Dusza pokryta bliznami. Opowieści z meekhańskiego pogranicza - Robert M Wegner - ebook

Dusza pokryta bliznami. Opowieści z meekhańskiego pogranicza ebook

Robert M. Wegner

0,0
60,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Świat się zmienia. Bóstwa znów chodzą między śmiertelnikami, używając ludzi jako narzędzi w swoich okrutnych walkach, odmieniając losy jednostek i imperiów.

Słynny oddział Górskiej Straży, Czerwone Szóstki, zostaje oskarżony o zdradę i zesłany do zamku Langre. Tam, w kamieniołomach kruszy się nie tylko skały, ale przede wszystkim dusze osadzonych.

Imperium ma większe problemy niż los pojedynczego oddziału. Uroczyska w całym Meekhanie plunęły dymem, popiołem i monstrami nie z tego świata. Powietrze i ziemia zostały skażone, ludziom grozi klęska głodu. Imperator Meekhanu – zależnie od tego, w którą z plotek się wierzy – został ranny lub zginął w walce z potworami.

Świat się zmienia, a dla niektórych – kończy.

„Opowieści z meekhańskiego pogranicza” to napisana z niezwykłym rozmachem seria o wojnach bogów i ludzi. Robert M. Wegner daje niesamowity popis twórczej wyobraźni, zachwycając jako architekt całego świata, ale też mistrz opowieści, potrafiący poruszyć historiami o honorze, braterstwie, miłości, zdradzie i walce w obliczu niepojmowalnego zła.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Robert M. Wegner Dusza pokryta bliznami. Opowieści z meekhańskiego pogranicza ISBN: 978-83-68599-07-7 Wydawca: Powergraph ul. Cegłowska 16/2 01-803 Warszawa tel. 22 834 18 25 e-mail: [email protected] Copyright © 2025 by Robert M. Wegner Copyright © 2025 by Powergraph Copyright © 2025 for the cover by Rafał Kosik Copyright © 2025 for the cover illustration by Jan Kosik Copyright © 2018-2025 for the map of Meekhan by Jolanta Dybowska Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved. PROJEKT GRAFICZNY: Jan Kosik REDAKTOR PROWADZĄCY: Kasia Sienkiewicz-Kosik REDAKCJA: Marcin Zwierzchowski KOREKTA: Maria AleksandrowWyłączna dystrybucja: Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. 22 733 50 31/32 e-mail: [email protected] www.dressler.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

Dotychczas w cyklu ukazały się:

1. Opo­wie­ści z meekhań­skiego pogra­ni­cza. Pół­noc–Połu­dnie

2. Opo­wie­ści z meekhań­skiego pogra­ni­cza. Wschód–Zachód

3. Niebo ze stali. Opo­wie­ści z meekhań­skiego pogra­ni­cza

4. Pamięć wszyst­kich słów. Opo­wie­ści z meekhań­skiego pogra­ni­cza

5. Każde mar­twe marze­nie. Opo­wie­ści z meekhań­skiego pogra­ni­cza

6. Dusza pokryta bli­znami. Opo­wie­ści z meekhań­skiego pogra­ni­cza

Rozdział 1

Padało.

Oglal Młod­szy sie­dział z drew­nianą tabliczką na kola­nach i pió­rem zasty­głym nad kawał­kiem per­ga­minu, z któ­rego tyle razy wywa­biano poprzed­nie tek­sty, że całą kartę pokry­wały szare plamy. Miał spo­rzą­dzić raport, który zosta­nie wysłany łodzią do sto­licy, ale zupeł­nie nie wie­dział, co napi­sać. W gło­wie czuł pustkę wypeł­nioną jed­no­staj­nym szu­mem.

Padało.

Cięż­kie kro­ple ude­rzały w zie­mię, plu­skały o kałuże, bęb­niły o nacią­gniętą płachtę namiotu.

Cały świat tonął w tych dźwię­kach.

Od dwu­dzie­stu trzech dni trwała pora desz­czowa, w cza­sie któ­rej padało, a zapi­ski Wiel­kiej Biblio­teki potwier­dzały to skru­pu­lat­nie, nie kró­cej niż sie­dem­dzie­siąt sześć i nie dłu­żej niż sie­dem­dzie­siąt dzie­więć dni, z czego co naj­mniej czter­dzie­ści dwa dni lało bez prze­rwy. Przez czte­ry­sta dwa­dzie­ścia sześć lat, odkąd zaczęto pro­wa­dzić regu­larne bada­nia, nie odno­to­wano ani jed­nego odstęp­stwa od tej reguły. To ozna­czało, że miał przed sobą jesz­cze pięć­dzie­siąt, może sześć­dzie­siąt dni i nocy spę­dzo­nych głów­nie na wil­got­nym posła­niu, w towa­rzy­stwie gry­zą­cego robac­twa. Na doda­tek, ponie­waż przy tej pogo­dzie w obo­zie roz­bi­tym pośrodku bagni­stego roz­le­wi­ska żyw­ność psuła się w oczach, cze­kała go także bli­żej nie­okre­ślona liczba posił­ków skła­da­ją­cych się z zawil­go­co­nych sucha­rów, nie­zbyt świe­żych owo­ców oraz mięsa, które trzeba było goto­wać tak długo, by przy­brało kon­sy­sten­cję bla­dej, kle­istej papki o mdła­wym zapa­chu i smaku.

Uczony zer­k­nął na osiem­na­ście nacięć zdo­bią­cych słu­pek namiotu. Sym­bo­li­zo­wały dni, które spę­dził tu wraz z małym oddzia­łem esumi, mło­dziut­kich żoł­nie­rzy Rodu Sło­wika, zwa­nych Pisklę­tami lub, nieco pogar­dli­wie, nie­lo­tami. Więk­szość skoń­czyła już pod­sta­wowe szko­le­nie, lecz dowódz­two uwa­żało, że są zbyt nie­do­świad­czeni, by przy­dzie­lać ich do naprawdę waż­nych zadań, więc wysłało ich tutaj, na tę dziwną, szar­paną i – jak sądzono – nie­zbyt ważną „niby-wojnę”. Oglal czuł się mię­dzy nimi niczym sędziwy sta­rzec, bo dowo­dzący resztą Ecu Fam­meh w stop­niu uhu­riego, mimo iż był naj­star­szy, miał ledwo sie­dem­na­ście lat.

Byli mu zupeł­nie obcy.

