Dreszcze - Mariusz Wojteczek - ebook

Dreszcze ebook

Mariusz Wojteczek

3,9

Opis

To proza wynikająca z chęci swoistej autoterapii, oswajania własnych strachów, ale też komentowania rzeczywistości. Nie tyle próba oceny, co zadawania pytań. Ważną rolę pełni tu religia – przetwarzana, przekształcana, czasem wręcz profanowana w poszukiwaniu szerszego kontekstu, głębszego zrozumienia. Od mroźnej Moskwy, przez amerykańskie pustkowia z czasów wojny secesyjnej, oblicza polskiej prowincji i wsi, aż po krakowskie ulice. Wszędzie kryje się groza, która nie zawsze jest tak oczywista i jednoznaczna, jak nam się wydaje. Wampiry, zombie, wilkołaki, UFO i słowiańskie bóstwa – to wszystko opowiedziane na nowo, inaczej.

„(…) Wojteczek portretuje zdegenerowanych mieszkańców zdegenerowanego świata z zaskakującą, poruszającą empatią, będącą jakby wyrazem świadomości, że za każdą, nawet najgorszą bestią, kryje się historia jej upadku, jej osobista tragedia.

A zatem – choć mamy do czynienia z fantastyką grozy – proza Mariusza Wojteczka jest przede wszystkim realistyczną prozą psychologiczną, która to, co niesamowite, wykorzystuje jako soczewkę, w której skupia się człowieczeństwo w sytuacjach skrajnych, podejmujące (nierzadko z góry skazaną na porażkę) walkę o siebie. Ale to sam akt walki je ocala, nie jej rezultat. A zatem znów, gdybym miał podsumować całość bon motem, który bardziej precyzyjnie wskazuje na literackie tropy, zamiast podpierać się Pessoą-modernistą, mógłbym powiedzieć: tak by wyglądało, gdyby Marek Hłasko zechciał napisać horror”.

Ze wstępu Wojciecha Guni

Mariusz Orzeł Wojteczek (rocznik ’82), obecnie Krakus – trochę z przypadku, trochę z zasiedzenia. Redaktor wielu portali o popkulturze, recenzent, publicysta. Współtwórca i redaktor portalu BadLoopus – W pętli popkultury. Pisze opowiadania, które dotychczas publikował m.in. w „Grabarzu Polskim”, „Okolicy Strachu”, „Bramie”, Magazynie „Histeria” oraz w antologiach „Słowiańskie koszmary”, „Licho nie śpi”, „City 4” i „Sny Umarłych. Polski rocznik weird fiction 2019”. Laureat czwartego miejsca w konkursie „X” na dziesięciolecie magazynu Creatio Fantastica. W 2018 wydał autorski zbiór opowiadań „Ballady morderców” (Wydawnictwo Phantom Books). Miłośnik popkultury i dobrej muzyki, nałogowy zbieracz książek, komiksów i płyt. Zakochany bez pamięci w swojej żonie i popkulturze – w takiej właśnie kolejności.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 408

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (7 ocen)
2
3
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł: Dreszcze

Autor: Mariusz Wojteczek

Copyright © Wydawnictwo IX. 2021

Copyright for the cover art ©

by Andrzej Dąbrowski & Wydawnictwo IX. Kraków 2021

All rights reserved.

Wydawca: Krzysztof Biliński, Wydawnictwo IX

Redakcja: Marta Sobiecka

Korekta: Krzysztof Biliński

Skład, łamanie i przygotowanie do druku: Krzysztof Biliński

Ilustracja na okładce oraz grafiki w książce: Andrzej Dąbrowski

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Żadna część książki nie może być w jakikolwiek sposób powielana bez zgody wydawcy, z wyjątkiem krótkich fragmentów użytych na potrzeby recenzji oraz artykułów.

Wydawnictwo IX

[email protected]

wydawnictwoix.pl

Kraków 2021

Wydanie I

ISBN 978-83-962017-7-5

Dla Martyny.

Bez Ciebie nie byłoby niczego, o co warto by się starać.

Wojciech GuniaEmpatia i ocalenie

Mariusz Wojteczek był do tej pory postacią niewątpliwie zasłużoną i znaną na scenie literackiego horroru w Polsce, ale jednocześnie stojącą trochę w cieniu, kojarzoną bardziej jako promotor / publicysta. I choć publikowane od czasu do czasu w pismach i antologiach opowiadania, jak i autorski zbiór Ballady morderców (Phantom Books Horror, 2018) zawsze zdradzały pisarza warsztatowo biegłego, z własnym, wyrobionym stylem oraz świadomego, o czym i jak chce pisać, skromny i rozproszony dorobek literacki nie pozwalał mu na szersze zaistnienie w świadomości czytelników. A szkoda, bo pod względem pewności w kreowaniu sugestywnego, namacalnego wręcz nastroju i umiejętności konstruowania niebanalnych a jednocześnie zakorzenionych w popkulturowych wzorcach postaci, Wojteczek z pewnością jest jednym z najbardziej biegłych prozaików, wyrosłych na scenie polskiej literatury grozy. O czym świadczy zresztą najlepiej zbiór, który trzymają Państwo w rękach.

Gdybym – zmuszony sytuacją – miał opisać Dreszcze w ledwie kilku słowach, uciekłbym się pewnie do cytatu wspaniałego Fernando Pessoi: Nigdy się nie spełniamy. Jesteśmy dwiema otchłaniami: studnią wpatrzoną w niebo. Myślę zresztą, że ten cytat odnosi się w pełnej rozciągłości do całego pisarstwa Mariusza.

Przyznaję jednak, że te słowa, choć w odczuciu moim jako osoby, która niniejszy zbiór już przeczytała, są wyczerpującą charakterystyką jego nastroju i tematyki, mogą być jednak nieczytelne dla kogoś, kto ma lekturę dopiero przed sobą albo z prozą Wojteczka jeszcze się nie zetknął. Niewdzięczne to zadanie pisać wstęp do tak niejednoznacznej książki – opowiedzieć o niej, a jednocześnie nie zdradzić jej tajemnicy; zachęcić do zgłębienia się w słowa, ale nie obedrzeć ich z perspektyw, jakie daje własny, indywidualny proces czytania (a w zasadzie: nie narzucić zdania własnego). Mimo to spróbuję.

Dwie otchłanie, każda na przeciwnym biegunie, i podmiot rozpięty między przytłaczającą obecnością jednego i beznadziejnym pragnieniem drugiego. Człowiek, podły w swojej cielesności, marny w możliwościach i nędzny w skłonnościach, ale jednak świadomy własnej niskiej pozycji i pragnący wyzwolenia, żyjący jakąś nie zawsze wprost wyrażoną tęsknotą za lepszym porządkiem – oto pewien wzór osobowościowy, któremu Mariusz Wojteczek zdaje się poświęcać najwięcej uwagi jako pisarz. Są zatem opowiadania gorlicko-krakowskiego pisarza próbą wydobycia z człowieka jego szlachetności, ocalenia tego, co w człowieku najpiękniejsze bez jednoczesnego popadania w sentymentalną iluzję, bez naiwności, że piękno człowieczeństwa może funkcjonować w odseparowaniu od ludzkiej brzydoty. Także tej moralnej, którą nazywamy złem.

Literatura grozy jest bowiem literaturą ukierunkowaną moralnie. Jakkolwiek nie pochłaniałyby pisarzy horrorów kwestie poznawcze – zetknięcia człowieka z niesamowitością i jego reakcji na to, co nieznane – u podstaw leży zawsze rozpoznanie tego, jaka jest reakcja etyczna na zdarzenie. Niesamowitość grozy jest przecież lustrem, w którym przegląda się człowiek, w którym rozpoznaje sam siebie.

I tak jest też właśnie w utworach Wojteczka. Gdzieś spośród oparów alkoholu, kłębów dymu tanich papierosów, gdzieś spomiędzy wyziewów miasta i gęstych mgieł odludnych obszarów, spoglądają na nas oczy raz okrutne, raz pełne trwogi, ale za każdym razem żywo rozpoznające swoje miejsce w tym zdegenerowanym świecie i usiłujące jakoś z tym światem dojść do ładu. Naprawić go w jakiejś nikłej części, dostosować się albo po prostu zbudować sobie w nim azyl.

W tym świecie – labiryncie komunistycznych blokowisk, ponurych, przytłaczających kamienic i obskurnych klitek – żyją potwory. Potwory – ofiary własnego świata, swojego więzienia. Niektóre z nich poddają się wewnętrznemu bestialstwu, inne usiłują rozpoznać i uratować w sobie to, co w idealnych warunkach uznalibyśmy za szlachetne.

W taki sposób opowiadania z Dreszczystają się literaturą, która spełnia postulatocalania: tworzy narrację, która, choć bezwzględnie naświetla ludzkie zło, choć nie hołduje żadnym złudzeniom co do ludzkiej kondycji, nie popada w nihilistyczny kicz. W ten sposób sztuka odnosi w pewnym sensie zwycięstwo nad przedmiotem własnego zmagania.

Wynika to zapewne z tego, że Wojteczek portretuje zdegenerowanych mieszkańców zdegenerowanego świata z zaskakującą, poruszającą empatią, będącą jakby wyrazem świadomości, że za każdą, nawet najgorszą bestią, kryje się historia jej upadku, jej osobista tragedia. Jest w tym wszystkim wyczuwalna myśl, którą Emil Cioran wyraził tak:

Poczynając od pewnego stopnia wrażliwości, wszystko przeistacza się w smutek – na początek idzie szczęście. Wszystko, co dajemy albo otrzymujemy, tylko powiększa naszą niedolę. Drzewo życia jest porażone, owoce ma zgniłe. Po naszym praprzodku odziedziczyliśmy zatruty ogród.1

Takie są właśnie postaci w tych opowiadaniach: skażone smutkiem świata. Być może dlatego jesteśmy w stanie współczuć nawet złoczyńcom i potworom. Co przekłada się na emocjonalną siłę tekstów: choć są one zakorzenione w popkulturowych (acz nie tylko) wzorcach, choć czerpią z popkulturowego repozytorium, dzięki empatii nie są w popkulturowy sposób przerysowane. Albo, posługując się bardziej fotograficzną metaforą, zastosowany w nich kontrast nigdy nie degraduje detali, ani w światłach ani w cieniach.

