Żertwa - Bartłomiej Fitas, Anna Maria Wybraniec, Michał Stonawski - ebook + audiobook

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Piąta odsłona projektu “Słowiański Horror” trafiła pod skrzydła IX, a wraz z nią wyróżniający się autorzy polskiej literatury grozy sięgający w rodzimą przeszłość, aby przywołać z niej upiory, których słowiańska ziemia nigdy się nie pozbyła. Przewrotne, oryginalne historie pełne zarówno krwawej makabry jak i mocno uderzającej w psychikę wywrotowej wizji naszej niestabilnej rzeczywistości pojawiają się w czasie trwającej pory Welesa, który poniekąd patronuje naszemu przedsięwzięciu. Dzięki staraniom pomysłodawcy, Macieja Szymczaka, w tym niemal 500 stronicowym tomie znajdziecie opowiadania wyróżniających się polskich autorów grozy.

Wstęp do antologii napisał Michał Cetnarowski, redaktor miesięcznika “Nowa Fantastyka”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 584

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 17 godz. 11 min

Lektor: Antologia słowianskiego horroru

Oceny
3,7 (39 ocen)
10
13
9
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pukpuk13

Dobrze spędzony czas

Niektóre opowiadania świetne - pozostają w pamięci, inne nudne, ledwo znośne. Mimo wszystko polecam :)
10

Popularność




Tytuł: Żertwa

Copyright

© 2021 Dagmara Adwentowska, Jakub Bielawski, Piotr Borowiec, Bartłomiej Fitas, Artur Grzelak, Wojciech Gunia, Dawid Kain, Maciej Kaźmierczak, Tomasz Krzywik, Agnieszka Kwiatkowska, Kazimierz Kyrcz Jr, Jarosław Radosiński, Marta Sobiecka, Michał Stonawski, Maciej Szymczak, Anna Maria Wybraniec, Marek Zychla

Copyright for the cover art

© 2021 Joanna Widomska

All rights reserved.

Wydawca: Krzysztof Biliński, Wydawnictwo IX

Redakcja: Marta Sobiecka

Korekta: Krzysztof Biliński

Skład, łamanie i przygotowanie do druku: Krzysztof Biliński

Okładka: Joanna Widomska

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Żadna część książki nie może być w jakikolwiek sposób powielana bez zgody wydawcy, z wyjątkiem krótkich fragmentów użytych na potrzeby recenzji oraz artykułów.

Wydawnictwo IX

[email protected]

wydawnictwoix.pl

Kraków 2021

Wydanie I

ISBN 978-83-960838-1-4

Spis treści

Wstęp

(Michał Cetnarowski)

