Duch Wikarego (Biuro do spraw tajemnych 2) - Fouassier Eric - ebook + audiobook

Duch Wikarego (Biuro do spraw tajemnych 2) ebook

Fouassier Eric

0,0
46,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Paryż, marzec 1831 roku.

Valentin Verne, młody inspektor policji o anielskiej twarzy i sercu pełnym cieni, kieruje biurem do spraw tajemnych, nieoficjalnym wydziałem stworzonym do rozwiązywania nadprzyrodzonych zbrodni.

Pewnego dnia w jego gabinecie zjawia się elegancka kobieta o delikatnych rysach, kasztanowych lokach i powolnych gestach. Madame Mélanie d'Orval, równie mocno jak rozwiązać zagadkę śmierci nastoletniej córki, pragnie zrozumieć, co wydarzyło się z jej mężem. Mężczyzna wpadł w szpony podejrzanego medium, które przekonało zrozpaczonego ojca, że może skontaktować się z duchem zmarłej.

Madame d'Orval jest pewna, że Verne'owi wystarczyłby udział w jednym ze słynnych seansów spirytystycznych, by zdemaskować oszusta.

Lewitujące stoły, rozmowy z zaświatami i tajemnicze zjawy to prawdziwe wyzwanie dla racjonalnego umysłu inspektora. Zadanie tym trudniejsze, że Verne musi stawić czoła jeszcze groźniejszemu przeciwnikowi. Do miasta powraca Wikary – odrażający przestępca, perwersyjny potwór. Na mieszkańców Paryża pada blady strach.

CZY ZANURZYSZ SIĘ W MROKU ZBRODNI I ZAUFASZ ZMYSŁOM?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 453

Data ważności licencji: 12/6/2027

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Karta tytułowa

Mamie

Pada deszcz, pada nieustannie, płacze zgrozą, płacze występkiem, płacze zbrodnią, płacze mrokiem; trzeba jednakże eksplorować owe ciemności, wkraczamy w nie zatem, a myśl, niczym mokry ptak, próbuje mozol­nie szybować pośród tej złowrogiej burzy.

Victor Hugo, Les Fleurs

PROLOG

Wraz z nadejściem zmierzchu zerwał się wiatr. Poszarpane chmury płynęły teraz po niebie, rzucając na ziemię ruchome cienie. Targane podmuchami gałęzie drzew jęczały posępnie, a liście wypełniały noc tysiącem złowieszczych szmerów.

– Wciąż mi chodzi po łbie, że to dziwne wyznaczyć nam spotkanie na takim paskudnym zadupiu. Jesteś przynajmniej pewien, że nie zaszła pomyłka co do miejsca?

– Przestań marudzić. Prosiłem go o powtórzenie instrukcji dwa razy. Facet jest ostrożny i tyle! Chciał odebrać dostawę w dyskretny sposób.

– Co z tego?! Ten ogród robi się straszny po zmroku. Uspokoję się, gdy już załatwimy sprawę.

Byli to dwaj mężczyźni posuwający się powoli w ciemnościach. Dwie skradające się sylwetki podążające alejką, której gruntowa nawierzchnia nabierała w smętnych promieniach księżyca barwy popiołu. Obaj przemykali w cieniu krzaków, starannie unikając wkraczania na otwartą przestrzeń.

Wyższy z nich, prawdziwy kolos, był tym, którego szczególnie stresowała ta nocna eskapada. Miał na sobie robotniczy kaszkiet i bezkształtne palto z przykrótkimi rękawami sięgającymi mu powyżej nadgarstków. Jego białe dłonie, o nienormalnie długich palcach i sękatych knykciach, zdawały się żyć własnym życiem. W nieregularnych odstępach czasu unosiły się na wysokość oczu, on zaś wpatrywał się w nie z niedowierzaniem, jakby się dziwił, że takie ręce dusiciela mogą należeć do niego. Krzaczaste brwi łączyły się, tworząc pod tępym czołem długą kreskę wyrażającą zaniepokojenie, a skóra na twarzy drgała nieustannie pod wpływem tików nerwowych. W półświatku znany był pod przydomkiem Szkarada i zasłynął jako wykidajło w pewnym przybytku dla mężczyzn przy rue Duphot. Temu prostakowi wystarczała do szczęścia perspektywa solidnej bijatyki, za to od zbyt zawiłych kombinacji lasował mu się mózg.

Jego towarzysz był zupełnie innego pokroju. Mimo że pochodził z tego samego bagna, lubował się w ordynarnej elegancji: nosił surdut z szerokimi wyłogami, szkarłatny fular i melonik ze wstążką ozdobioną pozłacaną klamerką. Choć wąski w ramionach, równo­ważył względną słabość fizyczną kłótliwością i przebiegłym umysłem. Był podstępnym, zdemoralizowanym osobnikiem, gotowym sprzedać ojca i matkę na samą myśl o możliwym zysku, cwaniakiem o twarzy przypominającej pysk kuny. Takim, który mami uśmiechem, a przy pierwszej okazji zwabia w pułapkę. Przyjaciele nazywali go Bordelais, bo twierdził, że urodził się w Bordeaux. „Bordelais”, tylko tyle, żadnego imienia, żadnego innego przezwiska. Co do nieznajomych, którzy stanęli mu na drodze, ledwie poczuli, że jego chciwe spojrzenie nieco za długo zatrzymuje się na ich spince do krawata lub łańcuszku od zegarka, woleli nie dociekać, jak się nazywa, i czym prędzej brali nogi za pas.

– Powiedz no, Bordelais, nie myślisz, że nasz człowiek nabierze podejrzeń, gdy się zorientuje, że nie mamy ze sobą dzieciaka?

Idący przodem niski chudzielec w surducie stanął jak wryty. Westchnął i obrzucił kompana zirytowanym spojrzeniem.

– Szkarado, przestań wysilać mózgownicę. Przecież wszystko ci już wyjaśniłem. Słuchaj uważnie, bo nie będę powtarzał. Nie możemy go dopaść w ogrodzie. To zbyt ryzykowne. Jak się napatoczy strażnik, sprawa się rypnie. Myk polega na tym, żeby gościa uspokoić i przekonać do pójścia z nami do powozu. Wtedy ja otworzę drzwiczki, niby to pokazując mu towar, a kiedy się nachyli, żeby zobaczyć, walniesz go pałką w łeb i ogłuszysz.

Mówiąc to, opryszek zwany Bordelais’m wskazał podbródkiem na laskę z ołowianą gałką, którą jego wspólnik ukrywał pod paltem.

– Ale jak się czegoś domyśli i nie zechce z nami pójść – upierał się wielkolud, wyginając dłonie w taki sposób, by trzasnęły mu stawy – trzeba będzie od razu go załatwić.

– Nie ma mowy! Klient nalegał, żeby dostarczyć go żywego. Otrzymamy całą zapłatę wyłącznie pod tym warunkiem. Musimy tylko okazać się wystarczająco przekonujący, to wszystko. Ale niech cię o to głowa nie boli, po prostu pozwól mi mówić.

Dwaj mężczyźni wznowili cichy marsz, nie przeszli jednak nawet dziesięciu kroków, gdy nagły szelest po ich prawej stronie, po którym nastąpiła seria przeraźliwych wrzasków, sprawił, że włosy stanęły im dęba na głowie. Pierwszy doszedł do siebie Bordelais i wskazał palcem na jakąś podłużną konstrukcję, której druciane pręty lśniły w świetle księżyca. Za siatką można było niewyraźnie dostrzec bezładne poruszenie i szybkie uderzenia smagające powietrze na całej wysokości budowli.

– Niech diabli porwą te przeklęte ptaszyska! – warknął osobnik w surducie. – Przeszliśmy zbyt blisko klatki z ptakami drapieżnymi. Zabierajmy się stąd piorunem, zanim ci cholerni padlinożercy ściągną tu wszystkich strażników.