Obóz roz­bili na nie­wiel­kim wzgó­rzu, tuż przy jed­nym z bez­i­mien­nych dopły­wów Olohy, wężo­wym ruchem mean­dru­ją­cym przez poro­śniętą trawą, krze­wami i nie­licz­nymi drze­wami rów­ninę. Na imię dopływ nie zasłu­gi­wał, gdyż poza porą desz­czową była to tylko sze­roka na kilka jar­dów i głę­boka na stopę struga, pły­nąca płyt­kim paro­wem o poro­śnię­tych trawą zbo­czach. Jed­nak po roz­po­czę­ciu pory desz­czo­wej stru­myk roz­ra­stał się niczym spa­siony wąż, nie­mal co godzinę sta­jąc się szer­szy i głęb­szy, tak że po kilku dniach opa­dów bez trudu mogłyby po nim pły­wać cięż­kie kupiec­kie statki.

Gdyby było po co, oczy­wi­ście.

A dzie­sięć czy jede­na­ście dni temu – uczony nie pamię­tał już dokład­nie – woda wylała się na pobli­ską rów­ninę, obej­mu­jąc wzgó­rze, i zna­leźli się na wyspie pośród bagna, z któ­rego gdzie­nie­gdzie ster­czały pnie smut­nych drzew o oklap­nię­tych koro­nach. Mogliby stąd obser­wo­wać teren na pięć mil wokół, gdyby nie to, że nie­ustanny deszcz mocno ogra­ni­czał widocz­ność. Przez więk­szość czasu połowa mło­dych żoł­nie­rzy patro­lo­wała więc roz­le­wi­sko, pły­wa­jąc wokół obozu w ośmio­oso­bo­wej łodzi.

Bo takie mieli zada­nie.

Rola Oglala ogra­ni­czała się zaś do pisa­nia rapor­tów i nie­wcho­dze­nia innym w drogę. Był naj­mniej ważny w obo­zie, co nie raz i nie dwa dano mu odczuć. W końcu to Ecu Fam­meh i jego „łobuzy” odwa­lali tu całą robotę.

Młody Sło­wik nie­zmien­nie nazy­wał swo­ich pod­ko­mend­nych „łobu­zami”, jakby cho­dziło o bandę wyrost­ków wałę­sa­ją­cych się po han­dlo­wej dziel­nicy, pod­kra­da­ją­cych owoce ze stra­ga­nów i pod­szczy­pu­ją­cych dziew­czyny po kątach. Z początku Oglal sam tak o nich myślał, zwłasz­cza o tych kilku naj­młod­szych, pięt­na­sto­let­nich, któ­rzy cza­sem budzili w nim tkli­wość, gdy widział ich w zbyt dużych pan­cer­zach i heł­mach.

Ale te uczu­cia szybko mu minęły, gdy po roz­bi­ciu obozu „nie­loty” zaczęły ćwi­czyć. A w prze­rwach mię­dzy patro­lo­wa­niem oko­licy mło­dzi żoł­nie­rze ćwi­czyli bez wytchnie­nia, mimo wysy­sa­ją­cej siły par­nej duchoty i nie­ustan­nego desz­czu. Tre­no­wali sza­blami, włócz­niami, topo­rami i cięż­kimi szty­le­tami, upra­wiali tuviri – sztukę walki łączącą pię­ściar­stwo z zapa­sami, kop­nię­ciami i rzu­tami. A nawet dosko­na­lili strze­la­nie z łuku, choć o tej porze roku łuki były prze­cież na nic. Widział jed­nak codzien­nie, jak wzmac­niali siłę pal­ców i mię­śni, sto­jąc pod roz­piętą płachtą i szy­jąc, strzała za strzałą, w kilka wor­ków z mokrą bawełną, usta­wio­nych jeden za dru­gim. Aby utrwa­lić nawyk napi­na­nia broni z dokład­nie taką samą siłą, poci­ski musiały wbi­jać się na tę samą głę­bo­kość. Jeśli któ­re­muś z mło­dzi­ków nie powio­dła się ta sztuka, koń­czył dzień, bie­ga­jąc wokół obo­zo­wi­ska z cięż­kim pnia­kiem trzy­ma­nym nad głową.

Oglal nie znał się zbyt dobrze ani na szer­mierce, ani na łucz­nic­twie, ale widział w życiu dość, by odróż­nić pozer­stwo od praw­dzi­wej sztuki wojen­nej. A „łobuzy” to prze­cież żoł­nie­rze nie­wol­nicy Rodu Sło­wika, woj­skowa elita Bia­łego Kono­we­ryn. Zostali Wynie­sieni do służby jako dzieci, w wieku pię­ciu, sze­ściu, naj­póź­niej sied­miu lat i tra­fili w młyny ahyr, gdzie wstępne, trwa­jące dekadę szko­le­nie koń­czyła nie­spełna połowa z nich i gdzie dzień w dzień ćwi­czyli walkę i wdra­żali się do żela­znej dys­cy­pliny, resztę czasu poświę­ca­jąc na ado­ra­cję Pana Ognia. Po latach takiego mor­der­czego warun­ko­wa­nia sta­wali się świę­tymi wojow­ni­kami, goto­wymi oddać życie za swego boga i za swo­ich braci. Niczym wię­cej i niczym mniej.

Poza tym było w nich coś jesz­cze, jakaś ledwo tłu­miona eks­cy­ta­cja, pod­szyte rado­ścią ocze­ki­wa­nie na praw­dziwą walkę. Cza­sem Oglal miał wra­że­nie, że ota­cza go gro­mada wil­czych szcze­niąt, chu­dych, żyla­stych, nie­pro­por­cjo­nal­nie zbu­do­wa­nych, lecz try­ska­ją­cych dzi­kim, prze­ra­ża­ją­cym wręcz entu­zja­zmem dra­pież­ni­ków, czu­ją­cych, że lada chwila będą mogły posma­ko­wać krwi. I wtedy uświa­da­miał sobie, że ci chłopcy to nie banda weso­łych ulicz­ni­ków, lecz bestie tre­no­wane do zabi­ja­nia, które lata wycho­wa­nia w reli­gij­nym fana­ty­zmie pozba­wiły współ­czu­cia, lito­ści i innych ludz­kich odru­chów.

W takich chwi­lach prze­ra­żali go do szpiku kości.

Co gor­sza, chyba zaczy­nał cho­ro­wać. Tra­cił ape­tyt; coraz czę­ściej odda­wał swoją por­cję tego tak zwa­nego gula­szu jed­nemu z esumi i szedł do sie­bie, głodny i wstrzą­sany dresz­czami. Mło­dzi żoł­nie­rze przyj­mo­wali ten poda­ru­nek bez słowa i dzie­lili równo mię­dzy sie­bie. Na dwa­dzie­ścia dwie miski. Nie dzię­ko­wali mu, w Rodach Wojny nie uczono takich rze­czy, jak jawne oka­zy­wa­nie wdzięcz­no­ści, no i w końcu on był tylko sta­rym sadu une – liżą­cym papier, jak pogar­dli­wie nazy­wali wszyst­kich urzęd­ni­ków. Ale odkąd zaczął tak robić, znaj­do­wał jakby mniej robac­twa na posła­niu, a cza­sem dosta­wał na kola­cję kilka dodat­ko­wych sucha­rów i garść owo­ców ponad przy­dział.