Anna Maria Wybraniec —

Czerwona grządka, białe kurczątka

Bartłomiej Fitas —

Kondukt chorych dusz

Michał Stonawski —

Lalunia

Dawid Kain —

Monument

Jakub Bielawski —

Na zażar

Tomasz Krzywik —

Opętusy

Dagmara Adwentowska —

Pani piękna jak księżyc

Agnieszka Kwiatkowska —

Panienka z okienka

Radosław Jarosiński —

Pielgrzym

Kazimierz Kyrcz Jr i Maciej Szymczak —

Prawdziwe powołanie

Maciej Kaźmierczak —

Świat się zmienia

Piotr Borowiec —

Tylko trzy noce

Wojciech Gunia —

W dół rzeki

Marek Zychla —

Zawżdy zwyciężny

Artur Grzelak —

Brnąc przez kosodrzewinę

Mariusz Wojteczek —

Gdybym tylko mogła latać

Punkty orientacyjne

Okładka

Strona tytułowa

Kolofon

Spis treści

Wstęp

Intensywny pochód tematyki słowiańskiej przez polską fantastykę datuje się co najmniej od dekady z okładem; trudno zatem mówić, że to zjawisko nowe, skoro da się już wyodrębnić cały „podgatunek”, który ma swoje najpopularniejsze gwiazdy i młodych akolitów dopiero na stażu. Michał Studniarek („Herbata z kwiatem paproci”), Witold Jabłoński („Słowo i miecz”), Konrad T. Lewandowski („Wysłanniczka bogini”), Elżbieta Cherezińska („Harda”), Rafał Dębski ( „Piastowskie fantasy”), a ostatnio Marta Krajewska („Wilcza dolina”) – to tylko garstka z mrowia podobnych przykładów, i to tylko z tego stulecia. Wcześniejszym próbom rodzimej fantasy podciął wprawdzie skrzydła Andrzej Sapkowski w swoim słynnym eseju „Piróg, albo nie ma złota w Szarych Górach”, ale i na początku lat 90. wypuszczali się na te ziemie harcownicy, tacy jak Rafał A. Ziemkiewicz („Skarby Stolinów”) czy Artur C. Szrejter ze swoimi opowiadaniami. Czesław Białczyński, autor „Mitologii Słowian – Księgi Tura”, w latach 80. też zaczynał jako fantasta. Słowem, słowiańszczyzna to już nie jednosezonowa moda, a stały motyw w polskiej fantastyce.

To pierwszy z filarów, na których stoi „Żertwa”. Drugim są oczywiście horrory.

To nie Stefan Darda pierwszy sięgnął po rodzimy folklor, pożenił go w sposób naturalny z horrorem i podobny miks uczynił fundamentem swojej twórczości. Ale zdaje się, że to właśnie on zrobił to po raz pierwszy tak konsekwentnie i na dużą skalę. Wcześniej był choćby Łukasz Orbitowski z „Władcą deszczu” z antologii „PL +50: Historie przyszłości”, gdzie kreślił przyszłość Polski, w której odradzają się pogańskie kulty. Okazało się, że nie trzeba czekać pół wieku, żeby zobaczyć świt tego świata. Ale i on nie był prekursorem – o tym, że to, co wyparte, wraca w swojej spotworniałej formie, wiedzieli już romantycy, z Juliuszem Słowackim na czele, którzy dali przykład bodaj pierwszego słowiańskiego horroru w polskiej literaturze. To nie przypadek, że taki „Król Duch” pojawia się od czasu do czasu jako dyskretna referencja czy motto na początku kolejnego tekstu grozy. Jak pisze Maria Janion: „Romantycy mieli świadomość, że w przeszłości wydarzyła się jakaś katastrofa, która eksplodowała frenetycznymi obrazami grozy i zniszczenia”. Czy podobne przeczucia i pisarskie intuicje towarzyszą twórcom horrorów i opowieści grozy zamieszczonych w tym zbiorze?

Są dwie szkoły definiowania popularności horroru w kulturze. Według jednej z nich dla podobnych utworów jest dobry czas, kiedy mieszczańskie społeczeństwo czuje się syte i niezagrożone, a horrory pozwalają mu na bezpieczny dreszczyk świętego przerażenia, numinosum oglądane zza szyby, przypomnienie o grozie egzystencji w kontrolowanych warunkach obcowania z ksiązką czy filmem. Zwolennicy drugiej tezy powiadają, że kultura spełnia raczej rolę kanarka w kopalni i pierwsza reaguje na niewidoczne jeszcze zmiany zeitgeistu – kiedy robi się źle, historia zbacza w nieciekawe rejony, wtedy siłą rzeczy pojawia się także więcej opowieści grozy, bo to one najlepiej oddają ducha zachodzących przemian świata.

Sam zaproponowałbym jeszcze trzecie wyjaśnienie, z klucza popkulturowego – wydaje się, że w obszarze grozy twórcom wolno więcej, rama gatunkowa horroru usprawiedliwia literacki eksces i fabularną brutalność, z czego świadomie i ochoczo zdają się korzystać filmowcy, próbujący wymknąć się z żelaznego uścisku producentów operujących na wysokich budżetach i wielkich oczekiwaniach. Tak było przynajmniej jeszcze do wczoraj, to znaczy do ery sprzed pandemii. Ale i w czasach popandemicznych ta droga wydaje się jedną z naturalnych ścieżek rozwoju współczesnego kina. Nie twierdzę, że ludzie będą chcieli dodatkowo bać się przed ekranem, może być wręcz przeciwnie – ale stworzenie klimatycznego filmu grozy, opartego głównie na ciekawym scenariuszu, wydaje się jednak łatwiejszym wyzwaniem niż sfilmowanie kolejnych przygód superbohaterów za grube miliony dolarów.

