Dyniowaty - John Everson - ebook

Dyniowaty ebook

Everson John

3,0

Opis

Nie daj się zmienić w halloweenową dekorację!

Po makabrycznym morderstwie dokonanym na jej ojcu, Jenn potrzebowała miejsca, w którym mogłaby ukryć się przed całym światem z grupką przyjaciół i uciec myślami od swojej żałoby. Otrzymana w spadku pusta chatka nad morzem wydawała się idealnym wyborem. Jenn nie wiedziała jednak, że skrywa ona ezoteryczne sekrety, tajemnice pogrzebane dawno temu… których lepiej nie odkopywać. Gdy przekonała się, że stare księgi i tabliczka Ouija naprawdę posiadają ogromną moc, było już za późno. Kiedy odkryto bezgłowe ciało jednej z osób z jej paczki, uświadomiła sobie, że upiór z lokalnych podań może wcale nie być legendą.

Zło zostało uwolnione – przerażająca postać, o której wcześniej rozmawiano tylko szeptem. Jednak teraz szepty staną się krzykami. Strzeżcie się… Wycinacza dyni.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 383

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (6 ocen)
1
1
1
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kasaya85

Z braku laku…

Bardzo dużo literówek
00
Maja0203

Nie oderwiesz się od lektury

świetne, gdyby nie błędy. Zła odmiana osób, dużo literówek, słowa z dodatkowymi literami - dość przeszkadzają te błędy w czytaniu bo jest ich sporo
00
kaxbe1972

Z braku laku…

Dałbym trzy gwiazdki, bo nawet niezły horror. A dałem tylko dwie gwiazdki, bo jest tu całe mnóstwo literówek, które przeszkadzają w czytaniu. Czy w wydawnictwie "DOM HORRORU" ktoś sprawdza błędy przed publikacją?
00
RafalRoguski

Całkiem niezła

Średnio. Do połowy nie dotrwałem.
00
Hendoslaw

Z braku laku…

Strasznie dużo literówek i znikających literek
00

Popularność




Tytuł oryginału: The Pumpkin Man

Tytuł: Dyniowaty

Autor: John Everson

Copyright © Wydawnictwo Dom Horroru, 2022

Copyright © John Everson, 2011

Dom Horroru,

ul. Gorlicka 66/26

51-314 Wrocław

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Przekład: Marek Grzywacz, Kornel Mikołajczyk

Redakcja i korekta: Paweł Kosztyło

Projekt okładki: Digital Art Fire

Skład i łamanie: Krzysztof Biliński

Wydanie I

Wrocław 2022

ISBN 978-83-67342-51-3

www.domhorroru.pl

facebook.com/domhorroru

instagram.com/domhorroru

Podziękowania

Jest coś w tych starych miejskich legendach, które słyszało się jeszcze w podstawówce i które zostają z tobą na całe życie – jak wyzwanie rodem z pidżamowych imprez, nakazujące powtórzyć „Krwawa Mary” trzy razy przed ciemnym lustrem, aby zachęcić złą Mary Worth do pojawienia się i wydrapania ci oczu. „Wycinacz Dyń” zaczął swoje życie jako opowiadanie pod tym samym tytułem, traktujące o dzieciakach, które stają twarzą w twarz z taką właśnie miejską legendą (dziękuję Mortowi Castle za opublikowanie tego tekstu w magazynie „Doorways”!). Historia ta stała się fundamentem napisanej kilka lat później powieści o wydarzeniach rozgrywających się o parę dekad w przód, w przyszłości. Lecz oba podejścia do „Wycinacza Dyń” zainspirowały te upiorne opowiastki, nawiedzające nasze dziecięce sny.

Powieść zawdzięcza miejsce akcji mojemu rozwijającemu się romansowi z wybrzeżem Północnej Kalifornii. Miałem na tyle szczęścia, że mogłem spędzić tam całkiem sporo czasu akurat, gdy zacząłem pisać ten tekst, dzięki paru podróżom w interesach do San Francisco. Niektóre z krajobrazów odzwierciedlonych w „Wycinaczu Dyń” zaczerpnąłem z przejażdżki do Jenner pod koniec 2009 roku oraz krótkiego pobytu w Rio Villa Beach Resort w pobliskim Guerneville.

Jak zwykle, muzyka towarzyszyła mi w pisaniu, a podczas tworzenia tej powieści polegałem zazwyczaj na dźwiękach tworzonych przez La Floa Maldita.

Pragnąłbym wspomnieć o tysiącu ludzi, którzy zaoferowali mi wsparcie, i wymienienie tu ich wszystkich jest oczywiście niewykonalne, ale muszę podziękować mojej żonie Geri i synowi Shaunowi za pozwalanie mi na zaszywanie się w mrocznych miejscach na całe godziny, a także moim redaktorom: Shane’owi Ryanowi Staleyowi, Donowi D’Auria, Chrisowi Keeslarowi, Dave’owi Barnettowi, Royowi Robbinsowi i Mateuszowi Bandurskiemu – wszyscy oni wspierali mnie i redagowali różne edycje moich powieści.

Dziękuję także pierwszym czytelnikom: Paulowi Lagerskiemu, Martel Sardinie, Erikowi Smithowi i Rhondzie Wilson – za naprawienie tak wielu źle podanych informacji oraz gaf gramatycznych w tym manuskrypcie. Specjalne podziękowania otrzymują świetni ludzie, którzy włożyli aż nadto wysiłku we wspieranie mojej pracy w ciągu paru ostatnich lat: Meli Denton, Colum McKnight, Jason R. Davis, P.S. Gifford, Lon Czarnecki, Dave Benton, W.D. Gagliani, Peter D. Schwotzer, Sarah Ham, Jamey Webb, Raymond Brown, Stephen McDornell, John Funderburg, Jonathan Maberry, Bryan Smith, Kresby, Jay Ford, Sheila Halterman, Deb Kuhn, Chris oraz Angie Fulbright, Lincoln Crisler, Peg Phillips i Sheila Mallec. Wszyscy sprawiacie, że te długie godziny spędzone na próbach wyciśnięcia krwi z kamienia są tego warte.

Prolog

Meredith wzięła dłoń mężczyzny w swoją i uścisnęła mocno, by nieco go uspokoić. Sprowadzenie go tu zajęło jej mnóstwo czasu i pracy. Jego ręce lepiły się od potu, dało się od niego wyczuć strach. I miał prawo być przerażonym, ale potrzebowała go do tego – jeśli wycofałby się teraz, kosztowałoby ją to zbyt wiele. Mężczyzna zawdzięczał jej także za dużo, by odejść. Nie, gdy znalazła się tak blisko. Nie tej nocy. Nie zamierzała czekać kolejny rok, aż to znowu się zjawi.

Naokoło migotały i dymiły świece; pokój pachniał woskiem i szałwią. Zanim mężczyzna dotarł na miejsce, Meredith zapaliła ich sześć i ustawiła w linii ciągnącej się na północ, potem sześć w linii ciągnącej się na południe, wreszcie sześć w linii ciągnącej się na wchód – idealna liczba zaklęta w niedoskonały kształt. Układały się w „U” wokół małego stolika w pokoju dziennym. Wyrwa w ich układzie skierowana była do drzwi. Wejścia. Meredith nie zamierzała tworzyć żadnego wyjścia.

– Połóż place na drewnie – zachęciła swojego niechętnego wspólnika. Jego oczy błyszczały i zdawały się pokryte wilgocią w mrugającym, pomarańczowym świetle. Może chciał się rozpłakać, a może to tylko grube okulary tworzyły takie złudzenie. – Delikatnie – podkreśliła. – Tylko opuszki. Przy moich.

