprowadzić tej interwencji, nie mówiąc o wydawaniu jej poleceń. Niech sobie czeka na dole na posiłki. Ona nie miała najmniejszego zamiaru wyrzucać sobie później, że zostawiła bezbronną kobietę na pastwę losu.
Wyciągnęła broń.
Wytarte stopnie skrzypiały wściekle przy każdym kroku. Jeśli ktoś znajdował się na pierwszym piętrze, to musiał ją słyszeć. Samira dała już sobie spokój z udawaniem, że jest dostawczynią pizzy, i szybko się zorientowała, że od samego początku nie było w ogóle takiej konieczności. Nie zastała nikogo w pomieszczeniach na górze: ani w sypialni, ani w małym gabinecie, z którego można było wyjść na położony na dachu garażu taras.
Nigdzie śladu Valentiny Rogall. Nigdzie śladu mężczyzny, który jej groził.
Ale także tutaj dało się jednoznacznie stwierdzić, że nie dalej niż kilka godzin temu w tym domu musieli przebywać ludzie: w sypialni ktoś niedbale rzucił kołdrę i poduszki obok małżeńskiego łoża. Prześcieradło wyglądało na świeżo zmienione, mimo plam. Podobnie jak na dole na drzwiach i skrzynce z bezpiecznikami, ktoś nabazgrał cyfry, tym razem czerwonym markerem do tekstyliów:
Po prawej stronie 9, po lewej 17.
Co tu się dzieje?
Obok łóżka Samira znalazła małą jasnozieloną kopertę, nie większą od karty kredytowej. Podniosła ją i wyciągnęła z niej liścik z tekstem napisanym cienkim czarnym flamastrem. Był to wierszyk, od którego Samirze wszystko przewróciło się w żołądku, jakby zjadła zgniłe jajo.
Na górę, hej, pasterze,
Do łoża, stał się cud,
Dziewczyna z Kalendarza w skrzyni leży,
Na dole, i nie rusza jej wierzący lud.
Zastanawiała się, co może oznaczać ta skrzynia. Oczami wyobraźni zobaczyła zwłoki z obciętym palcem upchnięte w sarkofagu, kufrze albo czymś, co przypominało kształtem skrzynię, może w piaskownicy.
Albo…
Obeszła łóżko. Pochyliła się. Pomacała palcami dywan, który był tak ciemny, że w pierwszej chwili tego nie zauważyła – z łóżka sączyła się na podłogę jakaś ciemna ciecz.
Z łóżka.
Dokładniej mówiąc, ze skrzyni na pościel.
Na górę, hej, pasterze.
Na dole… w skrzyni.
– Co tu się dzieje? – spytał Strachnitz z progu.
Światło pod sufitem jakby nagle straciło na sile.
Z bronią w pogotowiu Samira podniosła materac i otworzyła skrzynię na pościel po tej stronie łóżka, po której znalazła kopertę. Sprężyna mechanizmu otwierającego niechętnie ustąpiła, jakby znajdowała się w niewłaściwej – wymuszonej – pozycji.
Strachnitz, który tymczasem stanął za koleżanką, skierował tam snop światła latarki.
– O Boże! – wydyszała przerażona Samira.
Tego, co zobaczyła, nie dało się zidentyfikować ani jako kobiety, ani jako mężczyzny; przez chwilę wątpiła, czy to w ogóle jest człowiek. Jeszcze nigdy nie widziała czegoś tak potwornego i nie słyszała tak niezrozumiałego krzyku.
– Karetkę! – usłyszała, jak Strachnitz woła do krótkofalówki. – Natychmiast!
W idealnym świecie Samira już słyszałaby wyjące syreny, pisk opon radiowozów i karetek. Migoczące koguty pojazdów uprzywilejowanych skąpałyby sypialnię w przesuwającym się niebieskim świetle.
Nie słyszała jednak niczego w tym rodzaju. I nie widziała świateł. Tylko wymazane krwią, ciężko oddychające coś w skrzyni na pościel.