Niezależnie od tego, które wyjaśnienie jest najbliższe prawdy – a może w nich wszystkich jest coś na rzeczy? – ostatnie lata to prawdziwy wysyp horrorów i ich powolne przebijanie się do mainstreamu. Myślę przede wszystkim o kinie, ale i w grach komputerowych, i w literaturze motywy grozy pojawiały się w ostatnich latach coraz częściej, żeby wspomnieć tylko popularność filmowego „Midsommar”. Literacki horror pozostawał w tym kontekście największą niszą, ale transfer Łukasza Orbitowskiego czy Jakuba Małeckiego do pierwszych szeregów gwiazd „głównego nurtu” też można uznać za symptomatyczny. Gdzie na tym tle sytuuje się „Żertwa”?

Zaproszony do napisania wstępu do tego zbioru, patrzę zatem na niego trojako: jako na możliwość rozpoznania, w którą stronę zmierza słowiańszczyzna w rodzimej fantastyce; jako na okazję do bliższego zapoznania się z literackim horrorem – czy to już ten moment, kiedy jego twórcy zaczynają coraz śmielej wychodzić z niszy?; i jako na możliwość poznania nowych fantastycznych twarzy, co zawsze stanowi redaktorski profit – podobne zbiory tworzą głównie debiutanci i prawie-debiutanci. Publikowane tu teksty dzielą się symetrycznie na dwie podgrupy – opowiadania, w których to, co zapomniane i pogańskie, pojawia się we współczesnych realiach; i teksty historyczne, sięgające najczęściej do przedpiastowskich korzeni słowiańskich wierzeń i magii. Nie zawsze zresztą autorzy i autorki uderzają w ciężkie horrorowe tony, czasem bardziej stawiając na historyczną przygodę czy lżejsze urban fantasy. Ale w pomieszczonych w „Żertwie” tekstach nie brakuje też treści 18+, brutalności, obsceny, naturalizmu albo metafizycznej grozy, która otwiera się tam, gdzie to, co pozornie bliskie, pokazuje swoją inną, odległą twarz.

Jak już wspomniałem, nie mam pewności, czy w erze covidu czytelnicy wciąż będą mieli ochotę się literacko bać, ale wydaje się jasne, że to nie koniec pochodu szeroko rozumianej słowiańszczyzny przez polską literaturę i kulturę. I nie chodzi tylko o popularny bestiariusz ze strzygą czy wampirem na czele bądź umiejscowienie akcji w swojskich przaśnych scenografiach. Jak uczy Roberto Calasso, świetny pisarz i znawca dawnych wierzeń: religie przychodzą i odchodzą, a mitologie trwają. Słowiańszczyzna to nasz wspólnie prześniony, a potem zapomniany sen, czy tego chcemy, czy nie. Zbiory takie jak „Żertwa” próbują go tylko zrekonstruować i na powrót poskładać w całość.

Michał Cetnarowski

Anna Maria WybraniecCzerwona grządka, białe kurczątka

Rosła panna z długim włosem,

W kwiaty ustrojonym;

Szła gadzina z długim nosem

Z drewnianym ogonem,

Zaskrzeczała, zasyczała,

Kwiaty pościnała.

Zygmunt Gloger, Zagadki Ludowe znad Narwi i Bugu na pograniczu Mazowsza z Podlasiem

Daniel nigdy nie potrafił utrzymać niespodzianek w tajemnicy. Cenił szczerość, a sekrety były nazbyt podobne do kłamstw, by wywołać w nim dreszczyk ekscytacji. Starał się, to prawda, ale zawsze coś wystawało z codzienności, rozsadzało ją od środka, jak ciało za ciasną koszulę. Niezamknięta karta w przeglądarce, pierścionek odłożony w złe miejsce, zbolała mina winowajcy, kiedy wracał później, bo zatrzymano go w pracy.

Trochę żałuję, że nie droczyłam się z nim bardziej, nie wypytywałam, nie brałam w krzyżowy ogień pytań; trochę nie, bo zamiast wić się jak węgorz w próbach zaciemnienia, pewnie siedziałby jak zmokła i nieszczęśliwa kura.

Zresztą – byłam zajęta egzaminami, przeglądem teczek i przygotowaniami do wyjazdu. Nie jechałam na wakacje – musiałam zebrać materiały do pracy dyplomowej.