Być może trop fotograficzny jest w ogóle dobrym kluczem do czytania tej twórczości. Są pisarze – malarze, kreujący swoje obrazy smużystymi pociągnięciami pióra, są też pisarze – fotografowie. Mariusz Wojteczek zalicza się do tej drugiej grupy: konstruuje obrazy o precyzyjnym kadrze, ale zawsze bardzo realistyczne, wręcz naturalistyczne, w ciemnej, zgniłozielonej palecie barw. Są estetyczne, przykuwają wzrok, ale nie ujmuje to ani trochę ich turpizmowi. Widać na nich całą brzydotę postaci, ale też bagaż ich człowieczeństwa. Tkane z takich kadrów narracje konsekwentnie wiodą w głąb emocjonalnego piekła, są „emocjonalnie immersyjne” – ulegamy nie tylko plastyce kolejnych obrazów, ale także emocjom, które na nich uwieczniono. Taki sposób konstruowania opowieści, umiejętność podążania za naturalnym rytmem historii bez udziwnień i bez popadania w prostactwo sprawozdawczości, wymaga czegoś więcej niż opanowania technik kreatywnego pisania – wymaga tej dozy talentu, której nie da się nadrobić nawet największą pracowitością.

A zatem – choć mamy do czynienia z fantastyką grozy – proza Mariusza Wojteczka jest przede wszystkim realistyczną prozą psychologiczną, która to, co niesamowite, wykorzystuje jako soczewkę (znów fotograficzna metafora), w której skupia się człowieczeństwo w sytuacjach skrajnych, podejmujące (nierzadko z góry skazaną na porażkę) walkę o siebie. Ale to sam akt walki je ocala, nie jej rezultat. A zatem znów, gdybym miał podsumować całość bon motem, który bardziej precyzyjnie wskazuje na literackie tropy, zamiast podpierać się Pessoą-modernistą, mógłbym powiedzieć: gdyby Marek Hłasko zechciał napisać horror, to właśnie tak mógłby on wyglądać.

[1] Emil Cioran, Okno na Nic, tłum. Ireneusz Kania, Warszawa 2020

Wstęp do Dreszczy

Od tego opowiadania wszystko się zaczęło.

Oczywiście nie był to pierwszy tekst, który napisałem, jednak to jego uważam za najważniejszy.

Debiutowałem w prasie papierowej krótkim opowiadaniem Dom Wschodzącego Słońca w „zerowym” numerze magazynu „Brama”, a to za sprawą Sebastiana Sokołowskiego, który jakiś czas później założył czasopismo „OkoLica Strachu” i Wydawnictwo Phantom Books.

I nie ukrywam, że kiedy fandomowy światek obiegła wieść o naborze tekstów do pierwszego numeru OLS-a, i mnie skoczyło ciśnienie. Bo jak to tak, nie wysłać?! Wysłało – z tego co wiem – większość autorów grozy. Zwłaszcza tych mniej doświadczonych. I pewnie jeszcze większa grupa debiutantów. Kto żyw, na bagnety! Ale nie zraziło mnie to. Nie chodzi o to, że nie bałem się konkurencji… Po prostu – niewiele miałem do stracenia.

A Dreszcze były już wtedy gotowe. Bo tak naprawdę, ich pierwotnym przeznaczeniem był pierwszy Literacki Konkurs Tematyczny, organizowany pod hasłem Dreszczewłaśnie. Jednak, kiedy skończyłem pisać tę historię, okazało się, że znacznie przekroczyłem dopuszczalny w konkursie limit znaków, który wynosił, jeśli dobrze pamiętam, 40 tys. I z przyczyn formalnych nie kwalifikował się do współzawodnictwa.

Jednak do „OkoLicy Strachu” już tak.

I z perspektywy czasu nie żałuję – dzięki publikacji w OLS-ie, opowiadanie trafiło na pewno do większego grona osób, niż stałoby się to z pokonkursową antologią, jeślibym w ogóle do niej trafił.

Pierwszym czytelnikiem Dreszczy był mój przyjaciel Juliusz Wojciechowicz. Zawsze szanowałem i szanuję Julka za pisarski warsztat i uwielbiam jego opowiadania (polecam, jeśli nie znacie, jego zbiór Bez znieczulenia). On zrobił pierwszą korektę tego opowiadania, usunął z niego kilka błędów, pomógł tekst wygładzić i doszlifować.

Kiedy Sebastian Sokołowski przyjął Dreszcze do druku, byłem szczęśliwy, bo wiedziałem, że projekty, przy których Seba pracuje, zawsze są po prostu dobre. I taka była „OkoLica Strachu”, nie tylko numer 1., ale i wszystkie kolejne, w których miałem okazję pojawić się jeszcze dwukrotnie, w tym raz nawet z nazwiskiem na okładce!

Ale to od OLS-a #1 wszystko się zaczęło. I od Dreszczy. To wtedy dostrzegła mnie „polska groza”, tj. autorzy już wtedy umocowani i rozpoznawalni w fandomie, jak choćby Kazimierz Kyrcz Jr.

To ważny dla mnie tekst choćby z powyższych względów. Ale też dlatego, iż po raz pierwszy spróbowałem pewnej techniki osadzania historii w rzeczywistości. Moja opowieść dzieje się w Moskwie, w której nie byłem co prawda jak dotąd „fizycznie”, ale „wirtualnie” spędziłem w niej wiele godzin, spacerując po mapach Google’a, oglądając kolejne ulice, budynki etc.

I miejsca, adresy, wspominane w Dreszczachistnieją naprawdę. I park, i kamienica. I są (a przynajmniej kiedyś były) dokładnie takie, jak w opisanej przeze mnie historii.

W wielu późniejszych opowiadaniach, z których kilka trafiło do tego zbioru opisywane miejsca, miasta, ulice są prawdziwe i dokładnie odwzorowane z rzeczywistości. Lokalizacje, w których byłem, czasem dzielnice czy osiedla, w których mieszkałem. Takiego zabiegu, takiego precyzyjnego odwzorowywania rzeczywistych miejsc w opowiadanej historii nauczyłem się od Jarosława Urbaniuka, współautora (z Łukaszem Orbitowskim) dylogii Pies i Klecha. I uważam że jest to bardzo dobra rzecz.

Motyw wampiryczny zdaje się już na wskroś wyeksploatowany w popkulturze, a w literaturze wydaje się, że nic nowego, ciekawego, oryginalnego nie sposób wymyślić. Liczę, że w Dreszczach zadałem kłam tej tezie.

Dreszcze

Znowu mam Dreszcze. Jest mi zimno. Czoło zrosił lodowaty pot, zęby szczękają; ich nadpróchniałe pieńki wystukują równomierne staccato. Nóż wyślizguje się z dłoni, skostniałe palce nie mogą go utrzymać. Ale tnę, mimo to. Wzdłuż żyły, zawsze wzdłuż. Tak powtarzał tatko: „Jeśli chcesz śmierci, tnij wzdłuż, nie w poprzek”. W końcu to zrobił, a teraz robię to ja. Krew jest ciepła, gorąca. Chlapie mi na kurtkę, wsiąka w materiał; ten paruje, słabo widoczną mgiełką.

Jęknęła tylko raz, przy pierwszym cięciu. Dotykam zdrętwiałymi palcami zwisających, przepoconych włosów. Nie czuję ich w rękawiczce. Dziewczyna wisi przywiązana za nogi do wspornika pod niskim sufitem bunkra. Jej twarz zastyga w grymasie ni to zaskoczenia, ni to niesmaku.

Eleganckie ubranie wskazuje, że za życia – całkiem niedawno, wczoraj zaledwie – była kimś. Może pracowała w banku, może była prawnikiem? A może chociaż sekretarką?

Teraz jest cicha, spokojna. Straciła wiele ze swojej prezencji, odebrałem jej cały urok. Makijaż rozmazał się, znacząc zaczerwienione policzki brudnymi smugami. Białą koszulę ma zmiętą, mankiety niedbale podwiniętych rękawów utytłane w mokrej czerwieni. Krew tryska z równo rozciętych żył. Dół koszuli wysunął się zza gumki granatowej spódniczki. Zwisa smętnie, i rozchylając się mocniej w miejscu oderwanego guzika pokazuje kawałek niezbyt umięśnionego, ale mimo to szczupłego brzucha. Sama spódniczka zsuwa się delikatnie, odsłaniając jeszcze przed chwilą blade uda; teraz czerwienią się od zimna, podszczypywane mrozem.

Nie podnieca mnie to, że widzę czarny trójkąt jej majtek. Nie jest tu ze mną dla seksu. Jest dla ciepła.

Wciąż czuję Dreszcze, choć już nieco mniej intensywne, kiedy pomiędzy rozpiętą aż do pasa kurtką i koszulą ścieka jej gęsta krew. Mróz szybko pozwala tężeć gorącym kroplom na moim ciele, ale to nieważne. Jest mi zdecydowanie mniej zimno. Dreszcze mijają. Na razie.

— Anton, kurwa, pijesz? — Tola łypie na mnie wzrokiem mętnym od wódki. Patrzę niechętnie na kieliszek, który stoi przede mną, na odrapanym stoliku w szaro-białą kratkę. Robi mi się niedobrze. Alkohol na pewno już się zagrzał. Nieznośny ukrop wypełnia lokal dając mi się we znaki. Rozluźniam nadal zawiązany pod szyją zielony szalik. Rozpinam do końca kurtkę. Nie miałem zamiaru się tu rozsiadać. Miałem zgarnąć Tolę i zabrać go do domu. Obiecałem Nataszy. A siedzę tu, wdycham zapach odsmażanych ziemniaków, kapusty, mielonego i piję wódkę z moim przyjacielem, Anatolijem Woroszenko. Już od pół godziny. Natasza będzie wściekła.

— Nie, nie chcę, możesz wypić. — Wzruszam ramionami, zerkając tęsknie w stronę oszronionej szyby w drzwiach wejściowych.

Na ulicy trwa zwykły wieczorny ruch. Światła samochodów ślizgają się po oblodzonej jezdni; słychać nerwowy, urywany skowyt klaksonów i nieustający warkot, jednolity szum. Ludzie przechodzą chodnikiem w tę i we w tę, jeden po drugim, razem, obok siebie. Chronią się przed mrozem okutani w kurtki, w płaszcze, powycierane waciaki, futra z nutrii. Spieszą za swoimi sprawami, wracając do mężów, żon, kochanek, przyjaciół, rodziców, dzieci. Byle szybciej znaleźć się w mniej czy bardziej przytulnych miejscach, które nazywają domem. Niepomni na nic, co dzieje się wokół nich, zajęci własnymi sprawami, w otoczeniu osobistych trosk, nie myślący o nikim, prócz swoich bliskich. A tam, gdzieś w trzewiach miasta ciągle tętniącego życiem, niezależnie od pory dnia i nocy, czai się on. Wampir.

Prasie jak zwykle zabrakło kreatywności. Cóż, prasa. „Wampir” to niezwykle wyszukany przydomek. Mnie tam wszystko jedno. Ja mam go tylko złapać.

