Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Szesnastoletnia Kinga nie ma łatwego życia. Mieszka w biednej dzielnicy Łodzi, nie zna swojego ojca, a jej relacje z matką są dalekie od ideału. Gdy dziewczyna dowiaduje się, że ukochana babcia, która ją wychowała, jest chora na raka i odmawia leczenia, postanawia spełnić jej marzenia i pokazać, że życie może być piękne i warto o nie walczyć. Razem wyruszają w podróż, by spełniać kolejne życzenia z listy.
Dla kogo wyprawa okaże się ważniejsza? Dla babci, która ponownie zmierzy się z trudną przeszłością, czy dla wnuczki szukającej swojego miejsca na świecie i w rozpadającej się rodzinie?
„Dziesięć życzeń, w tym jedno nie do spełnienia” to wzruszająca powieść o miłości babci i wnuczki, poszukiwaniu siebie i niedopowiedzeniach, które mogą zrujnować nawet najszczęśliwsze życie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 141
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
PIĘTNASTY CZERWCA pod wieloma względami był zwykłym, ciepłym dniem. Nie wypadało wtedy żadne święto, nikt znany nie umarł, a w telewizyjnych wiadomościach królowały informacje o łuszczącym się suficie w domu pani Genowefy, demonstracjach pod sejmem i suszy. Ludzie na ulicy wyglądali na pochłoniętych codziennymi obowiązkami – zakupami, odbieraniem dzieci z przedszkola, podróżą do pracy lub z pracy do domu. Jednak dla Kingi piętnasty czerwca był dniem wyjątkowym. A dokładniej – wyjątkowo stresującym.
Stojąc na zatłoczonym przystanku autobusowym, zastanawiała się, czy jeszcze ktoś oprócz niej ukrywa zdenerwowanie. Może kobieta w czerwonym sweterku właśnie dziś dowiedziała się, że jest w ciąży? Albo ten przystojny chłopak nie zdał ostatniego egzaminu na medycynie? Kinga często zaprzątała sobie głowę zgadywaniem, o czym myślą nieznajomi ludzie – czy ktoś w Łodzi, w Polsce albo na świecie robi w danej chwili to samo co ona? Myśli o tym samym? Płacze z tego samego powodu? Co teraz robi księżna Kate albo Florence Welch, albo…
– Kinga? Słuchasz mnie? – Iza lekko chwyciła koleżankę za rękaw. – O czym tak rozmyślasz?
Kinga uśmiechnęła się i pokręciła głową.
– O niczym, sorki. Przyjechał nasz autobus, wskakuj.
Dziewczyny poznały się pierwszego dnia szkoły i od razu zaprzyjaźniły mimo dzielących je różnic. Iza była szczupłą blondynką kochającą róż i cekiny. Lubiła koty i wszelkiego rodzaju aktywność fizyczną, nawet badmintona. Jej rodzice po dwudziestu pięciu latach razem nadal byli szczęśliwym małżeństwem, spędzającym każdą rocznicę ślubu na prywatnej żaglówce. Kinga natomiast była bardzo wysoka, miała naturalne kasztanowe loki sięgające łopatek i duże granatowe okulary przysłaniające pół twarzy. Zazwyczaj nosiła dżinsy i T-shirty, a jej sytuacja rodzinna znacznie różniła się od sytuacji Izy.
Chociaż dziewczyny przyjaźniły się od dziewięciu miesięcy, Kinga nigdy nie zaprosiła Izy do swojego domu. Dziś miał być ten pierwszy raz i właśnie to napawało Kingę lękiem.
Autobus od dobrych dwudziestu pięciu minut sunął po ulicy, wjeżdżając coraz głębiej w centrum miasta. Bloki obsadzone drzewami i szerokie drogi powoli ustąpiły miejsca szarym kamienicom, wyglądającym jak posępny labirynt. Sklepy były obklejone kolorowymi szyldami i reklamami, konkurującymi ze sobą o tytuł największej i najbardziej krzykliwej, przez co miało się wrażenie chaosu i bałaganu. W końcu zabudowa się przerzedziła, zza drzew wynurzyły się odremontowane budynki pofabryczne i nowe apartamentowce.
– To tutaj – powiedziała Kinga, gdy autobus zatrzymał się naprzeciwko nowego bloku z zielonymi i fioletowymi balkonami.
– Mówiłaś, że to niezbyt miła okolica, a ja uważam, że jest całkiem fajna. Podobają mi się te odremontowane fabryki pomiędzy białymi blokami. O, jest też siłownia miejska i skate park! Przychodzisz tu czasem? – trajkotała Iza, podczas gdy zagłębiały się coraz bardziej w osiedle.
Tymczasem Kinga zastanawiała się, czy wybrać najkrótszą drogę i mieć już tę męczarnię za sobą, czy raczej najładniejszą, żeby wprawić przyjaciółkę w jak najlepszy nastrój.
– Kocie łby? – Iza rozejrzała się badawczo, kiedy chodnik z szaro-czerwonej geometrycznej kostki nagle się skończył.
Pokryta brukiem uliczka była krótka i kończyła się pięciopiętrowym blokiem. Po prawej stronie znajdowały się trzy parterowe drewniane domy ze skośnymi dachami, po lewej kolejne dwa, a także stary opuszczony kiosk, zaniedbany ogród i szara dwupiętrowa kamienica bez żadnych ozdób. Wąski trawnik przed budynkami był rozjeżdżony przez samochody i obecnie pełnił funkcję parkingu. Przepełnione kubły na śmieci stały przed bramami. Jakiś chłopiec właśnie wyrzucał niebieski worek z odpadkami, prawie tak duży jak on sam. Gdy zobaczył Kingę, podbiegł do kobiety stojącej po drugiej stronie ulicy, rozmawiającej z dwiema innymi paniami w średnim wieku, i szarpnął ją za rękaw. Oczy wszystkich trzech skierowały się w stronę dziewczyn. Również wzrok dwóch mężczyzn, którzy rozmawiali na jednym z balkonów, spoczął na koleżankach. Jeden z nich cicho zagwizdał.
– Siema, Kinga! Przyjdź po butelki, mama już się wkurza, że się jej pałętają pod nogami.
– Cześć, Alan, wpadnę wieczorem – odpowiedziała dziewczyna. Po chwili skinęła głową do kogoś po przeciwnej stronie, a pod samą kamienicą uśmiechnęła się do starszej pani wychodzącej z bramy, kątem oka dostrzegając ciekawskie, mniej lub bardziej dyskretne spojrzenia innych osób.
– Po co ci butelki? – spytała Iza, coraz bardziej zaintrygowana tym, zdawałoby się, znanym jej przyjaciółce miejscem.
– Tutaj niedaleko w szkole stoi automat, w którym można je wymienić na nasiona albo sadzonki roślin. My nie pijemy żadnych napojów, ale u sąsiadów zawsze jest cola albo oranżada, więc zbierają butelki dla mnie. Brakuje mi dwunastu do rododendrona – odparła Kinga, zadowolona, że uwaga koleżanki skupiła się na tym temacie.
Nie trwało to jednak długo, bo Iza zauważyła studnię, przy której właśnie jakaś staruszka nalewała wody do wiadra.
– Wow! To jakiś skansen! Serio tu ktoś mieszka? – spytała Iza.
– Tak, ja tu mieszkam – powiedziała Kinga i spojrzała na drugie piętro kamienicy.
KINGA MIESZKAŁA w kamienicy przy tej ulicy przez całe życie, podobnie jak jej matka i większość sąsiadów. Miała wrażenie, że są zakładnikami tego sypiącego się budynku, który chętnie przyjmował nowych lokatorów, ale nikomu nie pozwalał odejść.
Najstarsi mieszkańcy pamiętali czasy, gdy kamienica miała zielony kolor, roślinne zdobienia wokół okien i na gzymsach oraz dziesięć półokrągłych kutych balkonów. W okolicznych sadach, których było tu sporo, kupowali jabłka o egzotycznie dziś brzmiących nazwach: antonówki, kosztele, szare renety i koksy, a na niedzielne spacery chodzili do zamykanego na noc, zadbanego parku otaczającego pobliski pałacyk, gdzie za wstęp trzeba było zapłacić, ale gdy miało się szczęście, można było znaleźć w trawie pawie pióro. Na ulicy nie parkował żaden samochód, w ogóle rzadko jakiś nią przejeżdżał, za to końskie kopyta co chwila stukały o bruk. Tam, gdzie teraz stały nowe apartamentowce, były pola truskawek i biedne dzieciaki z okolicy dorabiały w czerwcu przy zbiorach.