Razem dotknęli brzegów znacznika, przy czym Meredith spojrzała na ubrania George’a ułożone przy stoliku, wewnątrz „U”. Patrzyła na ostatnie rzeczy, które miał na sobie jej mąż. Rozdarcia na koszuli nadal plamiła krew. Zerknęła na jego noże do rzeźbienia, teraz nieużywane i rdzewiejące. Pamiętała dzień, w którym mu je podarowała, radość w jego oczach, a potem jego poczucie winy. Zastanawiał się jak zdołała sobie pozwolić na ten zakup. Meredith uśmiechnęła się do odległych wspomnień. Oszczędzała miesiącami i w tajemnicy pojechała do San Francisco, by je nabyć. Później namaściła je mrocznymi formułami i zawartością jednego ze słoików – rodzinnych sekretów, które chowała w piwnicy. Przez długi czas noże przynosiły mu szczęście, zanim magia oblekła się ciemnością.

– Nic nie mów – ostrzegła mężczyznę. – Nie zdejmuj palców z drewna. Daj temu działać poprzez siebie.

Zacisnęła powieki, wciąż wpatrzona w pamiątki po George’u, pamiętając go takim, jakim był za życia: barczystym i cichym, z cieniami pod oczami, ale zawsze delikatnym dla niej. Inni nie widzieli w nim tego, co ona. Prześladowali go i nazywali złym.

Z zamkniętymi oczyma oraz skupiona na wspomnieniu męża obejmującego ją w kuchni ich domu, z palcami na planszy, Meredith wypowiedziała formułę:

Dusze blisko i w odległości,

wezwijcie obiekt mojej miłości.

Sprowadźcie go do mnie.

Przez grobu granicę mówić nam pozwólcie.

Najdroższego przyjaciela spotkać mi przyzwólcie.

Na zewnątrz zawył wiatr, mocno uderzając okiennicami o szyby małej chaty. O północy zapowiadano burzę. To, że niebo zagotowało się mrokiem i złością pasowało bardzo do tej nocy, której Meredith potrzebowała, by przebić barierę śmierci. W pomieszczeniu ogniki świec pochyliły się, gdy podmuchy powietrza znad oceanu wślizgnęły się do domu przez szczeliny w ramach okien i pod drzwiami.

– Czy jesteś z nami? – spytała Meredith.

Nie padła żadna odpowiedź, oprócz ryku wichury.

– Dusze blisko i w odległości… – rozpoczęła ponownie wezwanie. Echo zniekształcało dziwnie jej głos.

Służyłam wam całe życie.

Więc mi George’a przywrócicie.

By rozmawiał ze mną, żoną.

Miłość nie kończy się śmiercią,

jesteśmy jednym w dwóch osobach,

dzieleni tylko przez oddech wznoszoną piersią.

Zdawało się, że drewno drży, a usta Meredith zadrżały w odpowiedzi w nikłym uśmiechu.

– Czy jesteś z nami? – ponownie wypowiedziała pytanie.

Drewniany pierścień poruszył się pod ich palcami i Meredith otworzyła oczy, by dojrzeć, że zatrzymuje się w górnym lewym rogu tablicy. Spoczął na słowie TAK.

– Znalazłam sposób, by sprowadzić cię z powrotem – stwierdziła Meredith.

Pierścień wystrzelił ku odwrotnej stronie planszy. Prawie strącił jej opuszki palców. Spojrzawszy na partnera, dostrzegła na jego czole krople potu. Jego oczy wychodziły z orbit, śledząc, zdawałoby się, niezależne od nich ruchy znacznika. Jednak nie oderwał od niego dłoni.

– Możemy być znowu razem – obiecała. – I sprawisz im wszystkim nauczkę.

Pierścień skakał od litery do litery na tablicy. Pod TAK i NIE wymalowano cały alfabet. Znacznik zatrzymał się najpierw na T, potem Y, L oraz E. Zatrzymał się na moment, a następnie szybko wypisał K-R-W-I.

– Tak – szepnęła Meredith. – Ale potrzebuję ciebie. Zawsze cię potrzebowałem.

Znacznik powoli przesunął się na B, zaraz Ó, w końcu L.

– Tylko trochę – uspokoiła go. Jedną ręką uniosła świecę z końca „U” i rozlała z niej wosk na linii równoległej do drzwi, zamykając wejście. Jednocześnie nie zdejmowała jednego palca ze znacznika.

– Jesteś teraz z nami, teraz i na zawsze – rzekła. – Moja miłość, by cię oślepić. Moja krew, by cię przywiązać.

Wraz z powiedzeniem tej formuły, uniosła jeden z noży George’a i lekko przejechała jego ostrzem po nadgarstku tej ręki, którą nadal dotykała drewna. Krew skapnęła na tablicę, tworząc szkarłatne kropki na nożach, a wiatr na zewnątrz dmuchał i łkał. Meredith wymamrotała zdanie w starożytnym języku, powtarzając je potem głośniej, walcząc, by dało się je usłyszeć sponad wycia wichru. Następnie przeszła na swój własny język, wypuszczając z ust słowa, które pragnęła uwolnić od miesięcy.

Pożałują, że krzywdy twej sprawcami.

Mocą mą syć się aż do dnia sądnego.

Zostań ze mną i skończ z oprawcami,

co ręce podnieśli na Dyniowatego.

Jej partner w końcu wydobył z siebie dźwięk. Wrzasnął i oskoczył od tabliczki Ouija. Frontowe drzwi otworzyły się na oścież i wiatr wreszcie znalazł drogę do środka. Zdmuchnął jednocześnie wszystkie świece. Ciemność otuliła Meredith, która uśmiechnęła się szeroko.

Rozdział pierwszy

Dłonie Jennici Murphy drżały zarówno z emocji, jak i od chłodu, gdy wkładała klucz w zamek drzwi do mieszkania swojego ojca. Deszcz spływał po jej szyi. Kiedy metalowy rygielek w zamku zachybotał, zaczął stawiać opór, aż wreszcie utknął w dziurce od klucza, Jennicę przeszedł dreszcz. Mrugnęła dwukrotnie powiekami i docisnęła mocniej klucz, choć martwiła się, że użycie nadmiernej siły go złamie – ale wreszcie rygiel wsunął się do końca. Gdzieś za nią ponura, lutowa ulewa bębniła w okna foyer cichymi, ale nieustępliwymi uderzeniami.

„Wesołych Walentynek”. Na jej twarzy pojawił się grymas.

Nie czuła się dobrze będąc tu. Nie w takich okolicznościach. A skóra prostokątnego etui na klucze ocierała się w nieprzyjemny sposób o skórę jej dłoni. Przypominało ono portfel: nie wyglądała na nic konkretnego, gdy się na nią patrzyło, ale rozkładała się, by ukazać zapięcia u góry, gdzie mocowano ukryte we wnętrzu klucze. Jak ukryta, kieszonkowa skrzynia ze skarbami, ale przeznaczona dla ślusarzy.

Jej osobistym kółkiem na klucze był Spartan: okrągła pętla z metalu, na której wisiały klucze do auta, skrzynki pocztowej i mieszkania. Lekka, łatwa do noszenia i, co najważniejsze, własna. A to, co teraz trzymała? Grube. Ciężkie. W środku znajdowało się dziewięć kluczy, przy czym nie miała pojęcia do jakich zamków większość pasuje. Niemniej, prawnik powiedział jej, że powinna użyć tego ze srebrnym „K” na środku. Oznajmił to z pełnym zmęczenia uśmiechem, jakby przypuszczał, że mówi jej coś, co czym ona dobrze wie. Smutny fakt – nie wiedziała. Nigdy nie posiadała klucza do mieszkania ojca.

Nigdy go nie chciała. Nadal go nie chciała. I nie chciała robić tego w deszczową sobotę. Nigdy nie chciała robić TEGO.

Jennica przekręciła klucz i zamek otworzył się, więc pchnęła drzwi do przodu. Powiew zastałego powietrza dotarł do jej nosa. Odkąd do framugi przyklejono charakterystyczne „X” z policyjnej taśmy minęło dobrych parę dni.

Weszła do środka i docisnęła za sobą drzwi z głuchym kliknięciem. W dużym pokoju ciemnozielona kanapa powitała ją jak stary przyjaciel. Ciszę przełamywało jedynie dochodzące z korytarza, pewnie z kuchni, nieustępliwe tykanie zegara. Był to jedyny dźwięk, poza burzą uderzającą od szyby. Budynek okazał się martwy. Zupełnie jak jej ojciec.