Jestem policjantem. Tak jak siedzący naprzeciw mnie Anatolij, skutecznie wpędzający się właśnie w alkoholizm. Za chwilę przymknie oczy, język skrępuje bełkotem, zwiesi głowę na piersi. Wtedy odniosę szkło na bar – zawsze tak robię, nie wiem czemu – chwycę go za fraki i zaciągnę do stojącej za rogiem budynku starej, nieogrzewanej łady. Potem zawiozę przez kilka ulic do domu, do Nataszy. Zbyt ładnej, zbyt młodej i zbyt dobrej, by być żoną kogoś takiego, jak mój najlepszy kompan Tola.

A ja? Ja jestem samotny. Nie mam nikogo, nie czeka na mnie nikt w ciasnej kawalerce po rodzicach na drugim końcu miasta. Tylko Natasza ucieszy się na mój widok. Choć najpierw będzie musiała mnie skląć, że przywożę Tolę tak późno, takiego pijanego. Zawsze to samo.

Kiedy wchodzimy do mieszkania, otula nas ciepło, nieobecne przez całą drogę w samochodzie i podczas trudnej wspinaczki po wytartych schodach na czwarte piętro. Okulary zachodzą mi parą, dlatego nie widzę wykrzywionej w złości twarzy Nataszy, witającej mnie zamachem ścierki, w którą właśnie wycierała ręce.

— Anton, noż kurwa, miałeś go przywieźć ZANIM się schleje jak świnia, a nie po fakcie! — krzyczy na mnie i choć słyszę złość w jej głosie, to wiem, że tak naprawdę cieszy się na mój widok.

Potwierdzeniem jest całus w policzek, którym mnie obdarza, gdy wtaczam się w głąb przedpokoju z brzemieniem zamroczonego Toli w ramionach. Jej usta są gorące, oddech pachnie czosnkiem, ale lubię ten zapach. Wiem, że poczuję go dziś jeszcze mocniej, kiedy tylko zawlokę Anatolija do łóżka.

Natasza przewiesza wilgotną ścierkę przez ramię, odgarnia kosmyk włosów opadających na czoło, wzdycha z rezygnacją i przykuca, by zdjąć swojemu nieudanemu małżonkowi oblepione śniegiem buty.

— Ej, Anton, Anton. No i jak cię można o coś prosić, no? — narzeka, z coraz większym rozbawieniem w głosie.

Droczy się ze mną, bo wie, że Tola i tak by się schlał beze mnie, a ja przynajmniej zadbałem, by spał w domu, jak na wzorowego męża przystało.

— A on znów się uwalił, jak zwykle. Co? Wypłata była i od razu musisz go szukać po barach? — Kręci głową, idąc na powrót w kierunku kuchni. Obserwuję jej zgrabne pośladki opięte prostą dzianiną sukienki z golfem. Wprawia je w ruch, naturalnie, nieświadoma własnego seksapilu. Ot, zrezygnowana rosyjska kobieta ze ścierką na ramieniu, żona pijaka, który nie zdołał jeszcze odebrać jej całej kobiecości. Przełykam głośno ślinę. W drzwiach do kuchni odwraca się jeszcze do mnie i uśmiecha, tak jak tylko ona potrafi.

— Połóż go w sypialni, dobrze? I chodź. Zrobię ci herbaty. Zmarzłeś pewnie. Łada dalej nie grzeje? — Potakuję głową. — A ten ochlejtus niech śpi. Podstawię mu później miskę, bo znów dywan zarzyga.

Wchodzi do kuchni, znikając mi z oczu. Czuję dreszcz i robi mi się zimno, tak wokół serca.

— Znów zapija smutki z pracy? — Siedzę w kuchni, na skrzypiącym przy każdym ruchu taborecie, z kubkiem gorącej herbaty w dłoniach.

Kiedy się nad nim pochylam, znów zaparowują mi okulary. Natasza patrzy na mnie ze smutnym uśmiechem zawiedzionego dziecka. Fakt, małżeństwo miało wyglądać inaczej, miało być fajnie, miło, bezpiecznie. Ona ma dopiero trzydzieści lat i jeszcze nie wyżarło z niej wszystkich ideałów młodości. Życie, znaczy. Ze mnie chyba już zdążyło, choć jestem ledwie cztery lata starszy. To ta robota? Może…

— Wampir znów zabił. Wczoraj. Młoda studentka prawa, wracała z egzaminu. Znaleźli ją w starych bunkrach na obrzeżach. — Obraz, jak z rzeźni, staje mi przed oczami.

Młode, ładne dziewczę, z rozprutymi żyłami, rozmazanym tuszem i smarkami na twarzy. Z zaciekami łez, pozbawiona wszelkiej godności, zawieszona za nogi i rozpruta, jak zniszczona poszewka od poduszki. Wzdrygam się. Nie chcę pamiętać. Patrzę na twarz Nataszy, na wąskie usta, blond grzywkę zaczesywaną na podgolone wysoko boki. Na smutne, ciemne oczy, które zawsze przypominają mi zalęknioną sarnę uchwyconą skrzyżowanym światłem reflektorów na drodze. Wolę ten widok.

— Jezu, przestań. — Odgarnia włosy z czoła. — Nie chcę o tym słyszeć. Nie mówmy o pracy, dobrze?

— Teraz wiesz, czemu pije — przytakuję.

— Ty nie pijesz — odcina się, patrząc na mnie, lekko odchylając głowę na bok. Wygląda jak jakiś nasłuchujący, ciekawski ptak. Bo mam ciebie, chcę powiedzieć, ale przecież jej nie mam. To Anatolij ją ma, kładzie się co noc obok jej szczupłego, bladego ciała, może ją dotykać, pieścić, całować, trzymać za ręce, odgarniać włosy z czoła rankiem, kiedy się budzi… On ją ma i nie korzysta z tego, nie cieszy się, nie dziękuje Bogu czy światu za to. Spowszedniało mu, przyzwyczaił się, oswoił. Otępiał przez robotę, a jej widok już nie odwraca jego uwagi, nie sprawia, że wstrzymuje oddech. I pije, ucieka w wódkę, w alkoholowy amok, w ciemność, przez którą nie przedrą się nawet demony śmierci oglądanej na co dzień. Nie mówię nic. Myślę, czy i mnie by mogła spowszednieć, czy stałaby się czymś zwykłym, prozaicznym, jakimś tłem mojego małego świata, jak kredens w pokoju, czy tapeta na ścianie.

— Masz papierosa? — pyta.

Nie odpowiadam, patrząc w bok, poprzez drzwi kuchenne, w czarny prostokąt przedpokoju, gdzie za kolejnymi drzwiami, po prawej, w zmiętej, przepoconej pościeli leży zwiotczałe, otoczone mrokiem ciało Anatolija. Mojego kompana, partnera, przyjaciela, którego imię bezczeszczę co kilka wieczorów w rzeczywistości i codziennie, w każdej minucie – w myślach.

— No daj, masz na pewno. Mnie się skończyły — mówi wesołym głosem, podchodzi bliżej, staje za mną i sięga szczupłymi rękami do kieszeni na piersi mojej koszuli, gdzie zwykle trzymam paczkę papierosów i tanią zapalniczkę.

Kiedy już wyłuskuje szluga, nagle, odruchem jakimś, impulsem, chwytam za te drobne dłonie, unoszę i przyciskam do ust. Czuję zapach jej skóry, mleczny, czysty, przebijający spoza lekkiej woni mydła i zapachu nikotyny. Całuję palce, raz, drugi i słyszę westchnięcie, przeciągłe, głębokie, a jest w nim tyle samo podniecenia, co smutku i rezygnacji.

— Anton… — szepcze, ale ja nie słucham, muskając spierzchniętymi wargami jej dłonie, badając oddechem linie papilarne, wdychając intensywną woń kiepskiej krajanki tytoniowej z papierosa, którego trzyma i czuję, jak krew coraz mocniej pulsuje mi w skroniach. Jakby zaraz miały pęknąć żyły i zalać gęstą, rubinową krwią jej blade ręce.

Kiedy ją kocham, stoi pochylona, opierając się łokciami o blat stołu. Sukienkę zadarła do pasa, majtki zsunęła w dół, naciągnięte do granic rozerwania, i wiem, że wpijają się jej w kostki. Stół skrzypi, jest nieco rozchwiany, a ja wbijam się w nią raz za razem, opierając ręce tuż obok jej łokci. A ona jęczy cicho, zagryza wargę i próbuje nie krzyczeć, bo przecież jej mąż śpi za ścianą i cóż z tego, że jest pijany? Nasze urywane oddechy mieszają się ze sobą, kiedy wypina blade pośladki, by poczuć mnie mocniej i głębiej, a ja wydycham wszelkie troski i stresy w jej pachnące szamponem pokrzywowym włosy.

Gdy dochodzi, wydaje z siebie cichy, urywany pisk, jak pisklak albo szczenię. Ja też dochodzę, ale na niej, nie w niej, a z mojego gardła wydobywa się głuchy charkot, znak gorzkiego spełnienia, naznaczonego nieustannym brzemieniem winy. Pochylam się nad nią, dotykając policzkiem ciepłych pleców i czuję, że obok moich dłoni na blat stołu kapią łzy. Sam nie wiem, moje, czy jej.

Siedzimy, z papierosami w palcach, zaciągając się dymem, który kiedyś zwinie nam płuca w supeł i odbierze ostatni oddech. Ona już nie płacze, choć oczy ma zaczerwienione. Chcę ją trzymać za rękę, ale się odsuwa, wymyka, ucieka spojrzeniem.

— Anton, my…

— Wiem, nic nie mów. Nie musisz. — Kiwam głową i upijam łyk herbaty. — To nie może tak być.

— Nie może. — Uśmiecha się smutno. — Chcesz rosołu? Alina przywiozła — próbuje zmienić temat.

Alina, jej siostra, wyszła za otyłego, rumianego rolnika z podmoskiewskiej wsi. Natasza śmiała się z niego. Alina chyba dobrze na tym wyszła. Kręcę głową. Nie chcę jeść. Nic nie chcę, skoro jej mieć nie mogę.

— Przepraszam — mówię i naprawdę czuję się winny. Już wstała od stołu, już zakrzątnęła się przy kuchence, włączyła gaz pod garnkiem. Teraz odwraca się i patrzy tym sarnim wzrokiem zaczerwienionych oczu.

— Czemu?

— Że nie spotkałem cię wcześniej.

— Anton…

— Tak już jest. Za późno cię spotkałem, a ty jesteś zbyt porządna, by go zostawić i odejść.

— Tak — prycha z pogardą, a w jej oku znów błyszczy łza. — Taka porządna, a daje dupy jego najlepszemu kumplowi na kuchennym stole. Kurwa! — Patrzy w stronę sypialnianych drzwi w głębi korytarza i ze złością gasi papierosa w szklanej popielniczce. Nie wiem, co powiedzieć, więc milczę.

