Ćmy i ludzie - Mariusz Wojteczek - ebook

Ćmy i ludzie ebook

Mariusz Wojteczek

2,0

Opis

Ćmy stanowić miały – według wierzeń ludowych – symbol żałoby. Uosabiały uwięzione na ziemi dusze zmarłych albo, przybywając gromadnie, zwiastowały odejście kogoś z żywych.

Maria Lenart przyjeżdża do rodzinnej wsi na pogrzeb matki, z którą zerwała kontakt kilka lat wcześniej. Kraj jest spustoszony po trwającej kilka miesięcy krwawej wojnie domowej i choć z grubsza podźwignął się z upadku, rządzony twardą ręką przez Partię, to nadal straszy śladami militarnych działań. I skazami na sumieniu, których pozbyć się jeszcze trudniej.

Niełatwe relacje rodzinne, mnożące się sekrety i niezwykłe zdarzenia oraz wszechobecne ćmy, prześladujące bohaterkę zarówno w koszmarach, jak i na jawie – to główne elementy tej nie do końca określonej gatunkowo, onirycznej opowieści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 549

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
motodo

Nie polecam

Nie da się tego czytać niestety, ale dotrwałem z przeskokami do końca. Rozwlekłe, oniryczne, bez celu. Sorry autorze, może to powinno być w innej kategorii? Opisy rzeczywistości i emocji rodem z Nad Niemnem, nadmiarowe, formą przewyższające treść. Nie było żadnego redaktora żeby to ogarnął przed wydaniem?
00
aswitalska

Nie polecam

Niestety książka nie dla mnie. Bardzo ciężko czytało Mi się pierwsze osiemdziesiąt stron i dalej nie dam rady. Może kiedyś do jej wrócę i będę czytała po kawałku
00

Popularność




Tytuł: Ćmy i ludzie

Copyright

© 2022 by Mariusz Wojteczek

© 2022 by Wydawnictwo IX

Copyright for the cover art

© 2022 Katarzyna Szewioła-Nagel

All rights reserved.

Wydawca: Krzysztof Biliński, Wydawnictwo IX

Redakcja i korekta: Marta Sobiecka

Skład, łamanie i przygotowanie do druku: Krzysztof Biliński

Ilustracja na okładce: Katarzyna Szewioła-Nagel

Opracowanie okładki: Krzysztof Biliński

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Żadna część książki nie może być w jakikolwiek sposób powielana bez zgody wydawcy, za wyjątkiem krótkich fragmentów użytych na potrzeby recenzji oraz artykułów.

Wydawnictwo IX

[email protected]

wydawnictwoix.pl

Kraków 2022

Wydanie I

ISBN 978-83-67482-36-3

Dla matki

Podziękowania

Pisanie książki – jak znakomita większość procesów twórczych – jest z gruntu czynnością samotną, kiedy twórca pozostaje sam na sam z demonami w swojej głowie. Tak przynajmniej jest (zazwyczaj) z twórcami grozy, którzy w dziwnie masochistycznej manierze starają się przelewać na papier to, co ich trawi, spala od środka, męczy i spędza sen z powiek. Dla jednych to zapewne forma ekshibicjonistycznej próby ekspresji, pokazania, z czym muszą się mierzyć we własnej głowie, własnej duszy. Dla mnie jednak ma to znaczenie bardziej terapeutyczne. Dzielenie się lękiem traktuję jako swoiste oswajanie go, separowanie się od niego, uzewnętrznianie, które odziera go z brzemienia osobistości, prywatności. Strach przelany na papier w formie historii, choćby niebezpośrednio czytelnej dla odbiorcy we wszystkich osobistych akcentach, to jednak staje się tegoż odbiorcy współwłasnością. A im więcej tych odbiorców, tym mniej, siłą rzeczy, pozostaje go tylko dla mnie. Lęk odczytywany przez grono odbiorców przestaje więc do mnie w pełni przynależeć, trafia, jakby to ująć, do domeny publicznej. Jest własnością ogółu. A to – w moim subiektywnym odczuciu – w jakże naiwnym akcie samooszukiwania, staje się z gruntu mniej strasznym. I, co ważniejsze, nie jestem zmuszony już dalej samemu go dźwigać. Ciężar ten dzieli się choćby na tych nielicznych czytelników, do których uda mi się dotrzeć.

Jeśli miałbym wytłumaczyć, po co piszę, w dodatku takie smutno-straszne rzeczy, to chyba tak bym to ujął.

A może, zwyczajnie, lubię to?

To dziwne uczucie, kiedy kilka miesięcy wytężonej pracy staje się faktem, w pewien sposób przyobleka się w ciało i przestaje być tylko moje, staje się dostępne wszystkim, którzy zechcą po nie sięgnąć. Do czego serdecznie zachęcam, co oczywiste.

Żadna książka nie powstaje tak całkiem w separacji od innych, choć proces twórczy jest z pewnością samotnym zajęciem. Jednak doprowadzenie do finalnego efektu tego, co autor napisze, to już domena licznego grona ludzi, bez których żadna książka zaistnieć by nie mogła.

W tym przypadku za redakcję odpowiada (znowu, na moje szczęście) Marta Sobiecka, która jak mało kto rozumie moją manierę pisarską i bije po głowie tylko, kiedy naprawdę trzeba. Jest dobrą duszą każdego mojego tekstu, która próbuje wybić mi z głowy najważniejsze błędy. Te, które możliwe, że zostały, zostały przez mój upór, moje naiwne przeświadczenie, że czasem wiem lepiej. Ale bez niej książka byłaby z pewnością o wiele gorsza.

Wojtek Gunia to człowiek, który czytał pierwszą wersję Ciem i ludzi jako drugi, zaraz po mojej żonie. I wypunktował liczne błędy, dzięki którym powstała wersja kolejna – ostateczna. Myślę, że o wiele lepsza. Mam taką nadzieję. Bez niego i jego surowych ocen oraz wskazówek na pewno byłaby gorsza.

Wstęp do powieści napisał Łukasz Kucharczyk i zrobił to tak wspaniale, że nadal nie mogę się nacieszyć. Spojrzał na moją prozę okiem fachowca i zdołał opisać jej sedno. Obiektywnie patrząc, mam szczęście do Wstępów. I do ludzi, których proszę o ich napisanie. Zawsze wybieram osoby, które podziwiam i szanuję za ich wiedzę w zakresie literatury. I traktuję ich ocenę, jako pierwszą próbę mojej twórczości. Ćmy i ludzie chyba ją przeszły.

Okładka zawsze jest elementem bardzo znaczącym. Choć nie powinno się oceniać po niej samej książki, to jednak jest to ważny element, który może dzieło wzbogacić, albo pogrążyć. W tym przypadku ilustrację okładkową przygotowała niezastąpiona Katarzyna Szewioła-Nagel. I wpasowała się znakomicie w ducha powieści. Dopełnił dzieła Krzysztof Korsarz Biliński, nadając grafice adekwatną dla okładki formę. Znów mam szczęście do współpracowników w wydawniczym procesie.

Oczywiście Krzysiek to także trzon Wydawnictwa IX, który jest wydawcą mojej powieści. Bez niego Ćmy i ludzie mogłyby nie otrzymać swojej szansy. „Dziewiątka” jak zwykle stanęła na wysokości zadania. Nie mogłem trafić lepiej.

Nieocenioną pomocą w zakresie technik policyjnych i specyfiki prowadzenia śledztwa świadczył mi, tradycyjnie Dariusz „Bushi” Ulfig. Dziękuję mu za naprostowywanie moich błędów w tym zakresie. Jeśli jakieś pozostały, to ze względu na dopasowywanie przeze mnie procedur dla wymogów fabuły. Mea culpa.

Na zakończenie – ale nie ostatniej w skali ważności – dziękuję mojej kochanej żonie, Martynie Dąbrowskiej-Wojteczek. Wytrzymała ze mną cały twórczy proces, niezliczone frustracje i chwile zwątpienia, a także ciągłe obawy, czy jestem w stanie podołać. Trwa przy mnie, na przekór moim obsesjom przelewania własnych lęków na papier. Jako że ta książka jest najbardziej osobistą rzeczą, jaką napisałem kiedykolwiek, ona rozumie tę powieść najlepiej. Po prostu, najlepiej mnie zna.

Dziękuję Wam wszystkim, Wy, tutaj wymienieni. Bez Was, być może ta powieść by nie powstała. A nawet jeśli, z pewnością byłaby gorsza.

Teraz sukces tej książki – lub jego brak – zależy od Was. W brudnym, kapitalistycznym świecie głosujecie za którąś z opcji własnymi portfelami. Nieważne jednak, co wybierzecie, wszystko jest lepsze od świata, jaki znalazł swoje zobrazowanie w Ćmach i ludziach.

Sprawdźcie, jeśli chcecie.