Na pogrzebie widziała w ramce stojącej na zamkniętej trumnie jego zdjęcie, takie nieruchome i… Nawet teraz myślała, że to nieprawda. Że to nie może się tak skończyć.

Nie zawsze widzieli sprawy tak samo. Cholera, połowę czasu, jaki razem spędzili, męczyła ją ogromna ochota nazwać go dupkiem. Lecz teraz, kiedy Jennica przestąpiła nad kupką katalogów na podłodze korytarza i wkroczyła do kuchni, gdzie na dwuosobowym stole z laminatu stał jeszcze do połowy opróżniony kubek kawy, dotarło do niej, że miała tylko jego; wyłącznie on znał jej historię. Jedyna osoba, która znała Jennicę od momentu, kiedy ta przyszła na świat. Zgoda, zapewne nie znał jej na wskroś, mimo to nikt inny nawet nie rozumiał przez co przeszła. Polegała na tym, że zawsze tu dla niej będzie. Teraz odszedł.

Szła przez ciemne mieszkanie, zapalając po drodze światła. Nie rozpraszały one cienia jej ojca. Jego smutny uśmiech odbijał się w obramowanym plakacie Led Zeppelin w rogu, nad nędznym, niebieskim fotelem. Jego cichy śmiech unosiło echo znad popielniczki na stoliku kawowym, ozdobionej wpadającym w ucho hasłem „Zapalmy sobie wszyscy”. Zdjęła plakat Zepów i oparła o ścianę. Nadeszła pora rozstrzygnięcia. Czas zapakować i odłożyć na bok pozostałości po życiu jej ojca.

Zatapiając się w znajomej miękkości obicia starej kanapy, Jennica gapiła się na krowią czaszkę, wiszącą na piaskowego koloru ścianie za telewizorem. Podsumowywała to świetnie, jakby się zastanowić. Tydzień temu jej tato mieszkał tu, w tych czterech ścianach, robiąc to, co robił, gdy go nie odwiedzała. Nagle ktoś wtargnął w tę przestrzeń i pociął go, zostawiając wnętrzności na wierzchu.

Powstrzymywała się od spoglądania w korytarz prowadzący do kuchni, skąd policja zabrała zwłoki. Nie uśmiechało jej się zobaczenie plam po zbrodni, a wiedziała, że zapewne trochę ich zostało. Czy to się godzi, żeby dostrzegać ślad krwi własnego ojca na podłodze? Czy to się godzi, żeby oglądać czyjekolwiek życie w formie plamy? Oparła się mocniej i marzyła o dniu nie tak dawno temu, gdy przyszła tu i zapytał ją o jej najnowszego chłopaka, po czym upierał się, że on – kimkolwiek by nie był – nie jest dla niej dość dobry. Mniej niż tydzień temu spławiła by go i zwróciła bieg rozmowy w kierunku mniej osobistych tematów. Obecnie mogła jedynie wgapiać się w ten wyblakły, niebieski fotel i pragnąć z całych sił, żeby siedział w nim, tak wścibski, jak potrafią wyłącznie starzy ojcowie.

Ale nic nie przywróci go już do życia.

Jennica zmusiła się do wstania z kanapy i przeszła do tylnej części mieszkania. Sanktuarium jej ojca. Nie wydawało się teraz bardzo intymne: znajdowały się w nim tylko stare, podwójne łóżko z ciemną kołdrą; tania komoda zaśmiecona pudełkami po zapałkach, monetami oraz paragonami; parę fotografii włożonych w róg lustrzanej ramy. Spojrzała na siebie w lustrze i dostrzegła w sobie ducha – do czego rzadko się przyznawała. Surowe linie jej kości policzkowych absolutnie należały do jej ojca. Pamiętała swoją matkę, która, kiedy Jennica była dzieckiem, sunęła palcem po tych liniach, mówiąc „Twój ojciec nigdy nie zdołałby się ciebie wyrzec”.

– Przestań – nakazała sobie, otrząsając się ze wspomnień. Nie mogła już polegać na żadnym z rodziców, a sentymentalność dotycząca rodzinnej spuścizny nie miała sensu, bo powinna zająć się pracą. Sprzątaniem po rodzinie, z której została jedynie ona.

Ktoś zabił jej tatę. Pociął go jak rzeźnik mięso. To, co zostało, spoczęło we krwi na podłodze korytarza, gdy morderca odszedł… z głową ofiary. A Jennica przybyła tu, żeby odłożyć na bok kawałki jego życia. Bo ktoś inny już odłożył na bok kawałki jego samego. Śledztwo zakończyło się, odbył się pogrzeb, został bajzel po nim, który należało posortować i odzyskać co się da, zanim wyrzuci się go do kontenera na śmieci przy budynku.

Śmierć czyniła ludzi pełnymi szacunku – na dzień lub dwa. Jennica musiała teraz usunąć ostatnie ślady swojego ojca, żeby wynajmujący mieszkanie mógł ustawić przed domem tabliczkę DO WYNAJĘCIA.

Westchnęła i zbliżyła się do komody. Ruch ramienia i plastikowy worek sprawiły, że szpargały zaczęły znikać. Okazało się niemożliwym nawet spojrzenie na to, co wyrzucała: wizytówki, zgubione guziki i paragony – dowody na istnienie tej części życia rodziciela, do której nie należała. Znalazła kupkę magazynów porno ukrytych w szafie i skrzywiła się; na okładce wdzięczyły się dwie blondynki w kabaretkach, skrzyżowanymi rękoma zasłaniające miejsca intymne. To odkrycie sprawiło, że poczuła się wewnątrz obrzydzona. Oczywiście, patrzył na nagie kobiety, rozsądkowo przyjmowała to do siebie. Lecz nie marzyła o zapoznaniu się ze śladami po perwersyjnych fantazjach ojca. Czasopisma wylądowały w worku nieotwierane, ale rażący różowością sutek błysnął jej przed oczyma z jednej ze stron.

Ktoś z organizacji dobroczynnej miał zjawić się później po ubrania, więc Jennica zignorowała wszystko, co wisiało na wieszakach w szafie i sięgnęła wyżej, ku zakurzonym rzeczom na półce. Stare zwroty podatków i towarzyszące im rachunki wystawały z teczek opasanych sznurkami. Zawahała się, przeglądając kilka z dokumentów, ale potrząsnęła głową i rzuciła je na stos wyrzuconego wcześniej porno. Jego życie się skończyło, testament wypełniono. Nikt nie potrzebował teraz zestawień z kart kredytowych.

Zdjęła stamtąd pudełko po butach, wzbijając w powietrze kłęby kurzu, gdy uniosła pokrywę i jej oczom ukazały się tuziny listów, pocztówek i zdjęć. Wyciągnęła losową fotkę i ujrzała atrakcyjną brunetkę w żółtej, letniej sukience, trzymającą na rękach dziecko. Kobieta mrużyła oczy od jasnego słońca i Jennica natychmiast rozpoznała jej wąski nos. Widywała podobny każdego ranka, w lustrze, w otoczeniu bladych piegów. Także ciemne, szerokie oczy.

– Mama – wyszeptała Jennica. Łzy przysłoniły kurtyną jej oczy. Małą dziewczynką w ramionach kobiety była ona sama, może trzyletnia, wciąż dziecięco pulchna, z nogami w białych rajstopkach i włosami wciąż bardzo jasnobrązowymi – pociemniały dopiero w podstawówce. Gapiła się na zdjęcie długo, opierając się udami o łóżko i myśląc o tych odległych dniach, kiedy mama, tata i ona cieszyli się sobą nawzajem i, chociaż przez trochę czasu, tworzyli typową rodzinę z przedmieść.

Jennica odkaszlnęła i potrząsnęła głową. Następnie włożyła fotografię do pudełka i wróciła do szafy. Czas na pełne płaczu wycieczki po przeszłości nadejdzie później. Na razie trzeba było po prostu przez to przejść.