Ecu Fam­meh trak­to­wał go jak psa, czyli cał­kiem zno­śnie. Po pro­stu kar­mił, poił i pil­no­wał, by biblio­te­karz nie plą­tał się przy brzegu, gdzie polo­wały dra­pieżne gady. Nie­które miały kil­ka­na­ście stóp dłu­go­ści i mogły w mgnie­niu oka wcią­gnąć czło­wieka pod wodę. Sło­wik wie­dział, że Oglal dostał zada­nie od samej Wybranki Ognia, więc nie może mu się przy­da­rzyć żaden wypa­dek, ale chyba pod­świa­do­mie obwi­niał go o to, że od wielu dni musi sie­dzieć nad brze­giem tej bagni­stej rzeki bez nazwy, zamiast ćwi­czyć w ahy­rach, przy­go­to­wu­jąc się do kolej­nych chwa­leb­nych bitew z bun­tow­ni­kami.

Pióro zadrżało i musnęło per­ga­min, zosta­wia­jąc kro­plę atra­mentu. Biblio­te­karz starł ją szyb­kim ruchem, nie bacząc, że plami rękaw, a na kar­cie poja­wiła się kolejna szara smuga, po czym wes­tchnął i odło­żył przy­bory do pisa­nia. I tak naj­bliż­sza łódź pojawi się nie wcze­śniej niż wie­czo­rem, a jego raport będzie wyglą­dał tak samo jak poprzed­nie.

Nic się nie dzieje. Deszcz wciąż pada. Nie zaob­ser­wo­wano żad­nych ruchów wro­gich sił. Z góry leci woda. Przy­ślij­cie wię­cej suchego drewna. Wszę­dzie leje. Dżun­gla jest coraz zie­leń­sza. Deszcz nawie­dza nas nie­ustan­nie. Nic się nie dzieje. Poza tym, że niebo pła­cze.

Wszystko to było prawdą. Mimo że sie­dzieli tu już tak długo i regu­lar­nie patro­lo­wali swój kawa­łek bagni­ska, ani razu nie napo­tkali bun­tow­ni­ków. Dni zaczęły zle­wać się Ogla­lowi w jed­no­litą, wypeł­nioną szu­mem desz­czu, mono­tonną otchłań. Czuł, jakby ta otchłań poże­rała go od środka; jego umysł, kar­miony od dziecka nie­zli­czoną liczbą ksiąg, poema­tów, roz­praw i trak­ta­tów filo­zo­ficz­nych z całego świata, ćwi­czony do dys­ku­sji z naj­tęż­szymi gło­wami Wiel­kiej Biblio­teki, usy­chał. Oglal miał więc coraz więk­szą ochotę wysłać raport zapeł­niony takimi bana­łami, sło­wami bez zna­cze­nia i więk­szego sensu, byle tylko ktoś w sto­licy zwró­cił uwagę na jego los albo choć poczuł się ziry­to­wany bez­czel­no­ścią uczo­nego, który utkwił na zapo­mnia­nym przez bogów poste­runku i liczył upły­wa­jące dni.

Podej­rze­wał jed­nak – i to chyba było naj­gor­sze – że i tak nikt by się nie prze­jął jego narze­ka­niem i zaka­mu­flo­wa­nym woła­niem o łaskę. Dwie trze­cie urzęd­ni­ków Wiel­kiej Biblio­teki zna­la­zło się w takiej sytu­acji jak on – po nie­szczę­snej bitwie z bun­tow­ni­kami Czar­nego Kahelle, armia Kono­we­ryn cier­piała na roz­pacz­liwy nie­do­sta­tek ludzi umie­ją­cych pisać. Z oddzia­łów Rodów Wojny wró­ciła zale­d­wie jedna trze­cia żoł­nie­rzy. Jedna trze­cia! Ni­gdy w histo­rii księ­stwa armia nie ponio­sła takich strat. Ale nie to było naj­gor­sze. Zarówno Sło­wiki, jak i Bawoły uczyły posłu­gi­wa­nia się pismem tylko ofi­ce­rów. Od stop­nia ehen­dara – dowo­dzą­cego mini­mum sześć­dzie­się­cioma żoł­nie­rzami – w górę. Reszta nie zawra­cała sobie głowy takimi głu­po­tami. W końcu żoł­nie­rze mieli się przede wszyst­kim bić, a nie stu­dio­wać poezję.

A z kor­pusu ofi­cer­skiego Sło­wi­ków wró­cił jeden na dwu­na­stu dowód­ców.

U Bawo­łów było jesz­cze gorzej.

Oglal, sie­dząc w wej­ściu do namiotu i obser­wu­jąc ścianę wody lejącą się z nieba, po raz kolejny zasta­no­wił się, czy tak duże straty wśród kadry to dowód jej nie­sły­cha­nego boha­ter­stwa, czy też potwor­nej głu­poty i błę­dów w szko­le­niu armii Kono­we­ryn.

Tak naprawdę były to jałowe myśli kogoś, kto został wyrwany z suchego i cie­płego świata ksiąg, per­ga­mi­nów oraz wie­ko­wych wolu­mi­nów i porzu­cony pośród bagien.

Zachciało mu się pła­kać.

Po tej cho­ler­nej bitwie, w cza­sie któ­rej obja­wiła się nowa potęga, nazwana przez żoł­nie­rzy Krwaw­nicą, kapłani Agara we wszyst­kich księ­stwach Dale­kiego Połu­dnia ogło­sili, że Krwaw­nica jest demo­nem. Bytem spoza Mroku, który naje­chał na święte zie­mie Pana Ognia, ciemne siły niczego bowiem tak nie nie­na­wi­dzą, jak cie­pła, świa­tła i bla­sku Wiecz­nych Pło­mieni. To ona stała za głu­pim powsta­niem nie­wol­ni­ków, zwio­dła ich i pchnęła do nie­wy­obra­żal­nych okru­cieństw, by znisz­czyć Święte Mia­sto i Naj­czci­god­niej­szą Wybrankę Pana Ognia.

To na prośbę Wybra­nej sam Agar sta­nął prze­ciw demo­nicy w bitwie i ode­pchnął jej armię tchnie­niem świę­tego ognia. Jed­nak bogo­wie zło­żyli kie­dyś przy­sięgę, że nie będą znów cho­dzić mię­dzy śmier­tel­ni­kami, gdyż ich Moc mogłaby znisz­czyć świat, więc to na bar­kach jego wier­nych wyznaw­ców spo­czął obo­wią­zek dobi­cia ran­nej bestii.