Mariusz Wojteczek

Słowem wstępu:Symbol na skraju apokalipsy

Mariusz Wojteczek to pisarz rozpoznawalny w szeroko rozumianym świecie literatury fantastycznej, czy też może lepiej byłoby powiedzieć: niesamowitej. Warto przypomnieć o jego samodzielnym debiucie prozatorskim, czyli zbiorze nowel zatytułowanym Ballady morderców i inne opowiadania. Wojteczek ukazuje się w nich czytelnikowi jako twórca prozy nasyconej grozą, niepokojem, wiwisekcją różnych stanów psychicznych, również tych patologicznych. Przy tym nowele te stanowią swego rodzaju intertekstualną mgławicę; Wojteczek odwołuje się w swych tekstach do takich twórców, jak Marek Hłasko, Janusz Głowacki, Edward Stachura, a przede wszystkim australijski bard Nick Cave, tworząc tym samym oryginalną mozaikę mającą swe korzenie w tak zwanej literaturze niesamowitości. Z kolei Dreszcze to zbiór nowel, w których Wojteczek zdaje się jeszcze głębiej drążyć w fakturze zbolałej rzeczywistości. Te historie osadzone są w neverlandach pozbawionych poczucia bezpieczeństwa, stałości, czasem nawet logiki, zdrowego rozsądku, których wymagają od nas nasze ewolucyjne pęta rozumu. Wciąż doświadczamy tu ogromnej świadomości literackiej, nawiązywania do klasyki i starszych stażem mistrzów, nigdy jednak nie przestajemy słyszeć mocnego odautorskiego głosu. Mocnego, jeśli rozumiemy ten przymiotnik jako świadczący o stopniu opanowania stylu, ponieważ Wojteczek jednocześnie kreśli swych bohaterów z wielką szczegółowością, a tematyka grozy, strachu, śmierci nigdy nie pozbawia jego pióra czegoś w rodzaju wrodzonej empatii. Nie można też zapomnieć o wkładzie Mariusza Wojteczka w rozwój rodzimej sceny horroru – omawiany tu autor, od lat, poza byciem pisarzem, jest również promotorem, publicystą, redaktorem i dziennikarzem zajmującym się z wielką troską literaturą, która wciąż usytuowana jest na odmiennym archipelagu niż literatura głównego nurtu.

Ćmy i ludzie to pierwsza pełnoprawna powieść Mariusza Wojteczka. Warto zwrócić uwagę już na samą strategię umiejscowienia akcji, na to, gdzie rozgrywa się powieściowe „dziane się”. Otóż czytelnik otrzymuje świat rozdarty, rozproszony, dopiero próbujący odbudować się po wielkiej wojnie. To, że mówią o „guberni” mogłoby kierować odbiorcze tropy ku powieści historycznej, obszarowi tematycznemu zogniskowanemu na II wojnie światowej. Potem dowiadujemy się, że wojna była wojną domową, a takiej przecież we współczesnej Polsce (bo o tym, że utwór jest w niej osadzony świadczą konkretne miejscowości) nie było. W dodatku kraj jest rządzony przez enigmatyczną Partię, co z kolei kierunkuje odbiorczą soczewkę ku literaturze okresu PRL-u. Jednakże finalnie, na kolejnych kartach utworu, czytamy o mediach społecznościowych, o Facebooku i Instagramie, przez co czytelnicze przyzwyczajenia zostają bardzo szybko i skutecznie rozbite. Ten, tworzony piórem Wojteczka, możliwy świat osadza więc swoje fundamenty na szeroko rozumianej poetyce symbolu. Warto przypomnieć o podstawowych wyznacznikach tej figury stylistycznej: otóż symbol, w odróżnieniu od na przykład alegorii, która ze swej natury jest jednoznaczna, ma charakter wielointerpretacyjny, nie ma on wymowy zero-jedynkowej, może mówić o wielu różnych tropach jednocześnie, niektóre z nich mogą być ze sobą nawet sprzeczne, co jednak nie oznacza, że któryś z nich nie jest słuszny. Symbol jest swego rodzaju interpretacyjną „różą wiatrów”, gdzie nie ma miejsca na wykluczenie. I taka strategia pisarska Wojteczka, charakteryzująca się osadzeniem całej przestrzeni tekstu na wybitnie poliinterpretacyjnym gruncie, powoduje, że Ćmy i ludzie to utwór labiryntowy, można o nim mówić nawet jako o „lesie symboli”. Omawiana powieść kojarzyć się może z tradycją francuskiej noveau roman, wedle której świat przedstawiony miał być przede wszystkim przestrzenią poznania, a w dalszej kolejności – życia w ogólności. Świat wewnętrzny utworu jest tu ze swej natury niejasny, niemożliwy do wyjaśnienia, zagubieni nie czują się w nim tylko błądzący po jego ścieżkach bohaterowie, ale paradoksalnie również opowiadający o nim narrator – mamy więc do czynienia z modelowym przedstawieniem modernistycznej figury labiryntu. Bardzo istotne jest również w tego typu opowieściach to, że zadaniem toczącej się na oczach czytelnika historii nie jest bynajmniej rozświetlanie tego labiryntu, narzucanie mu porządku, przeciwnie: samo opowiadanie ma charakter labiryntowy, samo jest jakby wołaniem z jego czeluści1. Fabuła Ciem i ludzi osadza się na pozornie błahym zdarzeniu – główna bohaterka utworu, czyli Maria Lenart, przyjeżdża do rodzinnej wsi, na pogrzeb matki, z którą zerwała kontakt kilka lat wcześniej. Równie interesujący co stworzony przez Wojteczka powojenny świat zewnętrzny jest ten drugi, być może nawet szerzej opisywany – chodzi o świat wewnętrzny Marii, choć słowo „kosmos” byłoby tu bardziej odpowiednie. To poprzez wgląd w jej „duszę” czy „ja” czytelnik poznaje Wojteczkowy neverland, a także jej bardzo skomplikowaną osobowość i historię życia, przez co nigdy dokładnie nie dostrzega granic pomiędzy jawą a snem. Pisarz ukazuje nam nie tylko różne stany psychiczne głównej bohaterki, lecz również swego rodzaju kalejdoskop doznań cielesnych. Między innymi z tego powodu Ćmy i ludzie wpisują się w nurt, w dobrym rozumieniu tego słowa, nowoczesnej literatury. Nie można nie zauważyć roli ciała we współczesnej literaturze, szczególnie w tej wysuwającej na czoło tematycznego peletonu zagadnienia natury egzystencjalistycznej, a Ćmy i ludzie z pewnością są tego typu refleksjami nasycone. Mówienie o ludzkiej cielesności może mieć rozmaite oblicza: ciało intymne, zmienna tożsamość, cielesność twarzy, otwartość ciała, pragnienie dotyku, wiersz jako gest – wszystkie te definicje służą przybliżeniu fenomenu ludzkiej materialności jako pola kontaktu z innymi. Ciało nie ujmowane jedynie jako obiekt postrzegania, staje się drogą ku pozytywnemu aspektowi mówienia o egzystencji jako byciu ku drugiemu, byciu wśród ludzi, byciu z innym czy też byciu dla drugiego2. I właśnie w ten sposób operuje w swej powieści cielesnością Wojteczek – poprzez użycie motywiki somatycznej mówi o każdym, nawet najdrobniejszym, detalu świata wewnętrznego. Wydaje się, że dotyk pozwala bohaterce na osadzenie się w rozbitej rzeczywistości, pomaga jej, przynajmniej czasem, na pozostanie w chwiejnych i nietrwałych granicach tego, co realne. Ciało w Ćmach i ludziach staje się w zasadzie kolejnym światem przedstawionym, jest rezonatorem, poprzez który Wojteczek ukazuje krążący po żyłach alkohol, rozchodzący się po płucach tytoń, ale również kontakt z drugim człowiekiem, dialog udręczonego „ja” z samotnym i potrzebującym bliskości „ty”, dwóch spotykających się, w najbardziej intymnej formie poznania, wszechświatów jaźni. Spojrzenie, gest, zapach, dźwięk to w zasadzie poboczni bohaterowie tej prozy.

Nie jest łatwo dokonać precyzyjnej klasyfikacji gatunkowej Ciem i ludzi. Prezentowana powieść wręcz doskonale wpisuje się w jedną z naczelnych cech nowoczesnej literatury, jaką jest sylwiczność, konstruowanie tekstu w zgodzie z ugruntowanym w tradycji toposem silva rerum. Tak o tej kategorii literackiej pisze Ryszard Nycz:

Jedną z najbardziej znamiennych tendencji współczesnej działalności pisarskiej jest bez wątpienia wyraźne eksponowanie heterogeniczności tworzywa oraz tematyzacja zasad jego organizacji. Tradycyjne literackie cechy wypowiedzi nie są tu szczególnie uprzywilejowane: obrazowość jest im równie właściwa jak dyskursywność, fikcjonalność tyleż prawdopodobna co referencjalność, nadorganizacja swoista w takiej mierze jak rozmyślne nieuporządkowanie, indywidualna ekspresja podmiotu charakterystyczna w takim stopniu co mechaniczna realizacja literackich konwencji czy też powtórzenia „gotowych” całości tekstowych, etc3.