Porzucając wszelkie zbędne środki ostrożności, dwaj nocni goście pobiegli alejką pod górę i przecięli najbliższy trawnik, by dotrzeć do zagajnika, gdzie przyklęknęli i czekali z bijącym sercem pod osłoną drzew, aż harmider powodowany przez drapieżniki ucichnie. Kiedy w końcu powrócił spokój, Szkarada szepnął towarzyszowi do ucha:

– Cudem zwialiśmy! Jeszcze by tego brakowało, żeby nasz człowiek się wystraszył i nie przyszedł na spotkanie!

– O to się nie martw. – Bordelais zaśmiał się szyderczo. – Tego rodzaju typek nie potrafi się oprzeć zewowi świeżego mięsa. Zwabiłem go obietnicą pierwszorzędnego towaru. Mniej niż dziesięcioletni blondynek, nietknięty, nigdy jeszcze nieużywany. Trzeba było widzieć tego starego rozpustnika! Ślinił się na samą myśl. Przyjdzie, wierz mi!

– No dobra! Daleko jeszcze do miejsca, gdzie mamy się z nim spotkać?

Niski, cherlawy mężczyzna zdjął kapelusz, żeby otrzeć pot z czoła, po czym odsunął na bok gałąź i wskazał na duży budynek, którego ciemna bryła w kształcie gwiazdy wznosiła się mniej więcej sto kroków dalej. Kiedy chmury rozpraszały się od czasu do czasu, promienie księżyca zawieszały w jego oknach blade odblaski.

– Widzisz tamtą rotundę? Wystarczy, że ją okrążymy i tuż za nią powinniśmy natrafić na chatę z bali i gliny z sieczką. To tam nasz człowiek chciał się z nami spotkać.

Dwóch kompanów odczekało jeszcze kilka minut w milczeniu, by się przekonać, że droga wolna. Gdy Bordelais nabrał co do tego całkowitej pewności, klepnął swojego towarzysza w ramię i wstał.

– Idziemy! Głupio byłoby się z nim minąć, bo nie zapominaj, że za kilka minut zgarniemy obaj kupę forsy!

Dwójka opryszków opuściła osłonę drzew i szybko ruszyła w stronę nieprzeniknionego cienia rotundy. W miarę jak się do niej zbliżali, do jęków wiatru w gałęziach dołączały głuche pomruki i stłumione tupanie. Wydawało się, że w ciemnościach nagle zaroiło się od niewidzialnych stworzeń. Trudno było uwierzyć, że jest się w sercu dużego miasta. Wręcz przeciwnie, wszystko wskazywało na to, że wkracza się na niepewne terytoria pradawnych nocnych lęków. W owe miejsca odwiedzane zazwyczaj jedynie we śnie, kiedy niezliczone koszmary wkradają się pod powieki i próbują wyrwać człowieka z ciepłej pościeli.

– Co to wszystko ma znaczyć? – mruknął Szkarada, przewracając dużymi wytrzeszczonymi oczami i usiłując przeniknąć spojrzeniem ciemności. – Wygląda na to, że coś tu krąży i to całkiem blisko.

– To zwierzęta trzymane w rotundzie – stwierdził jego kumpel, wzruszając ramionami. – Wrzawa, której narobiły przed chwilą ptaki, musiała obudzić niektóre z nich. Wkrótce znów zasną, więc przestań cykorzyć i zamknij gębę. Przez ciebie w końcu nas zauważą.

Wielkolud spuścił głowę jak smarkacz przyłapany na gorącym uczynku.

Co z tego, że miał blisko sążeń1 wzrostu i nigdy nie dawał sobie w kaszę dmuchać, gdy dochodziło do wywijania pięściami, skoro strach przed ciemnością nie opuszczał go od wczesnego dzieciństwa. Mógłby mężnie stawić czoła trzem lub czterem przeciwnikom, posługując się gołymi rękami, ale sama perspektywa spania bez zapalonego kaganka wywoływała w nim niepokój i sprowadzała go do poziomu wystraszonego oseska. Za nic w świecie by się do tego nie przyznał z obawy, że zostanie uznany za mięczaka, ale mrok odbierał mu sporą część sprawności. Zerknął w dół na swojego towarzysza. Tamten najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z przeżywanych przez kamrata katuszy. Maszerował już przed siebie i machnął ponaglająco ręką, dając mu do zrozumienia, żeby się nie ociągał.

Szkarada od nieco ponad roku kręcił się wokół Bordelais’go, który jednak wcale go nie cenił. Kiedy olbrzym się nad tym zastanawiał, dostrzegał u swego kompana nawet odrobinę pogardy i czystej złośliwości, przez co czuł się bardzo nieswojo. Z drugiej strony tamten był spryciarzem i wynajdywał najlepsze przekręty. Jak choćby tego wieczoru. Niezbyt skomplikowana robota z murowaną sowitą zapłatą. Bordelais nie podał mu wszystkich szczegółów, ale on wiedział, w czym rzecz. Jakiś facet był gotów wypłacić im okrągłą sumkę, jeśli zdołają złapać dla niego pewną starą ciotę zainteresowaną małym chłopcem. Bordelais podjął się znaleźć, a potem zwabić ich cel. Jak się do tego zabrał? Tajemnica. To właśnie tego rodzaju umiejętności sprawiały, że nawet połowa doli była tak cenna. Potrafił wyniuchać dobry interes i nie miał sobie równych, jeśli chodziło o kant czy cios poniżej pasa. Szkarada był jednak wobec niego nieufny. Może i uchodził za tumana nadającego się tylko do rozkładania pijaczków na obie łopatki, ale nie brakowało mu intuicji. W głębi duszy wiedział, że pewnego dnia będzie musiał zacisnąć swoje ogromne łapy na wychudłej szyi wrednego wspólnika… w samą porę, zanim Bordelais spróbuje wbić mu nóż w plecy. Ale ta chwila jeszcze nie nadeszła.

Zrzędząc, podążał krok w krok za wątłą postacią, która zaczęła już okrążać rotundę.

Zgodnie z otrzymanymi wskazówkami chałupka z bali wznosiła się tuż za nią, w części ogrodu, która przylegała do upraw szkółki botanicznej. Była to zresztą raczej szopa niż chata. Miała pozbawione okien ściany powleczone gliną zmieszaną z sieczką i dach kryty strzechą. Dalej, z przodu, między drzewami, szklane tafle dachu oranżerii odbijały niespokojne niebo i zdawały się bawić w chowanego z nocnym ciałem niebieskim.

– Jesteśmy na miejscu – szepnął Bordelais, wspinając się na palce, żeby dosięgnąć ucha towarzysza i porozumieć się z nim mimo szumu wiatru, który jeszcze się nasilił. – Od tej chwili ani słowa więcej. Pozwalasz mi prowadzić całą operację, ale jeśli w jakimś momencie zobaczysz, że coś się chrzani, nie wahaj się: masz przywalić naszemu facetowi z całej siły.

Szkarada skinął głową, krzywiąc twarz w uśmiechu. Gdy tylko mówiono o bójce i brutalnej sile, był w swoim żywiole.

Nie zwlekając dłużej, obaj złoczyńcy jeden za drugim przekroczyli próg chaty. Natychmiast uderzył ich fetor. Ciężki, piżmowy, dziki. Przenikał całą przestrzeń i był tak wszechobecny, że wydawał się niemal namacalny. Do tego stopnia zaskoczył nowo przybyłych, że potrzebowali kilku sekund, by do niego przywyknąć i zacząć się rozglądać.

Znajdowali się w ciasnym pomieszczeniu pozbawionym sprzętów, jeśli nie liczyć małego koślawego stolika umieszczonego w rogu. Pod ścianą piętrzyły się w nieładzie wiadra, miotły i grabie. Wśród tego pospolitego zestawu znajdował się również pewien wyjątkowy przedmiot: długa żerdź, na której końcu zwisała druciana pętla. Kojarzyła się z czymś w rodzaju sideł, ale miała przesadnie duży rozmiar. Po przeciwnej stronie całej tej rupieciarni w podłodze widniał otwarty właz. Uniesiona klapa pozwalała dostrzec początek schodów. Na haku wisiała lampa olejowa. Jej płomień tańczył i kopcił w strumieniu powietrza, który wpadał przez uchylone drzwi.

Bordelais zdjął lampę, przyklęknął i wsunął ramię przez otwór, żeby oświetlić pogrążone w mroku zakamarki. Stopnie kończyły się masywnymi drewnianymi drzwiami wzmocnionymi przez metalowe sztaby. Zazwyczaj wstępu musiała bronić solidna kłódka, ale teraz wisiała otwarta na pierścieniu wmurowanym w ścianę.

Niski mężczyzna w surducie wyprostował się ze złośliwym grymasem w kąciku ust. Przyłożył palec wskazujący do warg i ponownie dał kompanowi znak, żeby poszedł za nim. Obaj przecisnęli się przez wąski otwór i ostrożnie zeszli po kamiennych stopniach. Fetor towarzyszył im również pod ziemią. Był nawet jeszcze bardziej natarczywy, niemal duszący. Zwierzęcy smród kojarzący się z oddechem psa, który obgryzał padlinę. Nie mogąc powstrzymać dreszczu obrzydzenia, Bordelais pchnął ciężkie drzwi i ze zdziwieniem stwierdził, że znalazł się na świeżym powietrzu.

Pierwsze wrażenie było niemal przyjemne. Smród się rozrzedzał, bo mieszał się z wiosennym zapachem wilgotnej trawy i pączkujących liści drzew. Mając u boku Szkaradę, Bordelais zrobił kilka kroków po ubitej ziemi i obrócił się na pięcie, żeby się rozejrzeć. Wspólnicy znajdowali się na otoczonym wysokim murem terenie. Miał około dziesięciu metrów długości i czterech metrów szerokości. Środek zajmowało kilka głazów i martwe drzewo. To wszystko. Oprócz nowo przybyłych nie było tam żywej duszy.

– Dziwne – wycedził Bordelais przez zaciśnięte zęby. – Powinien już tu być.

– Gdzie dokładnie jesteśmy? – zapytał cicho jego towarzysz. Opanował go dziwny niepokój na widok ogrodzenia, które otaczało ich ze wszystkich stron. – To przypomina… tak, przypomina jakąś fosę.

Bordelais nie odpowiedział. Jego małe, spostrzegawcze oczy właśnie dojrzały niski otwór w ścianie naprzeciwko wejścia. Wyglądał jak początek tunelu. Mroczna dziura, zdumiewająca i nieco niepokojąca zarazem.

Już miał podejść bliżej, żeby lepiej jej się przyjrzeć, gdy ostry trzask sprawił, że nagle obaj odwrócili się jednocześnie. Ciężkie drzwi z metalowymi wzmocnieniami właśnie gwałtownie się zamknęły. Bordelais wykazał się lepszym refleksem. Zaklął i błyskawicznie rzucił się naprzód, żeby spróbować ponownie obrócić je na zawiasach. Daremny trud! Dostęp do schodów był już teraz zablokowany. Chwilę wcześniej ktoś najwyraźniej zamknął kłódkę po drugiej stronie.

Szkarada potrzebował nieco więcej czasu, żeby zrozumieć, co się stało, kiedy jednak zdał sobie sprawę, że obaj zostali uwięzieni na dnie tej niegościnnej fosy, też podbiegł, by pomóc towarzyszowi. Trudząc się niczym drwal, z całej siły szarpnął drzwiami, a potem spróbował chwiać nimi na wszystkie strony, żeby je wyważyć. Jego wysiłki okazały się jednak daremne. Drzwi ani drgnęły i wydawało się, że celowo zaprojektowano je tak, by mogły się oprzeć jeszcze potężniejszej sile.

Podczas gdy olbrzym miotał się na próżno, Bordelais się odwrócił. Pot perlił mu się na czole przeciętym bruzdą wyrażającą niepokój. Jego przebiegły umysł pracował na najwyższych obrotach, a przenikliwe spojrzenie ponownie zatrzymało się na czarnej dziurze po drugiej stronie fosy. Czuł, że nieodparcie go przyciąga, a jednocześnie narastała w nim tłumiona trwoga. Nie było to już tylko irracjonalne uczucie lęku. W jego oczach otwór przypominał teraz szeroko rozwartą mroczną paszczę, nienasyconą i potworną, gotową w każdej chwili ich pożreć.

I nagle zrozumiał.

Lodowaty dreszcz przebiegł mu po kręgosłupie. Miał potworne wrażenie, że kości w jego ciele się rozpływają. W mgnieniu oka wszystko nabrało sensu: niezwykłe miejsce spotkania, nieobecność mężczyzny, z którym przyszli się zobaczyć, i ten fetor mięsożercy atakujący nozdrza.

– Do kurwy nędzy! – krzyknął piskliwym głosem zniekształconym przez strach. – Szkarado, zostaw te cholerne drzwi! Rusz się i podejdź do muru, szybko!

Osiłek o rękach dusiciela odwrócił się, zbity z tropu. Nie miał nawet czasu zadać sobie pytania, co ugryzło Bordelais’go. Sam widok jego zniekształconych lękiem rysów wystarczył, żeby wprawić go w ruch. Dołączył do kompana kilkoma susami.

– Oprzyj się o ścianę i podsadź mnie! – rozkazał mu oschle Bordelais. – Trzeba się jak najszybciej wydostać z tej szczurzej nory!

Szkarada już miał się podporządkować bez zadawania pytań, gdy za plecami obu mężczyzn rozległ się imponujący ryk. W głębi fosy było zdecydowanie zbyt ciemno, żeby w odległości przekraczającej kilka kroków dostrzec cokolwiek poza nieokreślonymi cieniami, ale stawiając stopę na splecionych dłoniach olbrzyma, Bordelais nie mógł się oprzeć pokusie, by nie zerknąć szybko przez ramię. Miał nieodparte wrażenie, że mroczna dziura właśnie coś wypluła. Niewyraźną bryłę, ciemniejszą niż noc, która mrucząc, pędziła wprost na nich.

Chudzielcowi krew zastygła w żyłach. Zdjęty nieopisaną trwogą, przestał oddychać, bo zabrakło mu tchu.

Po chwili rozpacz dodała mu sił, więc podciągnął się, stanął na ramionach wspólnika, a następnie na oślep wyrzucił ręce w górę. Jego palce zahaczyły o szczyt muru dokładnie w chwili, gdy gwałtowny wstrząs zachwiał jego nogami. Punkt podparcia niespodziewanie runął, on zaś zakołysał się w próżni, mobilizując całą energię, żeby nie zwolnić uchwytu. Z ziemi dochodziła do niego przerażająca kakofonia: pomruki, jęki, odgłosy uderzeń i rozdzierania. Potem zaś górujący nad wszystkimi innymi dźwiękami straszliwy wrzask agonii.

Po upływie kilku sekund Bordelais zdołał znieruchomieć. Jego ciało przestało się huśtać i mógł przechylić głowę, żeby popatrzeć na to, co działo się poniżej. Lampa się przewróciła, ale knot wciąż płonął i jego oczom ukazał się straszliwy widok.

Rozczłonkowane zwłoki osiłka spoczywały w szkarłatnej kałuży, a jego laska-pałka leżała złamana obok niego. Twarz zachowała wyraz potwornej trwogi, a przekrwione oczy wyglądały tak, jakby miały wyskoczyć z oczodołów. Język, siny i spuchnięty, wystawał spomiędzy warg. Na wysokości podbrzusza ziała imponująca rana, przez którą na ubitą ziemię wylewały się jelita.

Monstrualnie barczysty niedźwiedź brunatny okrążał powoli trupa, od czasu do czasu wymierzając mu szybkie ciosy pazurami, jakby próbował się upewnić, że jego ofiara naprawdę straciła życie. Z umazanej krwią paszczy zwierzęcia najeżonej ogromnymi żółtymi zębami wciąż dobywały się stłumione pomruki.

Pomimo niesprzyjającego położenia Bordelais odetchnął z ulgą. Ledwie wyszedł z tego cało. Jeszcze kilka sekund i mógł go spotkać taki sam los jak tego wielkiego głupka. Pomyśleć, że ten ­idiota z małą główką uważał, że jest niezniszczalny dzięki swoimi pękatym mięśniom! A teraz był tylko nędzną, rozczłonkowaną kuk­łą! Prawdopodobnie nie miał nawet czasu, żeby zrozumieć, co się z nim dzieje.

Mały łajdak zachichotał nerwowo. Dzięki Bogu mógł liczyć na swoją szczęśliwą gwiazdę. Musiał się tylko podciągnąć siłą ramion. Nie był to bynajmniej nadludzki wysiłek dla kogoś lekkiego niczym piórko, takiego jak on. Za chwilę wybrnie z tarapatów.

– Cóż to za wyjątkowo niedogodna sytuacja! Nie trzeba będzie długo czekać, zanim mięśnie zaczną drętwieć. Tak, doprawdy, bardzo przykra sytuacja!

Łagodny, fałszywie litościwy głos poprzedził pojawienie się mężczyzny na krawędzi fosy. Ze swojej pozycji w dole Bordelais widział jedynie niewyraźną sylwetkę. Tylko tors i głowę, które wystawały ponad mur i odcinały się nieznacznie na tle postrzępionego nieba. Mimo to nie miał najmniejszych wątpliwości co do tożsamości osoby, która stała tam spokojnie, okazując obojętność zabarwioną ironią. Gniew niemal natychmiast zmieszał się w nim z przerażeniem.

– Cholerny syn Maryi! – zaklął, zaciskając szczęki. – Jesteś najgorszą kanalią, jaką kiedykolwiek spotkałem!

– Ćśśś! Ćśśś! – ciągnął łagodny głos. – Czy nigdy nie uczono cię, mój synu, że nieładnie jest bluźnić? Nie sądzę, by nasz Pan wybaczył ci, że mieszasz imię jego matki do swoich śmiesznych wrzasków. Mam nawet całkowitą pewność, że wręcz przeciwnie. Tak się bowiem składa, że jestem jego bardzo pokornym i posłusznym sługą… uległym wykonawcą jego świętej woli.

Nie przestając mówić, zjawa uniosła ręce za kark i odczepiła pozłacany krzyż, który zdobił jej pierś. Następnie zaczęła recytować jakąś modlitwę po łacinie, ujęła krucyfiks w prawą dłoń i posłużyła się nim jak młotkiem, metodycznie tłukąc palce nieszczęśnika wiszącego nad fosą.

1 Około dwóch metrów (jeśli nie zaznaczono inaczej, przypisy pochodzą od autora).

ROZDZIAŁ 1 Wyjątkowy duet

– Jakaż delikatność! Jakaż zieloność!

Układna ogrodniczka szła w dół quai des Orfèvres, pchając ręczny wózek. Był wypełniony po brzegi sałatą, porami, kapustą i słodką rzepą, które ta pannica zamierzała sprzedać tam, gdzie zwykle, na place Dauphine.

– Jakaż delikatność! Jakaż zieloność! Mam piękne warzywa! Jakaż delikatność! Jakaż…

Handlarka przerwała nagle nawoływania i skręciła, żeby umieścić swój nieporęczny ładunek bliżej fasady. Jej fiołkowoniebieskie oczy przypominały dwie porcelanowe kulki osadzone w twarzy zarumienionej od pracy na świeżym powietrzu. Właśnie utkwiła je w przyjemnej sylwetce młodego mężczyzny idącego ulicą w przeciwnym kierunku. Tylko po to, żeby go przepuścić, ogrodniczka zboczyła z pierwotnej trasy, czego bynajmniej nie miała w zwyczaju. Na ogół, zwłaszcza gdy padał deszcz, wręcz czerpała dość złośliwą przyjemność z ocierania się o brzuchatych mieszczuchów, by ochlapać im dół spodni i ubłocić lakierki. Ale tego ranka świeciło promienne słońce, a osobnik, który szykował się, aby ją wyminąć, nie miał nic z opasłego parweniusza.

Wręcz przeciwnie, chodziło o żwawego dandysa, którego dobrze skrojony surdut podkreślał szerokie ramiona i szczupłą talię. Cylinder od Bandoniego, haftowana jedwabna kamizelka, perłowoszare skórzane rękawiczki i laska ze srebrną gałką od Thomassina uzupełniały ten wyrafinowany ubiór. Bardziej niż elegancki strój, tym, czym nieznajomy nieodparcie przyciągał uwagę, była jednak jego naznaczona szlachetnością twarz, której oszałamiająca, niemal zbyt doskonała uroda zabarwiała się przejmującą melancholią. No i było też to ogniste spojrzenie oczu o kolorze przechodzącym, zależnie od światła, od szarości do zieleni, zadające kłam anielskiej łagodności rysów i pozwalające dostrzec duszę hartowaną w stali, z której wyrabia się najgroźniejsze ostrza.

Sprzedawczyni warzyw była tak oczarowana, że nawet nie pomyślała, by odwrócić wzrok, gdy ów mężczyzna szybko się do niej zbliżał. Niczym urzeczona jakąś niebiańską zjawą, patrzyła z rozdziawionymi ustami i wybałuszonymi oczami, jak nieznajomy podchodzi, zanim nagle zdała sobie sprawę ze śmieszności swojej ekstatycznej pozy. Czerwona ze wstydu, zaczęła grzebać w warzywach, żeby jak najszybciej odzyskać panowanie nad sobą, ale poczuła się jeszcze bardziej głupio, gdy spostrzeg­ła, że mężczyzna wcale jej nie zauważył. Z zatroskanym czołem, otarł się o nią, nie zwalniając ani nawet nie obdarzając jej przelotnym spojrzeniem.

Zakłopotana, stała przez długą chwilę nieruchomo, patrząc, jak oddala się zdecydowanym krokiem, i nieco się zmieszała, widząc, że skręca w rue de Jérusalem i wchodzi do holu dawnej rezydencji przewodniczących parlamentu paryskiego. Ów gmach mieścił obecnie biura prefektury policji, toteż zrobiło jej się smutno na samą myśl, że przystojny, aczkolwiek obojętny nieznajomy może mieć do czynienia z siłami porządkowymi. To idiotyczne, ale kiedy ponownie zaprzęgła się do wózka, nie mogła się powstrzymać od sformułowania modlitwy o to, by ten tak czarujący młody człowiek nie był narażony na jakieś policyjne szykany.

Ani przez moment nie przyszłoby jej do głowy, że ta dystyngowana osoba może sama być pracownikiem prefektury, zwyk­łym funkcjonariuszem wypełniającym rozkazy. Tymczasem gdy tylko posępny przystojniak wszedł do urzędu, miał prawo do nienagannego regulaminowego salutu ze strony dwóch ordynansów w mundurach strażników miejskich, którzy tworzyli komitet powitalny.

Pogrążony w ponurych myślach, omal nie zignorował również tamtych, zreflektował się jednak w chwili, gdy ich mijał, i odpowiedział im niedbale, zadowalając się uniesieniem gałki laski do ronda kapelusza. Strażnicy wymienili porozumiewawcze spojrzenie, które wiele mówiło o ich mentalności. Ten bardziej złoś­li­wy nie mógł się powstrzymać od mruknięcia pod nosem:

– Odpicował się jak jakiś książę i myśli, że jest lepszy od innych! Nie ma tu nic do roboty wśród nas!

Nie było jednak obawy, że nowo przybyły go usłyszy, bo zaczął się już wspinać po schodach, pokonując po cztery stopnie naraz, żeby jak najszybciej dotrzeć do ostatniego podestu.

Na tym poziomie kilka izb na poddaszu, wykorzystywanych niegdyś jako kwatery dla służby, przekształcono w pomieszczenia archiwalne. W przeciwieństwie do niższych pięter, które tętniły życiem, było to królestwo kurzu i pajęczyn. Wyjątek stanowiły tylko dwa pierwsze pokoje przerobione niedawno na gabinety. Ich drzwi, na których farba zasługiwałaby na kilka solidnych pociągnięć pędzlem, ozdobiono tabliczkami z tym samym zagadkowym napisem: „Biuro do spraw tajemnych”.

Przybysz wszedł bez pukania do drugiego pokoju, który za sprawą lufcika z omszałą szybą był skąpany w świetle dnia nadającym mu wygląd akwarium. W powietrzu unosił się zapach tytoniu z miłą nutą przypraw korzennych i miodu, kontrastując swoim upajającym luksusem z ciasnotą pomieszczeń i niezmiernie skromnym wyposażeniem.

Młody mężczyzna zostawił kapelusz i surdut na koślawym wieszaku, a następnie wślizgnął się za biurko, za które nawet najsprytniejszy handlarz starzyzną nie zdołałby uzyskać dziesięciu liardów2. Na blacie czekała na niego kopia dziennego raportu sporządzonego przez bliskich współpracowników prefekta. Można w nim było przeczytać o sytuacji w stolicy i zapoznać się z codziennym bilansem działalności różnych służb policyjnych obejmującym dane dotyczące dokonanych aresztowań, wydanych paszportów, kontrolowania opinii publicznej, zaopatrzenia hal targowych i rynków, rejestrowania cen podstawowych artykułów spożywczych…

Przebiegł tę administracyjną prozę roztargnionym spojrzeniem, zanim zwrócił baczniejszą uwagę na gazety, które również położono tam z myślą o nim. Zaczął od „Le National”, organu przychylnego ideom republikańskim, którego redaktorzy na kolejnych stronach nie przestawali ubolewać nad bezczynnością władz. Osiem miesięcy po rewolucji lipcowej3 i wstąpieniu na tron Ludwika ­Filipa zarzucali przewodniczącemu Rady Ministrów, bankierowi Laffitte’owi, że chociaż opowiada się za demokratyczną ewolucją reżimu, nie zdołał wprowadzić niezbędnych reform. „Matac­twa” i „słabości” były dwoma słowami najczęściej powracającymi pod ich piórem w celu dyskredytowania polityki rządu.

Z kolei „La Gazette de France” jeszcze wyraźniej demonstrowała swą wrogość do nowego króla Francuzów. Dziennik zajmujący najważniejszą pozycję wśród legitymistycznej prasy, pozostającej lojalną wobec starszej gałęzi Burbonów, wracał do antyklerykalnych zamieszek, które wstrząsnęły stolicą miesiąc wcześniej. W połowie lutego nabożeństwo odprawione z okazji rocznicy śmierci księcia de Berry4 wywołało wściekłość niektórych paryżan. Ów napad szału doprowadził do splądrowania kościoła Saint-Germain-l’Auxerrois, pałacu arcybiskupiego i skarbca archikatedry. Dziennikarze „La Gazette” wciąż potępiali czyny jawnie wrogie wobec religii i chcieli widzieć w tych ekscesach dowód na to, że nowa dynastia nie potrafi zapewnić królestwu pokoju i dobro­bytu. Przede wszystkim zarzucali Ludwikowi Filipowi, że zbyt łatwo uległ przemocy ludowej i zgodził się na usunięcie – w następstwie tych nieszczęsnych wydarzeń i daremnie zabiegając o uspokojenie nastrojów – lilii z królewskiego herbu i z pieczęci państwowej.

Trzecim dziennikiem, na którym lokator gabinetu zakończył przegląd prasy, był „Le Journal des débats” wydawany przez braci Bertinów. Tym razem zadowolił się przejrzeniem tytułów. Dotyczyły one napięć, do których dochodziło za granicą za sprawą następstw rewolucji lipcowej. Niepodległość Belgii i powstanie w Warszawie przeciwko carowi nadal budziły emocje i dzieliły opinię publiczną. Ci, którzy z tęsknotą wspominali 1792 rok i emancy­pacyjną krucjatę rewolucyjnych armii, wzywali do udzielenia pomocy bratnim narodom, podczas gdy ich przeciwnicy wskazywali na ryzyko powszechnej wojny w Europie, gdyby doszło do zachwiania równowagi ustanowionej po upadku Napoleona. Ale materiału do najliczniejszych artykułów dostarczały przede wszystkim sytuacja wewnętrzna i panujący w Paryżu klimat powstańczy. Ich autorzy oceniali szanse na to, że Ludwik Filip wkrótce rozwiąże Izbę Deputowanych lub też zmusi swojego głównego ministra Laffitte’a do dymisji. Jeden z nich przypomniał niedawne ataki parlamentarne deputowanego Guizota i powtórzył konkluzję z jego przemówienia sprowadzającą się do stwierdzenia porażki: „Francja chce być rządzona, bo czuje, że rządzona nie jest”. Wszystko to sprawiało przykre wrażenie chaosu oraz nerwowości i zdawało się raczej źle wróżyć na przyszłość.

Wzdychając ze znużeniem, mężczyzna o twarzy młodego grec­kiego boga odsunął do tyłu fotel, wyprostował nogi i długo przecierał powieki.

W wieku prawie dwudziestu czterech lat Valentin Verne, z zawodu inspektor policji, znajdował się w co najmniej nietypowym położeniu w ramach prefektury. Istotnie objął stanowisko szefa biura do spraw tajemnych, wydziału, który w zasadzie oficjalnie nie istniał, utworzonego w listopadzie 1830 roku w celu wyjaśniania nieprawdopodobnych przestępstw lub tych na pozór wykazujących wpływy czynników nadprzyrodzonych, a także tropienia bandytów nowego rodzaju, wykorzystujących do popełniania zbrodni łatwowierność ludzi oraz nieznane jeszcze szerzej postępy naukowe. Z tej racji młody śledczy odpowiadał wyłącznie przed prefektem policji, któremu bezpośrednio podlegał. Była to uprzywilejowana pozycja, ale też bardzo niepewna. Środki oddane do jego dyspozycji okazały się ograniczone, a samo istnienie biura wisiało na włosku. W związku z zawirowaniami politycznymi mogło zostać zlikwidowane jednym pociągnięciem pióra.

Zresztą Valentin już kilkakrotnie poczuł się zagrożony – prawdę mówiąc, ilekroć na rue de Jérusalem wprowadzał się nowy lokator, co zdarzało się bardzo często w tych czasach wielkiej niestabilności politycznej. Od chwili objęcia stanowiska, to znaczy w ciągu czterech miesięcy, inspektor miał już do czynienia z trzema prefektami policji. Każdy nowy szef dziwił się, odkrywając istnienie tego wydziału, który w gruncie rzeczy wcale wydziałem nie był, w tym sensie, że ograniczał się do jednej jedynej osoby, czyli inspektora Verne’a. Jednakże sukcesy odnoszone przez niego za każdym razem powodowały wycofanie początkowych zastrzeżeń przełożonych. Unieszkodliwienie mechanicznego dusiciela i rozwiązanie zagadki śpiewającego pająka skłoniły nawet nowego prefekta Alexandre’a-François Viviena do podwojenia stanu osobowego biura. Na początku marca Valentinowi rzeczywiście przydzielono dwudziestoletniego asystenta, żeby pomagał mu w dochodzeniach.

Opuściwszy rodzinną Pikardię, Isidore Lebrac przybył do stolicy nazajutrz po rewolucyjnych lipcowych dniach, zasobny wyłącznie w młodzieńczy entuzjazm. Zdecydowany nie trzymać się już dłużej z dala od wielkiej historii, która rozgrywała się na jego oczach, postanowił wstąpić do paryskiej Gwardii Narodowej, zwłaszcza że był pod wielkim wrażeniem osobowości jej dowódcy, charyzmatycznego La Fayette’a. Niestety nie wyszło mu to na dobre! Zderzył się w swoich staraniach z nieubłaganą inercją właśnie restrukturyzowanej administracji. Zmuszony czekać i staczając się dzień po dniu po równi pochyłej prowadzącej od znośnych hoteli do najgorszych pokoi do wynajęcia w dzielnicy Sainte-Avoye, nauczył się tłumić w sobie niecierpliwość i jednocześnie patrzył, jak topnieją jego skromne oszczędności.

Kiedy ostatecznie odrzucono jego podanie z powodu braku stałego miejsca zamieszkania, La Fayette został już zmuszony do dymisji, a nadzieje rozbudzone przez wielkie powstanie w lecie rozwiały się wraz z pierwszymi jesiennymi mgłami. Zamiast wymarzonego pięknego munduru naiwnemu prowincjuszowi zaoferowano zarękawki z lustryny i posadę kancelisty przy rue de Jérusalem.

Lepszy rydz niż nic, próbował się pocieszać, ale zaraz ponownie się rozczarował. Z powodu rudych włosów, takiegoż zarostu, brzydkiej twarzy i raczej chuderlawej sylwetki wątły Lebrac stał się niebawem ulubionym obiektem niewybrednych żartów rozmaitych szpiclów i policjantów snujących się po korytarzach prefektury. A jednak to właśnie za sprawą tej niezwykłej brzydoty i roli kozła ofiarnego został zauważony przez Valentina. Gdy prefekt pozostawił inspektorowi swobodę w kwestii przyjęcia przyszłego współpracownika, nie zawahał się ani sekundy i jego wybór padł na przeciętnego gryzipiórka. Ta co najmniej zadziwiająca decyzja wynikała z dwóch głównych przyczyn. Po pierwsze Valentin potrafił dostrzec bystry umysł pod pozorną łagodnością popychadła. Po drugie wolał korzystać z usług posłusznego i jeszcze niedoświadczonego podwładnego, którego miałby czas wyszkolić zgodnie z własnymi zapatrywaniami.

Utworzenie specjalnego wydziału zajmującego się rozwiązywaniem niejasnych lub tajemnych spraw już i tak wywołało niemałe poruszenie w innych brygadach, ale jego skład, ta nieprawdo­podobna para śledczych, zmienił początkową nieufność w skrywaną wrogość. Verne był podejrzliwym samotnikiem, którego anielski wygląd i osobisty majątek lokowały na marginesie jego środowiska. Co do Lebraca, jego awans nie spodobał się wszystkim tym – a było ich wielu! – którzy zastanawiali się, na kim teraz będą mogli wyładowywać złość. W rezultacie ci dwaj tak bardzo różni młodzi mężczyźni ściągali na siebie całą niechęć i całą zawiść, do jakich zdolni byli ich koledzy.

Zasępiony Valentin rozmyślał właśnie nad tym wszystkim, gdy rozległo się pukanie do drzwi.

2 Drobna miedziana moneta o wartości ćwierć sou.

3 Słynne „trzy dni chwały” w lipcu 1830 roku, które zmusiły króla Karola X do abdykacji i udania się na wygnanie.

4 Był to Charles-Ferdinand d’Artois, najmłodszy syn Karola X, ale uważany za najbardziej obiecującego członka rodziny królewskiej, który został zasztyletowany przez robotnika bonapartystę 13 lutego 1820 roku.

ROZDZIAŁ 2 Kobieta w opałach i sygnet

Inspektor wstał i poprawił kamizelkę. Serce zaczęło mu nagle szybciej bić, bo rzadko się zdarzało, żeby przeszkadzano mu o tak wczesnej porze. Lebrac od razu zrozumiał, że po przyjściu do biura jego szef potrzebuje chwili spokoju, by zebrać myśli i przywdziać ubiór policjanta, który tak bardzo do niego nie pasował. Niczym dobry pies stróżujący bronił jego drzwi przed czyimkolwiek wtarg­nięciem nie w porę i zawsze pozwalał, aby minęła co najmniej godzina, zanim pokazał koniec nosa.

Dlaczego dzisiaj zachowywał się inaczej? Czy miało to związek ze sprawą, którą Valentin skrycie tak się martwił? Czy przyniosą mu wiadomość, na którą niecierpliwie czekał od dwóch dni? ­Modlił się, żeby tak właśnie było. Obława trwała już od zbyt dawna. Powinna wreszcie dobiec końca.

Zachęcony przez niego rozczochrany Isidore Lebrac przekroczył próg gabinetu. Wyglądał na zakłopotanego. Pozdrowiwszy szefa, wręczył mu nienaturalnym gestem wydrukowany bilecik.

Madame Ferdinand d’Orval

Posiadłość La Hêtraie

Saint-Cloud

Słowo „Madame” zostało dopisane piórem.

– Zaproponowałem, że ją przyjmę – usprawiedliwił się Lebrac – ale uparła się, że chce porozmawiać z panem osobiście. Twierdzi, że nie zabierze panu dużo czasu, nie wie, do kogo innego mogłaby się zwrócić. Jest pan, jak powiedziała, jej jedyną nadzieją.

– Jak ona wygląda?

– To elegancka kobieta, ale sprawia poniekąd wrażenie bezbronnej. Jest jednak zdecydowanie czarująca.

Valentin dał mu znak, żeby wprowadził ją do pokoju. Była to rzeczywiście najbardziej urocza młoda kobieta, jaką można sobie wyobrazić, blada i drobna, o twarzy subtelnie zarysowanej pod kasztanowymi lokami. Cienie wokół powiek i powolne ruchy nadawały jej wygląd rekonwalescentki, która odważyła się po raz pierwszy wyjść z domu po długiej i ciężkiej chorobie.

Valentin wstał, żeby ją powitać i zaproponować jej krzesło. Usiadła z gracją i uroczo przechyliła głowę, by lepiej mu się przyjrzeć. Jej wargi rozciągnęły się w bardzo delikatnym i nieco smutnym uśmiechu.

– Jestem wdzięczna, że poświęca mi pan odrobinę swojego czasu. – Jej głos był poważny i zaskakująco stanowczy, choć lekko przygaszony. – Oczywiście nie zna mnie pan, ale ja wiem, kim pan jest. Śledziłam w gazetach przebieg pańskich ostatnich dochodzeń.

– A zatem czyta pani prasę?

– Dziwi to pana, prawda? Kobieta należąca do wyższych sfer nie powinna się oddawać takim zajęciom. Lepiej, żeby poświęcała się dobroczynności, prowadziła dom, troszczyła się o dobre samopoczucie bliskich, a przede wszystkim męża. Ale właśnie to sprowadza mnie dzisiaj do pana.

Valentin usiłował oczyścić umysł, żeby się skoncentrować, trudno mu jednak było pozbyć się niepokojących myśli, które dręczyły go od poprzedniego dnia. Kiedy odezwał się ponownie, zrobił to odruchowo:

– Słucham panią.

– Nazywam się Mélanie d’Orval. Nie sądzę, żeby moje nazwisko wydało się panu szczególnie znajome. Minęły już mniej więcej trzy lata, odkąd mój mąż wycofał się z interesów i opuścił swoją paryską rezydencję na rzecz małej rodzinnej posiadłości położonej na wzgórzach w okolicy Saint-Cloud. Biedak został akurat ciężko doświadczony przez śmierć pierwszej małżonki. Gdy się poznaliśmy, w tym samym okresie, zdążył stracić ochotę do życia. Tylko obecność jego jedynej córki Blanche, jeszcze nastoletniej, powstrzymała go wtedy przed popełnieniem nieodwracalnego czynu. Jestem o tym absolutnie przekonana. Zresztą początkowo właśnie ta głęboka rozpacz mnie u niego pociągała. Pragnęłam przede wszystkim przywrócić nieco radości w jego przygaszonym spojrzeniu, wyrwać tego dobrego i życzliwego człowieka z niebytu. Myślę, że mogę śmiało powiedzieć, iż mi się to udało. Przynajmniej do czasu przerażającej tragedii, do której doszło w zeszłym roku…

Jego jedyna córka… jeszcze nastoletnia… Valentin z większą uwagą przyjrzał się młodej kobiecie, która siedziała naprzeciw niego. Ciemne ubranie i ciemny kapelusz o finezyjnej elegancji ewident­nie ją postarzały, ale gdy dobrze jej się przypatrzył, uznał, że nie ma więcej niż trzydzieści lat. Oznaczało to, że jej mąż musiał być co najmniej dziesięć–piętnaście lat starszy. Przeszło mu przez myśl, że kobieta zwraca się do niego z powodu jakiejś pospolitej sprawy uczuciowej. Gdyby tak istotnie było, musiałby jej odmówić. Swoją drogą jej delikatna uroda, w połączeniu z udręczonym spojrzeniem, sprawiała, że miało się raczej ochotę nią zaopiekować. Każdy normalny mężczyzna musiał żywić pragnienie wzięcia jej pod swoje skrzydła.

– Tragedii? – zapytał, żeby przerwać milczenie, bo groziło, że stanie się krępujące. – Co dokładnie się stało?

– Tragedia, owszem. To niestety jedyne właściwe określenie. Sześć miesięcy temu nieszczęsna Blanche dostała gwałtownych drgawek. Poprzedni atak miała tydzień wcześniej, ale nasz lekarz rodzinny nie potrafił ustalić przyczyny. Ten nawrót okazał się jednak śmiertelny. Wczesnym rankiem znaleźliśmy ją martwą u stóp jej łóżka. Mój biedny Ferdinand! Kolejny cios od losu definitywnie go załamał. Żaden ojciec nie powinien doświadczyć takiej ciężkiej próby jak ta.

Valentin zmarszczył brwi.

– Mówi pani, że ta nagła śmierć nastąpiła już sześć miesięcy temu. Dlaczego tak długo zwlekała pani ze zwróceniem się do policji?

Spojrzenie kobiety wyrażało niezdecydowanie. Potem jej źrenice się rozszerzyły, uniosła rękę do piersi i z pewną porywczością potrząsnęła głową. Kiedy jednak ponownie się odezwała, mówiła tym samym opanowanym głosem, który starał się przykuć pełną uwagę jej rozmówcy:

– Jest pan w błędzie, panie inspektorze. To nie śmierć pasierbicy mnie tu sprowadza. A przynajmniej nie bezpośrednio. Jej zgon, chociaż tragiczny, był jednak spowodowany wyłącznie przyczynami naturalnymi. Ale, jak już mówiłam, mój mąż bardzo źle zniósł to kolejne nieszczęście. Nie chciał się pogodzić ze stratą dziecka, co skłoniło go do skonsultowania się z pewnego rodzaju medium. Z osobnikiem o co najmniej podejrzanym sposobie bycia, który w ciągu kilku tygodni stał się przyjacielem domu. Ten żałosny jegomość, niejaki Paul Oblanoff, przekonał biednego Ferdinanda, że potrafi nawiązać kontakt z duchem zmarłej. Obawiam się, że on po prostu próbuje wykorzystać rozpacz mojego męża, aby nadużyć jego zaufanie.

– Z jakiego powodu tak pani uważa?

– Prawdę mówiąc, aż do zeszłego tygodnia właściwie się nie martwiłam. Tłumaczyłam sobie, że kaprys Ferdinanda w końcu minie. Prędzej czy później zrozumie, że ten szemrany Słowianin nie ma żadnej szczególnej mocy. Potem jednak dwa incydenty, jeden za drugim, wzbudziły moje podejrzenia i obawy. Od tego czasu straciłam apetyt i nie mogę zasnąć.

– Proszę mi o tym opowiedzieć.

– Do pierwszego zdarzenia doszło dokładnie siedem dni temu. Musi pan wiedzieć, że podejmujemy tego Oblanoffa kolacją kilka razy w tygodniu i gościmy go w posiadłości w każdą sobotę i niedzielę. Czy warto dodawać, że mój mąż nie zadał sobie trudu, by się ze mną skonsultować przed wprowadzeniem w życie tych nieznośnych zaproszeń?

Mówię zatem panu, że w zeszłą sobotę zaskoczyłam tego wstrętnego osobnika w gabinecie Ferdinanda. Udał, że szuka pana domu, ale wyraźnie się zmieszał. Jestem absolutnie pewna, że kłamał i rozglądał się za sejfem, w którym przechowywane są moje klejnoty, a także pokaźna suma w złotych monetach. Zresztą przepytałam później służących i potwierdzili, że ten oszust kilkakrotnie próbował uzyskać od nich informacje dotyczące naszego stylu życia i naszego majątku.

Przejdźmy teraz do drugiego incydentu. To przede wszystkim on skłonił mnie do zwrócenia się do pana z prośbą o pomoc. Doszło do niego w środę wieczorem, a zatem trzy dni temu. ­Oblanoff przekonał Ferdinanda, żeby wziął udział w eksperymencie ze spirytualizmem5 w celu skontaktowania się z Blanche. Po kolacji usiedliśmy wokół stołu, w półmroku. Mam na myśli stół o czterech solidnych nogach, a nie zwykły gerydon. Było tam pięć osób: Oblanoff, Ferdinand, ja i para starych przyjaciół, baron de Launay oraz jego małżonka. Utworzyliśmy krąg, a nasze dłonie stykały się tuż nad blatem. Oblanoff wymamrotał jakieś mętne zaklęcia, po czym podniósł głos, żeby przywołać Blanche. Upłynęło kilka minut, lecz nie uzyskał odpowiedzi. Potem nagle stołem zachwiało bardzo wyraźne uderzenie. Nie jakieś zwykłe chybotanie, o nie! Prawdziwy cios, który niemal uniósł mebel. Doszło wówczas do rozmowy. Oblanoff zadawał pytania, a „duch” Blanche odpowiadał. Jedno stuknięcie na tak, dwa na nie. Trwało to dobre dziesięć minut.

– Czy ten Oblanoff nie mógł po prostu zachwiać stołem kolanami?

– Niemożliwe! Siedział między moim mężem a mną i miałam go na oku. Gdyby poruszył nogami, z pewnością bym to zauważyła. Co więcej, wątpię, żeby mógł tak mocno potrącić stół, postępując w ten sposób. Jestem jednak pewna, że chodzi o mistyfikację i że jeśli nikt go nie powstrzyma, ta historia skończy się fatalnie.

Mówiąc to, nie siliła się na dramatyczne efekty. Przeciwnie, nadal uśmiechała się rozbrajająco, jakby to mogło nieco zatrzeć pesymizm jej przeczuć.

– Podzieliła się pani z mężem swoimi obawami?

– Też coś! Odkąd Ferdinand uległ szkodliwemu czarowi tego rzekomego maga, ma poniekąd bielmo na oczach. Zgodzi się go odprawić dopiero wtedy, gdy ktoś zdoła dostarczyć mu dowód, że to wszystko jest jedynie farsą, a on sam stał się zabawką nikczemnika, który chce tylko wykorzystać jego żal, żeby go ograbić. Proszę, jest pan moją ostatnią deską ratunku!

– Czego dokładnie pani ode mnie oczekuje?

– Już to panu powiedziałam: czytałam, co dziennikarze napisali na pański temat. Jestem pewna, że wystarczyłoby panu wziąć udział w jednym z tych nieszczęsnych seansów spirytualizmu, by ujawnić oszustwo. Mógłby pan przyjść do nas na kolację, na przykład w przyszłą środę. Przedstawię pana jako dalekiego kuzyna. Launayowie byli pod tak wielkim wrażeniem tego, co zobaczyli ostatnim razem, że nalegali, abyśmy to powtórzyli podczas ich następnej wizyty.

Valentin, jak zawsze, gdy był niezadowolony, poczuł łaskotanie za lewym uchem. Zrezygnował jednak z podrapania się i potrząsnął głową ze strapioną miną.

– To niestety niemożliwe. Jestem obecnie zajęty inną sprawą, której bliskie rozwiązanie wymaga całego mojego czasu i całej mojej uwagi.

Na te słowa papierowo bladą twarz Mélanie d’Orval wykrzywił przejmujący grymas. Żal było patrzeć na jej rozczarowanie. Inspektor, poruszony bardziej, niż mógłby się spodziewać, natychmiast ustąpił i wskazał na wątłego Lebraca, który trzymał się z tyłu, stojąc w gotowości przy drzwiach.

– Jednakże mój asystent będzie mógł skutecznie mnie zastąpić. Ma równie wyostrzony zmysł obserwacji jak ja, więc żaden szczegół nie ujdzie jego uwadze. Po powrocie przedstawi mi pełny raport i na tej podstawie zdecyduję, jakie działania podjąć.

Te ostatnie słowa powitał promienny uśmiech. Petentka zdawała się gotowa klasnąć w dłonie, tak wielką ulgę jej przyniosły. Wyglądała teraz znacznie młodziej niż po przyjściu.

– To wspaniale! – wykrzyknęła. – Tak się bałam, że weźmie mnie pan za wariatkę. Ale teraz jestem całkiem spokojna. Nie wątpię, że kiedy już zdemaskuje pan tego szarlatana, Ferdinand przepędzi go bez najmniejszych skrupułów.

Valentin wyciągnął przed siebie ręce wewnętrzną stroną dłoni do przodu, sprawiając wrażenie, że chce powstrzymać tę spontaniczną demonstrację radości. Następnie wstał, widocznie zamierzając dać do zrozumienia, że spotkanie dobiegło końca, ale najwyraźniej przypomniał sobie o jakimś nieistotnym szczególe.

– Jeszcze jedno, zanim pani wyjdzie – dodał jednostajnym tonem. – Czy mogłaby mi pani opisać sygnet tego tajemniczego ­medium?

Mélanie d’Orval otworzyła szeroko oczy ze zdumienia i wahała się przez chwilę. Inspektor wyczuł, że jest bliska wyrazić zdziwienie słowami, ale zapanowała nad sobą i jej twarz znów stała się gładka i nieprzenikniona.

– Teraz, kiedy skłonił mnie pan do zastanowienia się nad tym – odrzekła, nieznacznie marszcząc brwi – przyznam, że rzeczywiście jest to dość niezwykła błyskotka. Duży pierścień, który nosi na środkowym palcu lewej ręki, z wygrawerowanymi dziwnymi znakami. Siedem splecionych okręgów tworzących trzy pary wokół jednej centralnej rozety.

– Chodzi bez wątpienia o symbole alchemiczne – skomentował to ze znawstwem Valentin. – Jeśli się nie mylę, te okręgi i ta rozeta wyobrażają siedem metali planetarnych. Pośrodku Słońce, które oznacza złoto. Dookoła żywe srebro Merkurego, w które łatwo przekształca się cyna Jowisza. Na samej górze ołowiany ­Saturn przeciwstawia się Księżycowi ze srebra, ale również dobrze się z nim łączy. Tak jak żelazny Mars łączy się z miedzianą Wenus.

– Imponuje mi pan – szepnęła młoda kobieta, której rysy teraz znów wyrażały niezdecydowanie – ale to wszystko jest dla mnie niepojęte. To naprawdę takie ważne?

Inspektor nie odpowiedział od razu. Powoli okrążył biurko, żeby odprowadzić swojego gościa do drzwi. W chwili, gdy kładł rękę na klamce, powiedział, wyraźnie wymawiając każdą sylabę:

– Jestem niemal pewien, że ten sygnet jest kluczem do wszystkiego. Śmiało, może pani spokojnie wrócić do domu. Jeśli mam rację, ta drobna sprawa powinna zostać szybko załatwiona całkowicie po pani myśli. Daję pani swoje słowo.

5 W połowie XIX wieku mówiono o „nowoczesnym spirytualizmie” lub o „zjawiskach magnetycznych” w odniesieniu do praktyki spirytyzmu, ponieważ ten ostatni termin został wymyślony dopiero w 1857 roku przez Allana Kardeca.

ROZDZIAŁ 3 Kosz Książąt

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 4 W którym jest mowa o kobietach i ich aspiracjach

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 5 Groźby ulicy

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 6 Eugénie

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 7 Odgrażający się Grondin

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 8 Wiadomość dla Valentina

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 9 Siłowe najście

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 10 Skacowany mężczyzna na czczo

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 11 Z nizin do opery

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 12 Zjawa

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 13 W którym potwierdza się, że morderca zawsze wraca na miejsce zbrodni

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 14 Duch prawdziwy czy fałszywy?

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 15 Obława

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 16 Mélanie się boi

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 17 Akt przemocy

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 18 Aglaé przechodzi do ofensywy

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 19 Klucz do RYAJUBICEF

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 20 Tam, gdzie wszystko się zaczęło

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 21 Głupek

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 22 Od marzeń Foutriqueta do domu Pierre’a Ouvrarda

ROZDZIAŁ 23 W którym mówi się o nekromancji i spirytualizmie…

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 24 Bez efektów

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 25 Artyści jarmarczni

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 26 Diorama na place du Château-d’Eau

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 27 Delikatna konfrontacja

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 28 Marzenia i koszmary

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 29 Tajemnicze eksperymenty

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 30 Przekleństwo d’Orvalów

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 31 Wyjaśnienia Valentina

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 32 Upadek

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 33 Przesłuchanie Marii

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 34 Cmentarz w deszczu

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 35 Wcielenia Zła

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 36 Kroki na schodach

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 37 Zasłona się unosi

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 38 Zniknięcia

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 39 Metamorfozy

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 40 Na łasce Wikarego

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 41 Pokuta

Rozdział dostępny w pełnej wersji

EPILOG

Rozdział dostępny w pełnej wersji

NOTA AUTORA

Rozdział dostępny w pełnej wersji

LE BUREAU DES AFFAIRES OCCULTES

Volume 2: Le Fantôme du Vicaire

Copyright © Editions Albin Michel – Paris 2022

Copyright © for the translation by Łukasz Müller

Spolszczenie okładki

Maria Gromek

Fotografia na okładce i skrzydłach

Arcangel Images: © lee avison, © Roy Bishop

Adobestock: © Roman, © Adisorn, © Uuganbayar, © HTGanzo

Redaktorka nabywająca

Eliza Kasprzak-Kozikowska

Redaktorka prowadząca

Agnieszka Narębska

Opracowanie tekstu

d2d.pl

Projekt typograficzny i skład

Robert Oleś

Opieka redakcyjna

Natalia Hipnarowicz-Kostyrka

Opieka promocyjna

Marlena Grabowska

ISBN 978-83-8367-896-2

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2025

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Angelika Kuler-Duchnik