Takie wła­śnie orę­dzia wygła­szano bez prze­rwy we wszyst­kich świą­ty­niach, na miej­skich ryn­kach i w każ­dej wio­sce więk­szej niż kilka chat.

Białe Kono­we­ryn nie tłu­miło już powsta­nia nie­wol­ni­ków.

Nad­szedł czas świę­tej wojny.

Armia zbie­rała siły. Armia potrze­bo­wała infor­ma­cji. Armia cier­piała na nie­do­sta­tek ludzi, któ­rzy mogliby spo­rzą­dzać raporty, a szko­le­nie nowych ofi­ce­rów szło zbyt wolno. Posta­no­wiono więc się­gnąć po tych, któ­rzy potra­fili czy­tać i pisać, a nie mieli żad­nych innych umie­jęt­no­ści przy­dat­nych dla kraju szy­ku­ją­cego się do mor­der­czej bata­lii prze­ciw bun­tow­ni­kom i ich demo­nicz­nej wład­czyni.

Czyli takich nie­szczę­śni­ków jak on.

A w cza­sie świę­tej wojny nawet osła­wiona neu­tral­ność Wiel­kiej Biblio­teki musiała zostać odło­żona na półkę. Jej uczeni, urzęd­nicy i kopi­ści, do tej pory zwol­nieni z wszel­kich powin­no­ści wobec pań­stwa, tra­fili do oddzia­łów woj­sko­wych roz­rzu­co­nych po nie­wiel­kich poste­run­kach wzdłuż róż­nych rzek i rze­czu­łek w środ­ko­wej czę­ści kraju, by spo­rzą­dzać i wysy­łać do sto­licy raporty o ruchach wroga. Raporty, któ­rych – jak podej­rze­wał Oglal – zapewne nikt nie czy­tał, bo prze­cież tylko głu­piec uwa­żałby za istotne infor­ma­cje o jakichś nic nie­zna­czą­cych potycz­kach pośród bagien.

Och, na wszyst­kich Nie­śmier­tel­nych! Umiał mówić, pisać i czy­tać w pię­ciu języ­kach, potra­fił kali­gra­fo­wać w sze­ściu róż­nych sty­lach, ilu­mi­no­wać książki, spo­rzą­dzać tuzin rodza­jów inkau­stu, w tym trzy odporne na wodę i dwa sym­pa­tyczne, po kilku wer­sach odróż­niał poezję pół­noc­no­ge­ghij­ską od połu­dnio­wo­ge­ghij­skiej. A nawet – jako jeden z nie­licz­nych biblio­te­ka­rzy – znał histo­rię i zwy­czaje Issa­ram, któ­rzy obda­ro­wali Białe Kono­we­ryn dzi­ku­ską na tro­nie. I tkwił tutaj! W obo­zie skła­da­ją­cym się z czte­rech namio­tów i roz­pię­tej na kilku słu­pach płachty, na wysepce, która powstała tylko dla­tego, że bez­i­mienny stru­mień opił się za dużo desz­czówki, w towa­rzy­stwie dwu­dzie­stu dwóch sło­wi­czych „nie­lo­tów”, nie­na­wi­dzą­cych swo­jego zada­nia rów­nie mocno jak on.

Gdyby zamiast stu­dio­wać histo­rię, nauczył się opie­rzać strzały albo szyć buty, sie­działby teraz w domu z żoną i dziećmi, pijąc wino i śmie­jąc się z uczo­nych głup­ców mok­ną­cych na bagnach.

Bo ta wojna, święta czy nie, była inna od wszyst­kich toczo­nych na Dale­kim Połu­dniu od stu­leci.

Nor­mal­nie pora desz­czowa była cza­sem zawie­sze­nia wszel­kich dzia­łań. Gdy przy­cho­dziła, cen­tralne zie­mie Kono­we­ryn, wschod­nia Kam­be­hia, pół­nocne Wahesi i więk­szość Geghii Pół­noc­nego sta­wały się nie­prze­jezdne. Pola uprawne i łąki nasią­kały wodą do tego stop­nia, że czło­wiek zapa­dał się w roz­mo­kłą zie­mię po kolana. Lasy, nawet te okieł­znane przez ludzi, piły wil­goć i rosły jak sza­lone. Drogi mię­dzy mia­stami zamie­niały się w wąskie gro­ble oto­czone grzą­skimi tere­nami, prace rolne zamie­rały, towary pro­du­ko­wane przez rze­mieśl­ni­ków zapeł­niały maga­zyny w mia­stach, a kara­wany kupiec­kie cze­kały na lep­szy czas, by znów wyru­szyć. Armia najeż­dża­jąca sąsiedni kraj nie mia­łaby gdzie roz­bić obozu, nie potra­fi­łaby się pozbyć wil­goci z ubrań, sprzętu i żyw­no­ści ani roz­pa­lić ognia. Zdo­by­cie lub dostar­cze­nie woj­sku zaopa­trze­nia sta­wało się kosz­ma­rem. Kawa­le­ria i sło­nie grzę­zły, ziemne szańce zmie­niały się w sterty błocka. Dowolny teren można było utrzy­mać nie­wiel­kimi siłami, po czym wystar­czyło tylko sie­dzieć i patrzeć, jak dyzen­te­ria i dur zbie­rają śmier­telne żniwo wśród napast­ni­ków.

I dla­tego Deana d’Kllean, za radą oca­la­łych ofi­ce­rów, posta­no­wiła prze­cze­kać porę desz­czów, by dopiero po niej ude­rzyć na zachód i dobić Krwaw­nicę. Liczono na to, że straty, jakie ponio­sła armia nie­wol­ni­ków w wyniku gniewu Pana Ognia, nie pozwolą jej odzy­skać sił, a nad­cho­dzące ulewy dodat­kowo zdzie­siąt­kują bun­tow­ni­ków gło­dem i cho­ro­bami.

Zresztą Wybrana nie miała wiel­kiego wyboru – woj­ska nie wyciąga się z sakwy na zawo­ła­nie. Białe Kono­we­ryn potrze­bo­wało czasu na uzu­peł­nie­nie sił, reor­ga­ni­za­cję i zawar­cie nowych soju­szy. Oglal z nostal­gią wspo­mi­nał gorące dys­ku­sje, jakie toczył z innymi biblio­te­ka­rzami od chwili, gdy Wybrana wyszła z Oka. Był w końcu – jak jego ojciec Oglal z Fyz – znawcą Issa­ram, więc każda jego opi­nia o spo­so­bie myśle­nia Deany d’Kllean sta­wała się nie­pod­wa­żalną prawdą. W tych wspa­nia­łych dniach kon­tak­to­wali się z nim nie tylko inni uczeni, ale także ary­sto­kraci, ważni człon­ko­wie cechów rze­mieśl­ni­czych i gil­dii kupiec­kich, mago­wie i kapłani, a nawet amba­sa­do­rzy sąsied­nich księstw.