Moje korzenie sięgały Bożydarów, wsi rozciągniętej wzdłuż drogi na południu kraju. Lasy, wzgórza, prostokątne poletka, wyschnięte rzeki. Ochotnicza Straż Pożarna, kilka sklepów, zabytkowy drewniany kościółek z XV wieku. Ukryte w chaszczach ziemianki; niegdyś schrony i bimbrownie, o których dziś nikt nie pamięta.

Z tej wsi wyrwał się mój dziadek, srogi i małomówny; oczy pod krzaczastymi brwiami przewiercały na wskroś maszyny i ludzi. Był dobrym mechanikiem i złym człowiekiem. Najboleśniej odczuwała to babcia, dziadek wwiercał się w nią spojrzeniem za dnia i w nocy, jej ręce z każdym rokiem były coraz bardziej dziurawe, nogi coraz słabsze; w końcu roztrzaskała się jak porcelana.

Za świnią kiszki się wloką,

a ona ryje materyje?

W szpitalu okazało się, że babcia ma kości z koronki, w kościach widać miała modlitwę, ale zbyt mało wiary i wapnia. Nie udało się naprawić porwanych frywolitek. Pochowano ją w Bożydarach.

Wuj wkrótce udał się za matką, choć nie w zaświaty. Odremontował stary dom, kupił prosiaka, cielaka i kilka kur. Dziadek, oczywiście, nie pochwalał tej decyzji. Kiedy wujowi urodziło się dziecko, wzruszył ramionami.

— W mieście lekarze załatwiliby to odpowiednio wcześnie. A tak, to będziecie tego odmieńca chować.

I tyle.

Dlatego trochę mnie zaskoczyło, kiedy Daniel, w ostatni wspólny wieczór przed moim wyjazdem, zabrał mnie na spacer nad Trzy Stawy. Staliśmy na jednym z mostków, patrzyliśmy na chwiejny lot nietoperzy nad wodą i zabawę z drugiej strony jeziora; cicho, ciemno, okrągłe światła lampek rozwieszonych w ogródkach pubów i restauracji odbijały się w czarnej tafli; chłodno, po wodzie niosła się muzyka i śmiech. Stanął za mną, objął, z prawej strony; matowa iskra, z lewej szept.

— Czy zostaniesz moją żoną?

Zgodziłam się, perła spadła na moją dłoń.

Księżyc wisiał na niebie, ciężki, zimny i przejrzały.

Rumieni się od wstydu, sama nie wie dla kogo,

kto jej rękę poda, temu boleść zada?

Do Bożydarów nie dociera żaden pekaes, a pekape mija wioskę w bezpiecznej odległości; jedno z tych miejsc, gdzie najpierw kupuje się auto, potem nowe buty, lasy pachną zbutwiałymi liśćmi i świeżym asfaltem, a drogi nie mają poboczy.

Chłop ma siedzieć w swojej wiosce, jak za dobrych czasów pańszczyźnianych, wydawały się mówić rozkłady jazdy.

Ze stacji w Strzelcach Opolskich odebrał mnie więc wuj.

Mijaliśmy ulice rozdzielone polami, pola przetykane domami, domy przetykane ogrodami, wymienialiśmy nic nieznaczące uwagi, od czasu do czasu, tak akurat, by nikt nie zdołał zatopić się we własnych myślach. Wuj mieszkał w domu na końcu wsi i na początku lasów, tam, gdzie ziemia wciąż wypluwała z siebie ropnie białych kamieni.

Weszliśmy do kuchni; drewniany stół przykryty ceratą, wysiedziane poduszki na ławie bez oparcia i najlepszy chleb, jaki jadłam w życiu.

— To miło, że przyjechałaś na całe wakacje. Zupełnie tak, jak kiedy byłaś dzieckiem, pamiętasz? — Ciotka uśmiechnęła się ciepło.

Pamiętałam, kilka lat wakacyjnego rozdwojenia jaźni na miejską i wiejską. Z niecierpliwością, choć bez drżenia, czekałam, aż znowu zobaczę dawno zapamiętane miejsca.

— Kiedy byłaś tu ostatni raz, też byłam w ciąży.

Ciotka pogłaskała się po brzuchu, wielkim, pełnym oceanu. Zapadła cisza, opadły spojrzenia.

