Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
W alternatywnej rzeczywistości XIX wieku świat zamarzł.
Ludzkość jeszcze nie nasyciła się osiągnięciami rewolucji przemysłowej, a już stanęła wobec apokalipsy.
Ciepło, pozyskiwane z Generatorów, stało się najcenniejszym surowcem.
Walka o przetrwanie to walka o zbudowanie nowego świata.
W każdej ze skupionych wokół Generatorów społeczności od nowa wykuwają się wszystkie zasady: języka, prawa, kultury, religii, ekonomii.
Czy jest sens przestrzegać innych reguł niż te, które zapewnią przetrwanie?
A jeśli przetrwamy – co ten nowy świat uczyni z naszym człowieczeństwem?
Nagradzani autorzy – Jakub Nowak, Anna Kańtoch, Robert M. Wegner i Janusz Cyran – czterema minipowieściami wprowadzają nas w steampunkowe realia bestsellerowej gry Frostpunk.
Książka została wzbogacona tekstem Jakuba Stokalskiego, głównego projektanta i współreżysera gier Frostpunk i Frostpunk 2, oraz esejem Jacka Dukaja.
Witamy w uniwersum Frostpunka.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 16 godz. 57 min
Lektor: Jakub Nowak, Anna Kańtoch, Janusz Cyran i Robert M. Wegner
Data ważności licencji: 9/25/2029
Gry komputerowe to najbardziej masowa część współczesnej kultury. Jak stwierdza Jacek Dukaj, docierają one do milionów odbiorców, a książki – do tysięcy. Zapewne podobne proporcje ustalą się w przypadku Frostpunka. Mimo tej świadomości czworo pisarzy przyjęło wyzwanie i podjęło grę ze światem zaprojektowanym przez 11 bit studios. Wynik tej rozgrywki potwierdza, że człowiek żyje w kulturze i przez kulturę. Jako przedstawiciel gatunku symbolicznego posługuje się opowieściami, by nadać sens swoim emocjom i doświadczeniom. Niezależnie od tego, czy źródłem tych przeżyć są zmagania ze światem realnym, czy z rzeczywistością wykreowaną w metaversum, potrzebny jest opisany przez Olgę Tokarczuk czuły narrator. To on uruchamia u czytelnika szczególny rodzaj wyobraźni niezbędnej do tego, by móc współodczuwać ze światem i być jego podmiotową częścią. Dzięki takiej wyobraźni można przetrwać nawet największy chłód.
Edwin Bendyk
Nie pamiętam antologii opowiadań fantastycznych, która byłaby tak emocjonująca i intelektualnie pożywna.
Wartką akcję wszystkich zgromadzonych historii podbijają zawsze aktualne pytania: kim jesteśmy? skąd się bierze zło? jak mogę siebie ocalić?
Dla mnie, jako gracza i czytelnika, spotkanie z tą książką było wyjątkową przygodą – doskonała gra zarezonowała w wyobraźni najlepszych autorek i autorów polskiej fantastyki.
Łukasz Orbitowski
Czwórka wyśmienitych pisarzy zanurzyła się w świat wiecznej zimy. Wszyscy podeszli do tematu zgoła inaczej, ale ich opowieści łączy jedno: dramatyczna przemiana, jaka zachodzi w ludziach na co dzień desperacko walczących o przeżycie. I jest to napisane tak przejmująco, autentycznie i po prostu dobrze, że niemal dosłownie mrozi krew w żyłach! Istna gratka dla fanów Frostpunka – i nie tylko.
Magdalena Kucenty
Frostpunk. Antologia jest literacką podróżą przez transmedialne światy, w której odwieczny żywioł opowiadania wchodzi w dialog z cyfrową kulturą popularną. Ciepłe mięso to krótka powieść, która okazała się dla mnie przygodą – zabrała mnie daleko na północ, w mróz i mrok, i pod lód, ku miejscom, w których dosłyszeć można dziewiętnastowieczne protestanckie psalmy, szanty wielorybników, rewolucyjne odezwy robotników fabrycznych i najstarsze ze wszystkich historii, których sedno stanowi pradawna mądrość mitu. Serca mitów biją mocno i równo, one nie zamarzają.
Jakub Nowak
Zawsze lubiłam zarówno steampunk, jak i daleką Północ, nic więc dziwnego, że połączeniu jednego z drugim nie mogłam się oprzeć. Zwłaszcza że Frostpunk to nie tylko zaawansowana technologia wiktoriańskiego świata, śnieg i mróz, ale także skomplikowana polityka, emocje związane z walką o przetrwanie i tajemnice rozległych lodowych przestrzeni, gdzie nie stanęła ludzka stopa.
Anna Kańtoch
Największą niespodzianką dla mnie, gdy odkrywałem świat Frostpunka, było to, jak bardzo uniwersalne historie drzemią tuż pod jego pokrytą lodem skórą.
Robert M. Wegner
Jak można podjąć rozmowę z dawno nieżyjącym pisarzem? Oczywiście pisząc, a jeszcze lepiej, jeśli postawi się go przy tym w sytuacji, w której jego sposób myślenia, taki jaki był, zostanie poddany próbie. Rzeczywisty pan Wells wybrał się do sowieckiej Rosji, by przeprowadzić wywiad z jej władcą. Okrutny świat Frostpunka, z jego bezwzględnymi eksperymentami społecznymi i politycznymi kalkulacjami, gdzie rozlewana krew krzepnie w locie, jest dla tego wizjonera odpowiednim miejscem pośmiertnego doświadczenia.
Janusz Cyran
Ludzkość od zawsze tworzy fantastyczne światy. Od Gilgamesza i Odysei po Władcę pierścieni i Doktora Who fascynuje nas świat inny niż nasz. Dlaczego?
Jesteśmy gatunkiem zaklętym ciekawością. Od najstarszych malunków naskalnych po mitologie spekulatywnej fizyki teoretycznej chcemy widzieć więcej, poza to, co dotyczy nas bezpośrednio, tu i teraz; czujemy, że jest coś więcej. Świat woła o znaczenia. Ewolucja uczyniła z naszych mózgów maszynki do nadawania sensu. Światy wyobrażone są więc realizacją w kulturze tego ewolucyjnego pędu do tworzenia konstrukcji tłumaczących to, co widzimy i czujemy, albo co wydaje nam się, że widzimy i czujemy. Wołają obietnicą jeśli nie zrozumienia, to chociaż wyobrażenia sobie, dlaczego jesteśmy tacy, jacy jesteśmy – oraz jacy moglibyśmy być. Jaka kultura, wartości cywilizacyjne mogłyby nam przyświecać. Jak mogłyby wyglądać etyka i moralność. Fikcja może rzucić światło na naszą wiecznie wymykającą się jasnej definicji ludzką naturę.
Przeznaczenie czy wola? Jednostka czy kolektyw? Natura czy wychowanie? To pytania, które odbijają się echem w opowieściach naszej cywilizacji od dramatów greckich po Gwiezdne wojny.
Dziś może bardziej niż kiedykolwiek w światy wyobrażone wciąga nas zwykła nuda. Kultura każąca szukać coraz mocniejszych przeżyć kusi wyrazistymi emocjami. A gdzie można przeżyć coś bardziej przejmującego niż w świecie, który stworzony został w celu dostarczania emocji?
Być może najciekawszym sposobem faktycznego zrozumienia głębokich zasad cywilizacyjnych jest następujące ćwiczenie: zmień jeden parametr w znanej nam historii i sprawdź, jak potoczy się ona dalej. Przykład? Adolf Hitler dostaje się na studia artystyczne. Czy dramat historii XX wieku rozegra się inaczej? Albo: Rzeczpospolitej udaje się uzdrowić systemowe patologie i obronić przed zaborami. Kim dziś jesteśmy, co dziś robimy, jak wygląda świat?
Jeśli potraktować takie ćwiczenie intelektualne poważnie, to zmiana jednego parametru pociąga za sobą lawinę, która prowadzi często do diametralnie innego obrazu świata. Jeśli przejdzie się przez nie uczciwie – unikając myślenia życzeniowego, snów o potędze czy pułapek zbyt łatwych odpowiedzi – zaczyna się widzieć głęboki kościec wartości, którymi opisujemy świat.