Sylwiczność, poza omówionym już symbolem, jest prymarną zasadą organizacji świata wewnętrznego Ciem i ludzi. Można śmiało uznać utwór Wojteczka za powieść monologu wewnętrznego – ta technika narratorska ukazuje czytelnikowi fundamenty ludzkiego ja, elementy, które składają się na jego esencję. Wojteczek korzysta z niej w swojej prozie narracyjnej w celu przedstawienia, częściowo lub całkowicie, nie wypowiedzianych treści i procesów psychicznych Marii, sposobów, w jaki przeżywa je ona na różnych poziomach świadomej kontroli, zanim sformułuje je w przemyślanych wypowiedziach. Należy również pamiętać, że dzięki niej przedstawione zostają różne poziomy treści i procesów psychicznych, nie tylko najbardziej nieświadome i intymne, przez co to, co faktycznie łączy się w powieści ze snem czy urojeniem, tworzy niesamowity amalgamat podświadomości. Również można by nazwać utwór Wojteczka dziełem onirycznym, ponieważ marzenia senne pełnią tu rolę istotnego motywu, chodzi konkretnie o sen o ćmach. Ćmy wypełniają ten świat wyobrażony, rządzą również lękami i obsesjami głównej bohaterki. Według ludowych wierzeń stanowią one symbol żałoby, są reprezentacją dusz zmarłych, po śmierci uwięzionych na ziemi, przylatują gromadnie, by zabrać ze sobą żywych. Sny Marii, w których główną rolę odgrywają „motyle nocy”, wpisują się w tak zwany model wizji poetyckiej – w modelu tym zanika sytuacyjny, czasowy i ideowy dystans podmiotu wobec drugiego badanego i badającego przedmiotu, nie ma w nim żadnej „zewnętrznej perspektywy”. W Ćmach i ludziach sen staje się częścią tworzonego przez Wojteczka świata możliwego, a symbolicznie nacechowane owady zdają się stanowić fatum, przestrogę przed nadchodzącym, zarówno z zewnętrza, jak i wewnętrza, złym losem. W powieściową strukturę wpisane są również elementy gatunku idealnego do mówienia o procesach poznawczych – kryminału, który w utworze objawia się poprzez takie tematy, jak zabójstwo i poczucie winy. W końcu nie można zapomnieć o nurcie, który dziś święci tryumfy na polu rodzimej literatury, choć od strony krytycznoliterackiej zdaje się wciąż stanowić białą kartę. Chodzi mianowicie o literaturę weird ficton. Wojciech Gunia mówi o tym podgatunku literatury niesamowitej jako „fantastyce wewnętrznej”, czyli literaturze operującej niesamowitością w sposób psychologiczny, przy użyciu różnego rodzaju onirycznych konstrukcji4. Ćmy i ludzie doskonale wpisują się w ten prężnie rozwijający się podgatunek, wydaje się, że możemy mówić nawet o nowatorstwie pod względem połączenia mocno symbolicznej wizji świata z dotychczasową tradycją szeroko rozumianej literatury fantastycznej. Warto jeszcze wspomnieć o pewnych echach dzieła Marka Hłaski, które można niekiedy na kartach powieści usłyszeć. Sam Mariusz Wojteczek przyznaje się do uznawania autora Drugiego zabicia psa za jednego ze swoich literackich mistrzów. Tę inspirację widać w kreśleniu bohaterów – są to ludzie naznaczeni traumą, w równej mierze zmagający się z nieżyczliwym światem, co dręczącymi ich demonami przeszłości. Mamy więc do czynienia z autorem o niezwykłej autoświadomości literackiej, ale jednocześnie bardzo kreatywnym, twórczo przetwarzającym fundamentalne cechy różnych gatunków i bardzo dokładnie badającym poszczególne rejony ludzkiej duszy czy jaźni. Warto udać się wraz z Mariuszem Wojteczkiem w tę trudną, skomplikowaną, ale poznawczo bardzo rozwijającą drogę.

Łukasz Kucharczyk

Ćmy i ludzie

Pociąg stuka rytmicznie, kołysząc do snu. Stuk. Stuk-stuk. Stuk. Stuk-stuk. Stuk. Stuk-stuk. Spoglądam za okno. Drzewa. Drzewa. Prześwit między nimi. I znów drzewa. Migają za szybą, rozmazane, ośnieżone, ścięte mrozem, zastygłe w pozornym bezruchu. Zawieszone, jakby poza czasem, poza przestrzenią. Lubię tak na nie patrzeć.

Przedział jest czysty, choć czas świetności ma już za sobą. Niebieskie obicia kanap są nieco wytarte, gdzieniegdzie szew zdaje się pękać, puszczać, wybrzuszać kryjącą się pod materiałem żółtą gąbką. Zasłonki w oknach, w kolorze rdzawego brązu, pachną kurzem i ciepłem z umieszczonego niżej, pod oknem, płaskiego, kremowego grzejnika. Wzdycham, przez moment mam ochotę kichnąć. Powstrzymuję się jednak. Dotykam dłonią leżącej na siedzeniu obok walizki. Zamek błyska w pierwszych promieniach słońca, wpadających przez brudną szybę, za którą wciąż śmigają drzewa. Mam ochotę otworzyć bagaż i sprawdzić, czy wszystko jest na miejscu, ale wstrzymuję się, słysząc jakiś ruch na korytarzu. Drzwiczki ze zgrzytem otwierają się i staje w nich niemłody już, chudy konduktor w granatowym, przymałym mundurze. Urzędnik salutuje niedbale, dotykając palcami daszka czapki, i mruczy standardową formułkę. Wygląda nieco jak Pazura ze starej reklamy Internetu, ale bez tego szczeniackiego, głupkowatego uśmiechu. Jego twarz jest poważna, wręcz ponura, a oczy czujnie lustrują pomieszczenie. Siedzę w przedziale sama, co wzbudza jego nieufność.

– Dokumenty? – Ni to pyta, ni żąda. Sięgam do leżącej na kolanach skórzanej torebki. Paszport w wiśniowej, tandetnej, plastikowej okładce, wetknięty do niego prostokątny, kremowy karton biletu i przepustka, złożona na pół, na białym papierze, z czerwoną pieczęcią, która nieco przebija przez cienki pergamin.

Kiedy konduktor przyjmuje ode mnie dokumenty, jego szorstkie palce dotykają niechcący mojej dłoni. Widzę wyraźnie, że się wzdryga, choć nieudolnie próbuje to ukryć. Długo studiuje kolejne karty, szczególnie tę z czerwoną pieczęcią, po czym delikatnie – jakby papiery mogły się zniszczyć od samego mojego dotknięcia – zwraca mi wszystko i salutuje ponownie.

– Daleko jeszcze? – Zatrzymuję go pytaniem.

Jest zaskoczony. Tym, że odzywam się, niepytana? Tym, że go zagajam, a może po prostu tym, że nie wiem, gdzie dojechaliśmy? Nie śledzę tablic stacji, na których się zatrzymujemy. Zresztą, była noc, drzemałam wciśnięta w oparcie kanapy i z ostatnich kilku godzin niewiele pamiętam. Przez chwilę spogląda na mnie ze zdziwieniem mieszającym się z niechęcią malującą się na szczupłej twarzy, po czym poprawia kosmyk spłowiałych blond włosów, wymykający się spod czapki i odpowiada:

– Do pani stacji jeszcze godzina.

Dziękuję mu skinieniem głowy, ale on już tego nie widzi. Dostrzegam jeszcze tylko jego szczupłe plecy opięte granatowym mundurem, przecięte czarnym paskiem torby ze skanerem, po czym konduktor znika, a ja znów zostaję sama w przedziale, sam na sam ze stukotem pociągu. Stuk, stuk-stuk. Stuk, stuk-stuk. Drzewa migają na zewnątrz, w ułamkach sekund objawiając mi swoje istnienie. Zauważam z niechęcią, że konduktor zostawił drzwi otwarte, ale nie mam ochoty wstawać, by je zasunąć. Zasłonka na jednej z przeszklonych szyb oddzielających kanapę od korytarza kołysze się lekko, a ja czuję smagające mnie po łydkach zimne powiewy. Znak, że gdzieś w wagonie ktoś pozostawił uchylone okno. Może palacz, karmiący swoją żądzę nikotyny, ukradkowymi buchami wysyłanymi w mroźną przestrzeń, na zewnątrz? Nie wiem. Kulę się na siedzeniu, nogi podciągam pod brodę. Sprzączka paska od torebki uwiera mnie w udo, ale nie robię nic, by zmienić pozycję. Jest cicho, bezpiecznie. Na ile może być, w takich czasach, w takim świecie?