Przejrzała zawartość dużego pudła, w którym pochowano różne warte zachowania przedmioty: lornetkę, planszę do gry w scrabble, stary aparat fotograficzny 35-mm, cytrę… Zastanawiała się, czy ktoś w jej szkole wiedziałby w ogóle co to jest cytra, ale ona przypominała sobie jak wygrywała na jej napiętych, mocnych strunach różne melodie w dzieciństwie.

Gdy ściągnęła z półki brązowe, lakierowane pudełko ze złotym krzyżem na wieku, zmarszczyła brwi. Co, do cholery? W środku leżały dwie świece, butelka wody święconej i cienka broszura pod tytułem „Ostatnie namaszczenie”. Wedle jej wiedzy ojciec nie cechował się nigdy religijnością, więc dlaczego upchnął tu takie antyczne drobiazgi związane z wiarą? Nie miała pojęcia. Włożyła je z powrotem do pudełka.

Kiedy ponownie zwróciła się ku szafie, dostrzegła sznurek zwisający obok gołej żarówki. Pociągnęła za niego i zgasiła światło. Nie dotykała starych butów i galowych koszul. Skończyła z szafą.

Po tym sprawdziła wszystkie szuflady dębowego biurka, rzucając ostatnie pary stęchłych koszul i starej bielizny do worka na śmieci, który zostawiła przy drzwiach szafy, by zabrał je człowiek z organizacji dobroczynnej. Na stoliku nocnym zalegało mnóstwo wiekowych książek w miękkich okładkach, głownie powieści przygodowe: James Bond, Egzekutor, Doc Savage. Jennica uśmiechnęła się. Gusta ojca nie zmieniły się odkąd była dzieckiem. Albo może nie czytał od tamtego czasu. Umieściła kilka podniszczonych pozycji w swoim pudełku DO ZACHOWANIA, ponieważ podobała jej się idea utrzymania pamięci o tacie poprzez jego ulubione rzeczy, nawet jeśli nigdy ich nie przeczyta.

Na blacie stolika nocnego leżała stara książka w skórzanej oprawie, bez tytułu na okładce. Jennica otworzyła ją. Wewnętrzna strona okładki okazała się labiryntem wyblakłego liternictwa, papier zżółkł i usiały go plamy. Lecz po kolejnej stronie wyszło na jaw zastosowanie tego tomu. Wypełniały ją linia za linią cienkiego, pochyłego, odręcznego pisma. Na dole widniał podpis – Meredith.

Jennica uniosła brwi ze zdumienia. Chyba natknęła się na pamiętnik swojej cioci. Meredith zmarła tuż przed świętami, a ojciec Jennici poleciał do Kalifornii, by zrobić dokładnie to, co jego córka robiła teraz – uporządkować to, co zostało po zmarłej. Wydawało się więc, że czytał ten dziennik tuż przed śmiercią. Nieświadomie zadrżała na tę myśl. Dziwne. Albo co najmniej smutne. Wzięła pamiętnik i postawiła go przy swojej torebce, w dużym pokoju.

Piramida z pudełek, które miała przenieść do auta, czekała na nią przy drzwiach wejściowych. Ekspres do kawy, zestaw garnków i patelni, pojemników kuchennych zdatnych do użycia, parę lamp, odtwarzacz DVD z dużego pokoju i kilka tuzinów filmów. Trochę zdjęć w ramkach i plakatów. Świece i srebrna statuetka nagiej syreny z półki nad telewizorem. Całe pudło żarówek i przedłużaczy z szafy w korytarzu. Powieści i inne pamiątki z jego sypialny. W zasadzie nie chciała żadnych mebli z mieszkania. Były zazwyczaj tanizną, i to nawet nie w jej guście. Ojcu do niczego nie przydałyby się drogie drewno czy antyki. Nie wiedziała, gdzie spędzał większość czasu, ale pewnie nie u siebie. Przynajmniej takiej trzymała się nadziei. Co smutniejsze, naprawdę nie miała bladego pojęcia.

Jennica omiotła spojrzeniem pudła i skrzywiła się. Tylko do tego sprowadzało się pięćdziesiąt parę lat życia? Paru pudeł z drobiazgami i zużytymi śmieciami? I krwi na podłodze?

Gdy dopadła ją ta nieproszona myśl, nie mogła już nie patrzeć na punkt podłogi, gdzie, jak jej doniesiono, leżał ojciec, umierając, krwawiąc, sam na sam ze swoim oprawcą.

– Oby cię złapali – powiedziała sama do siebie, ale zdawało się, że pokój ją usłyszał. Szept jakby odbijał się od cichych ścian i Jennica nagle poczuła się osobliwie. Ta pusta przestrzeń nie była jej sanktuarium. Ani jej domem. Przyszła tu jako intruz, bez wglądu w jakiekolwiek tajemnice, które pozostawały skryte w cieniach za drzwiami mieszkania. Nigdy nie dowie się co stało się tu, w ciemności. Ale też nie pragnęła wiedzieć.

Pochyliła się, by podnieść pierwsze z pudeł, gdy coś w kącie jej pola widzenia przyciągnęło jej uwagę. Coś oparte o przypodłogową listwę pod ozdobnym, wąskim stołem w korytarzu. Odstawiając pakunek, uklęknęła. Włożyła dłoń pod dolną półkę i szukała, aż jej palce zetknęły się z zimnym… czymś. Złapała to i wyciągnęła na światło.

Coś zeschniętego. Jedna strona poczerniała od pleśni. Po drugiej skórka zdawała się ciemnopomarańczowa i pokryta wypukłościami. Wysuszony trójkąt wyglądał jak pozostałość po Halloween. Jak odłamek dyni.

Czemu coś takiego leżało przy listwie podłogowej mieszkania taty? Jennica nie zgadłaby, ani, w tym momencie, nie przejmowała się tym za bardzo. Unosząc brew, rzuciła to z powrotem na podłogę, wycierając ręce w dżinsy. Potem podjęła się męczącego zadania maszerowania w tę i z powrotem po pięciu piętrach schodów w obojętny, zimowy deszcz, znosząc ponad tuzin pudeł do swojego auta.

Rozdział drugi

Simon Tobler nie bał się ciemności, lecz ludzi kroczących w niej, owijających się nią jak płaszczem dla zrealizowania własnych celów. Dlatego pod łóżkiem trzymał kij baseballowy. Nie, żeby w River’s End, w stanie Kalifornia, o populacji czterystu pięćdziesięciu dwóch mieszkańców, dochodziło do wielu przestępstw. Zdarzyło się to podwójnie morderstwo w dwutysięcznym czwartym, które niektórzy ludzie uznali za ostatni występ Zodiaka, niemniej generalnie najgłośniejsze w River’s End zdawało się szczekanie lwów morskich w zatoce na ujściu Russian River.

Ciemność stanowiła jednak nieodłączną część River’s End. Noce nadchodziły wcześnie na brzegu oceanu. Dźwięki fal łamiących się o czarne skały wybrzeża był jednym z niewielu, jakie dało się dosłyszeć po szóstej wieczorem. One i okazyjnie warkot silnika auta przejeżdżającego Route 1, najpewniej śpieszącego z powrotem do bezpiecznego schronienia w Bodega Bay lub na autostradę wiodącą do San Francisco. W miasteczku nie stały żadne latarnie uliczne. W okolicach drugiej nad ranem mogło się mieć wrażenie, że w obrębie kilometrów nie znajdzie się człowieka, mimo że Simon wiedział, że od rodziny Perrych dzieli go zaledwie parę setek metrów drogi. Pewnie chrapali sobie teraz wygodnie w swoich łóżkach. Państwo Perry szczycili się naprawdę piękną córką, Jedą, około piętnastoletnią, którą Simon lubił oglądać, gdy późnym popołudniem wracała ze szkoły żwirową ścieżką. Dziewczyna wyjmowała ze skrzynki śmieciową korespondencję i zamykała za sobą drewnianą bramę, następnie wbiegając poznaczoną kołami maszyn rolniczych ścieżką do starej farmy na szczycie wzniesienia. Simon zastanawiał się, czy ona ma chłopaka i czy naprawdę jest tak niewinna, jak wyglądały jej szczupłe, szybkie nogi.