Jakie zasady wyznajemy? Jakie idee porządkują nasze sny? Kim jesteśmy?
Świat wyobrażony, a raczej wartości, na których jest postawiony, są zawsze wyborem konkretnego człowieka – ich autora. Zakorzenionego w kulturze swojego czasu, będącego tworem konkretnego zeitgeistu. Jego twórczość odbija zarówno te wartości, które świadomie wbudowuje w swoje dzieło, jak i te najgłębsze, nieuświadomione, budujące go jako niepowtarzalną jednostkę. Obiektywizacja historiozofii jest niemożliwa, bo gdy opisujemy, co mogłoby się zdarzyć, dokonujemy decyzji kreatywnych, a te mają swoje źródło w naszych wartościach, modelu świata, punkcie widzenia. Być może w ćwiczeniu tworzenia fikcji najciekawsze jest nie to, czego dowiadujemy się o świecie, a to, czego dowiadujemy się o autorze – a przez to o nas samych.
Śnienie innych światów towarzyszy rodzajowi ludzkiemu od zawsze, ale skali kształtującej kulturę nabrało wraz z rozwojem pisma. Rosnąca łatwość powielania informacji skokowo zwiększała jego siłę rażenia. Dziś literatura pozwala zajrzeć w odbicie wartości i idei radykalnie różnych od naszych własnych. Jak je przyjmiemy, zinterpretujemy, co z tego strumienia osadzi się na sicie naszego ja – to nas będzie kształtować.
Ale jest też inne medium, które coraz bardziej wpływa na naszą kulturę, a w którym zależy od nas, odbiorców, dużo, dużo więcej.
Gry to, paradoksalnie, medium starsze niż literatura. Tylko człowiek stworzył pismo. A w gry grają też zwierzęta. Choć niektóre mają przede wszystkim utylitarną bądź rytualną funkcję – nauki umiejętności, ćwiczenia poznawczego, tradycji – to dzięki nieubłaganemu rozwojowi technologii stały się dziś fundamentem kultury masowej. Gry też budują światy, one też stawiają katedry wartości i sztucznych sensów. Niektóre są koncepcyjnie proste (choć wciąż – być może tym bardziej – zabójczo wciągające!), a angażują przede wszystkim wyzwaniem poznawczym. Ale istnieją też gry, które mocują przekładnie i lewary swoich mechanizmów w najgłębszych pokładach naszych wartości.
Cechą unikalną gier, w szczególności na tle literatury, jest podział ról pomiędzy twórcą a odbiorcą. W literaturze twórca jest autorem totalitarnym: od jego decyzji (świadomych bądź nie) zależy wszystko. Gry są medium dużo bardziej płynnym. Rola twórcy jest wciąż kluczowa, w szczególności w świecie, w którym gry weszły na stałe do kanonów popkultury i by odnieść sukces, muszą być projektowane w bardzo przemyślany sposób. Jednak granica między twórcą i odbiorcą przebiega w innym miejscu niż w mediach pasywnych. Projektant gry tworzy zasady, mechanizmy, wyzwania, świat; mocuje wszystko w pewnym systemie wartości. Ale jak te mechanizmy zostaną użyte, co z nimi faktycznie zrobi gracz – to już w pełni dziedzina odbiorcy.
Gry są więc medium, w którym fikcja staje się faktycznym laboratorium wartości. Warunki brzegowe i wstępne zadawane są przez twórców – bo taki, a nie inny świat zbudowali, takie, a nie inne rzeczowniki, czasowniki i operacje w nich umożliwili. Ale przede wszystkim gry stają się laboratoriami wartości gracza.
Kim chcesz zostać? Jakie wyzwanie zechcesz przyjąć? Jaki sen ziścić? Co uznasz za sensowne? Co przyjmiesz jako swoje, a co odrzucisz? Czym się zbulwersujesz, a czym zachwycisz? Jak każde dzieło, konstrukcja gry wiele mówi o jej twórcach. Ale, zwłaszcza w porównaniu do mediów pasywnych, wielokrotnie więcej może mówić o graczu.
Spójrzmy więc na jeden z takich światów. Spójrzmy na jego konstrukcję i zobaczmy, jakie wartości – twórców i graczy – pozwala wyświetlać. Spójrzmy na świat Frostpunka.
Zmienna wyprowadzająca historię świata Frostpunka na jego tory jest tyle prosta, co spektakularna: gdzieś w XIX wieku temperatura świata zaczyna spadać do tej samej, niskiej wartości. Cała Ziemia stopniowo zamarza. I nikt nie wie dlaczego.
Jak zawsze w takich sytuacjach najpierw następuje wyparcie. Społeczeństwa zrzucają kolejne anomalie pogodowe na gorsze lata, wybuchy wulkanów (w 1815 roku eksploduje wulkan Tambora powodując słynny „rok bez lata”), zmienną aktywność Słońca.
Jednocześnie XIX wiek to czas rewolucji przemysłowej – wiek pary, rozwoju nauki i potęgi industrialnej, wiek wielkich przemian społecznych… Pod wieloma względami wiek nie tak różny od naszego. W galopie postępu i tąpnięć cywilizacyjnych, które ten nieuchronnie niesie, łatwo zgubić skutek i przyczynę. Porządek cywilizacyjny chwieje się w posadach. Nikt nie umie powiedzieć, ile z rosnącego napięcia wynika z przemian rozwoju technologicznego, a ile z faktu, że z roku na rok coraz trudniej jest o plony.
Jednak ci u władzy widzą więcej – w szczególności w „imperium, nad którym nie zachodzi słońce”. Przez lata trend staje się niemożliwy do zignorowania. Jego konsekwencje są jasne: globalne zlodowacenie, upadek cywilizacji, chaos i pożoga. Najwcześniej zacznie się i przybierze najbardziej nieprzewidziane formy w miejscach, które na nadchodzące zimno są najgorzej przygotowane: w strefach ciepłych, umiarkowanych, w koloniach.
Imperialna Kompania Eksploracyjna – olbrzymie przedsiębiorstwo łączące cywilne środki, technologie i wynalazki z nadzorem i organizacją armii Jej Królewskiej Mości – eksploruje, bada i mapuje więc kierunek zupełnie przeciwny: terytoria dalekiej Północy. Choć surowe, to bogate w zasoby konieczne do przetrwania. Być może najważniejsze: dalekie, puste i niedostępne. Łatwo w nich zniknąć, zgubić się; łatwo w ciszy zorganizować nawet największe przedsięwzięcia logistyczne.
W tajemnicy przed coraz bardziej rozedrganą opinią publiczną, z dala od konwulsji umierającej cywilizacji, IKE rozpoczyna tytaniczny wysiłek budowy olbrzymich geotermalnych generatorów parowych. Te technologiczne cuda mają jeden cel: zapewnić ciepło i zasilanie dla całych miast, które mają dookoła nich wyrosnąć. Aglomeracji, które mają okazać się ostatnimi tego typu skupiskami ludzi na Ziemi. Aby projekt budowy generatorów miał szansę na sukces, z zasobów i ludzi patroszone są wszystkie kolonie, przedsiębiorstwa i cywilne przedsięwzięcia słabnącego imperium.
Katastrofa przychodzi jednak wcześniej, niż zakładano. Rok 1885 to rok ostatniej jesieni. Do serca imperium – coraz bardziej przeludnionego Londynu – docierają fale uchodźców z południa. Tam też dociera zimno, a kolonie, które dotychczas nie znały niskich temperatur, są przygotowane najgorzej; porządek społeczny upada, a codzienne życie zamienia się w arenę brutalnej, pierwotnej walki o przetrwanie. Mrozy nadchodzącej zimy, w połączeniu z brakami żywności, tajemniczą nieobecnością królowej i co ważniejszych oficjeli, prowadzą do rewolt, zamieszek, powstań i upadku w całym Zjednoczonym Królestwie.
W rosnącym chaosie tajemnica generatorów zostaje ujawniona. Rusza paniczny exodus. Ewakuują się nieliczni i nie zawsze ci, którzy mieli znaleźć się na listach ewakuacyjnych. W gigantycznych gąsienicowych drednotach, maszynach stali i pary, przystosowanych do przemieszczania się po zamarzniętych morzach, na północ ruszają grupy uchodźców; a za nimi podążają zdesperowane gromady tych, którzy nie mieli szczęścia znaleźć się na pokładach metalowych bestii. Pieszo po trzeszczącym lodzie lub łodziami pomiędzy gęstniejącymi górami lodowymi prą w jedynym kierunku, który daje nadzieję ocalenia. Do celu uda się dotrzeć nielicznym.