Odpowiada mi tylko rytmiczne stuk, stuk-stuk, stuk, stuk-stuk. Nie mam pojęcia, czy pociąg zgadza się ze mną, czy może jednak nie.

Pociąg nie dojeżdża do mojego miasta. Chyba kiedyś dojeżdżał, nie pamiętam. Teraz nie ma to większego znaczenia.

Przez wiele lat znaczenia nie miało, bo przecież nie jeździłam do domu, nie widziałam sensu, celu takiej podróży. Dom był echem minionego, które kłuło jak cierń, coraz bardziej rozmywając się w pamięci, wymazując kolejne karty wspomnień, kolejne migawki z dzieciństwa. Twarze, zapachy, dźwięki. Coraz więcej białych plam. I pustki.

Teraz siedzę w ciasnym przedziale, niebieskie obicie niewygodnych kanap jest wytarte i miejscami poplamione. Nie chcę wiedzieć czym. Aluminiowe obramowania okien poszarzały, utleniając się pod wpływem wilgoci wciskającej się pomiędzy sparciałe uszczelki. Czuję teraz, przez te szczeliny, delikatne podmuchy zimnego powietrza. Nie przeszkadza mi to, powietrze w przedziale jest nagrzane. Siedzę sama, a pociąg klekocze po szynach, wystukując monotonny, uspokajający rytm. Stuk, stuk-stuk, stuk, stuk-stuk, stuk, stuk-stuk. A ja nadal zastanawiam się, czy przytakuje moim myślom, niby się ze mną zgadzając, powtarzając to swoje stukające „tak” „tak”, jak mantrę, jak modlitwę, która nigdy nie miała dla mnie większego znaczenia. A może wręcz przeciwnie? Może ten stukot, ten rytm to zaprzeczenie? Wyparcie, sprzeciw pociągu, względem moich założeń, moich oczekiwań i nadziei, że ta podróż, to jednak dobry pomysł, nie tylko bolesna powinność, obowiązek? Należność, którą ostatni raz powinnam uiścić?

Nie wiem, ale ten monotonny dźwięk usypia mnie, zamyka mi oczy, obciąża powieki, ciągnąc je w dół, zasnuwając czernią i spojrzenie, i myśli… Wzdrygam się nerwowo, co chwilę. Nie chcę spać. Choć mamy jeszcze dobrze ponad godzinę jazdy, może nawet więcej niż półtorej, to bronię się przed snem zaciekle, jak tylko mogę. Nie chcę spać. I śnić. Tego nawet bardziej nie chcę. We śnie przychodzą do mnie wspomnienia. I ćmy.

I nie umiem ocenić, czego boję się bardziej.

Jednak zasypiam. Nie wiem kiedy, powieki stają się zbyt ciężkie, by je na powrót unieść, by zamrugawszy, odegnać sen, zanim obłapie mnie swoimi lepkimi palcami. Nie wiem, jak długo śpię. Ważne, że ani sny, ani ćmy nie przychodzą. Gdy się budzę, czuję na dłoni, wciśniętej pomiędzy szorstką tkaninę zagłówka a ścierpłą skórę policzka, nieprzyschniętą jeszcze stróżkę śliny. Ocieram usta odruchowo… i dopiero wtedy dostrzegam jego. Siedzi wyprostowany, z jedną ręką przyciśniętą do podbrzusza, drugą opartą o miniaturowy stolik pod oknem. W dłoni ma puszkę piwa, otwartą. Perlą się na niej krople rosy, alkohol musi być zimny. Mają tu Wars? Nawet nie wiem. Dziwne, że jest i to w dodatku czynny.

Nie patrzy w moją stronę, gapi się w brudną szybę, jakby to, co kryje się tam, za oknem, te rzędy oszronionych drzew, te wyłaniające się co chwilę z mroku osmalone kikuty ruin budynków były bardziej zajmujące ode mnie, współpasażerki, w dodatku płci przeciwnej, która przynajmniej nie wygląda na wiele starszą od niego. Nie wiem sama, czemu, ale jakoś mnie ten fakt irytuje. Głupie, tak.

A może już się napatrzył – myślę. Kto wie, ile spałam, od jakiego czasu on tutaj siedzi. Śledzę ruch jego ręki, unoszącej puszkę piwa do ust. I usta, rozchylające się, błyskający biały rząd zębów, grdykę poruszającą się w rytm przełykania. I na powrót ręka z piwem opada na stolik.

Chłopak odwraca głowę w moją stronę. Jest młody, młodszy ode mnie. Może mieć ile? Dwadzieścia pięć, dwadzieścia siedem lat? Nie więcej. Twarz pociągła, przystojna. Gładka, bez zarostu, co sprawia, że zdaje się bardziej młodzieńczy.

– Nie śpisz już – stwierdza, poprawiając się na siedzeniu. Ma koszulę w kolorze khaki, niebieskie, sprane jeansy i zniszczone, wojskowe buty, niedbale rozsznurowane. Na kanapie obok niego leży powycierany plecak, niezbyt wypakowany. Chłopak raczej jedzie na krótkiej trasie, kilka stacji. To nie podróż taka jak moja, przez pół kraju, przez granice Guberni. Zastanawiam się, czy ma przepustkę, czy wystarczy mu Karta Pobytu. Nie odzywam się.

– Nie chciałem cię obudzić – dodaje, poprawiając dłonią włosy. Grzywka opada mu na czoło niemrawym kosmykiem. Kiedy mówi, śledzę sprężystą, drgającą mięśniami linię jego szczęki.

– Nie… nie obudziłeś – odpowiadam w końcu, poprawiając torebkę leżącą na kolanach i podciągniętą bluzkę. Widać mi było pasek bladej skóry brzucha i czuję się z tym dziwnie nieswojo. Doprowadzam się do porządku energicznym ruchem i by ukryć zmieszanie, pytam:

– Dokąd jedziesz?

– Do Jasła. – Uśmiecha się delikatnie i zdaje mi się jeszcze bardziej dziecięcy niż wcześniej.

Może nie ma nawet tych dwudziestu pięciu lat, jak myślałam wcześniej? Może jest jeszcze młodszy? Brał udział w wojnie? Czy jak wybuchała, był jeszcze dzieckiem i ominęło go to wszystko? Mogło ominąć kogokolwiek? Nawet małoletnich, nie trafić rykoszetem, nie pokiereszować odpryskami? Wątpię. Przecież dawnej rzeczywistości już nie ma. Za dużo krwi spłynęło ulicami.

– A ty? – Pytanie wyrywa mnie z zamyślenia. Wzdrygam się, powracając do szarej rzeczywistości. Zasypiałam? Czuję, że oczy mi się kleją, opadają powieki. Wzdycham.

– Zagórzany – mruczę niechętnie. Niby nie chcę mówić, ale jakoś nie wypada milczeć, skoro sama zaczęłam. – To znaczy, do Gorlic, ale tam…

– …pociąg nie dojeżdża, wiem. Niewiele zostało ze starej stacji. Torów chyba nawet nie ma – wtrąca, a ja przytakuję, bo niewiele pamiętam. Jak wyglądał gorlicki dworzec? W pamięci mam tylko białą plamę. Więc zachowawczo milczę.

– Wracasz do domu? Czy cię przesiedlili? Do pracy? – Spogląda na mnie z ciekawością, ale jest w tym też pewna obojętność. Nie ma nachalnej dociekliwości, której zawsze się obawiam przy spotkaniu z obcymi. Jest kurtuazja; skoro jedziemy razem, wspólnie, w jednym przedziale, to należy się nam wzajemnie odrobina uprzejmości. Nawet w takich czasach, prawda? Kręcę głową w zaprzeczeniu.

– Jadę na pogrzeb.

Milknie, a przez jego młodą i rzeczywiście przystojną twarz przebiega cień smutku. Zdaje się jeszcze bardziej niewinny niż wcześniej.

Przez chwilę milczymy razem. Czuję na sobie jego ukradkowe spojrzenia. Ja gapię się w okno. Na oszronione drzewa migające raz po raz, powtykane jak paliki w ośnieżone, pofałdowane pola.

Nie wypada pytać o śmierć. Nigdy nie wypadało. Teraz, po wojnie, kiedy chyba każdego ona dotknęła bardziej bezpośrednio, niżbyśmy chcieli, stała się jeszcze większym tematem tabu. Milczącą obecnością, cieniem, który pada na wszystkich. Ale i dawniej słowo „śmierć” i jemu pokrewne wzbudzały nabożny lęk, mieszający się z szacunkiem i swego rodzaju nieświadomą odrazą. Jakby ten, o kogo się otarła, mógł zarazić, przekazać fatum dalej.