To wszystko kotłowało się w mózgu Simona gdy, w drodze do toalety, przemieszczał się w środku nocy ze skrzypnięciami desek podłogi po korytarzu. Zwykle to właśnie w łazience zostawiał za sobą takie jałowe myśli. Jednak tej nocy, gdy Simon wypuścił z siebie przetworzoną przez układ pokarmowy wieczorną dawkę piwa Anchor Steam, nasuwało mu się ich tylko więcej, wciąż o Perrych. Zastanawiał się w jaki sposób Erin, szczupła, mała blond matka, lubi być brana przez swojego męża o grubo ciosanej sylwetce, Clinta. Powiedziałoby się, że są fizycznie niedobrani, ona taka wiotka, on taki napompowany. Domniemywał, czy Jedę pocałował kiedykolwiek jakiś chłopak i, jeśli tak, czy jej się to podobało. Wyobrażał sobie, jakby to było iść nocą po ich domu i zaglądać do ich sypialni…

Wtedy to usłyszał; dźwięk drapania. Strząsnął ostatnie krople moczu do muszli, podciągnął bokserki i na palcach wrócił na korytarz. Hałas dochodził z dodatkowej sypialni; równomierny, szybki, powtarzający się. Jakby ktoś przeciągał po podłodze kawał metalu, raz po raz.

Simon wycofał się do głównej sypialni i sięgnął pod łóżko, nie odwracając wzroku od zaciemnionego korytarza. Jego dłoń z łatwością wymacała gładkie drewno kija, którego koniec zaraz położył sobie na ramieniu, w gotowości. Dopiero teraz ruszył ponownie w stronę łazienki i drugiej sypialni.

Hałas nie ustawał.

Serce Simona biło z ogromną prędkością. Jego stopy reagowały jakby pchał kulę z betonu pod bardzo strome wzgórze – po prostu nie chciały się poruszać. Głos z tyłu jego głowy krzyczał „Hej, jak usłyszysz mordercę w swoim domu, nie idziesz za nim ganiać, tylko uciekasz na zewnątrz!”. Ale racjonalna część mózgu Simona upierała się, że w dodatkowej sypialni nie siedzi żaden morderca. Prawdopodobnie buszowała tam wiewiórka lub szop, który wdarł się tam jakoś przez strych.

Najcięższą rzeczą, jaką Simon Tobler zrobił w życiu, okazało się przejście za róg korytarza wiodącego do nieużywanego pokoju na drugim piętrze jego małego domu w River’s End, w stanie Kalifornia. Była to też prawie ostatnia rzecz, jaką w życiu zrobił.

Wcisnął włącznik na ścianie i lampa na suficie rzuciła strumień oślepiającego światła na przykryte niebieską narzutą łóżko. Jednak to, co leżało na łóżku, zadziwiło Simona. Uniósł brwi, zastanawiając się głęboko skąd i jak sprowadził tu dużą, pomarańczową dynię.

Warzywo leżało na samym środku materaca. Simon zrobił krok w przód, z kijem przygotowanym do użycia. Skądś, z niedaleka, dochodził nadal ten odgłos, jak nóż sunący w tę i z powrotem po pilniku.

Patrząc z niedowierzaniem na dynie, Simo powoli okrążył łóżko w stronę małych drzwi, które wiodły na strych. Jego kciuk dotknął już klamki, gdy ta poruszyła się sama. Drzwi otworzyły się do wewnątrz i pojawiła się biała jak kość dłoń, która złapała za framugę. Postać wyszła z cienia.

Simon odskoczył. Zauważył kątem oka błysk białych zębów, zanim jego oczy skupiły się na dzierżonym przez intruza długim, zakrzywionym ostrzu. To właśnie wtedy Simon popełnił największy błąd w życiu. Przecież był na to przygotowany. Jego kij czekał na użycie pod łóżkiem ponad dwadzieścia lat, naszykowany na powitanie obcego, który wdarłby się do prywatnego królestwa Simona. Dokładnie w tej chwili dzierżył go w rękach.

Zamiast uderzyć, spojrzał na postać i spytał:

– To ty? Jak się tu….?

Nigdy nie dokończył zdania. Srebrzysty metal przeciął powietrze i spotkał się z gardłem Simona. Mężczyzna upadł, krztusząc się krwią. Dwie śnieżnobiałe dłonie sięgnęły ponad nim i złapały dynię, przyciągając ją bliżej krawędzi łóżka i wciąż drgającego ciała Simona. Bez słowa, postać uniosła wysoko nóż, zaledwie na chwilę, jakby ten ruch posiadał w sobie jakąś moc, jakby dokonywał się jakiś ponury rytuał. Potem zaczęła wycinać.

Rozdział trzeci

– Jest piątek, dziewczyno! Nie ma mowy, żebyś znowu siedziała w domu!

Jennica zatrzymała się na środku korytarza liceum, sięgnęła ku górze i delikatnie zdjęła palce swojej najlepszej przyjaciółki oraz współlokatorki, z którą dzieliła także zawód nauczycielki, ze swoich ramion.

– Mam prace do sprawdzenia – oznajmiła. – Jestem strasznie do tyłu ze wszystkim po tych ostatnich kilku tygodniach. Potrzebuję czasu w ten weekend, żeby ponadrabiać.

Kirstin pochyliła głowę, aż jej długie blond włosy opadły na twarz i zasłoniły jej oczy – choć tylko częściowo. Nadal można było dostrzec intensywność tych lodowatych, niebieskich tęczówek, a wyraz ust nie pozostawiał wątpliwości co do jej nastroju.

– Nie – poprawiła Jennicę. – Potrzebujesz relaksu. I musisz zostawić za sobą przeszłość. Idziesz ze mną.

– Pomyślę o tym – obiecała Jenn, choć każdy domyśliłby się po tonie jej głosu, że najprawdopodobniej zamierza o tym myśleć siedząc na wygodnej kanapie, wystawiając oceny na testach.

Kirstin przewróciła oczami.

– Pułapka Miłości potrzebuje cię. Są tam samotni chłopcy. Powinnaś przyjść i zająć się jednym z nich. Wiesz, że z chłopca można zrobić miłe zwierzątko domowe?

Jenn uniosła brew.

– Mam dość prób udomowienia któregoś. Nie warto, patrząc na bałagan, jaki po sobie zostawiają.

– Cóż, zawsze możesz spróbować wrócić z nim do jego budy – zasugerowała Kirstin. – Czasem nawet próbują ci zrobić śniadanie!

– „Próbują” to bez wątpienia słowo klucz w tym przypadku. Ostatnie, na co mam ochotę następnego ranka, to talerz z rozpaćkanych jajek.

– Jesteś tak bardzo, bardzo nieotwarta na zabawę. – Kirstin wydęła usta. – Odwrócisz się na chwilkę?

– Czemu? – spytała Jenn.

– Po prostu się odwróć.

Niechętnie, Jennica wykonała polecenie przyjaciółki.

– No tak, jasne. Teraz widzę to dokładnie – stwierdziła Kirstin.

– Co widzisz?

– Kij, który tkwi w twojej dupie.

– Idę sobie – odparła na to Jenn i dotrzymała słowa.

– Piątek wieczorem. Pułapka Miłości. Dla odmiany, są tam chłopcy powyżej szesnastego roku życia. Przyjdź! – Usłyszała za sobą głos Kirstin.