Uchodźcy gromadzą się wokół generatorów na północy i wśród nieubłaganie spadających temperatur usiłują przygotować to, co konieczne do przetrwania: schronienie, źródła pożywienia, leczenie dla tych, których walka o przetrwanie przerosła; źródła opału dla wiecznie głodnej, a ciepłodajnej paszczy generatora. Walka o przetrwanie ciała toczy się równolegle z walką o przetrwanie ducha: przed końcem świata tylko nadzieja może uzasadnić nadludzki wysiłek.
Ostatecznie z południa nadciąga gigantyczna burza; huraganowym wiatrem niesie sztylety lodu rozrywającego ciało, drewno i stal; zionie temperaturami zatrzymującymi krew w żyłach. Po jej przejściu świat staje się biały, zimny, cichy. Miasto przetrwało. Lecz jakim kosztem? Czy na pewno był wart poniesienia?
Przed tymi, którzy przetrwali, staje nowe wyzwanie: wyzwanie białej kartki. Cały dramat przetrwania, wszystkie trudne wybory i poświęcenie ukształtowały ocalałych; teraz to zupełnie dosłownie inni ludzie. Poniesione poświęcenia stały się dla nich nowymi aksjomatami wartości. Choć świat jest wciąż skuty lodem i o przetrwanie wciąż trzeba walczyć, jednocząca groza walki o byt stopniowo znika. A gdy znika, łeb podnoszą stare, dobrze znane demony… Demony ubierające partykularne ambicje w szaty budowy „lepszego jutra”. Pośród śniegów i ściętych lodem duchów starego świata szybko może się okazać, że utopia jednych przyniesie dystopię innym, a największym zagrożeniem nie jest natura, lecz ludzka natura.
Tak w skrócie przedstawia się konstrukcja świata Frostpunka oraz jego kontynuacji. Oczywiście taki schemat nie jest z definicji czymś unikalnym. Ileż to apokalips obserwowaliśmy już na ekranie, na kartach powieści, w grach! Frostpunk mógłby równie dobrze być prostym zmaganiem z kolejnym końcem świata.
Ale nie jest. Frostpunk to realizacja czegoś, co na nasze potrzeby nazwaliśmy „wartościową rozgrywką”. To filozofia projektowania, która stała się myślą porządkującą wszystkie nasze projekty. Ma swoje korzenie w poprzedniej grze 11 bit studios, która również traktowała o przetrwaniu, ale w zupełnie innym kontekście: gracz przewodził w niej niewielkiej grupce cywilów starających się dotrwać do końca wojny w oblężonym mieście (This War of Mine, 2014). To doświadczenie, które językiem gier – przeszkód, wyborów i ich konsekwencji – stworzyło emocjonalne doświadczenie unikalne dla tego medium. A jednocześnie na tyle prawdziwe i przejmujące, że gra została wprowadzona na listę lektur szkolnych – jako pierwsza w historii.
We Frostpunku chcieliśmy kontynuować to unikalne podejście. W tym świecie gracz przyjmuje rolę lidera grupy uchodźców budujących dookoła życiodajnego generatora „ostatnie miasto na Ziemi”. I choć klasyczne wyzwania przetrwania – skąd wziąć budulec, opał, jak leczyć ludzi, jak zaplanować układ miasta, jak rozwinąć technologię, by sprostać presji temperatury – stanowią bazę rozgrywki, to jednak w system gry wbudowane są trudne wybory, na które odpowiedzieć może tylko moralność gracza. Bo gdy brakuje rąk do pracy – czy poślemy do kopalni dzieci? Gdy nasze lecznice nie nadążają z chorymi – czy zdecydujemy się na triaż? Gdy brakuje jedzenia – czy posuniemy się do kanibalizmu? Gdy braknie nadziei naszym ludziom – czy posuniemy się do agitacji, propagandy, więzienia przeciwników, ustanowienia nowej ideologii miasta?
Do czego zdolny jest lider, aby przetrwało ostatnie miasto na Ziemi: na to pytanie musi odpowiedzieć gracz. I czy na pewno warto było poświęcać to wszystko w imię przetrwania. Te pytania tkwią w najgłębszych fundamentach konstrukcji świata Frostpunka. Świata, który powstał jako przestrzeń decyzji; jako konstrukcja, która ożywa dopiero wtedy, gdy gracz wypełni ją swoją podmiotowością. Doświadczenie unikalne, bo możliwe tylko w języku gier.
Jaką więc funkcję pełni w tym świecie projekt literacki?
Gry to medium, które obok innych strasznych cudów rozwoju technologicznego dopiero rozwija swój wpływ na naszą cywilizację. To medium aktywnego przeżywania; medium, którego treścią i tworzywem jest podmiotowość gracza, która – w odpowiednio przygotowanym środowisku – dobrowolnie podejmuje się pokonywania niekoniecznych przeszkód. Dzięki temu wspaniałe przygody i trudne wybory stają się faktycznie jego. To gracz podjął decyzję, doświadczył ich konsekwencji, przeżył historię – zostało to w nim w bardzo podobnym sensie, w jakim zostaje i kształtuje nas każde inne osobiste doświadczenie.
Literatura też ma swój unikalny język, którego nie da się powtórzyć w innym medium. I to ten język do niedawna kształtował naszą cywilizację najgłębiej – w wielu miejscach wciąż to robi, nie oddając w pełni pola naporowi mediów cyfrowych.
Być może najtrafniej obserwuje to Jacek Dukaj, opisując w wielu swoich tekstach ten glacjalny dryf logosu cywilizacji. To w rozmowie z Jackiem zrodziło się pytanie: co stałoby się, gdyby świat o wartościach zbudowanych w języku aktywnego przeżywania przełożyć na język pisma. Trudno znaleźć dziś osobę głębiej rozumiejącą potęgę, funkcję i konsekwencje zanurzania się w światach wyobrażonych, i to zarówno w nowych mediach cyfry, jak i starych mediach pisma. Dukaj jest więc kreatywnym i filozoficznym spiritus movens tego projektu. Wiele wątków, które tu poruszam jedynie powierzchownie, Jacek rozwinie sam w posłowiu niniejszej antologii.
Zatem jeśli gry to medium aktywnego przeżywania sztucznego sensu, to literatura jest medium punktu widzenia. Daje wgląd w świat przefiltrowany przez najgłębszą mapę wartości konkretnego autora, jego sensów, tego, jak widzi świat. Gdyby książka próbowała oddać aktywną podmiotowość obecną w grach – nie udałoby się jej to, podobnie jak niepełną nutą brzmią gry używające do opowiedzenia swojej historii głównie języka filmowego.
Frostpunk od samego początku swojego istnienia miał być światem na tyle pojemnym, aby pomieścić wiele różnych opowieści niezależnie od tego, jakim językiem miałyby być opowiedziane. Jedynym warunkiem jest dla nas zawsze, by były to historie wartościowe. Dlatego przy tworzeniu antologii opowiadań nigdy nie chodziło o stworzenie książki o grze. Chodziło o literackie ujęcie pytań o wartości, które zadaje świat Frostpunka. Dlatego do projektu antologii szukaliśmy twórców, którzy ten świat opiszą w wierny, ale unikalny dla siebie sposób, poszerzający go o punkt widzenia niemożliwy do zaprezentowania w grze. Chcieliśmy zaprosić znakomitych autorów zdolnych opowiedzieć stworzone przez nas uniwersum w języku natywnym dla medium słowa pisanego. Aby stworzyli wartościową literaturę.
Wartościową, to znaczy taką, która zostanie z czytelnikiem. Która coś mu zostawi. Na którą nie będzie szkoda tego, czego najbardziej nam wszystkim dziś brak: czasu. Tak tworzymy nasze gry. Tak chcieliśmy też, żeby powstała książka w świecie Frostpunka. Anna Kańtoch, Jakub Nowak, Robert M. Wegner, Janusz Cyran – każde z nich weszło w ten świat z inną wrażliwością, innymi doświadczeniami, innym punktem widzenia przetwarzającym matrycę wartości świata skutego wiecznym lodem na nowe, zaskakujące sposoby.