O śmierci się nie mówi. Nie pyta o nią. Wzmianka o pogrzebie przerywa ulotną nić porozumienia, zrywa wszelki ślad po relacji, po szansie na dialog. Pojawia się wycofanie, nieufność. I milczenie, pokryte patyną żalu i smutku, fałszywie tłumiącego radość, że to jednak nie nas dotyczy, nie naszych bliskich.

– Moja matka… – mówię, chcąc przełamać to niepisane tabu, wywrócić do góry nogami zasady tego świata. I tamtego, którego już dawno nie ma. Spoglądam na niego i widzę zaskoczenie, malujące się na twarzy. – Na jej pogrzeb jadę.

Kiwa głową w geście ni to żalu, ni smutku. Nihil novi. Reakcja wpojona, ale wręcz archetypiczna, odruchowa, zaimplementowana przez społeczne funkcjonowanie. Teraz bardziej niż kiedyś, na wzmiankę o czyjejś śmierci należy odwrócić wzrok. Ja nie chcę. I wymuszam to też na nim.

– Co… jej się stało? – duka w końcu, wyczuwając instynktownie, że tego oczekuję. Tego, że spyta, zareaguje. A może podpowiedział mu to mój świdrujący go wzrok?

Wzruszam ramionami i drapię się po brodzie. Czuję na dłoni powiew zimnego powietrza wciskający się przez sparciałą uszczelkę przy oknie. Pocieram dłoń palcami drugiej.

– Normalnie. Starość.

Ponownie kiwa głową, chyba jednak zaskoczony nieco. Starość to od dawna rzadka okazja do śmierci.

Znów milczymy, jakbyśmy wyczerpali tematy, jakby pustka i cisza między nami była bezpieczniejsza, bardziej oswojona niż słowa, które mogą przynieść więcej szkody niż pożytku.

On nagle sięga do swojego plecaka. Jego palce siłują się z paskami klapy. Sprzączki brzęczą, odpinane. Wyciąga w moją stronę puszkę piwa. Widać, że jest zimne, metal pokrywają krople.

– Chcesz?

Waham się, choć tylko przez moment. Przyjmuję poczęstunek, choć nie powinnam. Podważając zawleczkę prawie wyłamuję sobie paznokieć i przez chwilę ssę bolący kciuk. Chłopak bierze moją puszkę i otwiera ją wprawnym ruchem, po czym wręcza ponownie. Dziękuję mu skinieniem głowy i upijam łyk. Piwo pieni się, łaskocząc w usta. Piana kipi, wspinając się po wardze i łaskocząc nos. Ale jest zimne, smaczne. Dawno już takiego nie piłam. Dawno nie piłam piwa, tak naprawdę.

Nagle pociąg hamuje gwałtownie, a towarzyszący temu zgrzyt i pisk wwierca się w czaszkę. Wagonem szarpie, prawie zrzucając mnie z niewygodnego siedziska. Piwo wychlapuje się z puszki, oblewając mi sukienkę. Klnę coś pod nosem, krztusząc się nabranym właśnie łykiem. Kaszlę.

Chłopak podrywa się zaciekawiony, doskakuje do drzwi przedziału i siłuje się z nimi chwilę, po czym wybiega na wąski korytarz. Z niechęcią, ale jednak podążam za nim. Sama nie wiem, czemu.

Kiedy otwiera wagonowe drzwi, bucha na nas zimne powietrze. Wiatr kotłuje drobne płatki śniegu w powietrzu. Jest noc, szczere pole, w ciemności majaczy połać białego ugoru, poprzetykana tu i ówdzie ciemniejszą plamą drzewa. Chłopak schodzi na stopień i wychyla się na zewnątrz, przytrzymując ręką pokrytą starą, niebieską farbą olejną poręcz. Gdzieś od czoła pociągu – jesteśmy w drugim wagonie – migają szerokie, ostre snopy światła z ręcznych konduktorskich latarek i słychać nerwowe pokrzykiwania.

– A wy tu, co?! – Słyszę nagle ostry głos za plecami. Wzdrygam się, kiedy czyjaś ciężka dłoń opada mi na ramię. Odwracam głowę.

Konduktor jest bez czapki, ale ma bluzę od munduru, niechlujnie niedopiętą, z jednym guzikiem, tym od kieszeni na piersi, z prawej strony, oderwanym. Wąsy, sumiaste, szerokie, opadające na górną wargę, prawie ją zasłaniając. I włosy rozczochrane, sterczące, jakby dopiero co się obudził, przed chwilą wstał z łóżka. Może tak było, może zgramolił się dopiero co ze służbowej kozetki? Teraz wytrzeszcza oczy, ściskając moje ramię chudymi, żylastymi palcami starca. Aż czuję ból. Odpycham jego rękę, a on cofa się, spłoszony. Przestraszył się własnego gestu? Jest stary, pamięta czasy nie tylko sprzed ostatniej wojny. Pamięta, jak wtedy należało traktować kobiety.

– Przepisy – mruczy, co ma chyba stanowić jego wytłumaczenie, usprawiedliwienie tego, że naruszył moją osobistą przestrzeń. – Nie wolno otwierać drzwi wagonu… W czasie jazdy…

– Stoimy przecież – odwarkuję i dziwię się, skąd mam tyle odwagi. Przecież to, że mam przepustkę, to, że wolno mi być w tym pociągu, przekraczać granice guberni nie znaczy, że jestem kimś ważnym. Że mi wolno cokolwiek więcej. Że mi wolno cokolwiek. Mógłby mnie wyrzucić w środku trasy – myślę, mierząc go wzrokiem i udając hardość, która teraz maleje we mnie, kurczy się i niknie, tak jak ja kulę się od obezwładniającego coraz bardziej zimna, bijącego od otwartych drzwi.

On przytakuje, żylastymi palcami gładzi wąsy nerwowym ruchem. Żyły na jego dłoniach pęcznieją, pulsują i mam wrażenie, że zaraz pękną, od zimna, a może ze starości po prostu, i zaleją jego ręce bordową, gęstą, parującą na mrozie krwią. Ale nic takiego się oczywiście nie dzieje.

Mój nie całkiem nieznajomy kompan cofa się do przedziału, zatrzaskując drzwi i rozcierając zmarznięte dłonie. Rzuca nerwowym spojrzeniem to na konduktora, to na mnie. Nie mówi nic. Nie ma w sobie odwagi, a w spojrzeniu kryje lęk przydybanego światłem samochodowych reflektorów zająca na szosie. Takiego, który jeszcze nie wie, że zaraz czeka go uderzenie rozpędzoną masą żelaza, a potem śmierć. Nie wie, ale przeczuwa, że to blade światło, te dwa snopy, które go więżą w krzyżowym ogniu, to nie afirmacja jakiegoś zwierzęcego boga, ale jego własnego końca.

Chłopak ma takie spojrzenie i naraz robi mi się go żal. Konduktorowi chyba też. Jest tylko trybem w maszynie, elementem aparatu sprawującego władzę, udającego, że odbudowuje coś, jakieś zręby dawnego świata, którego przecież już nigdy nie będzie, którego nie może już być. Nie da się zbudować niczego z pustki.

– Wracajcie na miejsca – mówi konduktor, poprawiając niedbałym ruchem bluzę munduru. Nie przynosi to efektu. – Ja dowiem się, czemu stoimy. Pewnie znowu coś na tory spadło…

Po tych słowach odblokowuje kluczem drzwi między wagonami i znika nam z oczu w kolejnym. Przez moment widzę w owalnym okienku tylko jego szerokie, barczyste plecy. Odwracam się bez słowa i wracam do przedziału. Słyszę, jak chłopak drepcze za mną, podeszwy jego butów klaszczą o linoleum na podłodze.

Zajmujemy miejsca na kanapach naprzeciw, jak wcześniej. I milczymy. Ja milczę z przekory. Ostentacyjnie szperam w torbie za książką. Wyciągam ją i otwieram na przypadkowej stronie. Czarno-biała okładka błyszczy w bladym świetle. Tytuł czernieje grubą czcionką, układającą się w napis Dom wszystkich snów. Książka o domu, o poczuciu bezpieczeństwa i jego dekonstrukcji, kiedy ów dom tracimy, kiedy przestaje być azylem. Czy mogłam lepiej dobrać lekturę? Teraz, tam, gdzie jadę? Nie wiem, które opowiadanie czytam, litery na stronach zlewają się, miotają i ostrość widzenia nie wraca, mimo że mrugam kilkakrotnie i przecieram oczy dłonią zaciśniętą w kułak. Ziewam, jeszcze mocniej chowając się za książką i upijam kolejny łyk piwa z puszki odstawionej na półeczkę pod oknem. Chłopak chyba mi się przyglądał, bo kiedy na moment opuszczam egzemplarz, by na niego spojrzeć, ucieka wzrokiem i wgapia się w połaci śniegu za oknem, dłubiąc paznokciem szelkę od plecaka.