No tak. Dagmara siedziała naprzeciw mnie, poruszała niezdarnie łokciami. Urywane ruchy, niepewna trajektoria kromki, bomby twarogu, czerwone ślady dżemu na wydatnych wargach. Żuchwa zadziornie wysunięta do przodu. Syndrom wesołej marionetki.

Dziewczynka uśmiechała się szeroko, patrzyła na mnie zza głębokiego błękitu i zaczęła podskakiwać na krześle, machając dłońmi i pohukując, szczęśliwa, że ją w końcu zauważyłam.

— Widzisz, Daga też się cieszy. Będę wdzięczna, jak się nią od czasu do czasu zaopiekujesz — kontynuowała ciotka. — To bardzo żywe dziecko, a ja nie mam teraz dość siły, by za nią gonić.

Pokiwałam głową, bo co innego miałam zrobić? Przecież nie mogłam odmówić.

— Zobaczysz, przy niej nie można się smucić.

A te trzy konie o jednym ogonie?

Pokój, w którym miałam mieszkać przez całe lato, pachniał świeżą farbą. Białe ściany i meble, firanki w oknie, kartony w kącie, pewnie z ubrankami. Obok łóżeczka brązowa kanapa, przetarta na krawędziach; równie nie na miejscu jak ja.

Uchylono drzwi jednej z szaf, w środku kilka pustych półek i ręcznik. O ścianę oparto mój plecak i dużą teczkę na rysunki. Położyłam się na kanapie, rozbitek na morzu bieli, wpatrywałam się w perłę na moim palcu.

Szkoda, że ludzie nie potrafią tak sobie radzić z bólem, myślałam, warstwa za warstwą tępić ostre krawędzie, aż nie wiadomo, co było przyczyną i nie jest to ważne, bo już nie boli.

Wyobraziłam sobie, jak Dagmarę pokrywa gęsta masa, opalizująca jak benzyna, benzynująca jak opal, ciotka rodząca dziecko z perłą zamiast głowy, rozsypane perły z łożyska, księżyc Pandory, rozwiercony do jądra, gotowy wypuścić na świat zarazę i szaleństwo.

Co to za bochen

co leży między grochem?

Obudził mnie blask i wrzask.

Słońce rozbijało się po białym pokoju, ażurowe cienie firanek na ścianach przypominały pęknięcia, sen roztrzaskał się o podłogę. Podeszłam do okna.

Wrzeszczał sąsiad.

— Ty podciepie cholerny, zostaw moje pszczoły!

Słyszałam śmiech Dagmary, muczenie krów, widziałam, jak biegnie po drodze, macha rękoma, choć trudno powiedzieć, czy pomagały, czy przeszkadzały jej w zachowaniu równowagi. Pokraczna wańka-wstańka wbiegła do lasu, szalona marionetka zniknęła wśród drzew.

Przy śniadaniu ciotka zapytała o pierścionek.

— Widać chciał, byś o nim pamiętała — stwierdziła z uśmiechem, gładząc się po brzuchu.

— Nie wiem, czy to dobrze wróży naszemu związkowi — powiedziałam, kręcąc pierścionkiem — jeśli Daniel boi się, że tak łatwo o nim zapomnę.

Zaobrączkował mnie, jakbym była ptakiem.

Ni korzenia, ni kwiatu

Służy całemu światu?

Spacerowałam polnymi drogami, szukając plam koloru w zbożach, samotnych drzew na miedzach i ścieżek prowadzących w głąb lasów. Przypominałam sobie przestrzeń i czas.

Jedna z dróg prowadziła w stronę wzgórza, wznoszącego się za domem wujostwa, ale nie osiągała szczytu. Zakręcała w połowie wysokości; wyżej nieludzka siła obdarła wzgórze ze skóry, odsłaniając białe wapienie ostańca skalnego. Porastały go krzewy cisów i wysokie trawy, przecinała świeża blizna potoku, który wyżłobił swoje koryto w trakcie wojny.

Po wojnie nakryto deskami uszkodzoną nawierzchnię, teraz potok wypływał po jej drugiej stronie, przecinał łąkę porosłą kaczeńcami, wpadał w las, szukał nowej drogi między korzeniami, odsłaniając ich brudne kości, w końcu łączył się z Ponikiewką i wpadał do Sawy.

Potok nie miał nazwy, wapiennego ostańca nazywano Czarcią Górką. Zabraniano nam wchodzenia na strome zbocza i choć nęciły nas bezustannie, nigdy się tam nie bawiliśmy.