Przez pra­wie dwa mie­siące upa­jał się swoją nagłą waż­no­ścią.

Lecz nawet on nie potra­fił prze­wi­dzieć, że roz­kaz z pałacu wyśle go i więk­szość jego kole­gów wprost na pierw­szą linię tej dzi­wacz­nej nowej wojny.

Bo Krwaw­nica zmie­niła reguły pro­wa­dze­nia walk w porze desz­czo­wej.

A wszystko zaczęło się od Pomwe, głu­piego Pomwe, które naj­pierw wymor­do­wało swo­ich nie­wol­ni­ków, a potem weszło w nie­zwy­kły sojusz z nie­do­bit­kami Geghij­czy­ków pod dowódz­twem księ­cia Han­tara Seh­ra­wina. Po bitwie z Krwa­wym Kahelle, obja­wie­niu się demo­nicy i inter­wen­cji Agara resztki armii nie­wol­ni­ków wyco­fały się spod mia­sta, ucie­ka­jąc do dżun­gli. Han­tar Seh­ra­win natych­miast wraz ze swo­imi żoł­nie­rzami poma­sze­ro­wał do Bia­łego Kono­we­ryn, gdzie padł do stóp Deany d’Kllean, żebrząc o łaskę. Miał powody do stra­chu, bo jak dono­sili szpie­dzy, jego stry­jeczny brat zbie­rał siły i szy­ko­wał się do prze­ję­cia wła­dzy w Geghii Pół­noc­nym.

Wybrana pozwo­liła mu wyna­jąć statki i popły­nąć do domu, wkrótce też nade­szły wie­ści, że całe tam­tej­sze księ­stwo dzieli się na frak­cje i szy­kuje do bra­to­bój­czej walki. Pano­wało powszechne prze­ko­na­nie, że bunt został zdła­wiony, a Kono­we­ryn musi tylko poza­mia­tać we wła­snym domu, więc można wró­cić do wspa­nia­łej tra­dy­cji wbi­ja­nia sobie noży w plecy i wska­ki­wa­nia na lepiące się od krwi trony.

A potem gruch­nęła wieść, że Pomwe padło.

Przy­nie­śli ją kupcy, któ­rym udało się w ostat­niej chwili uciec rzeką. Ich opo­wieść była jed­nak tak dziwna, że począt­kowo uznano ją za kłam­stwo.

Według rela­cji ucie­ki­nie­rów, po dopro­wa­dze­niu ulic do porządku, otwar­ciu portu i wzno­wie­niu han­dlu urzą­dzono w mie­ście kil­ku­dniowe święto, by uczcić zarówno koniec oblę­że­nia, jak i odej­ście geghij­skich sojusz­ni­ków, za któ­rymi nikt nie prze­pa­dał. Poza tym, jak mówili zło­śliwi, tam­tej­sza Rada Mia­sta chciała uspo­koić nie tylko bie­dotę, ale także cechy rze­mieśl­ni­cze, które ponio­sły duże straty w cza­sie walk.

Wino lało się więc stru­mie­niami, pie­czono góry mięs, tań­czono, śmiano się, pła­kano, dzię­ko­wano Panu Ognia i urzą­dzano urą­ga­jące wszel­kiej przy­zwo­ito­ści orgie. Mia­sto zmy­wało z sie­bie strach i obez­wład­nia­jące prze­ra­że­nie, które towa­rzy­szyło miesz­kań­com w cza­sie oblę­że­nia, znik­nął wresz­cie lęk przed zemstą za tysiące wymor­do­wa­nych na początku rebe­lii nie­wol­nych.

A wtedy, trze­ciego dnia pijań­stwa, o świ­cie nie­spo­dzie­wa­nie zadęły rogi i zadud­niły gongi. Bun­tow­nicy wró­cili! Z dżun­gli wyło­niły się oddziały nie­wol­ni­ków liczne niczym armia leśnych mró­wek, i z mar­szu ude­rzyły na mury. Ata­ku­jący bie­gli przed sie­bie z dra­bi­nami i linami, jakby brali udział w jakimś wyścigu, i nie­ważne, ilu padło od strzał, reszta parła naprzód. Zresztą łucz­ni­ków na blan­kach i wie­żach było nie­wielu, bo więk­szość kon­tyn­gentu Bawo­łów zna­la­zła się bez pan­ce­rzy i broni w tłu­mie świę­tu­ją­cym zwy­cię­stwo. Zanim zdą­żyli dotrzeć do zbro­jowni, dra­biny i haki stuk­nęły o blanki i roz­po­czął się szturm.

Pomwe ogar­nął chaos. Pijany tłum mio­tał się na wszyst­kie strony, kor­ku­jąc ulice, tra­tu­jąc się w panice, roz­wa­la­jąc stra­gany i wznie­ca­jąc pożary. Prawda wyglą­dała tak, że mia­sto upa­dło, zanim zdo­byto jego mury i otwarto bramy.

Ani wojow­nicy Rodu Wojny, ani ci z miesz­kań­ców, któ­rzy się­gnęli po broń, nie zdo­łali zatrzy­mać ataku, bo nie­wol­nicy w jed­nej chwili ude­rzyli na całej dłu­go­ści obwa­ro­wań. A wal­czyli jak sza­leńcy. Nie­ważne, ile dłoni odrą­bano i ile głów roz­wa­lono, wciąż sztur­mo­wali. Aż w końcu cienka linia obroń­ców zała­mała się i bun­tow­nicy wtar­gnęli na ulice.

Ale nie zabi­jali. Brali żyw­cem męż­czyzn, kobiety, dzieci, a nawet pró­bu­jące wal­czyć aż do śmierci Bawoły.

W chwili gdy masa ata­ku­ją­cych prze­lała się nad blan­kami, kilka kupiec­kich stat­ków pró­bo­wało uciec. Tylko jed­nej barce się to udało, reszta albo nie zdo­łała odbić od brzegu, albo poszła na dno, zato­piona przez spa­ni­ko­wany tłum.

Infor­ma­cje te wstrzą­snęły naj­pierw wła­dzami Nowego Nurotu, a potem sto­licy. By je potwier­dzić, wysłano natych­miast trzy szyb­kie statki patro­lowe obsa­dzone przez pełny bry­tah Bawo­łów, chcąc zdą­żyć przed nadej­ściem desz­czów. Wró­ciły na kilka dni przed pierw­szymi opa­dami, przy­wo­żąc nie­po­ko­jące wie­ści i ostat­niego ucie­ki­niera z Pomwe.