Na powrót ukrywam się za książką, ale nawet nie próbuję czytać. Wpatruję się w zapełnione drukiem strony i widzę tylko biel za oknem, tylko kotłujące się przed oczami obrazy na wpół spalonego miasta, patrole wojska na ulicach, w szarozielonych, grubych płaszczach i czapkach nasuniętych głęboko na czoło, co nadaje im groźny wygląd i kojarzy mi się zawsze, od dziecka, z wilkami. Nie umiem powiedzieć dlaczego. Może przez wspomnienie filmowych Wilków z Akademii Pana Kleksa w reżyserii Gradowskiego? Do dzisiaj czuję dreszcze, kiedy słyszę ten utwór TSA. A poza tym, w zbyt wielu ludziach w czasie wojny obudziły się Wilki…

Sen przychodzi niechciany. Podkrada się pod powieki, wyciska pojedyncze łzy. Wiadomo, kiedy oczy łzawią, sen przychodzi szybciej. Przymykam powieki, chcąc przegnać płacz, dać im wytchnienie… I już brak mi sił, by je otworzyć. Nie wiem sama, kiedy przekraczam tę granicę, między snem a jawą. Zasypiam. Otula mnie ciemność.

* * *

Ćma jest tłusta. Duża, nienaturalnie duża. Podryguje skrzydłami, jakby w nerwach, w geście zniecierpliwienia. Na jej cienkich jak bibuła błonach skrzydeł maluje się niepokojąco elegancki wzór. Grube, kosmate czułki drgają, poruszane chyba samym powietrzem, a ja zdaję się być tak blisko, że mogę policzyć wszystkie łuski na skrzydłach. Czuję, że jednocześnie chciałabym ją dotknąć, ale zarazem brzydzę się na samą tę myśl. Wyciągam dłoń, delikatnie, ostrożnie. Jest tuż-tuż, zawisa nad drżącym owadem. Czuję przypływ niespotykanej siły. I władzy. Jedno uderzenie płasko ułożonych dłoni, złączonych palców i byłoby po niej. Zostałby mi tylko brązowoszary pył na opuszkach, a jej pokiereszowane, wątłe ciałko poszybowałoby gdzieś w dół, w nicość.

Czy to dlatego dzieci znęcają się nad mrówkami? Wyrywają muchom skrzydełka? Topią pszczoły w butelce ze słodkim napojem? Dla tej ulotnej chwili, dla tego poczucia władzy, kontroli absolutnej, władzy nad życiem i śmiercią? Jeszcze nierozumne, odbierające bodźce instynktownie, na poziomie jaźni, emocji, których zidentyfikować ani nazwać właściwie nie potrafią? Czy pragną, choćby na moment, tego odwrócenia ról, kiedy to nie one są niewinne, zależne, bezbronne? Zdane na łaskę tych, co nad nimi górują, zakleszczając w karbach nakazów i zakazów?

Nie tak dawno wszyscy poczuliśmy się jak te dzieci. Wolne od sumienia, bezkarne, poddaliśmy się żądzy, by podpalić świat. I teraz my, którzy przetrwaliśmy brodzimy po kolana w hałdach popiołu.

Cofam dłoń, a ćma przesuwa się delikatnie, robiąc kilka kroków w górę po bladym, napiętym materiale. I dopiero wtedy dostrzegam, że to skóra. Ludzka skóra. Poszarzała, posiniała już nieco. Ale to skóra ludzkiej twarzy. Z niespodziewaną wyrazistością dostrzegam zarys ust, tuż poniżej rozłożonych łuskowatych skrzydeł. Wargi zaciśnięte, spękane, bezbarwne. Wyżej linia nosa, dwa głębokie otwory, rozdzielone przegrodą nosową i wystające z nich pojedyncze, czarne włoski. Powyżej zauważam oczy, otwarte, ale nieruchome. Otoczone nierównymi, pokruszonymi rzęsami ich smoliste, wyglądające jak szklane kopuły gałki oczne wgapiają się w niebo (czy nad nami jest niebo?) W bezruchu. Zdecydowanie martwe.

Czuję, jak w gardle strach dławi mi oddech. Cofam się gwałtownie, ale choć dostrzegam owal twarzy, linię podbródka i krótko ostrzyżone ciemne włosy, nadal nie mogę rozpoznać oblicza. Kim jest ta dziewczyna? Dlaczego jest martwa? I czemu ją widzę, patrzę na nią, prawie jej dotykam?

Panika to fala, która obmywa moje ciało, zalewa mnie od czubków niedopasowanych butów po niedbale zaczesane z przedziałkiem włosy. Dłonie mi drętwieją, jakby krew przestała do nich dopływać. Prawie dotknęłam trupa. Tyle lat, przez wojnę mi się to nie zdarzyło. A teraz… Co ja tu robię? Gdzie jestem? Rozglądam się i dostrzegam tylko ciemność. I nagle dociera do mnie, że nie czuję przestrzeni wokół. Zawsze, choćby nie wiem w jak ciemnej piwnicy bym się nie ukryła, instynktownie wyczuwałam podłogę, którą miałam pod butami, oddalone mniej lub bardziej, ukryte w mroku, ale obecne ściany. Sufit, choćby nie wiem jak był wysoko. Na zewnątrz nigdy nie zdarza się aż taka ciemność, by zalać wszystko zupełną czernią. I czujemy wtedy choćby przedmioty wokół siebie. Budynki. Drzewa. Chmury, gdzieś tam, hen, wysoko. Wiemy, że one tam są. Coś jest, cokolwiek. Tutaj, czuję, nie ma nic. Albo ściślej, nic nie czuję. Nie czuję przestrzeni wokół, jakby nawet powietrze przestało na mnie napierać, otaczać mnie. Stan nieważkości? Nie wiem, może tak się go odbiera, mogę sobie tylko wyobrażać. Ale jestem tu, gdziekolwiek to jest. I przede mną leży trup. Nieznana mi dziewczyna, której widzę tylko twarz, choć nie umiem jej rozpoznać. Resztę ciała okrywa coś w rodzaju całunu czerni. Widzę kształt, ale nie ma on innych barw ani odcieni. Stanowi czerń i nic więcej. Chcę krzyczeć, ale nie mogę wydać z siebie dźwięku. Jakbym nie miała ust, krtani, płuc. Jakby zabrano mi ciało, zredukowano mnie do świadomości własnego ja, mojego istnienia nieistnienia. Zawieszenia gdzieś pomiędzy, ze zwłokami, po których policzku drepce ćma. Wzdrygam się, ale chyba tylko w myślach, bo nawet straciłam poczucie mojej dłoni, którą chciałam dotknąć leżącej. Teraz WYOBRAŻAM SOBIE dłoń, ale jej nie czuję. Rozumiecie? Ja też nie do końca.

Sięgam myślami, uformowanymi we wspomnienie dłoni, w kierunku obcej twarzy i ćmy na jej policzku, sama nie wiem po co. Dotknąć ją? Nie dotknąć? Nie umiem sobie odpowiedzieć, co zrobię.

Zanim zdecyduję, ćma zrywa się do lotu. Zatacza jeden krąg, drugi, kołując to nad moją głową, to nad ciałem, po czym unosi się wyżej i wyżej w ciemność, aż znika w niej zupełnie.

* * *

Otwieram oczy i znów jestem w pociągu. Ruszamy, to szarpnięcie startującego, poruszonego z bezwładu wagonu musiało mnie obudzić. Książka zsunęła mi się z kolan i leży na brudnej podłodze, przez co jej biel zdaje się jeszcze jaśniejsza, jeszcze bardziej nieskalana.

Potrząsam głową, chcąc odegnać niewyraźne wspomnienie snu. Przedział jest pusty. Chłopak zniknął, nawet nie wiem, czy wysiadł, czy po prostu przeniósł się do innego przedziału. Dla mnie to lepiej, wolę samotność.

Dotykam zachlapanej piwem sukienki. Plama jest już prawie niewidoczna na kwiecistym wzorze, ale wyczuwalna w dotyku. Wzdycham, zastanawiając się, czy nadal będzie mokra, kiedy wysiądę i zamarznie na mrozie? Odganiam tę głupią myśl i tknięta przeczuciem sprawdzam. Wpierw torba. Nie ma koperty z pieniędzmi, wciśniętej pomiędzy ubrania. I kosmetyczki z biżuterią. Nie było tego wiele. Z pięćset złoty, do tego komunijny krzyżyk z łańcuszkiem, złoty pierścionek po babci i dwie pary srebrnych kolczyków, jedna z czerwonymi kamieniami z syntetyku. Wzdycham. Niby mała strata, ale żal babcinego pierścionka. No i były to wszystkie moje pieniądze.