Wybrzmiał dzwonek oznaczający początek szóstej lekcji i Jennica ruszyła w pośpiechu, by zająć swoje miejsce z przodu pokoju dwieście trzydzieści jeden. Jej klasy. Pełnej szesnastolatków. Uśmiechnęła się lekko. Niedawno sama siedziała za biurkiem takim, jak trzydzieści pięć stanowisk rozstawionych przed nią. Wypisywała imiona chłopców w zeszytach i przyłapywano ją na zerkaniu na opisy seksu w „Wifey” Judy Blume, które ktoś czytający ten egzemplarz wcześniej wygodnie podkreślił za pomocą żółtego markera. Wtedy nawet przez chwile nie przeszło jej przez myśl, że zostanie „panią Murphy”, siedzącą na miejscu nauczyciela w podobnym pomieszczeniu. Była szarą myszką z przedostatniej ławki. Tą, którą nauczyciele zawsze uporczywie przepytywali akurat wtedy, kiedy nie znała odpowiedzi. Tą, którą chłopcy zaczepiali, ale nigdy nie całowali. Teraz stała przed uczniami. I nadal czuła się rozedrgana, kiedy dzwonek zadzwonił, a ona nie znajdowała się w klasie, tylko poza nią.

Szóstą lekcję przeznaczono na indywidualną naukę dla uczniów, co dawało Jenn okazję nadgonić trochę roboty z papierami. Może udałoby się jej wyjść z Kirstin, jeżeli zaszłaby z tym wystarczająco daleko.

– Okej, zajmijcie proszę swoje miejsca – nakazała uczniom. – Zbliżają się egzaminy i myślę, że parę z was naprawdę mogłoby, choć ten jeden raz, wykorzystać ten czas na naukę. Zaufajcie mi, dobrze wam to zrobi!

– Pani Murphy? – odezwał się Rudy Rogers. Dzieciak wyglądał jak trzydziestoletni futbolista grający na pozycji wspomagającego, tylko z okropnym trądzikiem. Wzdrygnęła się w myślach. Ten gnojek nigdy nie dawał jej spokoju. Zawsze znajdował sposób na wydurnianie się.

– Tak, Rudy?

– Widzi pani, potrzebna mi przepustka. Muszę siku.

Jenn uśmiechnęła się słodko.

– Nie, wcale nie musisz.

– Ach, ale ja naprawdę… Och.. – Na jego twarzy pojawił się grymas zaskoczenia przemieszanego z przerażeniem, gdy coś rozlało się na pokrytą białymi panelami podłogę przy jego ławce. Dzieciaki za nim roześmiały się. Pod krzesłem Rudy’ego rozchodziła się na boki żółta kałuża, sięgając prawie jego znoszonych, sportowych butów.

– O rany, ohyda! – krzyknęła siedząca ławkę za nim Natalie Sopher.

Rudy uniósł wzrok, nadal pozornie oszołomiony, a tak naprawdę z ledwością powstrzymujący histeryczny rechot.

– Za późno – oznajmił i westchnął teatralnie.

Jenn sama musiała powstrzymać się przed wybuchem śmiechu. Wypisała przepustkę w małym, żółtym notatniku, następnie wyrwała kartkę i uniosła ją przed siebie.

– Zadziwiające, zdarzyła ci się taka wpadka, ale nie zamoczyłeś sobie ani trochę spodni – stwierdziła. – Musisz do łazienki? No dobra. Wróć za pięć minut i przynieś ręczniki papierowe, żeby to wyczyścić.

Krnąbrny uczeń wyszczerzył zęby i ruszył do wyjścia z klasy, ale zatrzymała go.

– Rudy?

– Tak, pani Murphy?

– Zabierz ze sobą swoje śmieci, proszę. – Wskazała przewróconą puszkę po lemoniadzie, schowaną za nogą krzesła Rudy’ego. – A reszta, nosy w książki – dodała i wróciła na swoje miejsce, by zacząć oceniać sprawdziany czwartego roku z geografii.

Nie minęło kilka minut, a zaczęła potrząsać głową z frustracji. Jak można dorastać w Illinois i nie wiedzieć, że stolicą stanu jest Springfield? I kto zgadłby, że Ontario to kraj w Ameryce Południowej? Po kilku odpowiedziach podobnego kalibru, Jennica odsunęła testy na bok i sięgnęła do swojej torebki, by wyciągnąć starą, oprawioną w skórę książkę, którą uratowała z mieszkania taty.

Czytała pamiętnik swojej cioci po kilka stron co jakiś czas. Dziwnie chłonęło się słowa zmarłej, zwłaszcza krewnej, która trzymała Jenn jako niemowlę na rękach, ale której ta tak naprawdę nigdy nie poznała. Meredith przeprowadziła się do Kalifornii – gdzieś na północ od San Francisco – zaraz pod studiach i wracała na Środkowy Zachód sporadycznie, na krótkie wizyty. Jennica zawsze posiadała wrażenie, że jej ojciec potępiał w jakiś sposób ciocię, ale rzadko o niej mówił. Im bardziej zapoznawała się z dziennikiem kobiety, tym bardziej rozumiała dlaczego. Jego siostra była wiedźmą!

Jennica zdążyła się domyśleć, że ciocia nie należała do tradycyjnych wiedźm od czarnego kapelusza i miotły, takich jakie wyobrażają sobie dzieci, lecz pamiętnik Meredith Perenais nie stanowił typowej lektury z rodzaju „Dziś zmieniłam olej w silniku, a dzieciak w supermarkecie zapytał mnie o dowód, mimo że mam już pięćdziesiątkę”. Pisywała co prawda o bardziej przyziemnych sprawach, ale w większości zajmowała się wycieczkami do ujścia Russian River, gdzie medytowała lub zbierała konkretny rodzaj rybich łusek; albo wspinała się na okoliczne wzgórza, poszukując jakiegoś rzadkiego zioła. Na koniec opisów takich wypraw zachowywała na papierze przepisy oparte na materiałach, które gromadziła.

Dziś sprowadziłam George’a do domu z bazarku, by trochę się zabawić. Myślał, że zwyczajnie tęskno mi do jego objęć i pozwoliłam mu zachować to przekonanie – mężczyźni są szczęśliwsi gdy czują, że jesteśmy wygłodzone ich pieszczot i jęków – lecz tak naprawdę znalazłam ten wpis w starej księdze autorstwa kapłanki voodoo z plantacji w Georgii i nie mogłam się doczekać, by go wypróbować. Kiedy skończył, leżałam na łóżku, udając wycieńczoną, ale gdy tylko zamknęły się za nim frontowe drzwi, przeniosłam się do łazienki, by zebrać to, co mi ofiarował.

Wczoraj zebrałam liście zielistki Sternberga i ryby. Tego ranka odwiedziłam Muldaurów i kupiłam dwie kury. Pełny rytuał wymagał ogniska, w którego najgorętszym punkcie umieszczono kości kogoś niewinnego. Nie wiem, czy wystarczy niewinne zwierzę, ale nie zaszkodzi spróbować. Efektów rytuału użyje do ulepszenia warunków dla roślin w naszym ogrodzie na ten sezon.

Rozpaliłam ognisko na tyłach domu, dorzucając do niego kości jednej z kur i nieco drewna brzozy papierowej. Następnym krokiem jest zmieszanie w rosole ze świeżo wykrwawionego drobiu oczu ryb, wydzielin skonsumowanej miłości z kochankiem (dlatego zaaranżowałam dzisiejszą schadzkę) oraz zielistki. Cała zawiesina musi gotować się od zmierzchu do północy, bo dopiero wtedy wolno wypowiedzieć słowa i zatańczyć w okręgu, by przywołać…

Jenn zerknęła sponad pamiętnika z obrazem swojej siwej cioci tańczącej nago wokół ognia kalifornijską nocą i aż zadrżała. Wizja zdawała się niedorzeczna i na pewno nie chciała jej zachować w głowie. Spojrzała na uczniów, w większości zachowujących ciszę i zagłębionych w podręcznikach. Kilka wojen na papierowe kulki toczyło się potajemnie z tyłu klasy, ale zignorowała je. Później zwróciła wzrok w stronę ławki Rudy’ego. Jego krzesło okazało się puste, kałuża wciąż rozlana po podłodze.

„Łajdak” – zdenerwowała się. W ogóle nie wrócił. Pomyślałoby się, że przez te lata zdążyła się nauczyć. Chłopcy tacy jak Rudy wkręcali cię, by dostać dokładnie to, czego zechcą, a potem…

Wzięła głęboki oddech i uspokoiła się. Mogła winić za to wyłącznie siebie. Powinna była kazać mu przesiedzieć na miejscu całą lekcję, albo i lepiej, odesłać do kozy. Traktowała te dzieci zbyt pobłażliwie, zdawała sobie z tego sprawę.

Zabrzmiał dzwonek na przerwę i pomieszczenie opróżniło się szybciej niż podczas ćwiczeń pożarowych. Niemniej kiedy wszyscy uczniowie już zniknęli, ktoś nadal stał na progu klasy: siostra Beatrycze.

Cholera. Czy zakonnica dowiedziała się, że zgubił się Rudy? W jakie kłopoty wpakował się znowu ten łobuz – w konsekwencji pakując w nie także Jenn?

Siostra Beatrycze wkroczyła powoli do pokoju, wodząc oczami, jakby zastanawiała się jak go przedekorować. Albo zburzyć. Jennica skurczyła się nieco w sobie, widząc jak nadchodzi. Może i rządziła obecnie całą klasą, jednak już zawsze będzie się nieco bała zakonnic. A, w przeciwieństwie do większości z nich, siostra Beatrycze nadal miała w zwyczaju nosić swój czarno-biały habit.

– Jak ci się wiedzie, Jennico? – spytała starsza kobieta.

Jenn wzruszyła ramionami.

– Okej, tak mi się wydaje.

– Widziałam, że policja nadal szuka poszlak. Wieczorem znowu pokazywali tę sprawę w wiadomościach.

Jenn przytaknęła.

– Chyba nie są w stanie ruszyć śledztwa do przodu.

Zakonnica położyła dłoń na ramieniu Jenn i ścisnęła je mocno.

– Modlitwami jesteśmy z tobą, zawsze.

Nauczycielka uśmiechnęła się.

– Proszę, poproś ich o nie podawanie nazwy twojej szkoły, jeśli wspominaliby o tobie w wiadomościach, jeśli oczywiście możesz – dodała siostra Beatrycze.

Tak więc w wizycie zakonnicy chodziło o aspekt PR tragedii, nie o to, że martwiła się o Jenn.

– Rodzice dzwonili do nas, zaniepokojeni, że osoba, która zrobiła tę straszną rzecz twojemu ojcu stwarza zagrożenie dla ich dzieci, uczących się w Świętym Imieniu… bo może ta osoba chcę teraz dopaść ciebie, tak rozumują. Powiedziałam im, że absolutnie nie ma powodów do obaw, że nie jesteś w to nijak wmieszana. Ale…

Jenn prawie się zakrztusiła.

– Zrobię co tylko się da – zapewniła i odwróciła wzrok od dyrektorki, by zebrać swoje papiery. Na siostrze Beatrycze zawsze można polegać w kwestii okazania współczucia godnego psychopaty.

– Dziękuję – odpowiedziała zakonnica. Gdy obróciła się i już prawie wyszła z klasy, przypomniała sobie o dodaniu: – Niech cię Bóg błogosławi.

Rozdział czwarty

Fortuna z pewnością nie sprzyjała Richardowi Murphy’emu. Poza ubraniami w jego szafie i zdezelowanymi meblami, z których Jennica zrezygnowała, łączna suma pozostawiona przez niego w testamencie, po opłacie wydatków związanych z pogrzebem, sprowadzała się do paru setek dolarów. Pracował całe życie, a nigdy nie udało mu się oszczędzić czegokolwiek. Akcje, które zdarzyło mu się kupić, poszybowały w dół aż do dna, natomiast polisie ubezpieczeniowej, którą opłacał przez dwadzieścia lat, pozwolił wygasnąć sześć miesięcy temu. Oczami wyobraźni widziała, jak marszczy brwi i kręci głową, skonfundowany tym obrotem sprawy.

– Musiałem być strasznie zajęty – powiedziałby. – Nie miałem zamiaru się jej pozbyć. – Idealny cytat na nagrobek.

Jennica odwiedziła biuro prawnika w sobotę popołudniu, by otrzymać ostatnie dokumenty, wraz z ostatnią wartą cokolwiek rzeczą, którą podarował jej ojciec. Nawet nie należącą do niego, tak naprawdę. Był to akt własności domu w Kalifornii. Tego, w którym mieszkała za życia jej ciotka. Parę tygodni temu nie wiedziała o tej kobiecie prawie nic. Teraz wczytywała się w jej prywatny dziennik i posiadała (przynajmniej na papierze) jej dom. Życie (i śmierć) toczy się niezbadanymi ścieżkami.

Z powrotem w domu, Jenn wyjęła plik korespondencji z małej, srebrnej skrzynki we foyer budynku i pobiegła po skręconych schodach na trzecie piętro.

– Kirstin? – zawołała. – Jesteś w domu?

Coś, co tylko w zarysie przypominało jej koleżankę i nauczycielkę w Świętym Imieniu wydostało się z trudem z kuchni, jedną ręką trzymając przy czole paczkę mrożonych warzyw, a drugą przyciskając do siebie poły rozchełstanego szlafroku.

– Fajny kompres – zauważyła Jenn. – Wiesz, że musimy potem zjeść ten groszek?

Kirstin opadła ciężko na kanapę i jęknęła.

– Mówiłam ci, żebyś przyszła wczoraj do Pułapki Miłości.

– Mhm. A ty stanowisz dobry przykład tego, dlaczego nie poszłam.

– Ominęło cię mnóstwo darmowej tequili. Chłopcy okazali się wyjątkowo hojni.

Zazwyczaj, gdy spojrzało się na nią, uznawało się ją z miejsca za wzorcowy przykład dziewczyny z korporacji studenckiej: niebieskooka blondynka, z dużym biustem i wiecznie rozweselona. W tak wielu aspektach przeciwieństwo Jenn. Jednak były najlepszymi przyjaciółkami od lat. W tym momencie, bez makijażu, z rozczochranymi włosami i bladą, zmęczoną twarzą, Kirstin nie jaśniała swoją zwyczajową atrakcyjnością.

Jenn potrząsnęła głową.

– Nie sądzę, żebym coś tak naprawdę przegapiła. – Położyła listy i dokumenty na stoliku kawowym, po czym wyłowiła spośród nich kopertę na akta. – Zresztą, muszę się tym zająć. – Wyciągnęła pliczek papierów od prawnika i uniosła je w górę, by pokazać je Kirstin. – Zobacz! Jestem teraz dumną właścicielką domu w River’s End, w stanie Kalifornia! Gdziekolwiek by to nie było.

– Superancko – stwierdziła Kirstin. – Kiedy tam jedziemy?

– Jedziemy? – Jenn powtórzyła jak echo. – Nigdzie nie jedziemy. Tata wybrał się tam, sprzątnął trochę rzeczy mojej cioci i załatwił kogoś, kto opiekuje się domem. Próbował go wynająć jako umeblowaną chatkę, ale jak dotąd nikt się na to nie złapał. Przynajmniej przez te trzy miesiące. Nie widzę siebie jako zarządcy posesji, więc pewnie po prostu ją sprzedam.

Kirstin skrzywiła się.

– Cóż, myślę, że przynajmniej powinnaś pojechać tam i sprawdzić miejscówkę, zanim się jej pozbędziesz. Bo nigdy tam nie byłaś, nie?

– Nie byłam tam – potwierdziła Jenn. – Wydaje mi się, że ostatni raz widziałam Meredith jak umarła mama i to ona przyjechała do nas.

Na sekundę twarz Kirstin rozjaśniła się.

– Czuję tu potencjał na niezłe ferie.

Zaraz potem grymas bólu wrócił na jej twarz, po czym docisnęła do czoła paczkę mrożonej marchewki z groszkiem.

Jennica wydała z siebie głębokie westchnienie.

– No, po pierwsze, nie mam teraz funduszy na wakacje. Po drugie, nie wydaje mi się, że to miejsce jest takie, jak uważasz. To północna Kalifornia, więc możesz zapomnieć o opalonych mięśniakach i deskach surfingowych. To raczej nie słoneczne Malibu.