Wszystko wydawało się jakieś mniejsze, płaskie i przeciętne; widać wspomnienia nie różnią się za bardzo od marzeń.

Sporadycznie mijałam domy, wyrastały po dwa, po trzy przy drodze; w oknach pelargonie, w ogrodzie altanka, koło domu ogródek warzywny i niedawno dobudowany garaż. Budynki pączkowały, młodzi stawiali nowe tuż obok rodziców, owocniki wspólnej grzybni.

W myślach przewracałam projekt zielnika.

Białe pole, carne nasienie,

Kto je sieje, ten rozumie.

Nawet w mieście wiedziało się, że liść babki jest najlepszy na skaleczenia, liście szczawiu mają kwaśny smak, a płatki kwiatów wywróżą, kto kocha, kto lubi, kto szanuje. Plotki, legendy i pobożne życzenia jakoś zawsze same krzewiły się w świadomości kilkulatków, przerastały fakty, czasem kwitły teoriami spiskowymi, częściej owocowały anegdotami.

Śmieszno-strasznymi historiami, takimi jak ta o szwedzkim lwie, to że strusie ze strachu chowają głowy w piasek, jednorożce, gryfy i pantery, ziejące ogniem. Złodziejska trawa, kwiat paproci, mandragora wyrastająca z nasienia wisielca, krzycząca rozpaczliwie, kiedy wyrywano ją z ziemi, nieudana wersja człowieka, bez winy wygnana z raju.

Wspomnienia, które z czasem stają się coraz bardziej szczegółowe. Jak łatwo przekłamać rzeczywistość! Kopie coraz bardziej zniekształcone, oddalone od oryginałów, aż w końcu stające się samodzielnym niebytem.

Moim punktem wyjścia były krzyżówki groszku, punktem dojścia zaś magia ludowa. Przez te ostatnie wakacje miałam zbierać zioła – okazy, zdjęcia, szkice, zdjęcia szkiców i szkice zdjęć. Taka zabawa w głuchy telefon, gdzie na końcu wybrzmiewa bełkot.

Ani zwierz, ani ptak, w nosie spica z głosem dzwonka;

kto go zabije, ten swoją krew przeleje.

Spałam jak zabita i obudziłam się z zakwasami. Chodziłam krzywo i choć dziewczynkę to wyraźnie bawiło, wuj marszczył brwi.

— Dawno tak długo nie spacerowałam — powiedziałam bez przekonania. Usiadłam na miejscu, które powoli stawało się moje i zabrałam się do śniadania.

— Zostań dziś trochę z Dagą, co? — poprosił wuj. — Nie chcę, żeby znowu wlazła w szkodę sąsiadowi.

Aż do wczesnego popołudnia pilnowałam małej. Chodziłam za nią po obejściu, za jej chodem chwiejnym, sztywnym, na szeroko rozstawionych nogach. Dagmara szeroko otwierała błękitne oczy, niezmienny uśmiech przyklejony, wydrapany, wyryty na twarzy. Poruszała głową niezgrabnymi szarpnięciami. Czasem bałam się, by nie skręciła sobie karku gwałtownym ruchem. Trzepotała rękoma jak oskubany pisklak, chodziła jak kukiełka.

Kukułka, która uciekła z zegara.

Język wystawiała z ust, opadał na wargę, czasem poruszał się jak wężowy, smakujący powietrze.

Gdzieś za domem leżała stara piaskownica, wielka, błękitna muszla, teraz pełna deszczówki. Daga mieszała wodę patykiem, przelewała starą chochelką, nieoczekiwanie wybuchając głośnym chichotem. Spomiędzy trawy wyrywała liście babki; rozrzucała je na boki, zielony deszcz; szkoda, że nie ma zielnych pereł, przydałyby się teraz, kiedy szkodniki uwierają zielone płuca lasu. Obrośnięci mchem ludzie i zielone pochówki; czaszka kulą u nogi reinkarnacji.

Po obiedzie zostawiłam kuzynkę z ciotką, ruszyłam w stronę centrum wsi. Kiedy dom zniknął z widoku, poczułam sztuczność mojej mimiki. Kąciki ust opadały z trudem, ze skrzypieniem; podniosłam palce do ust, pod opuszkami parzył uśmiech.