Dziewczyna z Kalendarza?
– Gdzie ci przeklęci ratownicy?! – wydzierał się Strachnitz do radia.
Potem rozpętało się piekło.
Kiedy stał pochłonięty rozmową z dyżurnym, zakrwawiona istota niespodziewanie wyskoczyła ze skrzyni łóżka.
Samira próbowała strzelać, ale nie udało jej się oddać choćby jednego strzału, zanim to coś rzuciło się do niczym nieosłoniętego gardła Strachnitza.
Siedem godzin później
STRACHNITZ
Ani śladu kaca. Żadnych mdłości. To zarejestrował po przebudzeniu jako pierwsze. A przecież od miesięcy nie budził się bez huku rozsadzającego czaszkę. Nie był to dla niego jednak powód do radości. Bo miał wrażenie, że jego szyja jest jedną wielką otwartą raną, którą jakiś sadysta owinął parzącymi, namoczonymi w solance ręcznikami.
– Słyszysz mnie?
Skinął głową, co okazało się błędem, bo przy ruchu te ręczniki przejechały mu głęboko po ranie w szyi. Najchętniej sięgnąłby po kabel z czerwonym przyciskiem, dyndający obok łóżka szpitalnego, ale bał się wykonać już jakikolwiek dalszy ruch.
– Dobrze, jesteś przytomny. To nawet bardzo dobrze…
Mężczyzna obok łóżka nie był medykiem, nawet jeśli worki pod oczami wielkości saszetek herbaty wskazywałyby na to, że jest lekarzem pogotowia po czterdziestoośmiogodzinnym dyżurze. Chwilę trwało, zanim Strachnitz rozpoznał w ciemnowłosym czterdziestokilkulatku ojca. Cenionego śledczego.
No świetnie.
– Gdzie ja jestem? – spytał. Jego głos zabrzmiał tak, jakby przepłukał gardło płynem czyszczącym z chlorem.
– W szpitalu Sankt Martin. Na szczęście tutejsi chirurdzy to absolutna śmietanka.
Poza polem widzenia Strachnitza coś pykało, zapewne ekran monitorujący funkcje życiowe. To wyjaśniało obecność przewodów przymocowanych do jego lewej ręki.
– Co się stało? – wychrypiał i spróbował przełknąć ślinę, ale nie dał rady.
– Nie wiesz? – Głos jego dawnego pana i władcy wydawał się dziwnie euforyczny.
Strachnitz próbował sobie przypomnieć. Zerknął kątem oka na okno po prawej: na zewnątrz było jasno. Jego ostatnie wspomnienia spowijała ciemność. Przypominał sobie posmak alkoholu, który pił dzisiaj rano (jeśli to w ogóle było dzisiaj). I tamto zgłoszenie. Centrala mówiła coś o kobiecie, która zamówiła pizzę pod numerem sto dwanaście i prawdopodobnie nie mogła swobodnie rozmawiać, bo ktoś jej groził.
– Jestem rzut kamieniem stamtąd! – Tymi słowami przyjął to wezwanie, a potem zaczekał na koleżankę.
Od tamtego momentu jego pamięć stawała się coraz bardziej dziurawa. W swoich wspomnieniach otworzył drzwi domku i popatrzył na skrzynkę z bezpiecznikami, na której była nabazgrana cyfra. Potem łóżko, w końcu zakrwawiona istota, a potem…? Już nic.
Odchrząknął, czemu towarzyszyło takie uczucie, jakby przejechał pilnikiem po strunach głosowych.
– Macie sprawcę? – spytał, sięgając do szyi, i dotknął bandaża.
– Dobrze mnie teraz posłuchaj! – odparł ojciec, którego głos obniżył się o pół oktawy. – To bardzo ważne, żeby dotarło do ciebie, co takiego wydarzyło się w Haus Waldpfad, rozumiesz?
Strachnitz skinął głową i natychmiast tego pożałował. Chlupotała w niej solanka.
– To był pies!
– Pies? Niby gdzie… to znaczy… jak to?