Kirstin wydęła usta.

– Kalifornijscy chłopcy – powiedziała z tęsknotą.

Jenn przewróciła oczami i zaśmiała się. Podniosła swoją część korespondencji i ruszyła do sypialni.

– Jesteś niereformowalna, wiesz?

– Czy mogłabyś przynieść mi aspirynę? – poprosiła Kirstin słabym głosem. – I wodę?

Tej nocy zostały w domu, a Jennica położyła się wcześnie. Lecz zanim zasnęła, chwyciła za pamiętnik Meredith i przeczytała kilka kolejnych stron dokładnego, cienkiego i pochyłego pisma kobiety. Dotarła do kartki bardziej pomarszczonej i poznaczonej wodą niż te z początku i uświadomiła sobie, że zna tego przyczynę: natknęła się na jakiegoś rodzaju przepis. Meredith trzymała zapewne dziennik otwarty na kuchennym blacie, kiedy gotowała.

Trzy gałązki wątrobowca

Dwa skrzydła mewy

Jedna ważka

Trzy listki plamistej szałwii

Jeden liść kocimiętki

Naparstek krwi nietoperza

Powiedz słowa i mieszaj wywar na otwartym płomieniu z drewna jarzębu, aż zacznie wrzeć. Przykryj garnek i odczekaj dziewięćdziesiąt sekund. Zdejmij z ognia, unieś pokrywkę i wdychaj głęboko parę.

Ale na co to przepis? I jakie są słowa. Ciocia nie spisała żadnego wyjaśnienia, nie nadała tytułu. Cała księga Meredith taka była. Przez parę akapitów ciotka opowiadała jakąś historię i nagle pojawiał się wiersz albo przepis, lub jakieś zaklęcie. W pamiętniku znajdowały się odręcznie sporządzone mapy pełne gwiazdek, kół i geometrycznych wzorów naniesionych na siatkę, która zdawała się zarówno ozdobna, jak i pełna głębszego znaczenia. Trafiało się na złożone strony, wyrwane strony. Właściwie całość tego dziennika można by nazwać mapą jej dni, konkretnym odzwierciedleniem nieprzewidywalnych zwrotów i nagłych zawróceni biegu życia. Nigdy nie wiedziało się, dokąd dalej poniesie cię to, co czytasz.

Coś w tym pamiętniku przyciągało Jenn tak bardzo, jak bardzo ciągłe, niedorzeczne wspominanie o „magii” odrzucało ją od niego. To jakby dostać darmowy wstęp do czyichś najbardziej sekretnych myśli, jakkolwiek szalonych. Nigdy nie myszkuje się w czymś takim bez pozwolenia, ale… książka należała teraz do niej, czyż nie? Chyba starczyło to za pozwolenie?

Jennica zamknęła dziennik i zgasiła światło. W mgnieniu oka zapadła w sen.

Czy aby na pewno? Znajdowała się w kuchni swojej cioci. Tyle że teraz wyglądała na jaśniejszą, nowszą, niż pokój, który odziedziczyła. Starsza kobieta stała przy zlewie i uśmiechała się, rozdzielając wargi niemal niewidocznie. Skinęła głową, unosząc dłoń.

– Nie teraz – nakazała komuś poza zasięgiem wzroku.

Obróciwszy się, kobieta wzięła duży nóź i zaczęła kroić coś na blacie. Jennica nie potrafiła dostrzec co, bo nagle, w wyniku transformacji jakie zdarzają się jedynie w snach, patrzyła teraz na świat oczami staruszki, a ta wyglądała właśnie przez okno na niebieskie niebo i rozległe pola brązowej trawy. W pobliżu nie stał żaden inny dom, aczkolwiek pobliski, dobrze utrzymany ogródek wyróżniał się na tle dzikiej prerii wokoło. Jennica widziała czerwone pomidory, zwisające z łodyg przywiązanych do kijów w dużych kiściach. Zaraz za nimi znajdowały się grządki z dyniami, gdzie tuziny pomarańczowych kul leżały na bokach lub prosto.

Na blacie kuchennym, po prawej, leżała przecięta na pół dynia. Błyszczące nasiona spływały jak twarde, kremowe łzy do zlewu.

Krojenie ustało. Jennica spojrzała w dół i zobaczyła krew na starczych dłoniach. Nie była to jednak jej krew. Na drewnianej desce leżały podzielone na ćwiartki pozostałości kosa. Jego pióra przyciemniła jeszcze bardziej jego własna, tryskająca posoka. Kobieta uniosła kawałki głowy, stóp i klatki piersiowej ptaka, wrzuciła do czarnego garnka, który zionął ogromnymi ilościami pary.

Wtedy Jennica znowu znalazła się poza ciałem staruszki, znienacka spoglądały sobie prosto w oczy. Starsza kobieta sięgnęła w głąb garnka długą, drewnianą łyżką i wyłowiła z niego nieco wywaru. Podała czarno-pomarańczową papkę Jennice, by ta spróbowała, uśmiechając się szeroko i podsuwając łyżkę coraz bliżej jej ust…

– Nie! – Jennica siadła, w pełni wyprostowana, na łóżku. Serce waliło jej jak młot, gdy rozejrzała się wkoło i zobaczyła nikły promień księżycowego światła przebijający się przez znajome zasłony oraz stos brudnych ciuchów do uprania, które zostawiła przy kredensie. Była u siebie w pokoju, nie w kuchni wiedźmy, ale ta wiedza jakoś jej nie uspokajała. Czuła, jak gdyby stara kobieta nadal kryła się w cieniu, czekając, by nakarmić ją ptasią krwią.

Jenn powoli ułożyła się z powrotem na łóżku, ale minęło wiele czasu, nim zdołała ponownie usnąć.

* * *

Następnego ranka, ignorując wpierw przez kilka godzin światło padające jej prosto na twarz, Jennica wreszcie wyturlała się spod kołdry i wyszła z łóżka. Poruszała się powoli, ale też nie miała powodu do pośpiechu. Była niedziela, nawet nie nastawiła budzika.

Nagle poczuła pod stopą coś kleistego na podłodze i szybko odskoczyła na bok – by trafić na coś twardego.

– Co do…? – zaczęła i odsunęła się. Krocząc ku kanapie, znalazła trzy małe, pomarańczowe trójkąty u stóp swojego łózka. Klejące się coś, w co wdepnęła najpierw, okazało się pasmem śliskiego miąższu, który wgniotła w dywanik piętą.

Dynie. Trójkąty były kawałkami dyni.

Włosy na tyle jej szyi stanęły na sztorc. Podniosła zimny odłamek dyni i przeszła na korytarz.

– Kirstin? – zawołała, ale jej głos odbił się echem, które zniknęło bez odpowiedzi. – Czemu w moim pokoju są kawałki dyni?

Prześlizgnęła się wąskim korytarzem, lecz w mieszkaniu nadal panowała cisza. Jej współlokatorka musiała już wyjść. Sprawdzając za każdymi drzwiami i w każdej szafie, Jennica kroczyła przez pomieszczenia, nim upewniła się, że nikogo z nią tu nie ma. Sprawdziła zamek drzwi wejściowych – zamknięte. W mieszkaniu jej taty także znaleziono kawałki dyni, tylko tyle właściwie miała jej do powiedzenia policja. W dodatku, oczywiście, sama znalazła jeden, oparty o listwę przypodłogową.

Gapiła się na pomarańczowy trójkąt, turlając nim po swojej dłoni. Skąd w ogóle wziąć dynie wiosną? – pomyślała. Potem położyła go na stole i umyła ręce. Jednak ciepło wody nie pomogło się pozbyć ukłucia chłodu, które ją przeszyło. Ktoś tu był. W jej domu. Stał u stop jej łóżka. Myśl o kimś stojącym tam, w jej pokoju, patrzącym jak spała…

– O Boże – wyszeptała.

A co, jeżeli zaniepokojeni rodzice uczniów Świętego Imienia mieli rację i zabójca czaił się teraz także na nią?