Teraz oddajemy tę opowieść w Państwa ręce.
W grudniu roku tysiąc osiemset osiemdziesiątego siódmego.
Kapitan William Mayhew i jego córka Caroline
Idzie zima, kończą się czasy.
Wielorybniczy żaglowiec Rhea Silvia błądzi w śnieżycy po zamarzającym Pacyfiku. Rhea Silvia ma trzy maszty, trzy kadzie do wytopu oleju, cztery łodzie wielorybnicze, tyleż ratunkowych szalup i imponujące sto trzydzieści siedem stóp długości. To wszystko nie ma znaczenia. Gdyby dobry Pan Bóg wyjrzał zza bezlitośnie jednolitej zasłony nimbostratusów wiszących nisko nad wzburzoną czernią wody, ujrzałby struchlały stateczek, samiuteńki i zagubiony, którym żywioły mrozu i wody rzucają wedle swego kaprysu pośród nieprzeniknionego mroku lodowego oceanicznego labiryntu.
Tylko że Pan Bóg na nas nie spojrzy, myśli William Mayhew, kapitan Rhei Silvii. Śnieżyca narasta i pragmatyczna część jego duszy zaczyna wierzyć, że śnieg pada od zawsze i nigdy nie było świata bez śniegu. Śnieżyca toczy każdy z zakątków Ziemi, innego świata już nie ma. Oto nadeszła zima i kończą się czasy.
Kapitan William Mayhew jest sam. Stoi za kołem sterowym w półmroku kapitańskiego mostku. Nad jego głową kołysze się lampka sufitowa. Cień mężczyzny tańczy po drewnie ścian w rytm fal.
Była północ, kiedy Mayhew wszedł na mostek. Pierwszy sternik drzemał za kołem na stojąco. William położył mu dłoń na ramieniu i mężczyzna się obudził. Sternik, Thomas Fisher, z trudem oderwał prawą dłoń od drewna rumby. Dłoń była naga i na rumbie zostało trochę skóry.
Gdzie masz rękawiczkę?, spytał kapitan.
Zgubiłem, odparł Thomas Fisher.
Przyjrzał się dłoni. Była spuchnięta i pokryta szorstką skórą o nieładnych kolorach.
Myślałem, że to rękawiczka, dodał sternik, człowiek kształcony, bystry i dzielny. Obserwował palce w zdziwieniu, jakby należały do kogoś innego.
Kapitan Mayhew odwiązał szalik z własnej szyi i twarzy. Bolały go stawy – łokcie, nadgarstki i palce. Sternik stał obok i nie patrzył mu w oczy.
Mayhew ostrożnie otulił szalikiem odmrożoną dłoń mężczyzny.
Idź, poszukaj Caroline, polecił mu.
Myśli kapitan?
Wichura na zewnątrz grała na oblodzonym takielunku jak na czarcich piszczałkach.
Nie boli, powiedział sternik. Schował dłoń za plecy.
Poszukaj jej, powtórzył kapitan. A potem przynieś mi szalik z powrotem.
Przepraszam, powiedział sternik, zanim wyszedł. Myślałem, że to rękawiczka.
Mężczyzna pokręcił głową i opuścił mostek. Kapitan został sam. Kapitan zawsze jest sam. Kto pływał, ten wie.
Rhea Silvia kluczy gdzieś u zachodnich wybrzeży Kanady spychana na północ przez wiatry i majaczące w oddali lodowe góry wyrastające dokoła pozornie przypadkowo. Otarli się już o kilka, dojrzawszy je w ostatniej chwili. Za dnia załoga żaglowca z niepokojem obserwuje te kształty. Ludzie wytężają spojrzenia, kiedy śnieżyca rzednie. Myślą nocami o tych monstrualnych fanaberiach lodowej geometrii nieskończenie wytrzymalszych od ich okrętu.
Noce są zimne i coraz dłuższe. Dni opóźniają swe nadejście, trwają krótko i niechętnie, zupełnie pozbawione słońca, jakby ktoś chlusnął brudną mydliną po niezmywalnej czerni tkaniny nocy. Marynarze ledwie się obejrzą i nadchodzą kolejne wieczory. Niesione w bałwanach fal noce rozlewają się po pokładzie, lepiąc się do sztywnych od mrozu ubrań załogi.
Tej zimy noce są gęste, niskie i bezgwiezdne.
Kapitan myśli o mężczyźnie, któremu oddał szal. Bezwiednie skrobie palcem po nieregularnej powierzchni rumby. Dostrzega, że drapie po przymarzniętej tkance dłoni sternika.
Otwiera szufladę naktuza i wyjmuje z niej śrubokręt, którym oczyszcza drewniany uchwyt. Następnie wyciera narzędzie o rękaw wachtowego płaszcza i odkłada je do szuflady. Zostaje przy skrzynce naktuza, wsparty na niej bardziej, niż chciałby to przyznać.
Światło lampy w jej środku jest liche i nie daje ciepła, lecz Mayhew i tak chciałby otworzyć skrzynkę, skurczyć się i wcisnąć do środka. Mężczyzna wpatruje się w lichy płomyk za szybką i myśli o swym gasnącym sercu. Nie pamięta, kiedy patrzył w słońce.
Myśli o pierwszym sterniku, Thomasie Fisherze, i jego odmrożonej dłoni. I o tym, że nie może przypomnieć sobie, kiedy ostatnio widział drugiego sternika. Kapitan zapomniał jego nazwisko. Spogląda na obrazek z Chrystusem powieszony na ścianie mostka przez jednego z poprzedników Williama dziesiątki rejsów temu i pojmuje, że nie pamięta twarzy drugiego sternika.
Rhea Silvia płacze. William Mayhew słyszy, jak okręt buntuje się, skrzypi i potrzaskuje przeciążony, a przecież pusty. Nie wiezie wielorybiego oleju, nie wiezie mięsa. Wicher wyje, ześlizgując się po sfatygowanych żaglach.
Drzwi mostka otwierają się i staje w nich Thomas Fisher. Czapę, kabat, spodnie i buty pierwszego sternika pokrywa warstwa lodu, lśniąca złudnie anielsko w świetle zawieszonej pod sufitem lampy. Thomas wpatruje się w swego kapitana, próbując sobie cokolwiek przypomnieć. Dłoń nadal ma obwiązaną szalikiem. Zza jego szerokich pleców na mostek wdziera się noc – mrozem, śniegiem i wrzaskiem żywiołów.
Byłeś u Caroline?!, woła William Mayhew, przekrzykując zimę.
Fisher stoi niezdecydowany.
Byłeś u Caroline?
Sternik kręci głową i kapitan podchodzi do niego, po czym łagodnie wypycha go za drzwi.
Idź do Caroline, nakazuje twarz przy twarzy, tak blisko, że nie trzeba już wrzeszczeć. Poszukaj mojej córki.
Zamyka za nim drzwi.
Wraca do steru, sprawdza pozycję okrętu za szybką naktuza. Już wiele dni temu Rhea Silvia powinna była roztrzaskać się o którąś z wysp Archipelagu Aleksandra, statek musi znajdować się bardziej na zachód, niż pokazują to przyrządy. Mayhew w głębi duszy chciałby, by wreszcie się rozbili. Ląd przyniesie wytchnienie.
Kapitan staje za kołem. Pogodzony z faktem, że to jego ostatni rejs, coraz częściej wraca myślami do dzieciństwa i wydarzeń, które – jak mu się wydaje – uczyniły go mężczyzną, jakim przyjdzie mu odejść. Nitki myśli i emocji są poplątane i urywają się łatwo, kiedy zbyt gorliwie próbuje je łapać. Wiele z nich sięga daleko w przeszłość, ku Pierwszemu Kościołowi Baptystycznemu w jego rodzinnym Providence. By zająć czymś umysł, William Mayhew nuci ulubiony hymn:
Przebudź się, przebudź, ospała duszo, przebudź i wejrzyj w słoneczne zachody.
Przyjrzyj się cieniom śmierci, jak pełzną, ścigając cię za życia połowy1.