– Bezpański. Pojechałeś na wezwanie do pustostanu i tam rzucił się na ciebie kundel. Musiał zostać zamknięty w tym domu przez pomyłkę dawno temu i od wielu dni głodował. Stałeś się jego łupem. Najwyraźniej, Mały, nie jesteś jednak zbyt smaczny. – Dźwięczny głos ojca zahaczył o przyjaźnie brzmiące rejestry. – To bydlę musiało cię porzucić i wziąć nogi za pas.
Strachnitz poczuł, jak bierze go w żelazne szpony zmęczenie, jakby zażył środek nasenny, który teraz ujawniał swoje działanie. Prawdopodobnie naprawdę został naszprycowany środkami sedatywnymi i przeciwbólowymi.
– Co z tą kobietą? – spróbował się dowiedzieć.
I z moją koleżanką. Jak jej tam…?
– Z jaką kobietą?
– No z ofiarą. Tą ze skrzyni na pościel. Była cała zakrwawiona. Musieliście przecież znaleźć jej palec?
– Jej… co?
Powieki Strachnitza zaczęły trzepotać.
– W kominku. Była na nim liczba. I wiersz…
Dziewczyna z Kalendarza w skrzyni leży,
Na dole, i nie rusza jej wierzący lud.
Cholera, jak to szło dalej?
Pokój szpitalny migocze mu przed oczami, jakby był wyświetlaną wokół projekcją zakłócaną poważnymi problemami z dostawą prądu. Słyszy, jak ojciec mówi, teraz znów tym niskim głosem:
– Tylko spokojnie, mój chłopcze. Jak mówiłem, ważne, byś przyjął to do wiadomości, obojętne, kto cię spyta: w tym domku nie było nikogo. Żadnej ofiary, żadnej krwi, żadnych palców ani liczb. I wierszy też żadnych nie widziałeś.
To niemożliwe.
– Nie łam sobie tym głowy, Mały. Lekarze twierdzą, że po traumatycznym zdarzeniu dezorientacja i fałszywe wspomnienia są czymś całkowicie normalnym. Zwłaszcza jeśli ktoś przesadza z piciem.
Strachnitz poczuł na ramieniu dłoń ojca; najchętniej złapałby ją i przyciągnął go do siebie z całej siły, aż jego usta znalazłyby się przy uchu ojca, żeby do tej twarzy z worami pod oczami dotarło, kiedy on by ryczał: „Może i chleję, ale jeszcze nie zwariowałem! I nie przyśniło mi się to wtedy, gdy byłem uśpiony! Nie wciskaj mi kitu!”.
Nie udało mu się jednak wydusić ani słowa. Usta miał zamknięte. Dryfował w ciemną noc, w brak jakiegokolwiek światła. Nagle wstrząsnęła nim myśl, która składała się wyłącznie z trzech słów. Pochodziła z wierszyka z Haus Waldpfad – całości za nic nie mógł sobie przypomnieć, ale co do tego fragmentu był pewny.
Dziewczyna z Kalendarza.
Chociaż w tamtej chwili nie potrafił sobie tego wytłumaczyć, te słowa go zelektryzowały, sprawiły, że przez jego ciężko poranione ciało przeszedł nieprzyjemny dreszcz, po czym coś do niego dotarło: Valentina Rogall.
Wszystko nabrało nagle okrutnego sensu, nawet jeśli tylko na ułamek sekundy, bo potem znów utraciło wszelką substancję i rozpłynęło się w powietrzu, pozostawiając po sobie jedynie najciemniejszą czerń, na jaką kiedykolwiek był wystawiony czyjś umysł.
Jedenaście lat później
Dzisiaj
OLIVIA
Taka ilość krwi z pewnością nie robiła najlepszego wrażenia. Kleiła się Olivii Rach do brody, szyi i do białej bluzki. Do wszystkiego, co łączyło się jakoś z głową, w tym do rąk, którymi starała się wytrzeć to cholerstwo. Na próżno.
Nie miała czasu pozbyć się plam za pomocą rozpuszczonej tabletki aspiryny (taką radę dała jej kiedyś kobieta sprzątająca zawodowo miejsca zbrodni i naprawdę się to sprawdzało). I nie udało jej się przebrać, zanim w popłochu wyruszyła samochodem do centrum Berlina. W tym momencie czuła się tak, jakby nigdy więcej nie miała już mieć czasu na żadne codzienne zajęcia. Nie, kiedy jej córce, która żyła jeszcze o wiele za krótko, groziła śmierć.
– Przecież musi istnieć jakiś sposób? – usłyszała swój dziwnie przytłumiony głos. Słowa, które wypłynęły jej z ust, przypominały obce ciała. Szorstkie, łykowate i nieprzyjemnie twarde. Jak drewniane krzesło, na którym siedziała pochylona do przodu, spięta jak biegaczka w blokach przed startem.
– Nie wiem jaki – odparł urzędnik. Z umięśnioną sylwetką za państwowym biurkiem wyglądał jak bramkarz w smokingu. Śmiesznie, ale mimo wszystko budził respekt.
Długopis, którym stukał w leżące przed nim akta, niknął w jego wielkiej pięści niczym wykałaczka.
Odkąd osoba zajmująca się sprawą Olivii przeszła na emeryturę, kobieta kontaktowała się głównie z Waltherem Wallenfelsem, kierownikiem agencji adopcyjnej działającej przy Wydziałe do spraw Edukacji, Nieletnich i Rodziny w gmachu Senatu Miejskiego. Do tej pory miała tylko sporadycznie kontakt z jej kierownikiem. Nie wiedziała o nim nic więcej poza tym, że koledzy zwracają się do niego Walli. I nie była pewna, czy nazywają go tak z powodu jego imienia, czy nazwiska.
– Zgodnie z prawem dzieciom oddanym do adopcji wolno się dowiedzieć, kim są ich biologiczni rodzice – powiedziała.
– Tak, po ukończeniu szesnastego roku życia – odparł Wallenfels, lecz chwilę później pozbawił ją złudzeń. – Alma ma dopiero jedenaście lat. A do tego… – Wskazał ołówkiem na plamę krwi na jej bluzce – nie mamy tu do czynienia z normalną adopcją objętą pewnymi restrykcjami, przy której należy ściśle przestrzegać granicy wieku dziecka, ale z utajnioną!
– Zdaję sobie z tego sprawę – wyrwało się Olivii. I nie udało jej się ugryźć w porę w język, zanim dodała: – Osobiście brałam udział w tamtym postępowaniu!
Niech to szlag. Studia z psychologii zaliczone na najwyższą ocenę. Posada adiunkta na Wolnym Uniwersytecie. Ale najwyraźniej nie słuchałam samej siebie, kiedy wygłaszałam wykład o kontroli nad impulsami.
– No więc… – Wallenfels posłał jej aroganckie spojrzenie, jakby pytał: „Więc po co ta rozmowa?” – skoro osobiście brała pani w tym udział, to powinna pani wiedzieć, że nie mogę udzielić żadnych informacji na temat personaliów rodziców biologicznych Almy. Był to główny warunek tej adopcji, a pani na niego przystała, pani Rauch.
Olivia chciała nerwowo pokręcić obrączką i po raz kolejny zdała sobie sprawę, że jej nie nosi. Od czterech miesięcy. Dawnych nawyków jednak nie sposób się tak szybko pozbyć jak kawałka metalu.
– Muszą przecież istnieć wyjątki! – rzuciła.
Wallenfels pokręcił głową.
– Nie. Jeśli zdradzę pani nazwisko, życie matki biologicznej pani córki znajdzie się w niebezpieczeństwie.
Zmarszczyła czoło.
– W jaki niby sposób coś takiego miałoby zagrozić jej życiu?
– Właśnie na to pytanie nie wolno mi udzielić odpowiedzi. Inaczej wiedziałaby pani…
– …kto wydał Almę na świat! – dokończyła za niego, przewracając oczami.
Okej, okej. W ten sposób do niczego nie dojdę.
Nabrała głęboko powietrza, wyciągnęła ręce w stronę urzędnika, po czym wskazała na swoją bluzkę.
– Widzi pan tę krew? Moja córka jest chora! Cierpi na ALL, czyli ostrą białaczkę limfoblastyczną. W normalnych warunkach nie musi to być wcale wyrok śmierci! Dzięki nowoczesnej medycynie rokowania wyglądają obiecująco. Około dziewięćdziesięciu procent dzieci i młodzieży, którzy chorują na ALL, przeżywa kolejne dziesięć do piętnastu lat. Niestety, w przypadku Almy chemioterapia nie wystarczy. Wręcz przeciwnie. Zamiast jej pomóc, prowadzi do tego, że moja córka raz za razem ma krwotok z nosa. Przyjechałam tu z domu, w którym się nią opiekuję, bo w szpitalu nie są w stanie już nic więcej dla niej zrobić. Chyba że bardzo szybko znajdziemy odpowiedniego dawcę szpiku.
Wallenfels popatrzył na nią ze stoickim spokojem i odczekał chwilę, zanim zapytał:
– Czy pani już się przebadała pod tym kątem?
Serio?
To pytanie tak rozwścieczyło Olivię, że najchętniej zerwałaby się z miejsca i cisnęła krzesłem przez cały pokój.
– Oczywiście. Co pan sobie w ogóle myśli?
Było to pierwsze, co zrobiła. Wszystkie bliskie jej osoby pobrały sobie wymaz z ust i zarejestrowały się w fundacji DKMS zajmującej się walką z nowotworami krwi. Jeśli tylko Alma miałaby dzięki temu przeżyć, Olivia dałaby sobie wyrwać wszystkie zęby, i to bez znieczulenia. Byłaby skłonna zrobić dosłownie wszystko. Odkąd po raz pierwszy wzięła na ręce tę kruchą istotę z marudnie skrzywioną buzią, wydętymi policzkami i pulchnymi stópkami, które wyglądały jak miniaturowe bułeczki, nie wiedziała, czy można bardziej kogoś kochać. „Będę żyć dla ciebie, a jeśli trzeba będzie, to nawet dla ciebie umrę” – to było pierwsze, co wyszeptała Almie do ucha. I każdy, kto znał Olivię nieco lepiej, wiedział, że nie są to czcze słowa. Swojej bezinteresowności dowiodła już w wieku sześciu lat. Jej młodszy brat Henry kilka dni po czwartych urodzinach wpadł na przeszklone drzwi ogrodu zimowego w ich rodzinnym domu w podberlińskim Köpenick. Poranił sobie klatkę piersiową i stracił bardzo dużo krwi. W szpitalu nie było wystarczających zapasów jego rzadkiej grupy krwi AB, ale Olivia wchodziła w rachubę jako dawczyni. Tak więc jeden z lekarzy po rozmowie z jej rodzicami spytał, czy zechciałaby uratować brata. Nie zastanawiała się długo, pożegnała się z rodzicami i ruszyła z doktorem do punktu krwiodawstwa. „To jak długo to jeszcze potrwa, zanim umrę?”, zapytała go później.
Kiedy zdał sobie sprawę, co tej małej dziewczynce chodzi po głowie, w oczach stanęły mu łzy. Olivia naprawdę była przekonana, że oddanie krwi jest równoznaczne z ofiarowaniem swojego życia za życie młodszego brata. I momentalnie podjęła decyzję.
Teraz także nie wahałaby się ani przez sekundę i zrobiłaby dla Almy wszystko. Jeśli o mnie chodzi, możecie wziąć cały szpik z mojego kręgosłupa, myślała.Tylko, niestety, nic by to nie dało. Tym razem – inaczej niż w przypadku Henry’ego – brakowało jej wystarczającej zbieżności. Nikt w światowym rejestrze dawców nie wchodził w rachubę. Na razie.
– Ależ, proszę pana – spróbowała jakoś dotrzeć do urzędnika. – To kwestia życia lub śmierci. Muszę znaleźć biologicznych rodziców Almy.
– Ponieważ sądzi pani, że wchodziliby w rachubę jako dawcy szpiku?
– Tak! – Pokiwała głową z poważną miną.
– Wierzy w to pani? – Wallenfels spytał o to po raz kolejny podczas ich rozmowy i uśmiechnął się w sposób, którego nie była w stanie zinterpretować.
Tak zaakcentował słowo „wierzy”, że zaczęła podejrzewać, o co może mu chodzić. Kiedy podciągnął lewy rękaw koszuli, odsłaniając na nadgarstku tatuaż w kształcie krzyża, już nie miała najmniejszych wątpliwości.
– Słuchałem tego podcastu, pani Rauch.
Niech to szlag!
Cicho wzdychając, zamknęła oczy i przez dłuższą chwilę trzymała powieki opuszczone.
Nawet jemu obiło się to o uszy.
Ten pieprzony podcast. Przez trzydzieści sześć lat życia udawało się jej trzymać z dala od świateł reflektorów. Jeszcze nigdy nie przyjęła prośby o wywiad, a otrzymywała w związku ze swoją specjalizacją mnóstwo. Jej główne zainteresowanie badawcze skupiało się na psychologii ofiar. Już w pracy doktorskiej badała to zagadnienie: jak to się dzieje, że najbardziej okrutni sprawcy przeważnie sami byli w dzieciństwie ofiarami czynów karalnych? Często nawet musieli znosić takie same cierpienia, jakie wyrządzali później innym.
Olivia unikała jednak mediów i nigdy nie rozumiała, co takiego pociąga ludzi w tym, żeby przeczytać swoje nazwisko w gazecie, nie mówiąc już o tym, żeby zobaczyć własną twarz w telewizji. Lubiła swoje spokojne, wycofane życie, prywatność i dyskretną pracę adiunktki na uniwersytecie. Mało co brzydziło ją bardziej niż chorobliwie ambitni koledzy zbijający kapitał na opowiadaniu o najpaskudniejszych zbrodniach i stający się sławni kosztem ofiar.
Kiedy jednak jej mentorka się rozchorowała, Olivia na swoje nieszczęście zastąpiła ją w roli ekspertki w popularnonaukowym podcaście psychologicznym Czyny karalne motywowane religijnie – kiedy wiara zmienia się w szaleństwo.
– Przesłuchał pan cały odcinek czy tylko mignęły panu urywki na Instagramie?
Najdziwniejsze w tej sprawie było to, że ten odcinek podcastu został nagrany i wyemitowany już przed dwoma laty, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi, dopóki pewien muzyk popowy, słynący z religijnych tekstów, nie wspomniał o Olivii fanom na swoim kanale na YouTubie. Niedługo potem ten odcinek stał się viralem, a jej słowa zostały nagle podchwycone przez media.
Zdaniem wykładowczyni z Wolnego Uniwersytetu ludzie wierzący są chorzy psychicznie!
Tak brzmiał nagłówek gazety nagminnie posługującej się skrótami myślowymi. W konsekwencji Olivia w ciągu kilku godzin z anonimowej naukowczyni stała się z jednej strony obiektem hejtu bogobojnych ludzi wszelkich wyznań, a z drugiej została wyniesiona na sztandary wojujących krytyków Kościoła. Jej skrzynka mailowa już po jednym dniu dała za wygraną pod zalewem fanatycznych reakcji. Po tygodniu pierwszy worek z farbą trafił w fasadę uczelni w Zehlendorfie. Po miesiącu gównoburza straciła nieco impet, a wykłady Olivii przestały być stale przerywane przez awanturników.
– Wyrwano to z kontekstu – usprawiedliwiła się teraz po raz setny.
– Ach, tak? – Wallenfels uniósł brwi. – „Pod względem psychopatologicznym ludzie wierzący spełniają wszystkie kryteria zaburzeń psychicznych”. Tak pani powiedziała, może nie?
Nie. Cały cytat brzmiał: „Niektórzy twierdzą, że pod względem psychopatologicznym ludzie wierzący spełniają wszystkie kryteria zaburzeń psychicznych, ale ja się do nich nie zaliczam!”.
Zastanowiła się, czy chce dyskutować na ten temat z urzędnikiem, doszła jednak do wniosku, że znajduje się na straconej pozycji. On już wydał wyrok. Związany z nią. I z jej prośbą o wgląd do akt.
Mimo to spróbowała jeszcze raz poprosić go błagalnym tonem:
– Alma umrze, jeśli nie znajdę jej biologicznych rodziców! Potrzebuję tylko nazwisk.
– Przykro mi – odparł, choć wcale nie było mu przykro. – Zresztą z tego, co wiem, to tak czy inaczej mało prawdopodobne, żeby biologiczni rodzice pani córki nadawali się na dawców.
To fakt, musiała przyznać. Ale to była ostatnia deska ratunku, której mogła się chwycić.
W przypadku przeszczepu komórek szpiku liczy się zgodność tkankowa HLA. Najlepiej, żeby materiał tkankowy pobrany od dawcy był identyczny z tym biorcy, żeby nie został odrzucony przez jego organizm. Coś takiego możliwe jest jednak wyłącznie u bliźniąt jednojajowych. W przypadku rodzeństwa, które otrzymuje połowę materiału genetycznego od rodziców, występuje tylko dwudziestopięcioprocentowa szansa, że materiał będzie zgodny. U rodziców jest ona znacznie niższa.
– Ale wciąż istnieje jakaś szansa – powiedziała Olivia. – Nie bez powodu przy przeszczepie szpiku szuka się w pierwszej kolejności dawców w rodzinie pacjenta. Ja też chcę to zrobić, ale nie znam biologicznych rodziców Almy.
– Cóż, rozumiem. Mimo to nie mogę pani w żaden sposób pomóc. – Wallenfelsowi udało się wydać z siebie krótkie, sarkastyczne westchnienie. – Proszę dostarczyć decyzję sądu rodzinnego o tym, że mogę podać pani tożsamość biologicznych rodziców Almy. Inaczej mam związane ręce.
Sukinsyn, pomyślała rozedrgana Olivia, mając nadzieję, że uda jej się powstrzymać łzy, dopóki nie znajdzie się w swoim samochodzie. Chłód, który poczuła po wyjściu z gmachu Senatu Miejskiego przy Bernhard-Weiß-Straße, odpowiadał lodowatemu pożegnaniu z Wallenfelsem – opuściła jego biuro, trzaskając drzwiami. Już teraz, tylko kilkadziesiąt sekund później, złościła się na siebie, bo znów dała się ponieść swojemu temperamentowi.
„Kiedyś pan też będzie o krok od śmierci, a wtedy niech będzie panu łaskawy ten Bóg, do którego pan się tak żarliwie modli, panie Wallenfels!”, wykrzyczała, zanim wyszła.
Niech to szlag!
Nic nie osiągnęła, a do tego tylko nastawiła go przeciwko sobie.
Dobra robota, Olivio.
Uniosła ramiona i postawiła kołnierz wełnianego płaszcza. Szalik został, niestety, w samochodzie, który zostawiła w miejscu, gdzie nie wolno było parkować, dobrą godzinę drogi stąd. Przebiegły sprzedawca w salonie samochodowym wcisnął jej minivana, argumentując, że dzięki przestronnemu bagażnikowi będzie się idealnie nadawał do wożenia zakupów i rodziny. W przeciwieństwie do większości innych vanów na berlińskich ulicach jej bordowy faktycznie był „mini”. Do jazdy po mieście był jednak równie praktyczny jak czołg. Tylko idiota wjeżdża czymś takim do centrum, gdzie ze świecą szukać miejsca parkingowego, ale Olivia tego dnia już nieraz zachowała się idiotycznie.