— Przepraszam. — Tym razem mówi ona. — Nie chciałam…

— Obydwoje nie chcieliśmy, nie chcemy i nie będziemy chcieć. — Wzruszam ramionami i po raz ostatni, jakoś tak tęsknie, zaciągam się tłustym od nikotyny dymem. — Ale i tak to robimy.

Mieszkaliśmy pod Ojmiakonem, ja z ojcem i siostrą. Matka zmarła, kiedy mnie rodziła. Siostra, Sasza, chyba mi tego nigdy nie wybaczyła. Ojciec hodował bydło, był rzeźnikiem i sprawnie oprawiał zwierzęta. Wszyscy do niego chodzili. Ja też chodziłem i przez rozeschnięte deski, przez szpary w drzwiach obory patrzyłem, jak jednym ruchem podrzyna krowie gardło, jak upuszcza krew, parującą, ciepłą, do drewnianych cebrzyków. Jak skóruje, ćwiartuje, dzieli na porcje mięso, wykrawa starannie podroby. Czułem zapach posoki, miedziany, słodki, mieszający się z mdlącym odorem bydlęcego łajna. I gryzącą wonią bimbru, którym mężczyźni zwykle zakąszali robotę.

Kiedy nadchodziła zima…

Czasem było źle. Kaloryfery w mieszkaniu pękały, z rozprutych zimnem rur sterczały lodowe sople, jak paluchy jakichś stworów. Zawsze było zimno.

Graliśmy wtedy z siostrą w warcaby, siedząc w pokoju bez okna, przy świetle kołyszącej się na drucie żarówki. Sasza niewiele mówiła. Starsza o pięć lat patrzyła na mnie zwykle spod byka, mrucząc coś cicho. Nigdy nie wybaczyła mi tego, że to ja siedzę obok niej w wyziębionym pokoju, że to ja gram z nią w warcaby, nie matka. Ja za nią nie tęskniłem. Nie dziwne. Nigdy jej nie widziałem. Tylko na zdjęciu, czarno-białym, o strzępionych brzegach, które Sasza nosiła zawsze przy sobie i często zerkała nań ukradkiem.

Jak była zima, czasem nie jedliśmy po kilka dni. Jedzenia było niewiele, dostawy nie docierały. Ojciec miał zawsze trochę mięsa pochowanego, ale to było mało. Brakowało opału, a z zamarzniętego drewna nie tak łatwo rozpalić ogień. Przez to zawsze było zimno.

Tego dnia, gdy pierwszy raz ją przyniósł, było chyba z minus pięćdziesiąt. Miałem dwanaście lat. Sasza siedemnaście i coraz częściej nie wracała na noc do domu. Pewnego dnia nie wróciła w ogóle. Kilka dni później przysłała pocztówkę z Moskwy. Był na niej Plac Czerwony, cały w śniegu. Zobaczyłem, że świat wszędzie indziej jest skuty lodem, jak i u nas. Że wszędzie jest zimno.

Ojciec pił, coraz więcej, coraz częściej. Ręce mu się trzęsły coraz bardziej. A mnie było zimno. Drętwiały mi palce, kiedy próbowałem przesuwać czarne i białe krążki warcabów. Grałem sam ze sobą, skoro Saszy już nie było. Nie wiem, czy jeszcze żyje.

Ojciec przyniósł ją w słoiku. Zwykłym, zakręcanym rdzewiejącą pokrywką. Za szkłem kołysał się i obmywał ścianki jasnoczerwony, gęsty płyn. Rozlał do kubków i jeden podał mnie.

– Masz, synek, pij – powiedział wtedy. – Cieplej ci będzie. I głód zabijesz. Pij.

Wypiłem. Choć pierwsze łyki wzburzyły żołądek, cofnęły się gryzącą falą wymiocin do gardła, a z oczu wycisnęły łzę, która spłynęła po policzku. Przełknąłem. I faktycznie, zrobiło się cieplej.

Potem ojciec co parę dni przynosił na wpół napełniony słoik. A z okolicy zaczęły znikać koty i bezpańskie psy. Rzadko ktoś znalazł w śniegu, w rowie przydrożnym zmarznięte truchło z rozprutym brzuchem. Nikt nie sprawdzał – bo i na co – że wszystkie pozbawione były krwi.

Ojciec umiał upuszczać. Przecież miał fach w ręku.

Nie wiem, kiedy pierwszy raz przyniósł ludzką. Pół roku od pierwszego słoika? Rok? Nie pamiętam. Mówił potem, w pijackim amoku, że znalazł ją w zaspie, przy drodze do miasta. Pijaną, na wpół nieprzytomną, na wpół zamarzniętą. Zaklinał się na Boga, że już nie żyła zupełnie, że już życie prawie całkiem z niej wyciekło. To on wziął, nie dla siebie, a dla syna, dla mnie. Bo po co ma dwoje umierać od zimna, skoro może i już umarło prawie tylko jedno? Skoro któreś i tak musi?

Poczułem ciepło, słodycz smakującą żelazem, osadzającą się na języku. Poczułem przypływ siły, jak wypełnia mnie, rozlewa się po moim ciele, rozpływa, tłocząc ogień do żył, do zastanych członków. Pierwszy raz, odkąd pamiętałem wreszcie było mi naprawdę ciepło. Gorąco.

Tydzień potem nadeszły pierwsze Dreszcze.

— Polej Mania. Setkę — mówię do rumianej, otyłej kobiety w poplamionym fartuchu, o włosach spiętych w babciny kok. Z ust zwisa jej smętny ogryzek papierosa, a spojrzenie dalekie jest od przyjaznego. Ale czyje jest, w dzisiejszych czasach?

— A zapłaci, hę? — zaciąga lekko z ukraińska i niechętnie bierze z półki flaszkę taniej wódki.

Nalewa do szkła.

— Nie mrucz, Mania, nie mrucz. Co żałujesz? Władzy? A sprawdzić, skąd ci ten alkohol przywożą, czy on aby legalny jest? — pytam z kwaśnym uśmiechem i sięgam po kieliszek.

Przy barze siedzi tylko jakiś dziadek o kaprawych oczach, przygarbiony nad kuflem wietrzejącego piwa.

Bar jest pusty, w końcu poniedziałek, południe, chwilę po otwarciu. Normalni ludzie pracują, normalni policjanci łapią złodziei i morderców. Ja nie jestem normalny, myślę. Ja jestem skurwysynem, co dupczy żonę kolegi. I cóż z tego, że ją kocham bez pamięci? Kogo to obchodzi?

Wziąłem wolne, niby dla lekarza. Że mam krew w moczu czy coś. Tak powiedziałem, bo wśród mężczyzn nie rozmawia się o takich sprawach. To domena kobiet, rozpamiętywanie szczegółów kobiecych przypadłości. Mężczyzna o takie rzeczy nie pyta. Życzy sobie tylko, by lekarzem też był mężczyzna, nie kobieta. Lepiej, mniejszy wstyd.

Tak naprawdę to ją śledzę. Jeżdżę za Nataszą i się gapię. Obserwuję, podziwiam przez oszronioną szybę samochodu, trzymając się z dala, udając, że to tylko na chwilę, tyko tak. Że to się jeszcze nie przeradza w obsesję.

Patrzę na nią, jak robi zakupy, dźwiga siaty z warzywniaka, z których wystaje zielona wiecheć pora. Jak wstępuje do księgarni, rozgląda się po półkach i wodzi palcem po grzbietach książek. A mnie przed oczami staje obraz, jakby to było, gdybym ja był książką, i to mnie teraz muskała jej blada skóra, błękitno malowany paznokieć.

Nie wiem, po co to robię, nie wiem, dokąd mnie to zaprowadzi. Wmawiam sobie, że to dla ochrony. Wampir łapie przecież młode dziewczyny. Szczupłe, z krótkimi włosami. Jak Natasza. Jest trochę w jego typie, w typie ofiar. Nie mówiłem jej tego. Anatolij zapewne też nie. On niewiele do niej mówi zresztą.

Jeżdżę za nią po mieście. Gubię się czasem w zapchanych arteriach moskiewskich ulic, ale nie pierwszy raz za nią jeżdżę, wiem, gdzie bywa, znam adresy koleżanek, ulubioną fryzjerkę na osiedlu nieopodal mieszkania i centrum handlowe, do którego zachodzi. Obserwuję ją, wyobrażając sobie, że idę obok, że trzyma mnie za rękę. Że to ja jestem jej, nie Anatolij. Że Toli nie ma w ogóle, że nie żyje. I to są złe myśli.

Tatkę nazwali mordercą, psycholem, kanibalem. Zatłukli go na śmierć ludzie z wioski. Złapali go, jak upuszczał krew z jakiegoś pijaka. Nie wytrzymali, rzucili się z pałkami. Nie czekali na policję, na sądy. Policjant stał zresztą obok, zatknąwszy kciuki za szeroki, skórzany pas. Stał i patrzył, udając, że nie widzi.

Zatłukli ojca, a jego krew rozlała się po śniegu. Chowałem się za winklem, ocierając zamarzające smarki cieknące z nosa brzegiem rękawiczki. Mimo kataru, czułem zapach jego krwi. Pachniała ojcem. Chciałem się jej napić.

Mnie zabrali do Opieki. Przyjechał lekarz z policjantem. Wysłali mnie do Moskwy, do ośrodka dla tych, co nie są normalni albo nie wiadomo, czy są. Badali mnie, rozmawiali ze mną, kazali robić testy, wybierać obrazki, wypełniać tabelki. Nie wiedziałem, czego chcą. Mówili, że tatko był nienormalny. Nie rozumieli. Powiedziałem im o Dreszczach. Tłumaczyli, że to przez picie krwi, że jestem chory, ale oni mnie wyleczą. Nie rozumieli, że jedynie krew koi Dreszcze. A one ucichły tylko na chwilę. Jakby wiedziały, że muszą się ukryć, schować, wycofać na jakiś czas, bo inaczej nigdy mnie nie wypuszczą, na zawsze zamkną w pokoju z gąbki i zawsze już będę dygotał. I odeszły, aż do chwili, kiedy tłusty, rumiany na policzkach lekarz o świńskich oczkach i w za małym, poszarzałym kitlu powiedział, że jestem zdrowy. Przybił pieczątkę i oznajmił, że za dwa dni mnie wypuszczą. Czułem, jak Dreszcze się cieszą. Ja też się cieszyłem.

Kilka dni po wyjściu znalazłem pierwszą. Miałem dziewiętnaście lat. Byłem dorosły. Mogłem żyć sam. Więc żyłem tak, jak umiałem. Zrobiłem to w blokowej piwnicy. Dreszcze się ucieszyły. I potem umilkły na długo.