Budzi go ryk oceanu. Drugi oficer wchodzi na mostek, zamyka za sobą drzwi i czeka. Mayhew patrzy na zegar i próbuje liczyć. Godzinę za wcześnie, mówi oficerowi. Jest zbyt słaby, by dobrze udawać złość.
Za pozwoleniem, kapitanie. Wolę zaczynać przed świtem.
Kiedy William nic nie mówi, oficer szczęka zębami z zimna.
Godzinę za wcześnie, kręci głową Mayhew, ale robi mężczyźnie miejsce przy sterowym kole.
Widziałeś Fishera?, pyta go jeszcze, zanim wyjdzie.
Nie, odpowiada marynarz, marszcząc brwi. W kabinie go nie ma.
Kapitan się waha. Powinien zapytać jeszcze o drugiego sternika, ale wstydzi się, że nie pamięta jego nazwiska. Każdego dnia myślenie przychodzi mu z większym trudem. Mayhew zakłada kaptur płaszcza na głowę i opuszcza mostek.
Brnie ku rufie. Płatki śniegu są ciężkie i mokre. William myśli o człowieku siedzącym teraz w bocianim gnieździe, wysoko na szczycie grotmasztu. Nie unosi głowy, próbując chować szyję za kołnierzem. Światła lamp wydobywają z mroku rzędy ostrych, wiszących na takielunku sopli, które lśnią niczym zębiska w otwartych paszczach. Jakby Rhea Silvia otoczona była przez bestie cierpliwie gotujące się na jej pożarcie.
Kapitan otwiera właz, po czym zdejmuje lampę ze ściany i schodzi po skrzypiących schodach. Schodnia pachnie moczem. Mayhew zatrzymuje się przed drzwiami kabiny oficerów, lecz po chwili wahania mija je i bez pukania zagląda do tej zajmowanej przez Caroline. Córki nie ma w środku. Łóżko jest posłane. William zamyka drzwi i idzie do siebie.
W kabinie zdejmuje czapkę i płaszcz, wiesza je na wieszaku zrobionym z kła narwala, który dostał od córki w czasach, gdy słońce wciąż panowało na niebie. Z szuflady w biurku wyjmuje trzy kawałki suszonej wołowiny, które powinien był zjeść już dawno. Wącha jeden z nich, czując ślinę, która pojawia się w ustach, i zawrót głowy. Pozostałe dwa chowa do kieszeni płaszcza, trzeci odkłada na biurko. Nalewa sobie whiskey na pół palca, siada na koi, wypija alkohol i dopiero wtedy zjada mięso. Zamyka oczy, kiedy przeżuwa. Ból stóp przechodzi w tępe mrowienie odczuwane w piętach i łydkach.
Kapitan myśli o ich ucieczce. W San Francisco splądrowano resztę zapasów w ładowni okrętowej. Ludzie w porcie, niczym szczury, czuli, że nadciąga coś strasznego. Żołnierze weszli na pokład i trzymając załogę pod lufami karabinów, po prostu wynieśli zawartość ładowni. Zostawili pojedyncze beczki i skrzynie. Pozbawiona ładunku Rhea Silvia ruszyła wzdłuż wybrzeża na północ. W Tacoma zaraz po zejściu na ląd musieli uciekać z powrotem na okręt. Otworzyli ogień do napierającego tłumu, bo szybko pojęli, że na wpół oszalali ludzie chcą ich pożreć. Miejscowi mieli armatkę, którą próbowali ostrzelać okręt. Mayhew wydał zgodę na użycie dział i teraz czasem śnił mu się widok trupów, które zostawili na nadbrzeżu. Postanowił wtedy znowu obrać kurs na północ.
Mieszkańcy Tacoma w stanie Waszyngton chcieli ich zjeść.
Zapasów żywności na pokładzie zostało na kilkanaście, może dwadzieścia parę dni.
William zdejmuje poszewkę z poduszki i owija ją sobie wokół szyi. Zakłada wachtowy płaszcz i czapkę, które zdążyły nieprzyjemnie zesztywnieć, i wychodzi z kabiny. Zagląda do Caroline, lecz córki nadal nie ma. Mayhew wchodzi na pokład i już z pierwszym krokiem wstrząsa nim dreszcz.
Dnieje.
Śnieżyca nie ustaje. Niebo od sterburty ma kolor armatniej stali, a gdzieś w oddali za cieniem bukszprytu zaczyna majaczyć ta fałszywa przestrzeń, w której niebo jakby stawało się wodą, a woda niebem. O świcie jest najzimniej, lecz właśnie o tej porze ocean czasem jeszcze pachnie tak, jak pachniał, zanim nadeszła zima.
Mayhew idzie na dziób i schodzi do kubryku. Koniec zejściówki tarasuje jeden z marynarzy. Mężczyzna siedzi w kucki na początku korytarza, z głową ukrytą między kolanami. Kapitan przystaje, po czym po prostu robi dłuższy krok i mija siedzącą postać. Marynarz nie unosi głowy.
William wchodzi do kubryku. Ciasne i ciemne pomieszczenie wypełnia dojmujący smród życia. Kilku mężczyzn śpi w swych kojach, w grubaśnych kokonach z kilku warstw bielizny i parszywie poplamionej pościeli. Pozostali wpatrują się w kobietę siedzącą między nimi na jednym z łóżek, zwróceni ku niej twarzami jak do ogniska. Caroline Mayhew, okrętowy lekarz i kapitańska córka, śpiewa:
Nazywam się James Scott, Boston to był mój pierwszy port,
Bym wlazł na pokład starej Claire, podkusił mnie najgorszy czort.
Staruszka ruszyła na południe, gnana przez wiatry i moje sny,
Gdym w koi spał, słońcem spalony, żagle nuciły pieśni swe.
Caroline podnosi wzrok i dostrzega ojca, lecz nie przestaje śpiewać. Mężczyźni nie odrywają od niej wzroku. Patrzą w napięciu, jakby z obawą, że panna Mayhew zapomni słów piosenki i nie dośpiewa do końca. Większość z mężczyzn jest jeszcze młodsza niż dziewczyna. Caroline śpiewa dalej:
Nazywam się James Scott, Sidney to był mój ostatni port,
Bym złapał tyłek kochliwej Liz, podkusił mnie najgorszy czort.
Wyssała ze mnie cały żołd, ukradła myśli i moje sny,
Gdym na nią jak na maszt wdrapywał się, ciała nuciły pieśni swe.
Kapitan patrzy na córkę. Dobrze zna ten gęsty mysi warkocz, bruzdy wokół wąskich ust i oczy niczym najpyszniejsze czekoladowe ciastka – zna je dużo dłużej, niż trwa życie Caroline. William Mayhew wspomina żonę, która czeka na niego na drugim końcu świata, w Providence, w stanie Rhode Island, i woli nie zastanawiać się, jak jego żona miewa się w tych czasach.
Tamci ludzie w Tacoma chcieli ich zjeść.
Głos Caroline jest mocny i pełen smutku, cienie wokół jej oczu mają barwę popiołu. William słucha jej śpiewu i znów nachodzi go myśl, że nie powinien był bić pasem córki tak często, kiedy była mała. Ta myśl jakby przygaszała lampy w kajucie.
Czy będziemy jeść własne buty, zastanawia się, kiedy zabraknie już jedzenia? Czy następnie zjemy siebie nawzajem?
Kobieta kończy pieśń.
Kapitan w kubryku, oznajmia z uśmiechem mężczyznom dokoła. Marynarze zrywają się na nogi. Mayhew powstrzymuje ich gestem.
Panno Mayhew, mówi do córki, potrzebuję pani.
Panie kapitanie, odpowiada mu Caroline.
Kobieta nie bez trudu podnosi się z koi. Przykłada jeszcze dłoń do czoła jednego ze śpiących, po czym rusza do wyjścia, ku ojcu. Mężczyźni wykonują niepewne gesty, jakby chcieli pomóc, lecz żaden nie ma odwagi jej dotknąć. William podałby jej ramię, lecz w korytarzu i tak będzie zbyt ciasno.
Dobranoc, chłopcy, żegna się z marynarzami Caroline.
Dobranoc pani, odpowiadają zaczarowani.