Siłą starłam go z twarzy.

Nie można się przy niej smucić.

Ulice z chodnikami, płoty przy domach, każdy inny, by nie pomylić z sąsiadem, płot zasłania dom, więc po płocie już ma być widać, czy dom bogaty, kościół, OSP, szkoła. Skinieniem głowy pozdrawiałam nielicznych przechodniów, choć nie byłam pewna, czy ktokolwiek mnie tu jeszcze pamięta. Sklepy spożywczo-wielobranżowe, półlegalna kawiarenka z barem w przydomowym ogródku, przystanek autobusowy, pusty, jak pusty był rozkład wiszący przy wiacie.

— Trudno się ze wsi wyrwać — mówiła ciotka. — Najgorzej, jak nie masz własnego samochodu, a do przystanku trzy kilometry. Ani na zakupy, ani do lekarza, a niechby coś pilnego było! Nie trzeba lekceważyć ziół — kończyła cicho, dla siebie, jakby z wyrzutem.

Odwróciłam się plecami do słońca i wiaty; ruszyłam z powrotem. Budynki rzedły, w końcu ustąpiły miejsca drzewom.

Szłam skrajem drogi, leśnej i asfaltowej, liczyłam butelki po wodzie i wódce w rowie, nieśmiało flirtując z koncepcją instalacji. Objet trouvé, woda perlista, woda ognista i pożary Syberii.

Co jakiś czas od głównej drogi odchodziły mniejsze, jak ślady kornika w drzewie. Niektóre kończyły się domem, inne zakrętem i ścianą zieleni – las nie był wielki, dlatego mógł być gęsty.

Następny przystanek, który napotkałam, był murowaną budką stojącą w niewielkim oddaleniu od drogi. W środku szeleściły liście i butelki, rozkład zamiast rozkładu, warstwa na warstwie wlepek, farby w spreju i wiadomości. Przyglądałam się tej mapie znajomości i zależności, rekordów picia, nogą trącałam strzępki poszarpanych przez wiatr i dłonie gazet.

Odwróciłam się, drgnęłam zaskoczona, taki zryw miokloniczny, na skraju asfaltu stał chłopak – wysoki, barczysty; patrzył na mnie ze zmarszczoną brwią.

Pamiętałam ten wyraz twarzy; zawsze mu tej brwi zazdrościłam.

— Darek?

— Daria?

Śmiech, niepewny, skrępowany.

— Nie myślałem, że się jeszcze kiedyś zobaczymy.

Pokiwałam głową — ja też o nim nie myślałam.

— Co się stało, że przyjechałaś?

— Chcę przygotować materiały do pracy dyplomowej.

— O?

Szliśmy razem, skrajem drogi. Rozmowa toczyła się powoli, badaliśmy łączące nas kiedyś nici porozumienia, szukając przetartych wątków, zerwanej osnowy, gniazda moli.

— Słuchaj, jak długo tu będziesz? — zapytał Darek, kiedy zatrzymaliśmy się na rozstajach.

— Do końca wakacji. Mam odciążyć ciotkę przed porodem…

Cisza, ciepła i sucha, drażniąca gardło.

Darek zakaszlał.

— Oby było zdrowe.

Wzruszyłam ramionami, bo co mogłam powiedzieć?

— Ale, Daria, w sobotę jest noc świętojańska. Pamiętasz Bahamy? Będzie ognisko, przyjdź.

— Pewnie. — Uśmiechnęłam się. — Z przyjemnością.

Siedzi panna w kąciku,

W cerwouym kabaciku,

Jak ją rozbierali,

Aż nad nią płakali.

Listę ziół i zwyczajów przygotowałam już wcześniej. Gruby zeszyt, w środku wklejone zdjęcia i opisy roślin, cytaty znalezione w Internecie, spisane z poradników i opracowań etnologów. Obyczaje ludowe, legendy miejskie, bajania o diabłach skrytych w wierzbowych dziuplach, zaklęcia miłosne, napary i gałęzie, chroniące przed piorunami, gdy zatknięte na dachu.

Wuj nie znał żadnych, wychował się przecież w mieście. Ciotka, zamiast o przesądach, opowiadała o nalewkach i naparach.