Zima trzyma. Mróz łapie za gardło, wpychając oddech na powrót do gardła kulą lepkiej, wilgotnej mgły. Ludzie są poddenerwowani. Podkrążone, niewyspane oczy kobiet czujnie zerkają na wszystkich mijanych mężczyzn. Nieważne, czy noc, czy dzień, każdy może być Wampirem, każdy jest podejrzany. Psychoza strachu się nakręca. Wczoraj patrol zgłosił, że kobieta na blokach na Plekhanowej pchnęła męża nożem, kiedy wrócił z pracy do domu. Sądził, że ślubna śpi, nie zadzwonił dzwonkiem, użył klucza. Myślała, że to Wampir. Pchnęła w wątrobę, chłop prawie się wykrwawił.

A my nie mamy nic. Żadnych śladów, żadnych świadków. Tylko kolejne zwłoki, pakowane do foliowych worków, kolejne młode dziewczyny z rozprutymi żyłami i spuszczoną krwią, blade, milczące. Zimne kawałki mięsa, zamarzające w bunkrach, piwnicach, szopach na obrzeżach miasta. Zawsze młode, przed trzydziestką, zawsze blondynki z krótkimi włosami. Ładne, szczupłe. Z marzeniami, planami, celem w życiu. Mniej lub bardziej mądrym.

A my nie mamy nic. Żadnych śladów, żadnych pomysłów. Więc jak mamy go, kurwa, złapać? Anatolij pije więcej niż zwykle. Mańka patrzy już na niego spod byka i coraz mniej chętnie wyciąga flaszkę zza baru. Już się nie droczy z nim, tak jak ze mną. On bierze butelkę, nie lufkę, i pije, póki w szkle dno nie zaświeci. Natasza jest coraz smutniejsza, z coraz mocniej odciśniętymi na młodej twarzy śladami zmęczenia. Kocham ją co kilka dni, jak zazwyczaj, na stole w kuchni, kiedy wypina pośladki, podciągając do góry dzianinową sukienkę. Już nie oszukujemy, że próbujemy się wstrzymać, już nie udajemy, że żadne z nas tego nie chce. Kiedy tylko usłyszy chrapanie Anatolija z pokoju, gdy dobiegnie nas jego pijacka czkawka z sypialni, Natasza domyka uchylone drzwi i bez słowa zbliża się do mnie.

Mało rozmawiamy wtedy, w trakcie. Tylko chrapliwe oddechy, tylko urywane jęki rozkoszy i spełnienia. Potem, po wszystkim, kiedy już zapnę spodnie, a ona podciągnie majtki i poprawi sukienkę, zawsze robi herbatę, a ja odpalam papierosa i wsuwam jej zapalonego do ust. Dziękuje mi skinieniem głowy. Palimy też w milczeniu. Taki rytuał, takie udawanie, że wszystko jest dobrze, choć wiemy, że nie jest.

Co by było, gdyby Anatolij się dowiedział? Nie wiem, nie chcę myśleć.

W kompleksie parkowym przy ulicy Yunosti jest muzeum. Lubię je. Często tam przychodzę. Biało-różowy, neoklasycystyczny budynek z zielonym dachem, otoczony drzewami, usytuowany nad jeziorem. Napawa mnie spokojem. Jest tam zwykle cicho, sennie, leniwie. Lubię tam przychodzić, siadać na ławce, skierowanej na jezioro i patrzeć na ludzi. Jak spacerują, wolni, spokojni, szczęśliwi. Niepomni na to, co dzieje się wokół, co kryje się w innych, tych mijanych, tych siedzących na ławkach. Jak ja. Oni nie znają Dreszczy, nie znają pragnienia, które koić może tylko jedno.

Nie czuję się winny. Nie mam wyrzutów sumienia. Jestem chory, a Dreszcze to choroba, której wyrwać z trzewi się nie da. To nie rak, żeby go wykroić, usunąć, wyplenić chemią. Na to nie ma lekarstwa. Dreszcze można tylko ukoić, uspokoić na chwilę, uciszyć. Przeczekać krótki moment, do następnego zrywu, kiedy odbiorą sen, apetyt, radość, zmysły. A czemu mam umrzeć ja, a nie inny, przypadkowy człowiek? Tatko mówił, że trzeba przeżyć za wszelką cenę. To naturalne.

Siadam na ławce z polerowanych, drewnianych listew i palę papierosy. Czasem jem kanapkę, chowaną w kieszeni kurtki, zawiniętą w biały, pergaminowy papier. Czasem, rzadko, piję piwo, które chowam w tej samej kieszeni, co zwykle kanapkę. Wtedy nie jem. Upijam alkohol małymi łykami i, mrużąc oczy, patrzę na wodę, marszczoną w lekkich powiewach wiatru. Czekam. Obserwuję. Nie wiem, kiedy Dreszcze nadejdą, ale wiem, że to się stanie. I muszę być gotów. Muszę obserwować, muszę być uważny. Muszę wybrać.

Jeśli zobaczę taką, która mogłaby je uśpić, jestem czujny. Obserwuję, czekam, śledzę. Muszę wiedzieć, gdzie ją znaleźć, kiedy Dreszcze tego zapragną. Im nie umiem odmówić.

W chwili, gdy ją zauważam, zapiera mi dech, a Dreszcze budzą się, wstrząsając moim ciałem w radosnym podnieceniu. To ona. Moja siostra! Trochę starsza, w końcu minęło tyle lat… Ale nie mogę się mylić. Chociaż chowa twarz za wielkimi, ciemnymi szkłami, przez które wygląda jak jakiś egzotyczny owad, to nie mam wątpliwości. Szczupła figura, ukryta pod luźnym, czarnym dzianinowym płaszczem, krótko ścięte blond włosy podgolone na bokach, z grzywką zaczesaną na bok. To ona, jestem pewien.

Już wiem, kto będzie następny. Dreszcze wiedzą.

Dostrzegłem go przypadkiem. Siedział na ławce. Nieopodal muzeum przy Yunosti. Jest tam park i małe jeziorko. Natasza lubi tam przychodzić. Czasem siada na jednej z ławek i czyta. Czasem pali papierosa, gapiąc się na wodę. Ja kryję się w oddali, obserwuję, chłonę jej obraz, rozpamiętywany później w bezsenne noce. Jego spostrzegłem przypadkiem. Zagapił się na nią, rozwierając usta, kiedy minęła go szybkim, sprężystym krokiem. Nie zdziwiło mnie to. Była piękna. Gdybym wtedy wiedział… A to zwykły chłopak był. Chudy, ryżawy, o bladych policzkach, nieco anemiczny. Ubrany zwyczajnie, w szare spodnie i wełnianą marynarkę, pod nią golf. Wyglądał jak byle docent z podrzędnej moskiewskiej uczelni. Cofnięte w głąb twarzy oczy i bruzda nad czołem nadawały mu smutny wygląd.

Nikt szczególny. Nijaki, zwykły. Nikt. Gdybym tylko wiedział wtedy, co wiem teraz…

Pracuję jako archiwista w miejskim urzędzie. Jak już mnie wypuścili ze szponów lekarzy zaglądających mi do głowy, to okazało się, że jestem sierotą. A o takich trzeba dbać. Dali mi pracę i mieszkanie. Mała kawalerka, dwadzieścia pięć metrów przy Egerskaya 12, niedaleko Parku Sokolników. Kamienica z cegły, malowana żółtym wapnem, z pasem wciąż zamalowywanym chuligańskim graffiti.

I dali zajęcie w archiwum miejskim, do którego nie trzeba wiele umieć. Bo i co? Wkładać papiery do teczek, teczki do pudeł, a pudła na regały, to żadna sztuka. Tylko plecy trzeba mieć mocne, aby te pudła dźwigać i nie bać się wysokości, kiedy przyjdzie na szczyt regału wspinać się po wysokiej, przesuwnej na kołach drabinie schodkowej. I nie mieć alergii na kurz, bo kurz w archiwum jest zawsze, i to dużo. Ja nie miałem.

Pracowałem z takim Franciszkiem, Polakiem, co niby urodził się w Moskwie, ale czuł się obywatelem stamtąd, choć nigdy w kraju nad Wisłą nie był. Pewnie nie pojedzie, skoro ma już siedemdziesiąt lat. Jego ojciec był inżynierem, przyjechał do Moskwy za kobietą. I został. Mały Franciszek nie miał wyboru. Chciał być gdzie indziej, a skończył w miejskim archiwum, gdzie stał się niejako kolejnym eksponatem, meblem na protokole inwentaryzacji. Śmiał się, że go na emeryturę nie puszczą, bo by się protokół stanu sprzętów nie zgadzał. Zanosił się wtedy suchym, urywanym kaszlem. Za dużo palił, chyba. Nie wiem.

Franciszek był jedynym kompanem do rozmów, jedynym człowiekiem, którego mógłbym nazwać przyjacielem. Nie miałem nikogo, odkąd tatko zmarł, zabili go, zabrali. Byłem sam. Franciszek był trochę jak ojciec. Ale o Dreszczach mu nie powiedziałem. O tym rozmawiałem tylko z prawdziwym tatkiem, nocami, przed snem. Mówiłem w sufit, spękany, zżółknięty, z zaciekami. Mówiłem do lampy z pękniętym abażurem i snujących się w kątach przy suficie pajęczyn. Ale wiedziałem, że tatko słyszy.

— Panie, bo on jakiś dziwny jest — stwierdza kobieta, splatając palce. — Nie mówi nigdy nic, nawet „dzień dobry”. Jakiś mruk taki, wiecznie skrzywiony. A te oczy… jakoś tak spod byka patrzy, jakby miał co człowiekowi za złe.

— Gdzie mieszka? — przerywam, bo wiem, że nic z tego nie będzie. Nie pierwsze takie zgłoszenie, nie ostatnie. Znów sąsiad podejrzany o bycie Wampirem, bo „dzień dobry” nie mówi, bo nie wraca pijany, nie sprowadza dziewczyn wieczorami. To podejrzane, jak nie Rosjanin. Baba zerka na mnie czujnie, zaciskając wąskie usta, jakby oczekiwała, że wyjmę zaraz broń, wparuję sąsiadowi do mieszkania i zastrzelę jak psa, skoro ona mówi, że podejrzany jest. Kurwa! Co się z tymi ludźmi dzieje, myślę. Życia swojego nie mają, że przez szparę pod drzwiami zaglądają w życie innym?

— A piętro nade mną. W kawalerce. I słyszę czasem, jak w nocy coś tam gada do siebie, wie pan, rurami to się niesie i wentylacją, przez kratki. No i on tam do siebie gada, nieraz to i całą noc. A ja spać nie mogę. A wiem, że do siebie, no bo skoro nikt do niego nie zachodził, to do kogo? — Wzrusza ramionami, babsko nadęte, jakby zdziwiona była, że musi oczywiste rzeczy władzy tłumaczyć.