Nie zdo­łali dotrzeć w pobliże mia­sta. Dwa­dzie­ścia pięć mil przed nim rzekę prze­gro­dzono rzę­dami pali wbi­tych w dno, mię­dzy któ­rymi powią­zano łodzie i tra­twy. Gdy Bawoły pod­pły­nęły do tego pry­mi­tyw­nego mostu pon­to­no­wego, zaro­iło się na nim od bun­tow­ni­ków, a kono­wer­skie statki zasy­pano strza­łami, kamie­niami i garn­kami z pło­nącą smołą.

Pierw­szy okręt, który spró­bo­wał sta­ra­no­wać prze­szkodę, roz­darł kadłub i w kilka chwil poszedł na dno.

Pozo­stałe zawró­ciły.

W dro­dze powrot­nej zna­leźli dry­fu­ją­cego na ster­cie szcząt­ków mło­dego męż­czy­znę, który ledwo dawał znaki życia.

Nazy­wał się Elu­wa­nor Acho­noh i mimo tak wymyśl­nego imie­nia oka­zał się zwy­kłym cze­lad­ni­kiem gar­bar­skim z Pomwe. Ukry­wa­jąc się pod stertą śmier­dzą­cych skór, prze­żył zdo­by­cie mia­sta i to, co nastą­piło póź­niej. Jego opo­wieść uznano wpierw za objawy sza­leń­stwa. Według gar­ba­rza wszyst­kich miesz­kań­ców mia­sta spę­tano i już w godzinę po usta­niu oporu zaczął się ponury rytuał. Więź­niów zacią­gano na rynek, na mniej­sze place, a nawet na skrzy­żo­wa­nia szer­szych ulic, gdzie w koszach z pło­ną­cymi węglami nagrze­wały się nie­wol­ni­cze obroże brud­nych. Zwią­za­nych Pomweń­czy­ków rzu­cano na kolana i na kilka chwil zakła­dano im na szyje roz­ża­rzone do czer­wo­no­ści żelazo. Wycia, jęki, pła­cze i bła­ga­nia o litość wypeł­niały ulice, a swąd przy­pa­la­nej skóry uno­sił się w powie­trzu przez wiele godzin.

Póź­niej popa­rzo­nych zabie­rano na bok, gdzie sia­dali na ziemi, ogar­nięci dziwną obo­jęt­no­ścią, wpa­tru­jąc się w bruk szkla­nym wzro­kiem.

Trze­ciego dnia – zakli­nał się Elu­wa­nor Acho­noh – część z nich brała udział w chwy­ta­niu i pięt­no­wa­niu reszty miesz­czan. Przy­się­gał też, że widział nawet Bawoły w peł­nym uzbro­je­niu spa­ce­ru­jące po uli­cach i poma­ga­jące w wyła­py­wa­niu resz­tek ukry­wa­ją­cych się miesz­kań­ców.

Nie nosili już wię­zów i swo­bod­nie poru­szali się mię­dzy nie­wol­ni­kami.

Młody rze­mieśl­nik uciekł po kilku dniach ukry­wa­nia się, gdy według jego zeznań, nie­mal wszy­scy Pomweń­czycy zostali już ozna­czeni gorą­cym żela­zem. Nocą dotarł do rzeki i ryzy­ku­jąc życie w pasz­czach wod­nych gadów, ruszył wpław na drugi brzeg. Wiele dni wędro­wał wzdłuż koryta, żywiąc się byle czym i kry­jąc na każdy podej­rzany sze­lest, aż wresz­cie tra­fił na porzu­coną łódź. Pró­bo­wał nią popły­nąć, lecz utknął na zapo­rze prze­gra­dza­ją­cej Tos. Obszedł ją brze­giem i kilka mil poni­żej zbu­do­wał z powią­za­nych lia­nami kawał­ków drewna pry­mi­tywną tra­twę, którą ruszył dalej, zda­jąc się na prąd i łaskę Agara.

Stra­cił wszyst­kie siły i całą nadzieję, gdy dostrze­żono go ze stat­ków z Kono­we­ryn.

Opo­wieść ucie­ki­niera wzbu­dziła zro­zu­miałe zdu­mie­nie i nie­do­wie­rza­nie. Oglal zapo­znał się z nią, bo Wiel­kiej Biblio­tece naka­zano poszu­ki­wa­nie w sta­rych pismach wyja­śnie­nia wyda­rzeń z Pomwe. Po wni­kli­wych bada­niach wszy­scy zgod­nie orze­kli, że gar­barz albo fan­ta­zjuje, albo osza­lał.

Biblio­te­karz znów wró­cił do tych dni, które spę­dził w sto­licy, oto­czony sławą i sza­cun­kiem należ­nym uczo­nemu.

Wszystko to dobie­gło końca, gdy Krwaw­nica ude­rzyła ponow­nie.

Rozdział 2

Kailean prze­cią­gnęła się, czu­jąc, jak prze­ście­ra­dło lepi jej się do skóry. Ohyda. Za oknem lało i mimo poranka było duszno jak w łaźni paro­wej. Do tej pory sądziła, że wie już, co to zna­czy połu­dniowy kli­mat, z upa­łem i wil­got­no­ścią, które spra­wiały, że wszyst­kie ubra­nia zda­wały się nie­do­su­szone, ale ostat­nie dni, gdy deszcz padał bez chwili prze­rwy, a powie­trze nawet nie drgnęło, nauczyły ją jed­nej rze­czy o Bia­łym Kono­we­ryn.

To nie jest kraj stwo­rzony dla nor­mal­nych ludzi.

Gdyby wie­działa, jak wygląda pora desz­czowa w tym prze­klę­tym miej­scu, ubła­ga­łaby Laskol­nyka, żeby wziął ją ze sobą, gdy na roz­kaz cesa­rza wyru­szał do Meekhanu. Albo zabra­łaby się do domu pierw­szym stat­kiem, jaki wypły­wał na Pół­noc.

Teraz nie miała już nawet takiej szansy, bo o tej porze roku statki stały mar­two w base­nie por­to­wym, cze­ka­jąc na koniec sztor­mów sza­le­ją­cych na oce­anie.

Otwo­rzyła oczy. Ota­czał ją praw­dziwy prze­pych. Jej łóżko zro­biono z kilku gatun­ków cen­nego drewna, zdo­bio­nego macicą per­łową i kamie­niami. Leżała na mięk­kim jak puch mate­racu, pod lekką, baweł­nianą narzutą hafto­waną w kwiaty i motyle. Moski­tiera ota­czała ją deli­katną mgiełką jedwa­biu tka­nego cie­niej niż paję­cza sieć. Taki mate­riał byłby w Meekha­nie cen­niej­szy od złota, a tu uży­wano go do ochrony przed robac­twem, któ­remu naj­wy­raź­niej deszcz nie prze­szka­dzał.