Kapitan puszcza ją pierwszą i patrząc na jej plecy, po raz kolejny dziwi się, że kiedy spojrzeć z tyłu, w ogóle nie widać, że Caroline jest w ciąży. To przez tę dietę, myśli ojciec. Zaczęliśmy głodować, i ona głoduje, i jej dziecko też. Gdy wchodzą po schodach na pokład, kapitan przypomina sobie o siedzącym tu wcześniej marynarzu. Już go nie ma.
Na pokładzie podaje kobiecie dłoń i brną razem ku rufie, pod wiatr i śnieg, jakby prowadził ją do ołtarza. Powinien zajrzeć jeszcze na mostek, ale nie robi tego.
Chodź do mnie, mówi do córki, kiedy schodzą do kabin. Na chwilę.
Caroline spełnia jego prośbę. Siadają na koi obok siebie i ich kolana się stykają.
No i zobacz, mówi ona. Stałam się grubsza od ciebie.
Jej uśmiech znika, kiedy przygląda się ojcu.
Tatusiu, mówi do niego, nie płacz, tatusiu, bo i ja się rozbeczę.
William Mayhew macha tylko dłonią, nie potrafiąc wydusić ani słowa.
Bo będę musiała im powiedzieć. Że widziałam, jak ten stary suczy pomiot Mayhew płacze.
Caroline zdejmuje rękawicę i wyciera dłonią łzy z policzków ojca. Dłoń pachnie jej matką, myśli William Mayhew, a może wszystko już mu się miesza w łepetynie i tak po prostu pachnie kobieta.
Nie uwierzyliby, odpowiada cicho. Że płakałem.
Nie uwierzyliby, powtarza córka. Słyszysz? Unosi wzrok gdzieś ponad sufit. Uspokaja się.
Nasłuchują w ciszy.
Co ty masz na szyi? Poszewkę?
Opowiada jej o pierwszym sterniku i jego odmrożonej dłoni.
Nie widziałam go, tłumaczy Caroline. Nie przyszedł do mnie. Mam drugi szalik, przyniosę ci.
Musisz się przespać. To ty musisz odpoczywać.
Tak jest, kapitanie.
Poczekaj jeszcze.
Sięga do kieszeni płaszcza i wyjmuje dwa paski suszonego mięsa. Kobieta bierze od niego wołowinę i wstaje.
Nie, mówi Mayhew. Teraz, tutaj.
Caroline patrzy mu w oczy.
Podzielimy się, odpowiada i oddaje jeden z wiórów mięsa.
Ojciec martwi się, że okrętem zakołysze i stojąca nad nim kobieta uderzy brzuchem o drzwi albo biurko.
Dobrze, zgadza się Mayhew, ale podzielimy na troje. Przełamuje pasek, a potem, zanim się rozmyśli, zjada większą część porcji. Czeka, aż Caroline dokończy swoją. Pyta ją jeszcze, czy chciałaby trochę whiskey. Caroline chciałaby i wypija alkohol nalany przez ojca. Potem całuje go w czoło, otwiera drzwi i niemal zderza się z marynarzem stojącym w progu kabiny.
Przepraszam, panno Mayhew. Kapitanie. Powinien pan to zobaczyć.
Coś w głosie mężczyzny każe im popędzić na górę.
Jak w czasie polowania, myśli William Mayhew i śmieje się na głos.
Załoga wyskakuje na pokład i wszyscy są w euforii, emocje nie mieszczą im się na twarzach, nie mieszczą się w ich ciałach, cały okręt zdaje się jakby od tego roztrzęsiony, żagle łopoczą mocniej. Nadal śnieży, lecz przejaśniło się na tyle, że nastał najwidniejszy poranek od wielu tygodni. Ludzie – jego ludzie, myśli kapitan i ta myśl nieprzerwanie wzrusza i męczy go jednocześnie – zerkają na niego w wyczekiwaniu. Tyle par oczu dokoła, przekrwione kule białek jak planety w kosmosie, mięso i nieziemskie przestrzenie. William Mayhew zapamięta te spojrzenia na całe swoje długie życie.
Wydaje rozkaz:
Łodzie pierwsza i druga – spuścić! Do dryfowania, zarządza jeszcze, a głodne zwierzęta na pokładzie wrzeszczą na chwałę swego dowódcy i na szczęście polowania, biegnąc już do żagli albo po kurty, rękawice, harpuny i strzelby.
Świadkowie cudu i poddani cudom: oto bowiem Rhea Silvia nie jest już sama w tej bezkresnej toni. Dziesiątki, tuziny, setki zwierząt wokoło, całe stada rybitw i mew, i dziwnych ptaszków, pękatych i kolorowych, o których ludziom z pokładu nawet się nie śniło, że takie cudaki nie dość, że istnieją, ale i latać potrafią. Wszystkie fruną nad ich głowami i w tym samym co okręt kierunku, niektóre odważne na tyle, by przysiąść na salingu. I rybki, malutkie, tuż pod powierzchnią fali, płynące pojedynczo, i te w całych ławicach, przelewających się pod kilem z płynnością szant śpiewanych przez Caroline, a między nimi prawdziwe bestie, orki i rekiny, sunące nieopodal tym samym co Rhea Silvia kursem, ich niespodziewani przyboczni, majestatyczni, ciężcy i pełni mięsa. I nawet pulsujący cień kałamarnicy niczym skondensowana esencja samego oceanu, księżycowa kreatura o ciele wykreślonym zgodnie z porządkiem innym niż ziemski.
A jeszcze w oddali, cudowny niczym miraż, dla ludzi na pokładzie widok najwspanialszy: fontanny wody strzelające wysoko ponad fale, mieniące się na mrozie niczym świąteczne srebrzyste drzewka i migoczące czystym blaskiem na jedno uderzenie człowieczego serca, aż podmuch wiatru rozwieje je i czar pryśnie, a ocean z powrotem weźmie każdą z tych kropel, bo każda z nich jest jego.
Kaszaloty!, wrzeszczy William Mayhew i wyrzuca pięści w górę. Dobry Boże, Jezu najsłodszy, nawet, kurwa, kaszaloty!, i wykrzykuje tak raz za razem, aż ochrypnie, tańcząc na śliskich od śniegu dębowych deskach.
Cuda, cuda!, wrzeszczy kapitan, a jego ludzie chichoczą i windy szalupowe już skrzypią.
Ktoś mocno obejmuje go od tyłu. William odwraca się do córki i patrzy w oczy jak czekoladowe ciastka.
Tatusiu, mówi Caroline, do ciepła one, rozumiesz? Urywa, jakby nie mogła złapać tchu albo myśli. Tatusiu, wyrzuca z siebie córka, one wszystkie płyną do ciepła.
Kapitan William Mayhew wyciera wierzchem rękawicy szron, który zalega mu na brwiach. Z tej myśli płynie tyle nadziei, że będzie ją musiał sobie dawkować.
Thomas Fisher, pierwszy sternik, podchodzi do nich i oddaje szalik swemu kapitanowi.
Znalazłem rękawiczkę, mówi.
William kiwa głową i śmieje się na głos.
W kingstonie, dodaje ciszej Fisher. Zostawiłem ją tam, zanim zacząłem wachtę.
Szukałem cię, mówi łagodnie kapitan. Gdzieś ty się podziewał?
Nie mam pojęcia, kapitanie, odpowiada Thomas po chwili zastanowienia, a Mayhew widzi, że mężczyzna mówi szczerze.
Fisher odchodzi, żeby napalić pod kotłem do wytopu wielorybiego tłuszczu.
William rozgląda się po świecie, w którym znalazł się jego okręt. Omiata wzrokiem tę zwierzęcą, eklektyczną sforę, pędzącą wraz z nimi w jednym kierunku i we wspólnym celu, przez mróz, przez śnieg i lód, za ciepłem.
W grudniu roku tysiąc dziewięćset siedemnastego, trzydziestego roku istnienia Miasta, trzydziestego roku trwania zimy.
Robin, córka Johna Doe i Caroline Mayhew
Chcę iść kroić bestie, szepcze Robin, córka Johna Doe i starszej pani Caroline Mayhew, Dyrektorki Lazaretu.
Jej bracia zerkają po sobie i chichoczą w odpowiedzi. Robin aż trzęsie się z wściekłości. Stoją we troje wokół stołu operacyjnego. Dziewczyna przygląda się nagiemu mężczyźnie leżącemu między nimi, unosi brodę wysoko i krzyczy:
Więcej światła!
Szpitalny dresser za jej plecami ciągnie za jeden z łańcuchów wiszących przy ścianie auli i dodatkowa lampa elektryczna ze zgrzytem przesuwa się podsufitowym labiryntem stalowych rurek, by zatrzymać się nad głowami rodzeństwa i golasem na stole. Lampa kołysze się, migocze i brzęczy. Dochodzi południe i zmrok zapadnie dopiero za trzy godziny, lecz słońca nie widziano w Mieście od dobrego tygodnia, dlatego stłumione światło sączące się przez szklaną kopułę dachu auli nie wystarcza. Wysokie, cylindryczne pomieszczenie doświetlane jest lampami elektrycznymi wiszącymi nad stołem operacyjnym i gazowymi kinkietami na ścianach za kilkoma piętrami ław dla publiczności.
Ławy są wypełnione do ostatniego miejsca. Siedzą w nich chirurdzy, zaciekawieni lekarze innych specjalności, adepci medycyny, lazaretowi dresserzy, pielęgniarki, rodzina chorego i zwycięzcy loterii. Wszyscy czekają w nerwowym napięciu.
Idę z wami na żniwa, powtarza Robin do bliźniaków, obniżając głos, by nie usłyszały jej żadne ciekawskie uszy. Drewniany blat stołu, na którym leży mężczyzna, znaczą setki nacięć po wcześniejszych operacjach. Idę z wami kroić bestie.
Bracia wreszcie przyglądają się jej uważniej i dociera do nich, że siostra nie żartuje. Patrzą po sobie. Ich milczenie dziewczyna bierze za dobrą monetę. Jej oczy, błękitne i chłodne jak letnie niebo nad Miastem, pozostają nieufne.
Bracia mają trzydzieści lat i są od Robin trzynaście lat starsi. To niemal rówieśnicy Miasta i najważniejsze po matce osoby w Lazarecie.
Starszy pan Nicolas jest potężny. Jeden z tych mężczyzn, w których tłuszcz niepostrzeżenie sublimuje w mięsień i na odwrót. Gęsta i mocno skręcona broda skrywa twarz pooraną zmarszczkami, jakby energia potrzebna do działania ogromnej machiny jego ciała zużyła się szybciej i Nicolas zaczął się starzeć wcześniej niż brat.
Nicolas jest lazaretowym technologiem eteru. Gdy położono pacjenta na stole, starszy pan Nicolas przywiązał jego ręce i zdrową nogę do drewnianych imadeł na blacie. Kiedy dresser przysunął do stołu wózek z eter-maszyną, technolog założył na twarz pacjenta maskę, którą połączył rurką ze szklaną fajką wodną. Następnie starannie odmierzył ilość eteru, który rozpuścił w pojemniku z wodą w fajce i pokręciwszy korbką, uruchomił mechanizm. Maszyna zabulgotała i zdezorientowany pacjent uniósł głowę. Nicolas pochylił się, by przytrzymać mu maskę na twarzy. Podekscytowana publiczność zaszemrała.
Pomódlmy się, zaproponował pacjentowi technolog eteru łagodnym tonem, jakim mawiał do swoich dzieci. Pomódlmy się do Pana Jezusa Polarnika. Wielka dłoń Nicolasa, jakby zrobiona z kawałka ciasta, zupełnie przykryła maskę.
Po paru chwilach Nicolas wyłączył maszynę i na wszelki wypadek starannie ułożył na twarzy nieprzytomnego mężczyzny chusteczkę nasączoną eterem.
Starszy pan Neil jest niemal o głowę niższy od Nicolasa. Ma chłopięcą urodę, włosy gęste i sztywne jak trawy hodowane w szklarniach. Głos ma wysoki, niemal dziewczęcy, a skórę aksamitną i gładką. Drobne ciało Neila jest sprężyste i zaskakująco silne.
To on był najzdolniejszym uczniem swej matki i stał się jej pierwszym zastępcą w Lazarecie. Tego dnia ma jedynie asystować.
Byliście młodsi niż ja teraz, próbuje Robin raz jeszcze. Kiedy pierwszy raz wzięliście udział w żniwach.
Robin ma niemal siedemnaście lat.
Ale Robin… Neil krzywi się i nie kończy, dając do zrozumienia, że ona przecież wie.
Co Robin?
Przecież wiesz.
Że jestem dziewczyną.
Bracia pozwalają, by to słowo zostało między nimi na dłużej, jak jakieś stare śmierdzące futro, którego nikt nie chce posprzątać.
Cwane focze chujki, myśli o braciach Robin.
Nicolas dostrzega jej emocje.
Robin, zaczyna łagodnie, przecież zaraz będziesz operować sama, więc to nie jest tak, że…
To tylko żniwa, przerywa mu Robin. Weźmiemy piły i pójdziemy w labirynt. One obudzą się, a my zrobimy swoje i wrócimy z mięsem.
Dziewczyna wysoko zadziera brodę, by spojrzeć Nicolasowi w oczy.
Technolog eteru milczy.
Focze chujki, powtarza w myślach Robin.
Nad wejściem do auli wisi flaga Kompanii Zatoki Hudsona. Akronim przedsiębiorstwa wpisany jest w czerwień bandery, w rogu której dumnie przeciąga się Union Jack. Pod flagą właśnie przechodzi starsza pani Caroline Mayhew, Dyrektorka Lazaretu.
Rozmowy publiczności milkną. Trociny rozsypane na podłodze, by wchłaniały cieknącą ze stołu krew, amortyzują odgłos kroków kobiety. Caroline podchodzi do stołu w kompletnej ciszy.
Dzień dobry, wita się z dziećmi matka. Ostatni raz zaciąga się cygarem z suszonych ziół i rozgląda się za dresserem, który czujnie podbiega z glinianym kubkiem.
Nie wyrzucaj, ostrzega mężczyznę Caroline, dokończę, jak skończymy tutaj.
Dopiero kiedy dresser zabiera cygaro, dochodzi ich smród jej fartucha, sztywnego od zakrzepłej krwi i mieniącego się świeżą, dzisiejszą. Robin wie, że nawet pracownicy olbrzymich rzeźni na południu Miasta nie cuchną jak matka. Muchy już krążą wokół jej ramion.
Przepraszam za spóźnienie, mówi Caroline, mastektomia niespodziewanie się przedłużyła. Guz był taki, że pomyślałam, że otworzę też drugą pierś. Musieliśmy usunąć obie i zeszło.
Dzieci widzą, że matka ma już dziś za sobą co najmniej jedną operację i jest zmęczona. Kiwają głowami, a Robin zerka na haki wiszące nad ich głowami, które opuszcza się między innymi właśnie po to, by podwiesić na nich kobiecą pierś przed jej usunięciem.
Robin, córko Johna Doe i Caroline Mayhew, zwraca się do niej matka głośno i uroczyście, dziś ten stół należy do ciebie.
Dziewczyna smakuje dumę na twarzy uśmiechniętej Caroline, po czym odchodzi po wózek, na którym leży jej futerał z instrumentami chirurgicznymi. Ciągnie go po podłodze, a trociny polepione przez tkanki miękkie i płyny ustrojowe pacjentów Lazaretu stawiają opór.
Na futerale widnieje grawer z Jezusem Polarnikiem. To wpół Jezus Wiking i wpół Jezus Mechanik, w jednej dłoni dzierży ociekający krwią topór, a w drugiej klucz płaski. W środku futerału znajdują się narzędzia Robin: cały rząd noży i drugi rząd skalpeli, a także piły do kości, kleszcze, haki, sondy i podwiązki. Wszystkie dopiero co starannie wymyte karbolem.
Kiedy Robin wyjmuje z futerału nóż chirurgiczny, publiczność wzdycha i zamiera z szeroko otwartymi ustami. W auli jest cichuteńko, tylko lampy nad stołem brzęczą nieregularnie, wtórując trudno uchwytnemu, trzewiowemu pomrukowi generatora dobiegającemu gdzieś z oddali. Robin dostała ten nóż od dziadka Williama. Narzędzie ma rękojeść z kości kaszalota.
Cała czwórka – Caroline, Robin, Nicolas i Neil – pochyla się nad leżącym na stole mężczyzną. Pacjent jest niski i otyły. Prawe kolano ma paskudnie opuchnięte, a łydkę poniżej nienaturalnie wykręconą do środka. Mężczyzna gorączkował i narzekał na ból promieniujący aż do piersi. Caroline i Neil podejrzewają zapalenie kości, więc zarządzili amputację.
Nie śpi już zbyt długo?, pyta Caroline technologa eteru.
Nie, odpowiada Nicolas, lecz na wszelki wypadek jeszcze raz zerka na zegar na ścianie.
Matko, zaczyna cicho Robin. Chcę wziąć udział w żniwach.
Caroline spogląda na córkę zaskoczona.
W żniwach.
Tak, w żniwach. Pójdę z chłopakami i będę się trzymać blisko.
Bliźniacy spoglądają na matkę. Caroline wzrusza ramionami.
To oni decydują.
Caroline Mayhew wie, że to odpowiedź, która nie satysfakcjonuje żadnego z jej dzieci.
Matko.
Aż tak krótko nie śpi, przerywa siostrze Nicolas.
Robin, ponagla ją matka.
Dobrze.
Robin bierze głęboki wdech i ściska mocniej nóż.
Czy powinniśmy podwiązać mu jądra?, pyta Caroline Mayhew, przyglądając się obnażonej męskości pacjenta.
Nie trzeba.
Robin uśmiecha się, zerkając na Neila. Jej bratu zdarzyło się kiedyś podczas amputacji uciąć pacjentowi nie tylko udo, ale i rozciąć mosznę, w rezultacie czego operowany zmarł.
Dziewczyna spogląda na matkę z wdzięcznością i pewnym zaskoczeniem, zastanawiając się, czy może traktować matczyną złośliwość wobec Neila jako gest poparcia. Pociągła twarz Caroline Mayhew zdaje się pozbawiona emocji. Po jej policzku chodzi lazaretowa mucha.
No dobrze, powtarza Robin, poprawiając chwyt noża.
Neil czeka z przygotowanym krępulcem.
Dziewczyna bierze głęboki wdech. Lewą dłonią chwyta udo pacjenta i tnie poniżej swej dłoni, a brat zaciska wokół nogi krępulec, tamując krwotok. Robin wkłada palce między skórę a pozostałe tkanki i podciąga ją wyżej, a następnie, kolejnymi cięciami, odsłania kość udową. Nóż zgrzyta na powierzchni kości, Neil i matka robią to zgrabniej. W elektrycznym świetle lamp kość ma żółtawą barwę. Publiczność milczy. Powietrze w auli Lazaretu gęstnieje. Pacjent się nie rusza.
Dziewczyna oddaje nóż matce i bierze od niej piłę. Widzi rumieńce na policzkach Caroline Mayhew. Neil unosi mięśnie, z których zostanie uformowany kikut, ciepłe i ciężkie mięso ledwie mieści się w drobnych dłoniach chirurga.
Robin przytrzymuje nogę, ściskając za chore kolano, jej palce wchodzą w opuchliznę jak w ciasto. Zaczyna piłować. Kość jest zaskakująco twarda. Dopiero przy trzecim cięciu brzeszczot wchodzi głębiej. Przy siódmym ruchu rżnięcie nabiera płynności i dziewczyna rozluźnia się, jednocześnie czując przypływ siły.
Ucięta noga odskakuje i wpada w czujne dłonie Caroline, która wrzuca ją do skrzyni wypełnionej trocinami. Publiczność wzdycha i pojękuje. Neil rozluźnia krępulec, by odsłonić naczynia krwionośne wymagające podwiązania. Robin związuje tętnicę główną i, już spokojniejsza, pozostałe tętnice i żyły. Następnie zszywa pozostałe tkanki, formując kikut.
Dwanaście, oznajmia Neil.
Jedenaście, protestuje Robin i odruchowo tupie ze złości, zupełnie jak wtedy, kiedy była mała i wykłócała się z dorastającymi braćmi o różne rzeczy.
Dwanaście, Caroline przyznaje rację synowi.
Jedenaście, za pierwszym razem tylko się przymierzyłam.
Dwanaście, protestuje matka i kręci głową. Każde cięcie piłą się liczy.
Robin wzdycha. Wie, że Caroline i Neil potrafią przeciąć kość udową w sześciu ruchach. Dziewczyna kończy związywać płaty skóry wieńczące kikut. Na stoliku obok futerału z narzędziami chirurgicznymi leży miseczka wypełniona roztworem karbolu. Robin przemywa kikut i udo pacjenta aż do pachwiny, a następnie okłada szwy gazami i przywiązuje opatrunek do uda. Nie śpieszy się, wykorzystując ten czas na uspokojenie serca łomoczącego w piersi. Kiedy kończy, jeden z dresserów zbiera narzędzia, które odda po ich wyczyszczeniu.
Lampy, szepcze matka.
Lampy!, krzyczy Robin w przestrzeń nad głową.
Rozlega się mechaniczny trzask, po którym znika elektryczna poświata nad ich głowami. Stoją w półcieniu, który wydaje się ciepły.
Publiczność bije brawo. Kolejne oklaski wybuchną, kiedy starszy pan Nicolas, technolog eteru, zdejmie chustkę z twarzy pacjenta i ten się obudzi. Ale to później, póki co mężczyzna na stole nadal wygląda, jakby spał.
Robin prostuje kark, unosząc wysoko głowę ku niemrawemu światłu dnia sączącemu się ze szczytu auli. Dziewczyna mruży oczy, światło jest jak spojrzenie czegoś wielkiego. Ostra woń karbolu miesza się z zapachem krwi i jej własnego potu.
Brawo, siostra, chwali ją Neil.
Robin powoli ogniskuje wzrok na postaciach stojących najbliżej. Bliźniacy uśmiechają się do niej przyjaźnie i z dumą. Dziewczyna szuka wzrokiem matki.
Już poszła, wyjaśnia Neil.
Nieobecność Caroline wywołuje u Robin niejasny niepokój, jakby podczas swej pierwszej samodzielnej amputacji przeoczyła coś istotnego. Dziewczyna przygląda się leżącemu na stole mężczyźnie i sprawdza szwy na kikucie. Pacjent zaczyna się wiercić i pomrukuje.
Wszystko w porządku, uspokaja ją Neil. Jego uśmiech jest jednocześnie lojalny i trochę protekcjonalny.
To twoja chwila, dodaje Nicolas, nie jej. Dlatego poszła.
Robin patrzy mu w oczy, ale nie bardzo wie, co powinna w nich wyczytać i co chciałaby wyczytać. Odkąd pamięta, bracia tłumaczą jej zachowanie matki.
Dziewczyna orientuje się, że ma usta pełne długo nieprzełykanej śliny. Nie chce jej połknąć, nie tu, nie w tym smrodzie. Opiera się dłonią o krawędź stołu i wypluwa ją na błoto z trocin i krwi. Gęsta flegma ciągnie się od ust do podłogi, musi uciąć ją dłonią. Wyciera wargi rękawem i wychodzi z auli.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Copyright for chapters © by 11 bit studios SA Copyright for ilustrations © by 11 bit studios SA
Projekt okładki © Maciej Wolański | 11 bit studios SA
Ilustracja na okładce © Bartosz Sobolewski | 11 bit studios SA
Opracowanie graficzne okładki Karolina Korbut
Ilustracje na w książce © Maciej Wolański, Milena Młynarska, Tetiana Babii, Piotr Gajda, Bartosz Sobolewski | 11 bit studios SA, © flatart | Freepik
Posłowie © Jacek Dukaj
Pomysłodawca projektu 11 bit studios SA
Redaktorka inicjująca Ewa Bolińska-Gostkowska
Redakcja Michał Cetnarowski
Korekta Dorota Ponikowska, Ewa Mościcka, Jakub Kornacki
Opieka produkcyjna Maria Król, Karolina Korbut
Opieka promocyjna Karolina Domańska | [email protected]
ISBN 978-83-8367-782-8
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Plik przygotował Woblink
woblink.com