Myślę o niewinnej, dziecięcej twarzy chłopaka, który mnie okradł. Spoglądam na niedopitą puszkę piwa. Znów wzdycham, z rezygnacją, po części pogodzona z losem. Co mogę zrobić? Kląć, krzyczeć, złorzeczyć? A co mi z tego przyjdzie? Już się w swoim życiu nawygrażałam i Bogu, i światu.

Pociąg stuka rytmicznie, wraz z nabieraniem prędkości, a ja sprawdzam godzinę na zegarku. Mam jeszcze jakieś trzy kwadranse. Podnoszę książkę z podłogi. Na rogu, na białej okładce widać częściowy odcisk buta. Pewnie nieznajomy tak szybko znikał z moim całym bogactwem, że musiał nadepnąć. Pocieram twardy karton dłonią, bez większego efektu i chowam książkę do torby.

Wgapiam się znów w okno, na kolejne mijane w nocnej ciszy drzewa, ściśnięte mrozem i gdzieniegdzie ruiny budynków. Po chwili pojawiają się pierwsze zabudowania. Pierwsze światła w oknach. Pierwsze oznaki życia.

Oczy znów mi się kleją, ale silnie walczę z pokusą, by zasnąć. Niby jestem sama, niby nie ma mi już co ukraść, ale nie chcę spać. Boję się tego, co może mi się przyśnić.

Jakiś szelest na granicy słyszalności sprawia, że gwałtownie odwracam głowę. Coś strzyka mi w karku i ciało przeszywa paroksyzm bólu. Krzywię się.

Na zasłonce przedziałowych drzwiczek usiadła ćma. Duża, tłusta, nakrapiana w brązowe zygzaki. Całkiem jak w moim śnie.

Czuję ucisk lęku w dołku. Przełykam ślinę. Wgapiam się w owada, mając wrażenie, że on wgapia się we mnie. Trwamy tak chwilę, aż na granicy postrzegania zauważam sylwetkę mężczyzny w granatowym mundurze. Odrywam wzrok od ćmy i przenoszę go na konduktora, który wetknął głowę do przedziału:

– Już jedziemy. Mamy dwadzieścia minut opóźnienia – mówi. – Wszystko w porządku? – dopytuje, widząc mój wyraz twarzy.

– Tak, tak – odpowiadam, pocierając czoło palcami i kiwając przy tym głową. – Zasnęłam na chwilę.

Mężczyzna też kiwa głową, jakby się ze mną zgadzał, poprawia odruchowym gestem wąsy i odchodzi. Kiedy szukam wzrokiem ćmy na firance, jej już tam nie ma. Owad zniknął.

I dziwne, ale to akurat wzbudza we mnie większy lęk, niż jego niespodziewane pojawienie się, czy nawet sama obecność.

Stacja tonie w śniegu i w bladym świetle brudnych lamp, rozstawionych, jak się zdaje, ze swoistą przypadkowością, bez większego planu. Zagórzany znajdujące się poza znaczącymi szlakami handlowymi, z daleka od czegokolwiek, co ma wartość ekonomiczną lub strategiczną, niewiele ucierpiały w czasie wojny. Kiedyś była tu rafineria i fabryka maszyn, ale wszystko padło, wiele lat przed wojną. Budynki są jako tako zachowane, dalej mają pomalowaną na rdzawożółty kolor elewację, teraz poznaczoną brudnymi, szarymi zaciekami, a szyby w oknach są całe, choć brudne. Wybetonowany peron odgarnięto ze śniegu, ale zrobiono to niedbale, tylko na tyle, na ile było to konieczne, spychając zaspy bliżej krawędzi lub pod ściany. Jest tak samo brzydko i nijako, jak zapamiętałam – konstatuję, kiedy wagon wtacza się na stację, hamując z piskiem kół trących o wytarte szyny.

Na zewnątrz atakuje mnie powiew mroźnego wiatru, niosący zapach palonego miału węglowego, unoszący się ciężką, gorzką zawiesiną, osiadającą na języku z każdym wdechem.

Rozglądam się po peronie. Z pociągu poza mną nie wysiadł nikt. Nie dziwi mnie to. Nikt nie przyjeżdża na kraniec świata, na zapomnianą prowincję pośrodku niczego. Tylko ja jestem tak głupia. I choć wracam tu jedynie na chwilę, na kilka dni, bardziej z obowiązku niż ze szczerej chęci, i tak uznaję to za bolesny błąd, który nijak w niczym mi się nie przysłuży. Raczej zaszkodzi, co zwiastuje zdarzenie z pociągu. A pewnie będzie jeszcze tylko gorzej.

Anna czeka przy drzwiach do poczekalni. Dostrzegam przez szybę jej bladą twarz i ciemne włosy, w których pojawiają się już siwe kosmyki. Kiedy mnie dostrzega, pcha skrzydło drzwiowe i wychodzi, stawiając ostrożnie kroki, jakby bała się, że zniszczone botki na obcasach nie pozwolą jej utrzymać równowagi na oblodzonej powierzchni peronu.

Kiedy staje przede mną, w tym swoim przykrótkim, brązowym płaszczu, z włosami zaczesanymi gładko do tyłu i spiętymi , jak zawsze, tanią, plastikową spinką, którą nawet ja jeszcze pamiętam z dzieciństwa (ciągle jej ją podkradałam, o co zawsze się kłóciłyśmy), czuję się dziwnie niespokojna. Gula, ciążąca mi w brzuchu sprawia, że mam ochotę uciec. Odwrócić się na pięcie i wskoczyć na powrót do wagonu, ukryć się w dowolnym z przedziałów, odseparować w nim od konieczności wypowiedzenia jakiegokolwiek słowa, podania ręki; uścisku.

Moja starsza siostra uśmiecha się niepewnie, jakby sama nie zdecydowała jeszcze, czy cieszy się na mój widok, czy wręcz przeciwnie. Ale nie chce tego okazać.

– Cześć – mówię, przestępując z nogi na nogę i przygryzając wargę. Nie radzę sobie z relacjami. Moja introwertyczna natura nijak nie pomaga, nie podpowiada mi, jak się zachować, co zrobić, jaki gest wykonać. A z rodziną idzie mi jeszcze gorzej.

– Cześć. Jak podróż?

Wzruszam ramionami. Przemilczam kradzież oraz to, że jestem bez grosza i nawet nie mam na powrót. I że wcale nie chcę tu być. Ale, jednocześnie, nie mam po co wracać. Ani do czego, ani do kogo.

– Dobrze – odpowiadam, by powiedzieć cokolwiek. Cisza jest nieznośna. Poprawiam torbę zawieszoną na ramieniu i odgarniam kosmyk, uporczywie opadający na czoło.

– Sprawdzali papiery po drodze? – zadaje kolejne pytanie, wyciągając dłoń w moją stronę. Jest wyższa, zdecydowanie silniejsza, zawsze była. Z ociąganiem podaję jej torbę, choć w pierwszej chwili się waham. Potakuję ruchem głowy.

– Sprawdzali, ze dwa razy. Na granicach Guberni zawsze sprawdzają – dodaję oczywistość, o której ona nie wie. Przecież najdalej za miasto rusza się do Jasła. Albo pod granicę słowacką, pohandlować z pogranicznikami bimbrem.

Otwiera ciężkie, wahadłowe drzwi dworcowej poczekalni i wchodzimy do środka. Idzie pierwsza, jej obcasy stukają o lastrykową posadzkę. Wewnątrz jest cieplej niż na peronie, ale nie można uznać, że całkiem ciepło.

Pod ścianą stoi żołnierz w szarym mundurze, niedbałym ruchem poprawia czapkę, przyglądając się nam. Siostra kłania się odruchowo i mija go bez słowa. Ja się gapię, choć powinnam już się przyzwyczaić. W mieście wojskowych spotykam cały czas, na każdym rogu. W czarnych mundurach, z pałkami przy pasie, z bronią. Ten tutaj, prowincjał, ma na sobie mundur starego typu i chyba nawet nie nosi broni. Przygląda się nam tępym, znudzonym spojrzeniem. Stoi tu, bo musi. Albo on, albo ktoś inny. Góra, stolica, nigdy tu nie bywa, ale kto wie, czy się komuś nie zachce nagle donosu pisać? Więc stoi, obserwuje, ale nie widzi nic. Nie dostrzega nawet czubka własnego nosa, nie mówiąc już o tym, co dalej. Nawet ćmy, która usiadła na jego mundurze i wędruje teraz mozolnie w górę, po kieszeni na piersi, w kierunku ramienia.