Lecz mimo że miała sypial­nię pasu­jącą do roz­pusz­czo­nej ksią­żę­cej córeczki, wcale nie wysy­piała się dobrze. Nawie­dzały ją kosz­mary o dusze­niu i tonię­ciu, pociła się, nawet leżąc pod cienką bawełną, budziła co chwila, po czym znów zapa­dała w nie­spo­kojny pół­sen.

Na doda­tek wciąż bolały ją mię­śnie po wczo­raj­szych ćwi­cze­niach i mimo wie­czor­nej kąpieli czuła się, jakby dopiero co skoń­czyła zażartą walkę na śmierć i życie.

Leżała nie­ru­chomo, zbie­ra­jąc siły. Każda kolejna tutej­sza noc bar­dziej dawała jej w kość, każdy pora­nek wyda­wał się trud­niej­szy. A ten nie­ustan­nie pada­jący deszcz spra­wiał, że miała ochotę kogoś zamor­do­wać.

Gdy­byż tylko mor­do­wa­nie nie było zwią­zane z wysił­kiem, a wysi­łek z poce­niem się.

Tę kom­natę miała tylko dla sie­bie. Dag i Lea rów­nież dostały wła­sne pokoje, i tak było nawet lepiej. Pierw­szą noc, jak czę­sto robiły w obcym miej­scu, pró­bo­wały spę­dzić razem, w jed­nym łóżku. Oka­zało się to błę­dem. W tej tem­pe­ra­tu­rze i wil­got­no­ści czło­wiek nie powi­nien przy­tu­lać się do kogoś innego. W żad­nym przy­padku i za żadne skarby świata.

Nauczyła się kłaść do łóżka nago, zakła­dać moski­tierę tak, by nie dać naj­mniej­szej szansy natręt­nym owa­dom, przy­kry­wać cienką bawełną lub lnem. Nie nauczyła się tylko zasy­piać na życze­nie, jak potra­fiła to zro­bić w domu, na ziemi, z koń­ską derką pod tył­kiem i sio­dłem zamiast poduszki pod głową.

Wstała nie­chęt­nie, odgar­nęła moski­tierę i pode­szła do miski z wodą. Obmyła się z grub­sza miękką gąbką, wytarła, czu­jąc, jak od razu skóra na powrót pokrywa się war­stewką potu.

Szybko wło­żyła swoje rze­czy, łącząc styl pół­noc­nej bar­ba­rzynki, jak nazwała go Varala z Omeru, z kono­wer­skim. Górę jej stroju sta­no­wiła biała bluzka z krót­kimi, bufia­stymi ręka­wami i mięk­kim koł­nie­rzem – coś, czemu naj­bli­żej było do rze­czy, jakie nosiła w domu – spięta sze­ro­kim gor­se­to­wym pasem, dół zaś to kilka luź­nych, wście­kle kolo­ro­wych spód­nic, nie­krę­pu­ją­cych ruchów i nie­od­sła­nia­ją­cych zbyt wiele, nawet gdy robiła daleki wypad w cza­sie ćwi­czeń z sza­blą.

Albo gdyby naszła ją ochota kogoś kop­nąć.

Tak jak miała wielką chętkę kop­nąć Varalę, gdy oka­zało się, że ta aro­gancka, zadzie­ra­jąca nosa kobieta kazała spa­lić wszyst­kie ubra­nia Kailean, Dag i Lei, ledwo dziew­czyny poja­wiły się w pałacu. Co prawda więk­szość z tych rze­czy i tak nada­wała się do wyrzu­ce­nia, ale do licha, Kailean miała tam dwie ulu­bione koszule i parę cał­kiem dobrych weł­nia­nych skar­pet, które mogłyby jej posłu­żyć jesz­cze dłu­gie lata, gdy tylko wróci w strony stwo­rzone dla nor­mal­nych ludzi. Wystar­czy­łoby jedy­nie wysta­wić je nocą na mróz, żeby zabić wszy.

Gdyby pierw­sza nałoż­nica ośmie­liła się tknąć jej sza­blę albo łuk, pola­łaby się krew.

Z powodu utraty swo­ich ubrań została zmu­szona do nosze­nia bab­skich fata­łasz­ków dostar­czo­nych przez służbę pałacu. Z mściwą satys­fak­cją odkryła jed­nak, że jej dobór kolo­rów i sty­lów dopro­wa­dza Varalę do bólu głowy, a na doda­tek ku wła­snemu zdzi­wie­niu stwier­dziła, że wła­ści­wie podoba jej się wkła­da­nie bogato hafto­wa­nych, bar­wio­nych w jaskrawe kolory stro­jów.

Po latach cho­dze­nia w spodniach krzy­kliwe spód­nice i sukienki były dla niej olśnie­wa­jąco bun­tow­ni­cze i nie­po­korne. Poza tym, i tak zaraz zamó­wiła sobie dwie pary mod­nych tutaj kawa­le­ryj­skich sza­ra­wa­rów, ale wkła­dała je tylko wtedy, gdy wybie­rała się pojeź­dzić na Tory­nie.

Na szczę­ście nikt nie miał żad­nych obiek­cji co do tego, że czę­sto cho­dzi z sza­blą, bo w tej czę­ści pałacu, zwa­nej Domem Kobiet, broń była powszechna. Część słu­żą­cych nosiła krót­kie sza­ble albo kordy, a zakrzy­wione noże i ukryte w fał­dach sukien szty­lety sta­no­wiły zwy­kły doda­tek do odzieży tych, które wolały coś mniej rzu­ca­ją­cego się w oczy. Cięż­kie włócz­nie, mie­cze, topory i dłu­gie tasaki zaj­mo­wały miej­sca na ścia­nach w co dru­giej kom­na­cie i kory­ta­rzu, dzi­wacz­nie kon­tra­stu­jąc z wiszą­cymi obok obra­zami peł­nymi kwia­tów, anty­lop, ptasz­ków, zacho­dów słońca i łagod­nych pej­zaży.

Kailean poznała już histo­rię ataku na pałac i rzezi, jaką urzą­dził tu jeden z Rodów Wojny, więc nie dzi­wiła się takim zwy­cza­jom. Ani temu, że każda z tutej­szych kobiet poświęca godzinę rano i wie­czo­rem na ćwi­cze­nia pod okiem jed­nej z issar­skich straż­ni­czek Domu. Sama z nimi ćwi­czyła i dla­tego tak bolały ją mię­śnie. Naj­wy­raź­niej to, że na początku zna­jo­mo­ści pochwa­liła się, iż umie robić sza­blą, nie było dobrym pomy­słem, bo Amwer i Bah­me­ria wzięły to sobie do serca i wyci­skały z niej siódme poty.