Młodsi lokatorzy zaś wspominali ciepłe lata, które spędzali nad pobliską rzeką. Kąpali się i chodzili na pikniki z kawałkiem chleba i ze zsiadłym mlekiem w koszyku. Wystarczyło pięć minut pieszo, by poczuć się jak na wsi. Dziś po rzece nie było śladu, tak jak inne została wybetonowana i wpuszczona w kanał. Niczym wstydliwe ścieki płynie pod miastem. Najwyraźniej w dwudziestym pierwszym wieku rzeka w mieście jest powodem do wstydu.
W kamienicy mieszkały dzieci, wnuki i prawnuki najstarszych lokatorów. Często zdarzało się, że ktoś pakował walizkę i ostentacyjnie, powoli wsiadał z nią do taksówki lub samochodu partnera, ale prędzej czy później wracał do małego, przepełnionego mieszkania. Czasem z nowym, kilkukilogramowym lokatorem pod pachą, kolejnym więźniem kamienicy.
Niczego nie dało się tu ukryć, wszyscy byli pod stałą obserwacją sąsiadów, naprawiających auta przed bramą, wypuszczających gołębie czy noszących wiadra węgla z komórki, i sąsiadek, wieszających pranie na rozpostartych na małym podwórku sznurkach, wyrzucających śmieci i w otwartych oknach wietrzących przekazywane z pokolenia na pokolenie pierzyny. Plotki rozchodziły się szybciej niż zapach świeżo ugotowanego krupniku.
Rodzina Kingi od dawna była na nie szczególnie narażona, choć dziewczyna uważała, że inni mieszkańcy są znacznie ciekawsi. Jej mama prowadziła dość nudne życie jak na standardy tego miejsca, natomiast ona sama i babcia były zupełnie zwyczajne, właściwie niewidzialne. Nie to co Rambo, który średnio raz w miesiącu opuszczał budynek w eskorcie policji. Albo Karola, która intensywnie poszukiwała miłości, randkując chyba ze wszystkimi mieszkańcami ulicy. Lub jej siostra Pati, która prawdziwą miłość znalazła już trzy razy, o czym przypominają jej trzej mali synkowie o różnych kolorach włosów. Byli też szalona Zośka, oskarżająca sąsiadów o wpuszczanie trujących gazów do jej mieszkania i wynoszenie z niego sztućców, oraz Gienek, którego nikt nigdy nie widział trzeźwego. Wszyscy oni nieustannie bacznie się sobie nawzajem przyglądali, choć nie odmawiali również sąsiedzkiej pomocy.
Oczywiście Kinga wolałaby mieszkać gdzie indziej, choćby w czterdziestometrowym mieszkaniu w zwykłym bloku, ale jednocześnie zdawała sobie sprawę z tego, że wiele osób mieszka w takich samych lub nawet gorszych niż ona warunkach. Na przykład koleżanka babci, Renata, ma dom na Krajowej. Dziewczynka przed laty odwiedziła ją z babcią; jechały bardzo długo z kilkoma przesiadkami, aż dotarły do przemysłowej części miasta, z wieloma zakładami produkcyjnymi i hurtowniami. Na Krajowej stały zaledwie cztery drewniane, parterowe domki z płaskimi dachami krytymi papą i dwoma oknami od frontu. Były wciśnięte między fabrykę drzwi a farbiarnię, z komina której przez cały rok unosił się gryzący dym. Kiedyś wzdłuż ulicy jeździły nawet pociągi towarowe, które znikały za bramami fabryk. Dzisiaj tory w całej okolicy porasta wysoka trawa, a materiał do zakładów dowożą wielkie ciężarówki, przejeżdżające co chwila przed oknami domków i wzniecające tumany kurzu na piaszczystej drodze.
Nadal, nawet w najdroższych dzielnicach miasta, między willami kuliły się stare drewniaki bez bieżącej wody i centralnego ogrzewania. W pobliżu jednej z elektrowni znajdowało się osiedle kilku parterowych, szarych, długich wielorodzinnych domów bez ogródków, bez placu zabaw, z dziurawą ulicą, która po deszczu przypominała błotną sadzawkę, i z widokiem na wielką czarną hałdę węgla. W centrum miasta zaś wiele kamienic było w jeszcze gorszym stanie niż ta, w której mieszkała Kinga. I choć jak grzyby po deszczu wyrastały nowe osiedla i ekskluzywne apartamentowce, zielone woonerfy i eleganckie skwerki, to miasto nigdy nie zdoła ukryć biedy i skromnego życia, niczym na wsi, dużej części mieszkańców.
DZIŚ KAMIENICA była szara i całkowicie pozbawiona zdobień oraz ośmiu z niegdyś dziesięciu balkonów. Wejście na klatkę schodową znajdowało się w pomazanej sprayem, śmierdzącej moczem bramie. Po jej drugiej stronie Iza zobaczyła rząd komórek z ponumerowanymi drzwiami w różnych smutnych kolorach. Na podwórku był też mały warzywniak, urządzony przez panią Monatową, i gołębnik Jureczka spod trójki, ale nie dało się ich dostrzec z miejsca, w którym stała Iza. Drzwi wejściowe znajdowały się po prawej stronie.
Klatka schodowa wyglądała tak, jak spodziewała się Iza – była brudna, pomazana markerami i śmierdząca, bo jak wyjaśniła Kinga, większość mieszkań nie miała toalet, więc lokatorzy korzystali ze wspólnych; na każdym piętrze znajdowała się jedna. Iza na wszelki wypadek postanowiła nie dotykać poręczy ani ścian. W końcu stanęły pod nowymi drzwiami z cyfrą siedem, nad którymi na suficie widniała wielka plama łuszczącej się brązowej farby. Kinga wyjęła klucz i pełna obaw otworzyła drzwi.
Mieszkanie, zadbane i czyste, nie od razu zdradzało, że jego lokatorki są stałymi bywalczyniami MOPS-u. Nie mogło być inaczej, jeśli pensja babci starczała tylko na opłaty, a na resztę wydatków zarabiała mama. Dlatego musiały bardzo oszczędzać.
Zwracały uwagę na rzeczy, o których nie myśli zwykła rodzina, jak choćby gospodarowanie wodą. Nie marnowały ani kropelki: wody po myciu owoców i warzyw używały do podlewania roślin, a po wyparzaniu słoików podczas robienia weków – do zmywania. Łapały nawet do miski zimną wodę, która zawsze musiała spłynąć z prysznica przed kąpielą, zamiast pozwolić jej uciec kanalizacją. Zakręcały kran podczas nakładania na włosy szamponu i podczas mycia zębów. Nie myły naczyń pod bieżącą wodą. Babcia porozstawiała nawet na balkonie puste doniczki do zbierania deszczówki, co jednak rzadko się udawało ze względu na dach ponad nim.
Bawiły je programy, w których ekspert doradzał zdezorientowanym rodzinom w trudnej sytuacji, jak można oszczędzać: zrezygnować z jednego auta, gasić światło w pomieszczeniach, w których się nie przebywa, wyjechać na wakacje w kraju zamiast za granicę i rzadziej jadać na mieście. Ciekawe, co ekspert doradziłby im. Nie miały auta, nie jadły poza domem ani nie jeździły na wakacje. Jedyną ekstrawagancją była kablówka, którą babcia wygrała cztery miesiące temu w konkursie osiedlowym na najbardziej ukwiecony balkon. Żyły zgodnie z ostatnio modnym trendem zero waste na długo przed tym, zanim go wymyślono.
W domu Kingi nic się nie marnowało. Babcia gotowała obiady z tego, co było dostępne w lodówce, zamiast jak większość ludzi kupować nowe składniki do dania, na które właśnie miała ochotę. Nie przejmowały się datami ważności na produktach, których zjedzenie nie groziło zatruciem. W końcu nikt nigdy nie umarł po spożyciu przeterminowanych trzy miesiące orzechów włoskich. Ignorowały zwłaszcza napis „najlepiej spożyć przed”, bo wcale nie oznaczał, że produkt po tej dacie jest niejadalny i trzeba go wyrzucić. I choć co prawda nie robiły zapiekanki z obierków po ziemniakach i trufli, to wykorzystywanie liści rzodkiewki czy kalarepy nie było im obce. Może niektórym osobom takie gospodarowanie produktami spożywczymi mogłoby się wydawać nierozsądne i niebezpieczne, ale tak właśnie wyglądała codzienność wielu Polaków, zwłaszcza w czasach kryzysu.
Oszczędności były też widoczne w wystroju mieszkania – aby odnowić meble, Kinga i mama przemalowały je na biało specjalną farbą. Z pomalowanych i ustawionych jedna na drugiej skrzynek na owoce, które dostały za darmo, zrobiły nowoczesne, ekologiczne regały oraz ławę. Mama przytaszczyła też ze sklepu, gdzie pracowała, kilka uszkodzonych rzeczy, które miały zostać wyrzucone: poduszki z dziurkami, nadprute zasłony w żółto-turkusowe romby, obtłuczone osłonki na doniczki, a nawet uszkodzony dywan. Babcia umiała wszystko naprawić, tak że defekty w ogóle nie rzucały się w oczy.
Iza nigdy wcześniej nie była w kamienicy ani w tak małym mieszkaniu. Zaskoczyło ją, że z klatki schodowej wchodziło się wprost do kuchni, która pełniła również funkcję przedpokoju i łazienki, bo między zlewozmywakiem a wysoką szafką stała kabina prysznicowa. Z kuchni przechodziło się do pokoju, w którym znajdowały się wielki piec kaflowy, telewizor, fotele, kanapa i parawan, a za nim rozłożone łóżko i toaletka. Na łóżku ktoś leżał.
Kinga zdjęła buty i plecak, rzuciła go na podłogę i szybkim krokiem podeszła do łóżka. Była zestresowana jak nigdy w życiu, od momentu wejścia na klatkę schodową czuła, że w każdej chwili może się rozsypać, a teraz już nie potrafiła zapanować nad emocjami.
– Dlaczego jesteś w domu? Wiesz, że zaprosiłam Izę, obiecałaś, że wyjdziesz – syknęła szeptem.
Leżąca kobieta usiadła i okryła ramiona kocem.
– Przepraszam, kochanie, źle się czułam. Dajcie mi chwilę, zaraz wyjdę – odparła, zerkając na stojącą w kącie Izę.
Kinga usiadła obok niej.
– Co ci jest? Masz gorączkę? Wzięłaś jakieś leki? – spytała, momentalnie zamieniając gniew w czułość.
– Tak, Kingusiu, wypiłam dziurawiec. Kręci mi się w głowie, ale to nic, zaraz się przebiorę i polecę do Teresy.
Kobieta była blada i miała worki pod oczami. Zdaniem Izy wyglądała na chorą. Dziewczyna uśmiechnęła się i powiedziała:
– Niech pani odpoczywa, zamkniemy się w pokoju Kingi i nie będziemy pani przeszkadzać. Co ty na to?
Kinga pokiwała niepewnie głową. Co prawda miała swój pokój, ale nie było w nim drzwi ani ścian – był oddzielony od salonu wielką szafą, a wejście zasłaniała jedynie ciężka kotara z czerwonego zamszu.
– Nie idź nigdzie. Będę robić Izie herbatę, napijesz się? Może przyniosę ci jakieś tabletki z apteki albo odgrzeję obiad? – spytała Kinga, a w jej głosie słychać było troskę i niepokój.
– Dziękuję, Kinguniu, poradzę sobie, zajmij się koleżanką. Kupiłam wam rano czereśnie u Osińskich, są w szafce nad zlewem.
Kinga wpuściła Izę do swojego pokoju, po czym poszła do kuchni zrobić herbatę. Po chwili wróciła do koleżanki z tacą, na której były dwa zielone kubki, cukiernica i talerz z czereśniami. Umieściła to wszystko na pufie stojącym obok tapczanu.
– Twoja mama jest bardzo sympatyczna – stwierdziła Iza.
– To nie jest moja mama – odparła Kinga.
Redakcja: Krystian Gaik
Korekta: Gabriela Niemiec, Beata Wojtuś-Wawrzeń
Projekt okładki i stron tytułowych, ilustracje wykorzystane na okładce i wewnątrz książki: Ilona Błaut
Skład i łamanie: Cyprian Zadrożny
Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl
Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.
03-475 Warszawa, ul. Borowskiego 2 lok. 210
www.wydawnictwomieta.pl
tel. +48 505 636 224
ISBN 978-83-68371-71-0