Ćma? Odwracam gwałtownie głowę, gubiąc krok. Prawie się potykam. Siostra, idąca tuż przede mną rzuca mi karcące spojrzenie. Zachowuj się, między ludźmi jesteś! Tak mnie zwykle karciła, kiedy byłyśmy młodsze i uprosiłam ją, by mnie gdziekolwiek ze sobą zabrała. Zawsze miałam wrażenie, że jestem dla niej ciężarem, że się za mnie wstydzi. Że wstydzi się mnie. Jak widzę, nic się w tej materii nie zmieniło, mimo lat, które upłynęły od jakiegokolwiek naszego wspólnego wyjścia.

Rzucam nerwowe „przepraszam”, pewnie nawet nie słyszy, bo mruczę tylko pod nosem. Spoglądam ukradkiem na żołnierza, który już zupełnie stracił nami zainteresowanie. Przechadza się leniwie po poczekalnianej salce, wetknąwszy kciuki za szeroki pas spinający mundurową bluzę. Zastanawiam się irracjonalnie, czy bez kurtki mu ciepło. Mnie marzną uszy. Szukam owada wędrującego po jego mundurze, ale go nie dostrzegam. Zwidy? Cóż, ze mną wszystko jest możliwe – myślę.

Dworzec ma, w starym stylu, drzwi na przestrzał. Przechodzimy przez kolejne, które skrzypią, kiedy Anna napiera na nie ramieniem.

Na zewnątrz jest wąski chodnik, wyłożony kostką Bauma. Wzdłuż niego ciągnie się zasypany cienką warstwą śniegu parking. Na jednym końcu zauważam zaparkowany wojskowy wóz i jeszcze ze dwa niezbyt nowe samochody. Na drugim piętrzy się pokaźna hałda zepchniętego spychaczem śniegu, który ma czarno-bury, brzydki kolor. Obok stoi chudy mężczyzna w okularach z grubymi oprawkami. Jedną rękę wcisnął w kieszeń pikowanej kurtki, drugą ściska wypalonego do połowy papierosa. Przygląda się nam z ciekawością, ale nie robi nawet kroku. Roman, mój szwagier. Chcę unieść rękę w geście powitania; myślę, że powinnam. Powstrzymuję się jednak. Roman chyba nigdy zbytnio mnie nie lubił. Z wzajemnością. Czy koniecznie muszę teraz udawać, że jest inaczej? Na tę chwilę, na te parę dni?

Anna otwiera bagażnik kluczykiem. Auto błyska światłami, kiedy odblokowuje zamek. Roman w końcu rusza w naszą stronę. Obchodzi pojazd, kierując się na siedzenie pasażera. Nigdy nie miał prawa jazdy, przypominam sobie.

Mruczy coś niby powitanie, a ja w podobny sposób odburkuję, zauważając zaciśniętą linię warg u siostry. Nie w smak jej te nasze antyrelacje, ten brak choćby udawania, że się akceptujemy. On przynajmniej próbuje.

To tylko kilka dni – powtarzam sobie w myślach, oddychając głęboko. Wciskam się na tylną kanapę, zatrzaskuję drzwi. Anna zajmuje miejsce za kierownicą i odpala silnik.

Mój rodzinny dom znajduje się pięć kilometrów od miasta. Od stacji będzie z siedem. Anna z mężem mieszkają jeszcze dalej, o kilkanaście kilometrów, w następnej wiosce, obok jego rodziców. Wybudowali mały dom z poddaszem. Wiedzie im się… A raczej, wiodło im się, przed wojną. Teraz, szczerze mówiąc, nawet nie wiem. Nie było mnie tu przecież tyle lat. A po wojnie nie ma social mediów, prawie nie ma Facebooka, Instagrama. Ograniczona przez władze, okaleczona wersja jest uboższa nawet niż Nasza Klasa, której nikt z młodych już nie pamięta. Telefony działają przyzwoicie, ale maile już niekoniecznie. Czasem docierają, czasem nie. Oficjalnie, nikt nie wie dlaczego. Rzadziej niż częściej. Wracają do łask listy, ale komu by się chciało pisać? Zwłaszcza że zawsze czyta je ktoś oprócz adresatów. I zwykle wcześniej niż oni. Władza pilnuje, by krucha stabilizacja trwała jak najdłużej. I zrobi wszystko, by tak właśnie było.

Silnik samochodu rzęzi miarowo, koła miejscami buksują przez kiepsko odśnieżone ulice. Moglibyśmy jechać obwodnicą, prosto, w stronę Zawodzia, ale nie wiedzieć czemu, siostra skręca w kierunku 11 Listopada.

– Romek chciał papierosy kupić – mówi chyba do mnie, choć nadal patrzy przed siebie, na drogę. Mruczę coś w potwierdzeniu, że słyszałam.

– Coś ci trzeba ze sklepu?

Czy mi coś trzeba? Trzeba mi być gdzie indziej. Nie tu, gdzie być nie chcę, gdzie czuję się źle i z każdą chwilą gorzej. Gdzie zaczynają falowo napływać wspomnienia, których wcale nie chcę przywoływać. Które nie tyle są złe, co za dobre właśnie. I tych dobrych nie chcę wspominać, nie chcę pamiętać, bo one są tylko przeszłością. A w teraźniejszości nic dobrego nie mam.

– Nie, nic – odpowiadam, bo przypominam sobie, że i tak nie mam pieniędzy, a przecież wypadałoby oddać. Może i siostra nie chciałaby wziąć, ale Roman wziąłby na pewno.

Zatrzymujemy się przed sklepem; mój milczący szwagier wysiada.

– Wziąłeś portfel? – woła za nim Anna, uchylając szybę. Odpowiada jej machnięciem ręki.

– Karty u nas często nie działają. Problemy z Internetem. U was jest to samo?

Doceniam, że próbuje zagaić rozmowę. Przełamać barierę między nami, skruszyć ten lód. Dla niej też nie jest to łatwe – myślę. Silę się więc na odpowiedź, choć wzrokiem uciekam w bok, gapiąc się przez szybę w słabo oświetloną ulicę. Śnieg zaczyna padać, jego pojedyncze płatki wirują w wyblakłym świetle lamp.

– Różnie. Ale chyba lepiej niż tu… – Gryzę się w język. Ona jednak domyśla się, co chcę powiedzieć.

– Na prowincji? Na pewno. Ech, Gorlice to zawsze była dziura. To nigdy się nie zmieni – wzdycha. – Ale to nasze miejsce. Moje miejsce. Nie chciałabym mieszkać gdzie indziej. Tam ci jest lepiej?

Nie wiem, co odpowiedzieć, więc milczę. Skubię skórkę przy paznokciu. Czuję, że jeśli pociągnę odrobinę mocniej, popłynie krew. Ale dopóki mam dłoń przy ustach, nie muszę odpowiadać. Anna domyśla się, rozumie aluzję. Zmienia temat. No i jest jeszcze gorzej.

– Michał z tobą nie przyjechał? – Pytanie bez sensu, bo przecież widzi, że go nie ma. Ale kryje ono – jak zwykle takie pytania – mnogość znaczeń, całą masę sugestii, wątpliwości czy dociekań. Przymykam oczy. Zaciskam je na moment z całych sił, by stłumić łzy, które się do nich cisną.

– Zostawił mnie – silę się na słowa, które dziwnie nie chcą przejść przez gardło. Wydobywa się z niego nieskładny pół-charkot, pół-szept. Odchrząkuję i powtarzam: – Zostawił. Dla tureckiej pindy.

– Przykro mi – odpowiada po chwili niezręcznej ciszy Anna. Dostrzegam wychodzącego ze sklepu Romana i ocieram oczy wierzchem dłoni. Siostra odwraca się na moment i spogląda na mnie z taką żałością, że prawie chce mi się znów ryczeć. Ale w jej spojrzeniu, w jej głosie, choć nie chcę tak naprawdę tego dostrzec, kryje się jakaś szczerość.

– Naprawdę mi przykro – powtarza.

Nieśmiało, niechętnie, z obawą, wyciągam rękę i dotykam jej ramienia.

Zaraz jednak ją cofam, bo do wnętrza auta wciska się Roman, trzymający w dłoni dwie paczki czerwonych Chesterfieldów. Raczej nie oryginalne, pewnie z Ukrainy.

Dalsza droga obywa się bez jakichkolwiek ekscesów. Bez zwierzeń i bez słów. I – co dziwne – chyba tylko Romanowi ten stan odpowiada.

Koniec darmowego fragmentu

[1] Por. M. Głowiński, Labirynt, przestrzeń obcości, w: tegoż, Mity przebrane, Kraków 1990, s. 156.

[2] Por. B. Przymuszała, Szukanie dotyku. Problematyka ciała w polskiej poezji współczesnej, Kraków 2006, s. 363-364.

[3] R. Nycz, Sylwy współczesne, Kraków 1996, s. 13-14.

[4] Zapis spotkania festiwalu Czytaj!, 6.09.2022.