Z ich star­szą towa­rzyszką, Rash y’Wannu, Kailean ni­gdy jesz­cze nie ćwi­czyła, ale tamta była podobno mistrzy­nią nad mistrzy­nie i trzeba było spe­cjal­nie się zasłu­żyć, by raczyła prze­trze­pać ci skórę.

Nie­mniej codzienne tre­ningi pozwa­lały jej zmę­czyć się przed nocą. I nie roz­tyć, co nie byłoby trudne w miej­scu, gdzie na każde zawo­ła­nie miała tace pełne słod­ko­ści.

No i, szcze­rze powie­dziaw­szy, polu­biła te zama­sko­wane kobiety. Wszyst­kie trzy od lat pro­wa­dziły kara­wany meekhań­skich kup­ców przez pusty­nie, więc cał­kiem zno­śnie posłu­gi­wały się meekhem. Gdy oka­zało się, że dziew­czyny z cza­ar­danu zaj­mują się czymś bar­dzo podob­nym do zaję­cia issar­skich straż­ni­czek, szybko prze­ła­mano lody. Umie­jęt­no­ści posłu­gi­wa­nia się sza­blami Kailean i Dagheny wzbu­dziły pewne uzna­nie, a Lea poko­nała nawet Rash w strze­la­niu z łuku, za co została nagro­dzona oszczęd­nymi, ale szcze­rymi pochwa­łami. Czę­sto wie­czo­rem sia­dały w szóstkę i opo­wia­dały sobie histo­rie swo­ich podróży i przy­gód. Oraz plot­ko­wały o pała­co­wych spra­wach, poli­tyce, powsta­niu nie­wol­ni­ków, które zmie­niło się w tę dzi­waczną wojnę na bagnach, tutej­szych okrop­nych zwy­cza­jach, modzie, jedze­niu, a cza­sem nawet o męż­czy­znach i o tym, jakie to musi być paskudne mieć przy tej ducho­cie jed­nego z nich w łóżku.

Lubiła te wie­czorne spo­tka­nia i poga­du­chy, mimo że ni­gdy nie widziała twa­rzy żad­nej ze swo­ich nowych zna­jo­mych.

W cza­sie ćwi­czeń nie wzy­wała Ber­de­tha. Raz, że byłoby to haniebne oszu­stwo, a dwa, bo kha-dar, zanim powę­dro­wał magicz­nymi por­ta­lami do Meekhanu, powie­dział im wyraź­nie, aby uni­kały afi­szo­wa­nia się ze swo­imi talen­tami. Daghena miała zakaz zabaw z duchami i ple­mien­nego cza­ro­wa­nia, Lea nie powinna pod­słu­chi­wać, Janne wzy­wać pta­ków, a Koci­miętka – korzy­stać ze swo­jej zdol­no­ści zmiany w wiel­kiego lwa.

To mogło być dla nich nie­bez­pieczne, w końcu gościły w miej­scu, w któ­rym to kapłani Pana Ognia decy­do­wali, jaka magia jest, a jaka nie jest akcep­to­wana. Pod wie­loma wzglę­dami ich poglądy były bar­dziej fana­tyczne i nie­to­le­ran­cyjne niż meekhań­ski Wielki Kodeks, a w tej chwili więk­szość z nich sku­piała swoją uwagę na Domu Kobiet.

Bo w Domu Kobiet rezy­do­wał naj­więk­szy skarb Bia­łego Kono­we­ryn – Deana d’Kllean, Wybrana, Bło­go­sła­wiona przez Ogień, Naczy­nie Gniewu Agara, Nasza Pani Stą­pa­jąca po Popio­łach Grzesz­ni­ków, Żar Wypa­la­jący Wszyst­kie Nie­go­dzi­wo­ści Świata i tak dalej. Przy­domki tej kobiety mno­żyły się jak osza­lałe kró­liki i każdy był bar­dziej wyszu­kany od poprzed­niego.

Na doda­tek była w ciąży, jak gło­siły plotki – z samym Panem Ognia. A to zna­czyło, że wszy­scy lojalni kapłani i cza­row­nicy dzień i noc spraw­dzali, czy ktoś w pobliżu Wybra­nej nie upra­wia jakiejś podej­rza­nej magii.

Ber­deth musiał sobie radzić sam.

Męska część cza­ar­danu i tak miała się lepiej, bo Koci­miętka, Janne i reszta, odmó­wiw­szy gościny w pałacu, spę­dzali czas w kara­wan­se­raju pod mia­stem, pijąc, gra­jąc w kości i zapewne dra­piąc się po tył­kach przy pusz­cza­niu bąków. Nie musieli przej­mo­wać się tym, że ktoś bez prze­rwy patrzy im na ręce. Szczę­ścia­rze.

Z dru­giej strony dziew­czyny odwie­dziły ich tam już kilka razy, żeby poga­dać o tym, co dzieje się w księ­stwie i usta­lić plany naj­szyb­szego powrotu do Impe­rium, i za każ­dym razem stwier­dzały, że jed­nak wolą czy­ste łóżka i dostęp do wanny z gorącą wodą niż zawszone mate­race i smród wiel­błą­dzich odcho­dów. Chciały czuć się roz­piesz­czane przy­naj­mniej przez jakiś czas.

Kailean skoń­czyła się ubie­rać, zaplo­tła włosy w nie­sforny war­kocz – kolejna rzecz, która draż­niła Varalę – jesz­cze raz obmyła twarz i przej­rzała się w małym lustrze. Ostatni mie­siąc, w cza­sie któ­rego słońce nie wyglą­dało zza chmur, pozwo­lił jej pozbyć się opa­le­ni­zny i znów robiła się bla­do­ró­żowa. Usły­szała już nawet kilka kom­ple­men­tów na temat swo­jej cery, głów­nie od kobiet, które chciały wie­dzieć, jakich kosme­ty­ków używa. Nie­które chyba nie wie­rzyły, że żad­nych.

Uśmiech­nęła się lekko. W miarę jak kolejna kiep­sko prze­spana noc sta­wała się tylko wspo­mnie­niem, nastrój też się jej popra­wiał.

Mimo wszystko dobrze było spać w czy­stej pościeli, codzien­nie zmie­niać ubra­nia na świeżo wyprane, jeść i pić do syta. Dobrze było móc ćwi­czyć szer­mierkę z kimś, kto poka­zał jej kilka naprawdę zaska­ku­ją­cych sztu­czek, spo­ty­kać się i gadać o wszyst­kim i niczym z issar­skimi wojow­nicz­kami i nie mar­twić się o to, gdzie będzie się spało i co jadło następ­nego dnia.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki