Drzewo rodowe - Everson John - ebook + książka

Drzewo rodowe ebook

Everson John

3,3

Opis

Krwią drzewa są jego soki. Utrzymywały przy życiu rodzinę Scotta Belvedere'a przez całe pokolenia. To sekretny składnik rodowych trunków – ale i burbona. Gdy Scott dziedziczy Zajazd Pod Rodowym Drzewem, skrytą pośród wzgórz Virginii posiadłość, poznaje swoją rodzinę, jej historię i znaczenie gigantycznego drzewa, wokół którego powstał zajazd. A kiedy pośród korzeni odkryje tajemnice swego rodu i zatopi się w ramionach córki szynkarza, dowie się, że nie tylko krew jest gęściejsza niż woda.... Czy podzieli los swych przodków?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 289

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (15 ocen)
5
1
4
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © Wydawnictwo Dom Horroru, 2019

Dom Horroru

Gorlicka 66/26

51-314 Wrocław

Copyright © John Everson, The Family Tree, 2014

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Redakcja i korekta: Anna Musiałowicz

Tłumaczenie: Łukasz Zbrzeźniak

Projekt okładki: Kornel Kwieciński

Skład: Sandra Gatt Osińska

Wydanie I

ISBN: 978-83-66518-22-3

www.domhorroru.pl

facebook.com/domhorroru

instagram.com/domhorroru

Prolog

Tutaj zawsze panował mrok. Ciężka, atramentowa ciemność pozbawionej okien piwnicy. Piwnicy, gdzie blade insekty przemykały środkiem podłogi, nie martwiąc się, że ktoś je odkryje. Światło niemal nigdy na nie nie padało.. Polowały, gniazdowały, żyły i umierały niedostrzeżone. Zupełnie tak jak on tu żył… niewidzący.

Czasem, przez wiele dni, bez przerwy, nawet nie zadawał sobie trudu, żeby otworzyć oczy. Nie tęsknił zbytnio, niebo wracało do niego każdego dnia, przynajmniej w snach.

Kiedy zaglądał w głąb swojego umysłu i pozwalał sobie po prostu dryfować… co w tych czasach zdarzało mu się częściej i częściej… czuł na skórze coś innego. Powietrze o zapachu zbliżającej się wiosny gładziło i całowało jego ramiona i włosy, było jak delikatna pieszczota. Nie mógł się ruszyć, nie tak naprawdę, nie tak jak kiedyś to pamiętał. Jego kończyny stały się jak odlane jak z ołowiu. Zastygł z uśmiechem zupełnie niepasującym do tego, jak wyglądało jego życie. Mimo to każdego dnia cieszył się najpełniejszym wrażeniem wolności. Kołysał się na wietrze ze wzrokiem utkwionym w niebo. Spoglądał w niebiosa… choć to nie on patrzył. Nie tak naprawdę.

Jego ciało zmieniło się w ciemności. Czasem czuł drżenie rozszerzających się i kurczących żył. Kiedy indziej wyobrażał sobie, że włosy plączą mu się wokół nóg, łaskotały go . Bóle dojrzewania? Insekty? Nie mógł stwierdzić. Było ciemno, a on się nie ruszał. Nie mógł.

Chociaż był nagi i znajdował się pod ziemią, nigdy nie marzł. Powietrze tutaj było wilgotne od oddechu ziemi, czuł tętno życia, wiecznie obecne. Odbierał, jak przechodzi ono żyłami, ale nie mógł tego dojrzeć. To był prezent od ziemi… krew drzewa.

Czas tutaj płynął powoli. A ta nagląca potrzeba dotarcia do czegoś innego? Desperackie starania? Robienie planów na jutrzejszy dzień? Dał sobie z tym spokój i czuł się z tym lepszym człowiekiem. Jeśli nadal mógł się człowiekiem nazwać. Tutaj był cichym żywicielem. Sercem domu. W głębi duszy odnalazł spokój.

Od czasu do czasu budził się i ona przychodziła.

Senne marzenie złożone z liliowych perfum i ognistych włosów. Nie mógł się poruszać, ale ona tak.

Ruszała się całkiem sporo, w piękny, zmysłowy sposób.

Ruszała się jak niebo w tej ciemności.

Czasem nawet otwierał oczy, żeby zerknąć na nią z zachwytem.

Nie potrzebował nic więcej.

Upadł na kanapę, z piwem w zabandażowanej ręce i zobaczył telefon.

Pochylił się i zgarnął go z powrotem do kieszeni.

Chciał wyjść właśnie w tym momencie, ale blada skóra A.A. leżąca po jego lewej stronie przypomniała mu, dlaczego znalazł się w tym położeniu.

Rozdział pierwszy

Adres na kopercie przyciągnął jego wzrok. Na początku pomyślał, że to tylko nikomu niepotrzebna ulotka. Ale dlaczego firma prawnicza z siedzibą w Virginii miałaby płacić za przesyłkę, żeby wysyłać mu śmieci? Raczej nie było bardzo prawdopodobne, że facet z Chicago zadzwoni do prawnika z Rannakin w Virginii, jeśli potrzebuje odwołać się od mandatu albo wnieść pozew w jakiejś drobnej sprawie.

Scott Belvedere wsunął kciuk pod brzeg koperty i rozerwał ją. Wyciągnął ze środka list i szybko zdał sobie sprawę, że poza nagłówkiem (J.R. Pirdue, ESQ, 145 N. Lebar, Rannakin, Virginia) wcale nie był to „standardowy” list.

„Drogi Panie Belvedere (zaczynał się), ostatnia wola i testament Pana stryjecznego wujka Maximiliana Belvedere’a wskazuje, że nieruchomość przy ulicy 1397 Route numer 7 w Rannakin w Virginii winna zostać przekazana Panu w wypadku jego śmierci i, jak ufam, jest Pan świadomy, Pan Belvedere zmarł 23 marca. Ten list ma na celu poinformowanie Pana, że…”.

Scott uniósł brew i przeczytał jeszcze raz pierwszy akapit listu. Wiedział, że brat jego dziadka zmarł, ale nie wybrał się na wschodnie wybrzeże, żeby uczestniczyć w pogrzebie, nigdy nie poznał swojego stryjecznego dziadka. Ale teraz ponoć odziedziczył po nim spadek.

Jakaś jego część chciała zmiąć list w kulę i wyrzucić go, ale inna uspokajała rękę. To nie był typowy „wygrałeś w sumie 3 400 000 dolarów” spam. Wydawało się, że to autentyk.

Mimo to Scott nie chciał żadnej nieruchomości na wschodnim wybrzeżu. Miał swoje życie, samotne, ale jednak, w Napperville w stanie Illinois. Podobało mu się tutaj. Spędzał wolne wieczory, ciesząc się świetnymi restauracjami, dużym parkiem przy bulwarze, nawet kurantem, którego używano tutaj latem do koncertów na dzwony. Czasem w „historycznej” części miasta zwanej Naper Settlement odbywały się festiwale muzyki i piwa z mikrobrowarów, i zawsze starał się brać w nich udział. Widział koncert zespołu The Smithereens jakiś rok albo dwa temu i było niesamowicie. The Smithereens grający w lokalnym parku? Kochał swoje miasto! Może i był sam, ale nie nudził się. Codziennie wychodził do pracy, odbierał wypłatę co dwa tygodnie i czuł szczęście, wracając do domu, do swojego małego gniazdka, gdzie kładł się na kanapie ze sztucznej skóry i skakał po kanałach nakryty kocem zanim a) skończyło się piwo albo b) zasnął. Często obydwie te rzeczy zdarzały się w niemal tym samym czasie.

Ale...

Przeczytał list dwukrotnie i zdał sobie sprawę, że będzie musiał znaleźć czas na podróż do Virginii, żeby się przekonać, o co tu właściwie chodzi. Żeby zobaczyć, co odziedziczył.

Początkowo pomyślał, że mógłby po prostu wynająć agenta nieruchomości i sprzedać to miejsce. Wymarzony nagły przypływ gotówki błysnął mu przez chwilę w głowie symbolami dolara i wieloma zerami, ale potem uderzyła go linijka prawniczego listu. Pismo oznajmiało, że nieruchomość była siedzibą zajazdu.

Zajazdu pod Rodowym Drzewem.

Biznes.

Rzeczywistość sprowadziła go do pionu. Nie potrzebował domu na wschodnim wybrzeżu, ale gdyby dziedziczył firmę, która przynosi faktyczne dochody? Cóż… mógł zostać nieobecnym właścicielem, nieprawdaż? Nowe źródło dochodu byłoby dla nie-go jak manna z nieba. Całkowite bezpieczeństwo.

Albo, pomyślał ponownie, mógłby sprzedać to miejsce i dostać gotówkę do ręki bez zamartwiania się z powodu bycia odpowiedzialnym za cieknące rury i dachy znajdujące się tysiące kilometrów stąd.

Scott złożył i natychmiast znów otworzył list. Po chwili ponownie go zgiął, po tym, gdy już niemal wykuł na pamięć jego zawartość. Wiedział, że musi tam pojechać. Żeby się przekonać, z czym jakimś sposobem skończył. Dziwny, łaskawy prezent, zważywszy na to, że od kiedy był dzieckiem, nawet nie widział swojego stryjecznego dziadka. Miał mgliste wspomnienie odwiedzin u rodziny ojca, kiedy był jeszcze mały, ale tak naprawdę nie pamiętał z tego wiele poza tym, że żyli daleko w wielkim domu w lesie.

Rozważał wykorzystanie ponad pięciotygodniowego urlopu, który uzbierał, bo rzadko brał w pracy wolne, i skinął głową, zanim oznajmił do pustego pokoju:

– W porządku Rannakin w Virginii, nadchodzę.

* * *

Virginia była o wiele bardziej zielona niż okolice Chicago.

Taka była pierwsza myśl Scotta, kiedy jechał swoją Kią przez krętą autostradę w kierunku szmaragdowej plamy na horyzoncie, która, jak mówił jego iPhone, była Rannakin. Pomimo wczesnej wiosny wilgotność tutaj była już wyższa niż w Chicago, ale w jakiś sposób powietrze zdawało się świeższe, zupełnie jakby wdychał faktyczny zapach zbliżającego się lata.

To było dobre uczucie.

Coś takiego co sprawiało, że czułeś się żywy.

Po raz pierwszy Scott poza kłopotliwym aspektem wycieczki odkrył, że naprawdę czeka, aż zobaczy Zajazd pod Rodowym Drzewem. Podobało mu się to, jak tu się czuł. Zupełnie jakby podróżował głęboko w puszczę, samochody mijające go, jadąc w przeciwnym kierunku, szybko stały się nieregularnym fenomenem. Mimo to wcale nie był tak daleko od miasta. Do diabła, to miejsce podobno znajdowało się jedynie czterdzieści minut od lotniska.

Nie minęło wiele czasu, aż pola dopiero co kiełkującego, czego? tytoniu?, zanurzyły się w cieniu, a droga skierowała się pasmami otoczonymi drzewami pod pierwsze metry wzniesienia.

– Witamy w Apallachach – mruknął do siebie Scott, kiedy mijał starą, białą przyczepę stojącą przy drodze. Otaczały ją śmieci: pralka, zardzewiała kosiarka, samochodowa opona, przerdzewiała taczka. – Nie ma to jak w domu, w przyczepie. – Dokończył myśl Scott.

Przeżarta rdzą przyczepa przemknęła za zakręt i zniknęła mu z oczu. Zastanawiał się, czy ktoś w niej mieszkał, przyczepa przecież mogła stać tam opuszczona całymi latami.

Niewiele dalej minął mały motel, jego różowo-morsko-zielone wykończenia wyblakły i odpadały.

Kolejne miejsce, gdzie nie sposób było stwierdzić, czy nadal ktokolwiek tam mieszka. Było tu niemal zbyt cicho. Nic, poza wiatrem, co zakłócałoby ciszę i cienie wczesnego wieczoru.

Upiornie.

Wkrótce ściana drzew zagęściła się i cętkowane liśćmi ciemności sprawiły, że poczuł, jakby jechał Kią przez tunel. Promienie światła przemykały po przedniej szybie jak fragmenty mozaiki z innego świata… miejsca daleko stąd.

Przemieszczał się zakolami pomiędzy wzgórzami. Droga szybko zmieniła się z wiekowego asfaltu w bruk z wyjeżdżonymi koleinami, a ten z kolei niedługo później zaczął przypominać bardziej szlak niż drogę.

Scott znalazł się w Apallachach. Górskiej krainie. Kraju jego przodków. Ludzi, których nigdy nie poznał. Wiedział, że był tu przynajmniej raz, ale wspomnienia okazały się zbyt wyblakłe. Jego ojciec opowiadał o dorastaniu wśród wzgórz, o wężach wygrzewających się na słońcu w pobliżu szarzejących stodół i szop, odległych gorących źródłach leżących głęboko w lesie i wychodkach ciągle często używanych zamiast wewnętrznych toalet… Ale te historie zawsze wydawały się Scottowi dziwnie odległe. Jak fragmenty jakiejś książki z niesamowitymi opowieściami, nic, co naprawdę się komuś przydarzyło.

Tylko opowieści.

Lecz teraz… oto był… jechał przez „mapę opowieści”, którą jego ojciec wymalował mu w pamięci tak wiele lat temu, teraz i wtedy, kiedy ktoś to z niego wyciągnął.

Ktoś inny niż Scott. Czuł się jak gówno, ale… Nigdy tak naprawdę nie zapytał ojca o jego rodzinę albo krewnych. Nie obchodziło go to. I to nie było tak, że ojciec garnął się do opowiadania na ochotnika. Teraz za to, gdy prowadził samochód, fragmenty okazjonalnych, mglistych opowieści ojca o własnym dzieciństwie zdawały się same rozwijać.

Scott nie był pewien, czy jest z tego powodu szczęśliwy.

– Krew jest gęstsza od wody – mawiał do niego jego ojciec, zwykle kiedy Scott wybierał swoich przyjaciół zamiast brać udział w jakimś rodzinnym wyjściu.

Wnętrze Kii zaczęło stawać się lepkie od gorąca i Scott zastanawiał się, czy nie skręcił źle na jakimś rozwidleniu, w tym samym momencie zauważył pierwszy znak wskazujący drogę do zajazdu. Zwykła drewniana plakietka, Zajazd pod Rodowym Drzewem, 2,5 kilometra.

Przy tym, w jaki sposób wiła się droga, przejechanie dwóch kilometrów mogło zająć piętnaście minut. Zaraz za znakiem informującym o zajeździe znajdował się kolejny, ten dotyczył miasta Rannakin. Niebo wśród Wzgórz, obiecywał. Populacja 687.

Scott nawet bez pomocy znaków mógł stwierdzić, że zbliżał się do jakiejś namiastki cywilizacji. Droga zdawała się lekko rozszerzać i była gładsza niż przez poprzednie kilkanaście niebezpiecznych kilometrów. W tym momencie, po raz pierwszy do piętnastu minut, minął go samochód zmierzający w drugą stronę od Rannakin. Delikatne uczucie, nie całkiem klaustrofobii, ale… nerwowej izolacji… opanowało go, uśmiechnął się, kiedy wszedł w zakręt i zobaczył wielki cedrowy znak kierujący do zajazdu, z białą strzałką wskazującą na gruntową drogę.

Scott wziął głęboki oddech i skręcił.

– No to jedziemy – powiedział i podjechał pod małe wzgórze, które otworzyło się na jasną, zalaną słońcem przecinkę. Na przeciwległym końcu otwartego pola znajdował się wielki, wyglądający rustykalnie budynek. Wykończony ciemnym drewnem i otoczony tarasem z poręczą, wyglądał niemal jak trzy domki na drzewie ściśnięte razem: różne rodzaje drewna, kilka krytych gontem dachów nachylonych w dziwne strony i na różnych poziomach. Kiedy podjechał bliżej, zdał sobie sprawę, dlaczego geometria zajazdu była tak wypaczona.

Miejsce stało w cieniu rzucanym przez ogromne drzewo. To było jak jakiś rodzaj prehistorycznego drzewa-dinozaura, wystarczająco wysokiego, żeby mogło być sekwoją. Zajazd zbudowano dosłownie wokół niego. Drzewo wyrastało ze środka stromo opadającego dachu.

– Czy nie byłoby łatwiej je ściąć… albo budować obok niego zamiast wokół?

Scott mamrotał, kiedy parkował Kię zaraz obok innego auta na parkingu wyłożonym deskami z drobnych belek, obok czegoś, co zdawało się głównym wejściem do zajazdu. Do szerokiej werandy prowadziły trzy stopnie i wielkie, wyglądające na ciężkie drzwi z wstawką z kolorowego szkła na wysokości oczu. Wejście, wskazywał znak na jednym ze skrzydeł drzwi. Na drugim mniejsza tabliczka pokazywała obraz ze starszą kobietą wyglądającą na mieszkankę południa. Wyciągała rękę, a nad jej dłonią wymalowano napis, który głosił: Czujcie się jak u siebie.

Kiedy Scott przekręcił miedzianą klamkę, zauważył, że szklaną wstawkę namalowano tak, żeby wyglądała jak liście drzewa.

Drzwi lekko otworzyły się do środka na dobrze naoliwionych zawiasach. Scott wszedł.

Wejście do hallu zajazdu było jak podróż w czasie do okresu sprzed setek lat. Podłogę wykonano z bogatych desek z ciemnego orzecha, a ściany pokrywała tapeta w kwieciste wzory. Drewniany wieszak na płaszcze stał przy drzwiach, na przeciwległym krańcu pokoju ustawiono dziadkowy zegar. Na ścianach wisiały portrety i oprawione zdjęcia, pokrywając większość powierzchni. Zanim jednak zdążył się im przyjrzeć, jakiś głos zawołał go z lewego końca pomieszczenia.

– Cóż, witaj!

Odwrócił się i zobaczył recepcję zajazdu, długą, zdobioną, wykrojoną z drewna ladę, która pasowała do reszty pomieszczenia. Wszystko wydawało się słojowate, ciemne i dobrze wypolerowane. Za biurkiem znajdowało się kilka tuzinów drewnianych przegródek na pocztę umieszczonych na ścianie. Kobieta, która zapewne wypełniała je dla gości, stała przed nimi, oferując mu wyraźnie wypracowany uśmiech „jak mogę Panu pomóc”.

To ona odezwała się, żeby go powitać z akcentem, który nie mógł zaprzeczyć jej pochodzeniu. Była kobietą z południa, bez cienia wątpliwości. I to taką, która przeżyła już niejedno lato, a raczej siedemdziesiąt. Jej siwe włosy zwieszały się w luźnych, krótkich lokach. Sukienka była niepozorną kreacją w niebieską kratkę. Głos sprawiał wrażenie serdecznego i uspokajającego.

– Witaj – odpowiedział Scott, podchodząc do biurka. – Nazywam się Scott Belvedere, jestem…

Przerwała mu, zanim zdążył wypowiedzieć kolejne słowo.

– Ty jesteś dziedzicem – odpowiedziała. Jej słodki akcent sprawił, że Scott musiał się chwilę zastanowić, żeby przetworzyć jej słowa. Po chwili klepki w głowie mu się poukładały i przytaknął.

– Tak, myślę, że można tak powiedzieć.

– Nazywam się Ellen i zarządzałam Zajazdem pod Rodowym Drzewem dla twego wuja przez ostatnie czterdzieści cztery lata – powiedziała stara kobieta. Wyszła zza biurka i wyciągnęła w jego kierunku ramiona. – Witaj w domu!

Scott raczej niezdarnie przyjął jej delikatne objęcia. Nie był przyzwyczajony do dziwnych, starych, przytulających go kobiet. Czuł się niekomfortowo z tym, co mogła sobie pomyśleć: że przyjechał tutaj, żeby „oczyścić dom” albo coś w tym stylu. Stąd jej natychmiastowa deklaracja trwającej całe życie lojalności dla zajazdu.

Wycofał się z objęć i uśmiechnął.

– Dziękuję za prowadzenie tego miejsca przez te wszystkie lata – stwierdził. – Mam nadzieję, że będziesz to robić przez kolejne czterdzieści cztery!

Parsknęła.

– Nie wiem, czy mam w sobie jeszcze tyle czasu, ale nie zamierzam wyciągać kopyt w najbliższej przyszłości, to mogę obiecać!

Ellen położyła dłonie na jego ramionach i odsunęła od siebie… lecz trzymała wciąż, żeby nie oddalił się zbyt mocno, kiedy oceniała go z góry na dół.

– Więc ty jesteś ostatnim Belvederem, co?

Wzruszył ramionami.

– Ten zajazd był własnością Belvederów jeszcze przed wojną. – Mrugnęła i uśmiechnęła się. – Wojną Secesyjną, to znaczy. Tam, skąd pochodzisz, wojna nie znaczy całkiem to samo, co dla ziomków stąd.

Potrząsnął głową i uśmiechnął się.

– Nie, sądzę, że nie. Pewnie pomyślałbym, że chodzi o II Wojnę Światową.

Ellen parsknęła.

– Sprawa zagraniczna – odpowiedziała. – Nic, w co powinniśmy się kiedykolwiek mieszać.

Scott przytaknął, ale nie skomentował.

– Więc chcesz, żebym oprowadziła cię po tym miejscu? – zapytała.

– Za chwilę – odpowiedział. – Myślę, że najpierw chciałbym pójść do pokoju i się odświeżyć. To była długa podróż.

Wyciągnął portfel i zaczął szukać karty, kiedy zdał sobie sprawę, że Ellen cicho się śmieje.

– Panie Belvedere, mój Boże. Nie musi pan nic płacić. Wszystkie pokoje tutaj? One są teraz pana. Nie sądzi pan, że będzie bulić za noc we swoim własnym domu, co nie?

Scott uśmiechnął się z zakłopotaniem.

– Tak, zdaje się, że masz rację!

Ellen potrząsnęła głową i wyszczerzyła się w uśmiechu. Nie spuściła go z oczu, ale krzyknęła nad swoim ramieniem…

– Caroline? – zawołała. – Przyjdź tu, proszę.

Kilka sekund później z pokoju obok biurka wychyliła się twarz. Blada, gładka twarz. Twarz, która sprawiła, że Scott spojrzał na nią dwukrotnie… potem jeszcze raz. Dziewczyna miała nieskazitelną skórę barwy śmietany. Sprawiało to, że zdumiewający kruczoczarny blask jej ciemnych, kręconych włosów wyróżniał się jeszcze bardziej. I wtedy ona popatrzyła na Scotta, a on poczuł, że serce gwałtownie mu zwalnia.

Miała niebieskie oczy. Blade, płomieniście niebieskie.

– Panie Belvedere, to moja córka – stwierdziła Ellen. – Caroline, to jest ostatni z krwi.

Scott w odpowiedzi na te słowa uniósł brew.

– Wolę myśleć o sobie jako o Scotcie – stwierdził.

Caroline uśmiechnęła się i stanęła skromnie przy opiekunce zajazdu.

– Zostaniesz z nami przez jakiś czas, nieprawdaż? – zapytała Ellen.

Przytaknął.

– Dopiero co otrzymałem wieści o ostatniej woli mojego stryjecznego wuja Maximiliana.

Zamilkł, nagle czując się nieswojo. Nie chciał zabrzmieć, jakby mówił „Hej, wasze dupska należą teraz do mnie…”. Przez całą drogę tutaj rozmyślał o tym, jak cały personel zajazdu prawdopodobnie jest bardzo zdenerwowany tym, że będą musieli opuścić to miejsce.

Ellen skinęła głową.

– Maximilian był wspaniałym człowiekiem. Kochał to miejsce, więc wiem, że jeśli zostawił je tobie, myślał, że ty też je pokochasz.

Starsza kobieta uśmiechała się, sięgnęła pod biurko, zatrzymując się, żeby poszukać czegoś konkretnego. Po chwili przekazała klucz swojej córce.

– Pokaż mu numer 23, dobrze?

Scott poczuł chłodną dłoń na swoim ramieniu i Caroline pojawiła się obok niego.

– Czy masz jakieś bagaże, które powinnam zabrać? – zapytała.

Miała cichy głos o delikatnym, nosowym brzmieniu. W pokoju, gdzie rozmawiałyby trzy osoby, zaginąłby w tłumie. Ale dla Scotta… ten dźwięk był pasjonujący. Była tak ładna, lecz w taki bezpretensjonalny sposób. Miękkość jej głosu tylko podkreślała to, jak słodka się wydawała. Nie mógł oderwać od niej oczu. Potrząsnął głową, bardzo nieznacznie.

– Żadnych bagaży na ten moment, zabieram tylko to – stwierdził słabo, wskazując na plecak na swoim ramieniu. – Później zabiorę rzeczy z samochodu.

Caroline przytaknęła i ścisnęła jego ramię, zanim je puściła.

– Pozwól zatem, że wskażę ci drogę. Czasem korytarze w tym miejscu robią się trochę zagmatwane, zwłaszcza za pierwszym razem. – Roześmiała się i dodała: – Albo za drugim i trzecim, z tego co mówią ludzie! Ja nie mam o tym pojęcia… urodziłam się tutaj.

Zaczęła iść przed nim, Scott podążył za nią, podziwiając to, w jaki sposób długa, biała koszulka unosiła się wokół krągłości jej odzianych w jeans bioder. W końcu coś przemawia za puszczą, pomyślał.

Korytarz, który odchodził od głównego hallu, był początkowy wąski i prawdopodobnie wyglądał na węższy niż w rzeczywistości, wszystko dzięki ciemnym drewnianym panelom i przyprawiającym o zawrót głowy rzędom portretów, które wisiały jeden przy drugim. Caroline skręciła w lewo do małej poczekalni z czerwonymi, skórzanymi kanapami i małym kominkiem. Pokój był swojego rodzaju węzłem, dwa inne korytarze prowadziły z niego dalej.

– To pokój Ericksona – odezwała się Caroline. – Dobre miejsce do czytania, jeśli szukasz cichego zakątka.

Scott wyczuł, że zarumienił się odrobinę, kiedy podeszła do niego bliżej i szepnęła:

– Spędziłam bardzo dużo prywatnego czasu tam, na tym krześle.

Prywatny czas przyniósł mu nieodpowiednie skojarzenia i obraz jej siedzącej samotnie na tym krześle, z głową odrzuconą do tyłu, palcami zajętymi… obraz, którego prawdopodobnie w żaden sposób nie miała zamiaru przywoływać, jak zdał sobie sprawę.

Wskazała na duże, drewniane krzesło z ciemnymi, czerwonymi, skórzanymi poduszkami i głowami smoków wyrzeźbionymi na końcach podłokietników.

– Tylko pamiętaj, gdy zgubisz się, włócząc po korytarzach, jeśli znajdziesz drogę do tego miejsca, jesteś tylko o jeden korytarz od recepcji! – stwierdziła, odwracając się i prowadząc go do znajdującego się najbardziej po lewej korytarza łączącego się z pokojem. Znad ramienia dodała: – Musisz tylko odgadnąć który!

Caroline ruszyła kolejnym, dłuższym korytarzem z rzędami ponumerowanych drzwi i skręciła w prawo.

– Twój pokój jest tutaj – powiedziała. – Blisko samego Rodowego Drzewa.

– Masz na myśli drzewo, wokół którego zbudowano to miejsce? – zapytał.

Caroline przytaknęła.

– Chcesz je zobaczyć?

– Jasne – odpowiedział.

Uśmiechnęła się do niego i gestem wskazała, żeby ruszył za nią. Po kilku metrach korytarz znów skręcił, z tym że tym razem krzyżował się z przejściem z oknami z widokiem na małe podwórze. Caroline podeszła do jednego z nich i wskazała w kierunku ogromnego pnia, który zajmował niemal całą przestrzeń za szybą.

– Jest tu kilka pokoi, gdzie drzewo wrosło w ścianę i przez nią – wyjaśniła. – Kiedy wybudowali to miejsce, myślę, że był tu miły, mały ogródek.

Scott zerknął nad jej ramieniem i potrząsnął głową. Teraz nie było miejsca na ogród albo nawet na ławkę. Ogromny pień drzewa zdominował całą dostępną przestrzeń.

– Wow – powiedział. Pień Rodowego Drzewa był imponujący. Onieśmielający. Bruzdy w otaczającej go korze wydawały się mieć po kilka centymetrów.

– To drzewo jest tym, wokół czego wybudowano to miejsce – stwierdziła Caroline. Jej głos nadal był miękkim szeptem. – To tym zajmowali się twój stryjeczny dziadek, dziadek, jego ojciec, i jego ojciec przed nim.

– Moje Drzewo Rodowe – odpowiedział Scott, niemal nieprzytomnie.

– Tak. – Palce Caroline ponownie musnęły jego ramię. Wydawała się być dotykalską dziewczyną, a on nie mógł powiedzieć, żeby mu to przeszkadzało.

– Witaj w domu – stwierdziła.

Południowy akcent w jej szepczącym głosie wywołał ciarki wzdłuż jego kręgosłupa. Scott przytaknął i nie wiedział, co odpowiedzieć.

– Dzięki.

Stali tam przez moment, po prostu patrząc na monolityczny pień. W końcu Scott odwrócił się z powrotem w kierunku korytarza, w którym znajdował się jeszcze niewidziany pokój.

– Pewnie chciałbyś się odświeżyć – stwierdziła Caroline. Wróciła na korytarz. Pokój 23 był umiejscowiony za ostatnimi ciemnymi drzwiami przed jasną przerwą podwórza. – Po prostu wybierz na telefonie zero, żeby dodzwonić się do recepcji, jeśli będziesz czegoś potrzebował. – stwierdziła, przekręcając klucz w zamku i pchnięciem otwierając drzwi do pokoju 23.

Używali tu normalnych kluczy, nie kart magnetycznych, Scott zdał sobie sprawę z cichym wyrazem zdumienia. Nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek mieszkał w hotelu z prawdziwym kluczem do pokoju. To miejsce było jak wehikuł czasu.

Caroline podała mu klucz i przytrzymała drzwi, aby wszedł do środka. Nie mógł się powstrzymać, żeby się o nią nie otrzeć, gdy się się mijali. Nie bała się bycia… blisko.

– Potrzebujesz czegoś jeszcze? – zapytała. Oczy błyszczały jej w ciemnościach, Scott musiał odwrócić wzrok.

– Nie – odpowiedział. – Tylko drzemki, dziękuję. To była długa jazda z Chicago. Przyjdę do recepcji za kilka godzin.

Caroline odeszła od drzwi, a Scott uśmiechnął się do niej, kiedy je zamykał. Stała tam bez ruchu, zaraz za drzwiami, do momentu, kiedy już nie mógł jej dostrzec. Jakaś jego część zastanawiała się, czy dalej tam była, kiedy przesuwał zasuwę.

W pewien sposób przyprawiało go to o gęsią skórkę.

Odwrócił się twarzą do pokoju. Nie był duży, ale za to komfortowy. Ściany wytapetowano w fioletoworóżowe i szmaragdowe wzory, a na podłodze leżał puszysty i ciemny jak czerwone wino dywan. Na środku dominowało podwójne łóżko z drewnianym wezgłowiem opartym o przeciwległą ścianę. Wyglądało na wygodne – wysokie, z grubym materacem pokrytym poduszkami i wyszywaną kołdrą.

Scott rzucił na nie swój plecak i ziewnął. Nie kłamał, to była długa jazda i naprawdę musiał się położyć. Przeszedł się po małym pokoju, znalazł i skorzystał z toalety, położył się na materacu i zamknął oczy.

Po chwili zaczął śnić.

Rozdział drugi

Kiedy Scott obudził się z drzemki prawie trzy godziny później, prześladował go obraz bezkresnego lasu… i oczu, które na każdym kroku śledziły go zza ogromnych, wiekowych pni. Nieważne, w którą stronę skręcił, czuł się, jakby był obserwowany. Wzdrygnął się na wspomnienie snu. Zamrugał i potrząsnął głową, żeby się rozbudzić… i spróbować odepchnąć od siebie sen. Pokój był ciemniejszy, niż kiedy tu przyjechał. Przez moment miał w sobie to niepokojące odczucie, gdy nie jest się pewnym, gdzie się właściwie znajduje, ale po chwili przypomniał sobie podróż, znaki, lobby, Ellen zarządzającą zajazdem i dziewczynę. Dziewczynę o łagodnym głosie i kruczoczarnych włosach. Caroline.

Scott usiadł i ziewnął. Potem klepnął się w policzek – tak na wszelki wypadek. Zdecydowanie za późno na pobudkę. Wszedł, zajął pokój i ledwie porozmawiał z kobietą, która najwyraźniej zarządzała tym miejscem, jeszcze kiedy jego nie było na świecie. Był jej winien trochę czasu. Trochę spokoju ducha. Znał ten lęk, który może wywołać u ludzi pojawienie się nowego szefa. Pracownicy robili się paranoiczni, zaczynali formować w głowach różnego rodzaju teorie i spiski, zawsze przekonani, że nowy dupek na szczycie zamierza się ich pozbyć. Wiedział, jak to jest. Sam znalazł się w takiej sytuacji w pracy raz lub dwa. Jeszcze nie wiedział, co zrobi z tym miejscem, ale czuł się za nie odpowiedzialny na tyle, żeby choć spróbować rozładować napięcie personelu.

Po umyciu twarzy w małej łazience schował w kieszeni klucz do pokoju i ruszył korytarzem, orientując się w przestrzeni, oddalając się od placu, na którym stało drzewo. Dziwny, archeologiczny zabytek, który ułatwiał odnajdywanie tu drogi. Dotarłeś do drzewa? To znaczy, że jesteś za daleko.

Odnalazł drogę do hallu, tylko raz źle skręcając i niemal od razu orientując się, że wybrał złą drogę, kiedy ta doprowadziła go do Pokoju Ericksona, który pokazała mu Caroline.

Ledwie wszedł do hallu, a gdy już po raz drugi tego dnia powitała go Ellen.

– Jak tam, dobrze się spało? Co sądzisz o legendarnych łóżkach w Zajeździe pod Rodowym Drzewem? Niektóre z tych wielkomiejskich hoteli opowiadają o swoich niebiańskich łóżkach, ale ja zawsze myślałam, że nasze są odrobinę bliżej aniołów.

Obdarzyła go szerokim uśmiechem, a zmarszczki na jej czole i wokół oczu wydały się pogłębiać. Przez chwilę, kiedy na jej twarzy wykwitł uśmiech, pomyślał, że wyglądała bardziej na osiemdziesiąt niż sześćdziesiąt-kilka lat.

– Było bardzo wygodne, dziękuję – odpowiedział. Przeszedł przez pomieszczenie i stanął przed jej biurkiem. – Hej, posłuchaj, chcesz usiąść i trochę porozmawiać? Chciałbym się dowiedzieć więcej o zajeździe i o tym, jak wyglądają tu sprawy. I sądzę, że chciałabyś wiedzieć trochę więcej o tym, dlaczego tu jestem.

Ellen przytaknęła.

– Tak, sądzę, że powinniśmy się lepiej zapoznać. Twój tata, kiedy jeszcze żył, nigdy cię tutaj nie przywiózł. A teraz, kiedy twój dziadek i stryjeczny dziadek nie żyją, myślę, że to mi zostało wprowadzenie cię w to, co tu jest czym. Twoje drzewo rodowe i ten Zajazd pod Rodowym Drzewem należą do ciebie, czy tego chcesz, czy nie. Powinieneś dowiedzieć się o nich co nieco, tak mi się przynajmniej wydaje.

Scott przytaknął.

– To dlatego tu przyjechałem.

W tym momencie drzwi za nim otworzyły się i pokój na moment wypełniło ciepłe światło zachodu słońca. Do środka weszli mężczyzna i kobieta, obydwoje ciągnęli za sobą walizki na kółkach.

– Proszę wybaczyć – wyszeptała Ellen i odeszła od biurka, żeby ich przywitać. Kiedy to robiła, Scott skorzystał z okazji, żeby obejść pomieszczenie. Przeszedł wzdłuż długiego rzędu oprawionych zdjęć i namalowanych portretów zawieszonych dookoła hallu. Na niektórych widnieli mężczyźni z ciężkimi spojrzeniami i krzaczastymi brwiami. Wszyscy dzielili podobny wygląd w okolicach oczu… wygląd, który Scott rozpoznawał. Widywał to każdego ranka. Zdecydowanie rozpoznawał swój ród na tych ścianach.

Wpatrywał się w obraz przedstawiający starszego mężczyznę w ciemnogranatowej marynarce, z dystyngowanymi, siwiejącymi bokobrodami i parą srebrnych okularów, kiedy Ellen do niego wróciła.

– W porządku – odpowiedziała. – Zameldowali się i sądzę, że nie zobaczymy tu dziś już nikogo innego. Jeśli ktoś wejdzie, zadzwoni dzwonkiem na biurku. Chodź ze mną.

Poprowadziła go korytarzem, którym szedł wcześniej z Caroline. Z tym że teraz oddalili się od korytarza, w którym znajdował się jego pokój.

Ellen wsunęła klucz do zamka w drzwiach bez numeru, a Scott podążył za nią. Pstryknęła włącznikiem i kilka przyćmionych ściennych kinkietów obudziło się do życia. Oświetliły małą kanapę, niski stolik, rozkładany fotel i lodówkę.

– To nasze pomieszczenie dla personelu – wyjaśniła Ellen. – Każdy powinien mieć możliwość ukrycia się na kilka minut.

Wskazała na mały, srebrny dzwonek wiszący na ścianie niedaleko drzwi.

– Zainstalowaliśmy go dawno temu w ten sposób, że jeśli ktoś zadzwoni dzwonkiem na biurku w recepcji, ten też zadzwoni.

Scott nie uważał, żeby to była szczególnie innowacyjna technologia, ale przytaknął. To wydawało się mądre przy tak małym przedsiębiorstwie. W innym przypadku trzeba by przesiadywać w jednym miejscu przez dwanaście godzin dziennie. I wtedy zauważył przeciwległą ścianę pokoju, której tynk był przerwany przez blisko metrowy odcinek głęboko pobrużdżonej, odsłoniętej kory. Wypolerowany drewniany uchwyt został przykręcony do widocznego drzewa z powodów, których Scott nie potrafił się domyślić.

– Do jak wielu pokoi przebija się drzewo? – zainteresował się, wskazując w jego kierunku.

Ellen uśmiechnęła się. Zamiast odpowiedzieć od razu podeszła do lodówki.

– Lubisz piwo? – zapytała.

– Jasne – powiedział, wzruszając ramionami.

Wyciągnęła z półki wysoką butelkę z szerokim, okrągłym denkiem i nalała porcję ciemnego, bursztynowego płynu do dwóch szklanek. Odstawiła butelkę i wręczyła Scottowi szklankę, zanim wzięła do ręki swoją.

– Spróbuj tego – zaproponowała. – Nazywamy to Rodowym Ale. To bardziej mocny pitny miód niż piwo, lecz zdecydowanie to nie wino.

Scott uniósł jedną brew, chwycił szklankę, oceniając kolor napoju, a następnie przechylił ją w kierunku ust. Jego nos wypełnił się zapachem czegoś lekko kwiecistego i przypominającego ciemny miód. Spróbował ostrożnie, język nagle zalało coś jednocześnie mocne i ciepłe. Połaskotało go, kiedy przełykał małą porcję. Płyn nie był bardzo słodki i pozostawiał słodowo-waniliowy posmak, który zmieniał się w odrobinę goryczkowy… lecz utrzymywał w przełyku jak kulka ciepła, przepyszna i pełna, gdy przesuwała się w kierunku żołądka.

– Co to jest? – zapytał, zdając sobie sprawę, że prawdopodobnie powinien zadać to pytanie, zanim się napił.

Ellen uśmiechnęła się blado.

– To jest powód, przez który zajazd został wybudowany w ten sposób. To jest twoje rodzinne dziedzictwo.

Scott patrzył na nią tępo.

– To krew drzewa – powiedziała.

Jego wyraz twarzy się nie zmienił. Naprawdę nie wiedział, co miała na myśli.

Ellen wskazała na krótki, drewniany przyrząd wystający z kory przeciskającej się przez gips ściany.

– Twój przodek, William Melton Belvedere, wbił kran w to drzewo ponad sto pięćdziesiąt lat temu i odkrył potęgę jego krwi. Właściwie plemię Indian z tego terenu odkryło ją długo przed nim i to było ich miejsce kultu, co pozwoliło mu to sobie uzmysłowić.

– Uzmysłowić co? – zapytał Scott. Stara kobieta mówiła, ale on stawał się coraz bardziej zbity z tropu.

– Uzmysłowić, że sok z tego drzewa może działać jak pewnego rodzaju fontanna młodości.

Scott nie odpowiedział. Stara kobieta skinęła powoli.

– Nie wierzysz. I w porządku. Niezależnie od tego, czy to sprawia, że żyjesz dłużej, czy nie, mogę ci powiedzieć, że cokolwiek zrobione z dodatkiem krwi drzewa poprawia twoją kondycję. Jeśli zostaniesz z nami przez kilka dni i będziesz pić krew drzewa, gwarantuję ci, że kiedy będziesz odjeżdżać, poczujesz się bardziej żywy niż kiedy tu przyjeżdżałeś. Sok ma leczniczy wpływ, nie ma co z tym dyskutować.

– W jaki sposób leczniczy?

– To, że twój przodek William Belvedere odkrył to drzewo, nie było przypadkiem. Został ranny, postrzelony w plecy przez byłego partnera w interesach, który nie miał już ochoty dzielić się zyskami z ich przedsięwzięć. Spadł ze swojego konia i jego partner zostawił go na śmierć w lesie. William przeczołgał się do przecinki, którą widziałeś przed zajazdem, i został znaleziony przez Indiankę, która wyszła nazbierać ziół. Zlitowała się i zaciągnęła go do swojego plemienia, obozującego po drugiej stronie drzewa, zaraz przy korycie potoku. Przez kolejne kilka dni zmuszała go do picia krwi drzewa, a on jadł i pił trochę więcej.

– I odzyskał siły – skończył za nią Scott.

Ellen przytaknęła.

– Odzyskał siły. Ale wiedział, że powinien umrzeć. Miał w brzuchu ołów i krwawił przez całe godziny, zanim go odnaleziono. Zaczęła go już rozpalać gorączka i ciągle tracił i odzyskiwał przytomność. Zapytał później Indiankę o lekarstwo, o drzewo, i dowiedział się, że Indianie odprawiali rytuały na cześć roztaczającej przez nie opieki i „doili” drzewo od pokoleń.

– Więc… jak doszło do tego, że zbudował wokół niego dom? – spytał Scott. – Domyślam się, że Indianie chroniliby drzewo, jeśli myśleliby, że jest tak bardzo magiczne.

Ellen przytaknęła. Jej uśmiech zbladł.

– To nie jest jeden z przyjemniejszych rozdziałów w historii twojej rodziny – odpowiedziała. Uniosła brew i odchrząknęła, zanim podjęła dalszą opowieść. – Ale William odzyskał zdrowie i zbudował zajazd tutaj, wokół drzewa, żeby je chronić.

– Bardziej brzmi to, jakby chciał zbić na nim kapitał – zasugerował Scott.

Ellen wzruszyła ramionami.

– Oceniaj to, jak chcesz, ale od tamtej pory było w posiadaniu twojej rodziny.

– Nie wiem, dlaczego mój ojciec nigdy o nim nie mówił. Pamiętam, że raz przyjechałem tu jako dziecko, tak sądzę, ale…

Ellen uśmiechnęła się.

– W rzeczy samej, przyjechałeś – odpowiedziała. – Pamiętam tę wizytę, lecz myślę, że ty nie przypominasz sobie mnie.

Scott potrząsnął głową. Czuł się odrobinę zakłopotany.

– Nie oczekiwałam, że będziesz – powiedziała. – Ale twój tata… nie chciał mieć nic wspólnego z tym miejscem, po tym jak wyjechał do szkoły. Zwiewał, aż się za nim kurzyło.

– Ale dlaczego? – zapytał Scott. – Jeśli miał „fontannę młodości” na wyciągnięcie ręki?

Scott, gdy tylko to powiedział, zdał sobie sprawę, że zabrzmiał odrobinę protekcjonalnie, lecz… poważnie.

Starsza kobieta tylko delikatnie potrząsnęła głową i uśmiechnęła się.

– Możesz wierzyć, możesz zostać, popierać i możesz temu zaprzeczać – stwierdziła, akcentując każde słowo. – Zostawię tobie decyzję co do rzeczy, które zrobił twój ojciec, czy miał rację, czy nie.

Scott nie mógł się oprzeć, żeby się nie uśmiechnąć. Jego ojciec nigdy nie był wierzącym typem. W żadnym przypadku. I cholernie jasne było, że nie był fanatykiem czy orędownikiem.

– Pracujesz tu zatem od dawna? – zapytał.

Ellen przytaknęła.

– Moja córka Caroline, która wcześniej zaprowadziła cię do pokoju, urodziła się tutaj. Przytrafiła mi się w życiu trochę późno – stwierdziła Ellen z uśmiechem, który wydawał się odrobinę melancholijny. Potem mrugnięciem przegoniła to uczucie i dodała: – Ona jest błogosławieństwem. Poza nią to zajazd jest całym moim życiem.

Scott rozważał przez chwilę jej słowa, chcąc zapytać o ojca Caroline. Powstrzymała go jednak jakaś resztka dobrego wychowania. Zamiast tego zagadnął:

– Czy ktoś kiedykolwiek próbował udowodnić, że sok drzewa naprawdę ma leczniczy wpływ?

Ellen potrząsnęła przecząco głową.

– Masz na myśli w laboratorium? Nie. Mamy jednak wystarczająco dużo dowodów, że tak jest. Wszystkie dowody, jakich nam potrzeba. Wielu ludzi poświęciło bardzo dużo przez te wszystkie lata, żeby chronić drzewo tylko z tego powodu.

– Wydaje się, że wraz z Indianami usuniętymi z drogi w zasadzie wszystkie trudności macie za sobą, tutaj pośrodku niczego – przytaknął Scott.

– Ludzie gadają – stwierdziła Ellen. – I ludzie są chciwi.

Scott potwierdził to ruchem głowy.

– Tu przyznam ci rację.

– Wkrótce sam zrozumiesz – powiedziała. – Jutro, kiedy się obudzisz… cóż… możesz to zwalić na niesamowite łóżka w tym zajeździe. Albo możesz przypisać to działaniu krwi drzewa. Ale będziesz się czuł lepiej niż kiedykolwiek od dłuższego czasu. Gwarantuję. Tylko to mam do powiedzenia.

– OK – uśmiechnął się Scott. – To całkiem spora rekomendacja.

– To cała prawda – odpowiedziała rzeczowo. – Witaj w domu, panie Belvedere.

– Co do tego – zaczął. – Wiem, że pewnie martwisz się o to, jaki mam plan na ten zajazd…

Ellen uniosła dłoń żeby go uciszyć.

– Nie wiem, co planujesz zrobić i to nie mój interes. Wiem jednak, że kiedy prześpisz się z tym, co dziś ci przekazałam, nic nie będzie miało znaczenia. Będziesz wiedział, co trzeba zrobić, żeby chronić drzewo. To coś specjalnego.

– Przyjechałem, żeby zdecydować, co zrobić z zajazdem – odpowiedział.

– To, co zrobisz z zajazdem, oznacza to, co zrobisz, żeby chronić Drzewo – stwierdziła. – Sprowadziło twojego przodka z martwych. Bez tego dziś byś nie istniał. I musisz pamiętać o tym, kiedy będziesz podejmował decyzję. Jestem pewna, że to jeszcze nie jest właściwy czas. Musisz zjeść kolację, wrócić do pokoju i dobrze się wyspać. Jutro możemy porozmawiać dalej.

– To była długa podróż – przyznał.

– Mogę zarządzić, żeby przyniesiono kolację do twojego pokoju – zasugerowała. – Dzisiejsze danie dnia to wołowy gulasz z domowym chlebem.

Scott potrząsnął głową.

– Zjem w restauracji ze wszystkimi. – Przez sekundę zastanowił się nad swoimi słowami i poprawił się. – Albo w pokoju wspólnym, albo gdziekolwiek. Gdziekolwiek podajecie tu kolację!

Uśmiechnęła się i wyciągnęła do niego dłoń, żeby pomóc mu wstać.

– Nazywamy to miejsce Rodowym Stołem. To duża jadalnia na końcu tego korytarza. Wyślę po ciebie Caroline, kiedy posiłek będzie gotowy. Porozmawiamy jeszcze później.

Scott przytaknął.

JOHN EVERSON

John Everson (ur. 1966 w Chicago), amerykański pisarz horroru i dark fantasy. Debiutował erotyczną nowelą Failure (2006). W 2004 roku ukazało się Covenant (Demoniczne przymierze, Red Horse, 2007), za którą to powieść autor otrzymał Nagrodę Bram Stoker Award.

John Everson jest także autorem takich powieści jak Siren, The Pumpkin Man, 13th, NightWhere, Violet Eyes, The Family Tree oraz Redemption, a także zbiorów opowiadań Needles & Sins, Cage of Bones, Vigilantes of Love oraz Sacrificing Virgins.

Dotychczas w Polsce ukazały się powieści: Demoniczne przymierze (Covenant), Ofiara (Sacrifice), Syrena (Siren) oraz zbiory opowiadań Igły i grzechy (Needles & Sins) oraz Cokolwiek zechcesz.

John Everson mieszka z żoną Geri i synem Shaunem w Chicago.

www.johneverson.com

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Prolog

Rozdział pierwszy

Rozdział drugi

Rozdział trzeci

Rozdział czwarty

Rozdział piąty

Rozdział szósty

Rozdział siódmy

Rozdział ósmy

Rozdział dziewiąty

Rozdział dziesiąty

Rozdział jedenasty

Rozdział dwunasty

Rozdział trzynasty

Rozdział czternasty

Rozdział piętnasty

Rozdział szesnasty

Rozdział siedemnasty

Rozdział osiemnasty

Rozdział dziewiętnasty

Rozdział dwudziesty

Rozdział dwudziesty pierwszy

Rozdział dwudziesty drugi

Rozdział dwudziesty trzeci

Rozdział dwudziesty czwarty

Rozdział dwudziesty piąty

Rozdział dwudziesty szósty

Rozdział dwudziesty siódmy

Rozdział dwudziesty ósmy

Rozdział dwudziesty dziewiąty

Epilog

John Everson