— Numer poda. I adres — warczę, a ona nagle dostrzega moją złość, bo się garbi, maleje w oczach, a ręka zaczyna jej drżeć.

— Spokojnie. — Anatolij klepie mnie po ramieniu. — No, niech pani powie, gdzie mieszka, a my sprawdzimy, zobaczymy, przesłuchamy. Kolega niewyspany. — Szczerzy się do mnie. — To mu nerwy skaczą. Bo on by, wie pani — pochyla się nad staruchą poufale — już by go chciał pałą, wie pani…

Starucha uśmiecha się do Toli, jakby anioła zobaczyła albo ikonę świętą co najmniej i podaje mu adres, a ja wycofuję się chyłkiem pod ścianę, w stronę korytarza, gdzie stoi na stoliku stary ekspres do kawy, ten, co przepuszcza fusy i potem wszyscy plują nimi, bo i kawa tak dobra, jak sam ekspres, policyjna. Kiedy wracam, po niespełna dziesięciu minutach, babska już nie ma. Anatolij odchyla się z lekceważącym uśmiechem na skrzypiącym krześle, a przed nim leży kartka z drukarki, zapisana koślawym, nierównym pismem:

Josip Aleksiejewicz

ul. Egerskaya 12 m 8

— To ten sąsiad? — pytam od niechcenia, bo wiem przecież, że on. Tola kiwa głową i wzdycha ciężko.

— Ten, ten. Ze trzydziesty już dzisiaj, tylko paru telefonicznych było, co się sami przyznali. Ech, kurwa, dość mam. Zaraz kończymy. Muszę się napić.

A nie za dużo pijesz, Tola, mam chęć zapytać, jak przyjaciel, jak druh, jak kompan. Ale milczę. Liczę, że znów go odstawię pijanego jak świnia, znów zwalę go na łóżko w sypialni. I spędzę wieczór z Nataszą. Obijając się o jej blade pośladki na stole w kuchni, a potem patrząc na jej twarz, jak będzie uciekać wzrokiem i palić papierosy, które podkradnie mi z paczki.

— A co z tym? — pytam, ruchem głowy wskazując na leżącą przed nim kartkę.

— A chuj! — Mnie z irytacją papier i niedbałym ruchem rzuca przez pokój do stojącego w kącie kubła.

Kulka odbija się od ściany i toczy po wytartym dywanie pod moje stopy. Podnoszę ją i wrzucam do kosza. Josip Aleksiejewicz właśnie opuścił krąg podejrzanych.

Wiem, że Dreszcze się zbliżają. Ale nie boję się. Ona czeka. Wiem, gdzie mieszka, czasem patrzę w jej okna, kiedy wieczorem wychyla się na parapet, z papierosem w dłoni i wydmuchuje dym w mroźne powietrze. Wieczorem wchodzi do niej dwóch mężczyzn, jeden zawsze pijany, prowadzony przez drugiego. Drugi potem wychodzi, późną nocą, sam, jakiś taki przygarbiony, jakby się czegoś wstydził, jakby bał się, że go ktoś dostrzeże. Łatwo się domyślić, że tak wychodzi się tylko od mężatki, o pierwszej, drugiej w nocy.

Z mieszkania jej nie wezmę. Za dużo ludzi, za dużo drzwi. Za dużo judaszy i wścibskich oczu do nich przyciśniętych. Czekam. Będzie okazja. Mam jeszcze parę dni, nim Dreszcze rozbudzą się zupełnie. Mam czas. Czekam aż wyjdzie. Zrobię to na mieście. Wieczorem, wieczór zawsze mi sprzyja. A potem Dreszcze ucichną. Na długo, wiem, że na długo… Siostrzyczka…

I znów śledzę Nataszę. Zupełnie bez sensu, zamiast odpoczywać przed poranną zmianą, ja jeżdżę za nią po mieście, które pulsuje światłem, dźwiękiem nieustannym szumem, przyprawiającym mnie o ból głowy.

Wyszła z koleżankami. Jest piątek wieczór. Jutro ma wolne, może się zabawić, bez męża ochlaptusa, bez kochanka, którego stać tylko na to, by rżnąć ją, wypiętą na kuchennym stole. Rusza w miasto, na kluby, na disco, na melanż, na kolorowe drinki i kipiących testosteronem chłopaków, którzy czują się bogami siłowni i marzą tylko, by obłapiać zbyt odsłonięte uda w dyskotekach, zanim wyschnie źródełko na karcie płatniczej.

Mylę się.

Natasza nie jedzie do klubu. Spokojny, cichy pub na przedmieściach. Podają tam – jak informuje szyld nad wejściem – irlandzkie Kilkenny. Umówiła się z dwiema dziewczynami, tak jak ona młodymi mężatkami, które celebrują samotny wieczór bez nie do końca udanych mężów, sącząc przez słomkę Red Ale.

Ja siedzę w samochodzie naprzeciw okien baru. Dostrzegam ją w kącie, przez nie całkiem zaszronione szyby. Widzę jej twarz z profilu, jak się uśmiecha, jak obejmuje wargami rurkę, zanurzoną w kuflu, jak sięga smukłymi palcami po papierosa do leżącej na stole, przygniecionej paczki… Chciałbym teraz tam być, w środku, z nią. Siedzę tu, w zimnym wnętrzu samochodu, na zewnątrz. Jedyne, co mamy wspólne, to papierosy, które ćmię jeden za drugim, by ukoić ten głód, targający mi trzewia w irracjonalnym pragnieniu tego, czego nijak nie mogę mieć.

Kiedy wieszam ją na haku pod piwnicznym sufitem, odzyskuje przytomność. Najpierw jęczy, mruczy coś nieskładnie. Potem coś krzyczy. Sznur wpija się jej w kostki, boleśnie nadwyrężając stawy, a ona wrzeszczy jękliwie, a potem mnie przeklina. Zraniłem ją w głowę, niechcący. Czerwona strużka krwi ścieka po skroni i wsiąka we włosy.

Najpierw krzyczy na mnie, przeklina, potem pluje mi w twarz. Próbuje, nie trafia, z łatwością się uchylam. Woła, że nie jest moją siostrą, że pochodzi z Moskwy, że nigdy nie była w Ojmiakowie… Wyjmuję noże, a krzyk dławi się jej w gardle, a potem wybucha szeptem, błaganiem, skamleniem…

Nie słucham jej. Gdy robię pierwsze nacięcie, płytkie, niedługie, długości kciuka zaledwie, a krew bucha, ciepła, gęsta, z rozwartej jak kielich kwiatu żyły, jęk i krzyk, i przekleństwa zamieniają się w szept. Jakby ktoś skręcił jej potencjometr w ciele, wyciszył dźwięk. Jakby, razem ze spływającą po chudych palcach krwią, wyciekała z niej złość.

Szepcze, że jest moją siostrą, siostrzyczką kochaną, że przecież nie skrzywdzę siostry, kochanej siostrzyczki, że mnie pamięta, jak taki mały byłem, taki słodki, taki kochany…

Nie słucham jej, nieważne, co mówi, nie liczy się, co szepcze, krzyczy, błaga. Dreszcze w moim ciele dygoczą, wstrząsają mną, cieszą się, wołają: Tak, Tak, Tak! Nic się już nie liczy, tylko ukojenie, które kryje się w ostrym, miedzianym zapachu posoki, w ciemnym, pachnącym kurzem i pleśnią kwadracie piwnicy, w ostrzu noża błyszczącym w blasku gołej, pokrytej pajęczynami żarówki… Wreszcie ta chwila, tak długo wyczekiwana, tak upragniona! Dreszcze pełzają wzdłuż pleców, do ramion, z ramion do dłoni i po ostrzu noża, by liznąć, spróbować, zasmakować ożywczego płynu, a ja wiem, że już niedługo, już za chwilę. Będzie mi znów ciepło.

Unoszę nóż i robię drugie nacięcie, po łokieć. Szept cichnie, a ja czuję wzwód, choć jej chude ciało wcale mnie nie podnieca. Słychać tylko plusk ściekającej do blaszanej miski krwi.

Nie wiem, jak to się stało! Straciłem ją z oczu na kilka minut, może pięć. Musiałem wcisnąć się na ośnieżony krawężnik, zakotwiczyć w jakiejś zaspie pomiędzy obłymi kształtami pokrytych śniegiem samochodów. Weszła do klatki, widziałem, jak weszła, błysnęło na schodach światło, cały pion się rozjaśnił, jak dziwaczny, blokowy wzwód, jakby nawet budynek dostawał orgazmu od samej jej obecności. I wtedy dostrzegłem jego. Ta sylwetka, przygarbiona, głowa ukryta pod kapturem. Gówniarz połasił się na telefon, na parę rubli, które mogła mieć w torebce. Na pierścionek z zaręczyn, który wcale nie był z diamentem i na złotą, wytartą już trochę obrączkę. Sprawdziłem, pistolet tkwił w kieszeni kurtki. Ze schowka wyjąłem kajdanki. To dzieciak, wystarczy postraszyć i ucieknie, myślę. Poprzeklina jeszcze na blokowym narożniku i zniknie, wchłonie go ciemność. A ja… zostanę z nią, zostanę choć na chwilę, choć na kilka minut, choć na wejście po schodach, na szperanie w torebce za kluczami, na otwarcie drzwi. Toli nie ma, ma dyżur na Komendzie… Zrywam się, by być szybciej na klatce, o mało nie skręcam kostki na oblodzonej ścieżce. Zamek w bramie dawno wyłamany, nie zamyka się, drzwi odbijają lekko, przez nawiany pod framugę śnieg.

Drzwi do piwnicy, po lewej. Otwarte? Ktoś zapomniał… Jakiś krzyk? Jęk przeciągły, pełen bólu. I przekleństwo? A może mi się zdaje? Może to tylko koty droczą się o terytorium swojego królestwa, walczą? Wbiegam na schody, za Nataszą. Nie ma jej. Cicho, ciemno nagle. To światło na klatce zgasło. Otula mnie bezdźwięk i aura strachu, wisząca w powietrzu jak udrapowana tkanina. Oblepia mi uszy, włazi z ciemnością do oczu. Macam za kontaktem po ścianie, przypadkiem trafiam na przyschniętą plwocinę. Wzdrygam się, ocierając rękę o spodnie. Jest. Nagły błysk i półpiętro wyrywa się z mroku, znów wraca do świata, do żywych, na ile żywe mogą być przedmioty martwe.

Stoję przed drzwiami Nataszy. Zaciskam zęby, bezwiednie, odruchowo, dusząc przycisk dzwonka. Raz, drugi trzeci. Przerwy co najmniej z minutę, które dłużą się niemiłosiernie. Czuję, jak jeżą mi się włoski na dłoniach, jakbym coś zwietrzył, jakby coś nadchodziło. Żołądek zwinął się w supeł, z nerwów. Coś jest nie tak. Weszła? Nie weszła? Czemu nie otwiera?

I te drzwi do piwnicy… Otwarte teraz, o tej porze? Ktoś zapomniał? Może tak być. Ale spokoju mi to nie daje. Zbiegam na parter, zaglądam do prostokątnego, wypełnionego ciemnością otworu. Nasłuchuję, choć w uszach świszczy mi tylko mój oddech.

Schodzę po wąskich, wytartych stopniach w tę ciemność. Nie wiedzieć czemu, nie zapalam światła. Ręka poci się, otulając ebonitową okładzinę kolby, czoło perli pot, którego zimne krople spływają do oczu. Mrugam co chwilę, chcąc przyzwyczaić oczy do mroku. Coś się stanie, wiem to. Coś złego. Ale nawet mając przeczucie, nie spodziewam się, jak bardzo…

Klęczę przy niej, choć nic już nie mogę zrobić. Głowa spoczywa na kolanach, ręce bezwładnie opadają na zimną posadzkę. Oczy ma zamknięte, a na twarzy nie widać cierpienia, które przecież musiało być, które musiało stać się jej bezwolnym udziałem, kiedy ten… to coś rozpruwało jej żyły, wydzierało z niej życie. Natasza ma na twarzy tylko jakiś smutek, bezbrzeżny żal, że to wszystko, co nie było przecież jakimś szczęśliwym życiem, już się skończyło.

Oczy mnie pieką, tym razem przez łzy. Gładzę ją po czole, bladym, wilgotnym i tulę do siebie, nie zważam na to, że jej krew plami mi spodnie, że wsiąka w materiał nogawek, naznaczając bezpowrotnie jej śmiercią. W powietrzu unosi się miedziany zapach krwi i smród fekaliów.

Jego ciało, jęczące, obite kolbą mojego pistoletu leży nieopodal, w półmroku piwnicy. Rusza się jeszcze ten potwór, ta bestia w ludzkiej skórze. Podbródek ma umorusany krwią, którą spijał z blaszanej miski, leżącej teraz nieopodal. Tak go zobaczyłem. Nie wiem, czemu nie strzeliłem od razu. Biłem kolbą po głowie, po barkach, kiedy się skulił. Po plecach, gdy upadł i zwinął się w kłębek, już nawet nie krzycząc, ale skamląc coś niezrozumiale. Chciałem go zabić, chciałem wyrwać z niego życie, jak i on wyrwał z niej, z mojej Nataszy kochanej. Chciałem mu zabrać wszystko, jak on mnie zabrał to, co było w moim nieudanym życiu najlepsze. Teraz nic mi nie zostało.

Żarówka pod sufitem kołysze się lekko, nie wiedzieć czemu, wprawia w drgania blady krąg światła na betonowej posadzce i sprawia, że cała scena zdaje mi się bardziej fantasmagoryczna niż jest w rzeczywistości. Nie wierzę, nie chcę wierzyć, że trzymam na kolanach głowę martwej Natki, nie chcę myśleć, że to już koniec, nic, ciemność tylko, pustka pośmiertna i dopiero tam, po tamtej stronie mam szansę ją znów zobaczyć… Przez niego. Przez tego śmiecia, ten zewłok, krwawiący, obity. Kulący się na posadzce, próbujący nieudolnie odpełznąć w ciemność, poza krąg światła, poza obszar mojego widzenia, poza moją małą, ciasną rzeczywistość, która zamyka się tu i teraz w bladym świetle żarówki. W której jestem tylko ja, pusty, jakby mi ktoś duszę z trzewi wyrwał, tylko Natasza, Nateńka moja kochana, która już nie jest Nataszą, a skorupą pustą, z której uszło życie. I nie ma już świata poza. Poza piwnicą, poza tym ciasnym, brudnym pomieszczeniem wypełnionym smrodem krwi, lęku i śmierci. Poza tym miejscem świat się skończył.

Czuję dreszcze. Nie wiem, jak długo tak klęczę. Głaszczę ją po stygnącym czole, zanim ośmielę się podnieść, układam ją ostrożnie na zimnym betonie. Biorę nóż, jego nóż, zakrwawiony nóż i ważę go w dłoni. On tam jest… Czeka, kuląc się na podłodze. To tam jest, bo człowiekiem wzdrygam się to nazwać. To już nie jest człowiek, już dawno nie jest, myślę. I nie zasługuje, by żyć.

Ściskam nóż w dłoniach, postępując krok za krokiem w stronę tego. Nogi mam jak z ołowiu, a na barkach ciężar, od którego mógłby pęknąć kręgosłup.

Mogę zrobić tylko jedno. Poprawiam chwyt dłoni na śliskiej od krwi rękojeści noża. Czuję dreszcze przebiegające moje ciało. Nie wiem, czy to wie, że się zbliżam, ale jakby wyczuło, bo jęczy głośniej. Uśmiecham się. Cieszy mnie tego lęk. Za Nataszę, za inne, za cierpienie, które czuły nie tylko one, ale wszyscy ci, którzy je stracili. Będzie cierpiało. To musi cierpieć. Kolejne, silniejsze dreszcze przebiegają moje ciało. Dreszcze… radości?

Klękam przy tym, unosząc nóż…

Wstęp do Drogi

Droga dedykowana jest Stephenowi Kingowi, za jego nowelę Mali ludzie w żółtych płaszczach.

Bowiem to ten właśnie oniryzm, ta niedookreślona finalnie tajemnica, jaką zaserwował King w swoim opowiadaniu dała zakończenie mojej opowieści. Opowieści, która na owo zakończenie czekała bardzo długo, bodaj rok z okładem (nie ona jedna zresztą).

Ale pisanie tej historii zaczęło się pod wpływem innego opowiadania, innego twórcy. Zresztą, co tu ukrywać, jednego z moich literackich idoli (zaraz po niedoścignionym i nieśmiertelnym Marku Hłasce) – Łukaszu Orbitowskim.

Jego zbiór Wigilijne psy wywarł największy wpływ na kształtowanie się mojej wizji literackiego horroru. Horroru, jaki chcę tworzyć. A inspiracją – tą pierwszą, początkową, która przeszła znaczącą ewolucję w kierunku Kinga, kiedy do dokończenia opowiadania wróciłem po długim czasie – miała właśnie nowela Orbitowskiego ze wspomnianych Wigilijnych psów, pt. Autostrada.

Oczywiście, Łukasz zrobił to inaczej, w odmienny sposób utkał strukturę tej historii. Ale zafascynował mnie do tego stopnia, że dał życie moim bohaterom. Pozwolił im, mimowolnie, zaistnieć. A potem ich historia potoczyła się już sama, w dużej mierze niezależnie od niego i jego historii. A trochę też ode mnie, bo przecież ja tylko przelałem na papier to, co pewnego dnia pojawiło się w mojej głowie.

Ale to wcale nie znaczy, że ja to wymyśliłem, że w pełni należy do mnie. Myślę, że wszystkie historie należą w pierwszej kolejności do jej bohaterów, do siebie. Pisarz jest tylko narzędziem, które ma je opowiedzieć, by nie przepadły w mrokach niepamięci, kiedy już dotrą do swojego końca.

Interpretację pozostawiam Wam. Czy to naprawdę wydarzyło się w świecie z opowiadania? Czy to majaki umęczonych umysłów? Sam, do dzisiaj mam wątpliwości, kiedy o tym myślę.

Droga

S. Kingowi.

Za Małych ludzi w żółtych płaszczach

Teraz

Kiedy mówię, że Droga ich zabrała, ludzie pukają się palcem w czoło, wywracają oczami i kręcą z politowaniem głową. Tak jest zawsze, odkąd to się stało. Teraz, coraz rzadziej ktoś pyta, coraz rzadziej kogoś to interesuje. Coraz mniej ludzi pamięta, a ci, co pamiętają, pewnie chcieliby jak najszybciej zapomnieć. Ja nie chcę, muszę pamiętać? Chyba muszę.

— Słyszałeś? — pyta Noga, siadając na rozgrzanym od słońca betonie. Prawą dłonią ściska szyjkę butelki, lewą drapie się po tłustej, owłosionej łydce. Paznokcie szorują, w górę i w dół w nieznośnym rytmie, a mnie zdaje się, że słyszę ich szuranie o wysuszoną skórę, haczenie o czarne, pokręcone włoski. Odwracam się, patrzę w kierunku boiska, gdzie kilkoro dzieciaków w czarno-białych koszulkach Juventusu Turyn i granatowo-fioletowych FC Barcelony goni za piłką. Piłka jest jaskrawa, pomarańczowa, zdaje się być zmutowaną, jakąś GMO-mandarynką. A może grejpfrutem na sterydach? Dobiegają nas ich dziecięce, zaciekłe piski, kiedy walczą o prymat na boisku, o kontrolę nad tym obłym, napompowanym powietrzem trofeum. Ja nie lubiłem grać, jak byłem mały. Choć ponoć nieźle kiwałem. Noga chciał, ale… cóż. Przezwisko nie wzięło się znikąd.

— Co? — pytam w końcu, by tylko przerwać krępującą ciszę i ten nieznośny dźwięk szurania paznokci o łydkę, który zdaje się cały czas słyszeć. Noga przecież i tak powie, więc zachowam pozory kontroli nad sytuacją. Kurwa, od siedmiu lat jej nie mam. Od tamtej nocy.

— Anka wróciła do miasta.

Przełykam ślinę, a gula rosnąca w gardle zdaje się rozsadzać krtań. Anka. Ania, Anoczka. Moja pierwsza miłość. Miłość szczenięca, miłość naiwna i czysta, jak tylko może być uczucie nastolatka, który jeszcze nie całkiem zaczął dojrzewać. Mimo że później z Anką łączyło mnie coś, co można by nazwać poważniejszym związkiem, nie wyszło. Ot tak, po prostu. Po tamtej nocy… po tamtym wszystkim, jej rodzice, może ona też, nie wytrzymali. Uciekli. Porzucili wszystko, pogrzebali. Spakowali się i wyjechali gdzieś w nieznane, paląc za sobą mosty. Anka miała mój numer, mojego maila. Nigdy nie zadzwoniła ani nie napisała. Ani razu. Ja do dziś nie zmieniłem numeru telefonu, mając nadzieję… Na co? Czasem wieczorami, kiedy nie mogę zasnąć, myślę, co by było, gdyby tamta noc się nie zdarzyła? Bylibyśmy razem? Nie mam pojęcia. Chwilami lubię po prostu tak myśleć.

— Anka? — pytam, niby nie wiedząc, o kim mówi Noga, a on pociąga długi łyk i ociera dłonią usta.

Szuranie paznokci ustało, zastąpione przez mokre mlaśnięcie. Nie odpowiada. Wie, równie dobrze jak ja, że to głupia, naiwna gra z mojej strony. Udawana obojętność. Kurde, nie wiem, jak dobrze bym udawał, Noga wie, co mi w głowie siedzi. Zawsze wiedział.

Jeden, który się stąd nie wyrwał, który został, który wrósł w małomiasteczkową rzeczywistość, nie pozostawiając nadziei na to, że przeszłość da się zamazać, skreślić, uczynić niebyłą. On ostatni, milczący strażnik zdarzeń z tamtej nocy pozostał, by uparcie milczeć i nawet nie powtarzać tej jednej, jedynej frazy, która była moim udziałem i moją osobistą mantrą: Droga ich zabrała.

— Spotkasz się z nią? — pyta Noga, a mnie pozostaje tylko wzruszyć ramionami. Bo i skąd mam wiedzieć? Jakby to ode mnie zależało. Chciałbym? Nie chciał? Sam już nie wiem. Po tylu latach to będzie zbyt sztywny uścisk ręki i uciekanie spojrzeniem w bok, byle nie widzieć tego, jak to drugie się zmieniło, jak inni jesteśmy. Unikanie patrzenia drugiemu w twarz, by nie dostrzec, gdzieś tam, w naszych rysach, w cieniu na dnie oka tego, jacy byliśmy. Ale to jest nie do odzyskania, dziury z tylu lat już się zasypać nijak nie da. Trzeba się pogodzić, że nie wróci nic, co było dawniej i tylko można udawać, że bardziej nas cieszy, niż przeraża takie spotkanie po latach.

— Nie wiem — odpowiadam. — Pewnie tak.

Dawno

— Anka-Skakanka, Anka-Skakanka — drę się, aż mnie gardło zaczyna boleć.

Aż do zachrypnięcia.

Ona stoi tam, w tej przykrótkiej spódniczce, która odsłania podrapane kolana. Żółtej, przez co wygląda jak żonkil. Drobne dłonie zaciska w piąstki, a usta wyginają się w podkówkę, jakby chciała się rozpłakać, ale wiedziała, że nie może, że jej nie wolno, bo mnie właśnie o to przecież chodzi. Mamy po dziesięć lat, a ona dopiero co się wprowadziła, przed tygodniem. Teraz stoi, z tymi swoimi pokracznymi kucykami, sterczącymi jej po obu stronach głowy. W tej sukience w kolorze i kształcie żonkila i klapkach, japonkach z różowymi paskami, na zakurzonych, drobnych stopach. A ja biegam wokół niej, ciągnąc na sznurku pomięty latawiec – który kiedyś zrobił dla mnie ojciec, a ja jeszcze zdołałem go nie zepsuć – i drę się bez opamiętania, powtarzając to nieszczęsne Anka-Skakanka. Zlepek słów, który nijak nie ma żadnego sensu, ale i mieć nie musi, bowiem to tylko słowa, rym jedyny, jaki mógł, jaki zdołał się zalęgnąć w dziesięcioletniej głupiej główce.

Kiedy tracę równowagę, nagle, gwałtownie, zdążam tylko ręce wyciągnąć przed siebie w obronnym geście, na przywitanie, ach, jakże gwałtowne przywitanie ziemi! Ta boleśnie odbija się na moich dłoniach, prądem razi nadgarstki i ręce aż do łokci, a z dziesięcioletnich płuc wypycha z cichym jękiem całe powietrze. Na szczęście nie ryję szczęką w piachu, zęby pozostają całe, na swoim miejscu. Anka stoi obok, a jej usta wyginają się w podkówkę, tym razem jednak w górę odwróconą, nie w dół, będącą zwiastunem nie płaczu, a śmiechu. Podłożyła mi nogę, kurczę, no! Ból upadku, zmieszany z większym jeszcze bólem upokorzenia powoli rozpływa się po ciele, jednak spod niego, spod tej warstwy, wyłania się powoli, kiełkuje niemrawo ziarnko podziwu, którego jeszcze mój dziecięcy umysł nie do końca umie pojąć i przyswoić. Jeden zero dla niej, pomyślałem później. I już nigdy więcej nie zawołałem za nią Anka-Skakanka. Nie, że nie miałem ochoty. Po prostu okazała się mniej dziewczyńska od innych dziewczynek, a to głównie dlatego, że nie tylko umiała się obronić, ale i nie zawahała się tego zrobić. A to musiało w oczach chłopca, którym byłem wzbudzić szacunek.

Teraz siedzi przede mną, a ja znów widzę tego dzieciaka z niesfornymi kucykami sterczącymi na boki, z podrapanymi kolanami wyłażącego z przykrótkiej, żonkilowej sukienki. Taka, jak ją pierwszy raz zobaczyłem. Zanim minęły lata, zanim dojrzeliśmy i wszystko się popsuło.

I choć Anka już nie jest tym małym, pokracznym pacholęciem, to jednak chcę ją taką widzieć – małą, pocieszną, jaką była wtedy. Mniej boli.

— Co tak patrzysz? — Wzrusza ramionami i sięga po kufel. Odwraca wzrok, spogląda gdzieś ponad szosę, poprzez falujące łany zboża, za nią. W zachód słońca rozlewający się purpurą po wieczornym, szarzejącym niebie. Upija łyk, a ja śledzę ruch jej grdyki, skokowy, w górę w dół, w górę w dół. Bąbelki gazu szybują w złocistym piwie w górę, ku powierzchni, ku zatraceniu. Też odwracam wzrok i sięgam po papierosa. Nie częstuję jej, nawet nie pytam, czy pali. Kiedyś paliła. A teraz – nie wiem.

— Przypominam sobie. — Wzdycham niechętnie. Powinieneś mówić. A po co innego się z nią spotkałeś, pytam sam siebie. Naiwnie liczę na odpowiedź.

Spogląda znów na mnie, przechylając głowę. Na usta wypełza uśmiech, kufel wędruje pomiędzy uda, obejmowany wciąż smukłą dłonią. Włosy opadają jej na twarz z jednej strony, z drugiej odsłaniając smukłą linię szyi i blady, poszarpany ślad blizny, ciągnący się pionowo wzdłuż niej. Jezu, jak ja kochałem ten uśmiech, myślę. I z całych sił się bronię, by nie przyznać, że przecież nadal tak jest.

— Co przypominasz? Nas? — Mrugnęła do mnie okiem? A może to tylko wyobraźnia, może pamięć płata figle, wydzierając z podświadomości obrazy naszych młodzieńczych flirtów, zauroczeń, marzeń… Wszystko to dawno poszło w piach. Nie wróci, myślę. Co to, to nie…

— Jak byliśmy dziećmi. — Wzruszam ramionami i tym razem to ja zasłaniam się kuflem, pociągam łyk, pozwalam mu spłynąć gardłem, ostudzić krtań, schłodzić serce. Na darmo, nic z tego nie będzie, sam wiem.

— Tja… to były… dobre czasy. — Śmieje się, znów wpatrzona w zachodzące słońce.

A może i w przeszłość, która w takich zachodach słońca jeszcze potrafi się kryć i nie wydzierać z nas mroku, lęków, wspomnień? Też próbuję się uśmiechnąć, ale bez skutku.

Jakiś dzieciak w przykrótkich portkach, z kolanami odrapanymi – jak przystało na pięcio – czy sześciolatka, w koszulce poplamionej albo czekoladą, albo równie dobrze psią kupą, podbiega do nas niespodziewanie i łapie ją za szczupłe, opalone kolano.

— Mamo, mamo, a jutro pójdziemy na lody?

Krztuszę się piwem. Ocieram usta rękawem, papierosowy niedopałek drży mi w dłoni. Ona rzuca w moją stronę niepewne, jakby zagubione spojrzenie.

— To Stasiek — mówi cicho, a w jej głosie brzmi coś dziwnego. Jak wyzwanie? — Mój syn.

— Fajny. — Kiwam głową, czując, jak płoną mi policzki, jak w gardle rośnie gula, a żołądek zaciska się w węzeł. — Ile ma lat? — O ojca nie pytam. Nie chcę wiedzieć? Czy boję się, że się dowiem?

Teraz

— Wstawaj, stary, wstawaj! — Szarpnięcie za włosy nie różni się niczym od tego sprzed lat. Owłosiona, szczupła ręka Nogi zanurza się ponad okienną futryną do wnętrza mojego pokoju i chwyta mnie za zmierzwione kosmyki. I pociąga, wcale nie lekko.

— Kurwa, Noga, weź — jęczę. Wczorajsze piwo, a ścisłej, o kilka ich za dużo i dziś gardło pali, a w głowie nieznośnie łupie zapowiedź ciężkiego poranka. Przedwczoraj spotkałem się z Anką, wczorajszy wieczór był dla kumpli. Cóż, tylko Noga się ostał, z tych starych, ale towarzystwo do piwka zawsze się znajdzie.

— Wstawaj, mieliśmy na Ruiny iść! — Śmieje się Noga zza okna, a jego patykowata ręka walczy z moimi, usilnie odganiającymi go dłońmi.

Fakt, ruiny. Ruiny, raczej. Miejsce święte dla dziecięcych zabaw, miejsce kultu dla młodzieńczych imprez, pierwszych papierosów i obłapywanek z dziewczynami. Miejsce przeklęte również, bo to tam po raz pierwszy zobaczyliśmy… to. I nic już nie było takie samo. Po cholerę zgodziłem się tam iść? To tak trochę, jakby pokonywać swoje lęki, mierząc się z nimi, powtarzałem sobie. W telewizji mówili, czy coś. Poza tym, przecież szliśmy tam w dzień, nie w nocy… A Noga nie raz, nie dwa już tam chodził za dnia. Bezpiecznie. Zwyczajnie. Tylko tamtej nocy jednej, jedynej, spotkaliśmy… to. Więc idziemy, bo jak inaczej?

Poranki na kacu nie sprzyjają wycieczkom, jednak las orzeźwia, pozwala odetchnąć. Łagodzi łupiący w głowie ból lepiej niż łyknięty przed wyjściem z domu ibuprom, a niesiona w dłoni butelka wody przyjemnie chłodzi, przykładana do karku. Da się żyć!

Prawie nie pamiętam Ruin. To znaczy, nie pamiętam kształtu, topografii terenu wokół nich. A raczej – wydaje mi się, że nie pamiętam, bo kiedy stajemy przed nimi, wszystko wyłazi z mroków niepamięci, rozlewa się w myślach jak fala. Jakby ktoś arras rozwinął, płótno z obrazem na powrót wpiął w ramy i postawił mi przed oczami.