Zbliżała się osiemnasta, latarnie od dawna się paliły. Zaczęła obliczać czas jazdy do Kladow, aż sobie uświadomiła, że wcale się tam nie wybiera. Wyprowadziła się stamtąd trzy miesiące temu, po tym, jak odkryła, że jej mąż Julian prowadzi podwójne życie. Mimo to raz za razem przyłapywała się na tym, że po długim dniu pracy mimochodem wybiera trasę, która przez dobre dziesięć lat była jej drogą do domu.
Do domu, który teraz już nie istnieje.
Odeszła już kilka kroków od wejścia, gdy usłyszała, jak ktoś woła ją poruszonym głosem:
– Pani Rauch?! Proszę zaczekać!
Odwróciła się do kobiety, która szła za nią, ciężko dysząc, jakby dopiero co wpadła na metę po morderczym finiszu. Trudno było ocenić jej wiek, ale gardłowy głos brzmiał tak, jakby dawno już przekroczyła wiek emerytalny. Szara bluza z nadrukiem z popularnym boysbandem pasowała jednak bardziej do nastolatki. Z powodu lodowatej mżawki naciągnęła na posiwiałe loki kaptur.
Olivia poczuła się trochę tak, jakby stała przed mnichem.
– Tak? – spytała.
– Pracuję w biurze obok pokoju pana Wallenfelsa. Zawsze mamy otwarte drzwi, więc usłyszałam pani rozmowę z nim. Mimowolnie.
– Ach, tak? – Olivia siedziała tam tak spięta i zdenerwowana, że w ogóle nie zwracała uwagi na otoczenie.
– Znam pani przypadek.
– W takim razie mogłaby mi…? – Na nowo zbudziła się w niej nadzieja.
– Nie. Nie mam dostępu do tych akt. Już nie.
– W takim razie nie rozumiem.
Bezimienna urzędniczka, która najwyraźniej nie miała zamiaru się przedstawiać, energicznie pokręciła głową.
– Na stare lata zwalili mi na głowę tę przeklętą digitalizację. Akurat mnie. Chociaż ledwie sobie radzę z obsługą telefonu. Mam za zadanie zeskanować wszystkie sprawy adopcyjne z ostatnich dwudziestu lat.
– I?
Otoczone zmarszczkami ciemne oczy urzędniczki rozszerzyły się.
– I pani przypadek jako jeden z wielu szczególnie zapadł mi w pamięć.
Olivia zatrzęsła się z zimna; żałowała, że ma gołą głowę, chociaż była pewna, że pogoda odpowiada za odczuwany przez nią chłód w mniejszym stopniu niż słowa jej osobliwej rozmówczyni.
– Dlaczego?
Kobieta się zawahała. Nie trzeba było wcale być specjalistą od psychologii, by na podstawie jej mowy ciała i wyraźnych objawów stresu rozpoznać, że idą one w parze ze spontaniczną reakcją lękową.
– Słyszała pani może kiedyś o Dziewczynie z Kalendarza? – spytała.
Dziewczyna z Kalendarza.
Olivii zaschło w ustach.
– Kto to taki?
– Ona…
Podmuch wiatru próbował zedrzeć bezimiennej urzędniczce kaptur z włosów. Kobieta rozejrzała się; zerknęła również w górę, na okno gabinetu Wallenfelsa, po czym się wzdrygnęła.
Olivia dostrzegła cień za zasłoną.
– Powiedziałam już zbyt wiele – wyszeptała kobieta w kapturze i odwróciła się.
– Proszę zaczekać! – zawołała za nią Olivia. – Dlaczego dała mi pani tę wskazówkę, skoro aż tak bardzo się pani boi?
Sąsiadka Wallenfelsa z biura zatrzymała się i na moment odwróciła. Potem udzieliła wyjaśnienia, którego Olivia się domyślała. Jedynego, które nie wymagało dalszych pytań.
– Ja też jestem matką – powiedziała.
Kilka sekund później zniknęła w budynku.
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