— Tak nawet lepiej, a nie kupować wszystko z apteki. Przynajmniej wiemy, co to jest. Słyszałaś, co mówią o szczepionkach? — zakończyła konspiracyjnym szeptem.

Wuj tylko przewrócił oczami. Wstał od stołu, położył na chwilę rękę na głowie Dagmary, wyszedł, nie oglądając się za siebie.

— Nie macie żadnej znachorki w okolicy? — zapytałam w końcu.

— E, nie te czasy. Nawet na Matki Boskiej Zielnej coraz rzadziej święci się zioła. A przesądy… Mnie straszono czarną wołgą, a dzieciaki… Teraz najgorsze jest zabranie im komórki. Mało kto pamięta przesądy.

Dobrze więc, że przyjechałam przygotowana, choć nie mogłam się opędzić od wrażenia, że przekłamuję rzeczywistość. Ale w końcu – od czego jest sztuka?

Szukałam roślin na polach, między zielonkawym żytem, i na drogach, środkiem których rosła trawa i babkowe liście. Wyglądałam czerwonych maków, chabrów, stokrotek i mleczy. Robiłam zdjęcia, wykopane ziela delikatnie pakowałam do bawełnianej torby – dość, że ja zabiłam, nie chciałam ich jeszcze uszkodzić. Wychodziłam wcześnie, wracałam późno; Dagmara towarzyszyła mi każdego dnia. Myślałam, że będzie problemem, że poszarpane ruchy i kaczy chód nie pozwalają na swobodne poruszanie się, ale nie.

W lesie ścięto, w domu zgięto,

W stajni stało, ogon dało,

Na ręce wzięto – płakało.

Radziła sobie w lesie lepiej niż ja. Kolczaste krzewy usuwały się jej z drogi, by czepiać się mnie z nieustępliwą biernością. Znikała między drzewami, słyszałam śmiech, a kiedy wracała, w ręku trzepotały zerwane rośliny.

Garstka piór, z którymi nigdzie nie poleci. Zapomniana wersja mitu o Ikarze.

Nasłuchiwała leśnych szumów, zatrzymywała się za każdym razem, kiedy mijałyśmy potok. Woda płynęła wartko, porywała łódki z liści i kory, ale Daga niestrudzenie składała nowe; podróże i odkrycia puszczane na rzekę zamiast wianka.

Dziecko, które nigdy nie dorośnie. Panna Piotruś, uparcie zjadająca liście niewielkiej paprotki. Pytałam o to ciotki, ale machnęła tylko ręką.

— Nie zatruje się słodyczką, od zawsze ją zjada. Nie można jej tego oduczyć.

Spróbowałam tych liści, były suche i odrobinę cierpkie, właściwie bez smaku.

Dopiero później dowiedziałam się, że słodyczy szukać trzeba w korzeniach.

W lesie bywało, liście miewało,

A teraz nosi duszę i ciało?

Co ranek ściągałam z palca pierścionek zaręczynowy.

— Boję się, że go zgubię — tłumaczyłam ciotce przy śniadaniu, chociaż o nic nie pytała.

Z Danielem rozmawiałam codziennie przed snem, trochę jak paciorek, wymienialiśmy się godzinami, jakby dopiero teraz stało się jasne, że bez tego dzień się nie kończy. Myślałam, że może ta perła wyrównała jakieś nierówności w nas i naprawdę za nim tęskniłam.

Tęsknota zanikała w lesie. Tam byłam ja, natura i Dagmara; trzy rodzaje kobiecości.

Razem tworzyłyśmy to herbarium żywe, pełne martwych roślin; nazwa naukowa, nazwa ludowa, nazwa polska; trzy tożsamości ziela. Suszyłam je ściśnięte między grubymi deskami, każdą w ochronnej kopercie gazet; trzy wcielenia celulozy.

Regularnie wymieniałam papier, planowałam kompozycję i opisy. Po pierwszym tygodniu miałam całkiem pokaźną kolekcję.

— Mogłabym nazwać to zielnikiem Twardowskiego — opowiadałam ciotce przy śniadaniu — i byłaby zagadka: Twardowski ksiądz-poeta, czy Twardowski paktujący z diabłem.

Nie wszystkie rośliny przyniesione ze spacerów z Dagą suszyłam. W metalowym wiadrze, do połowy wypełnionym wodą, trzymałam zioła potrzebne w noc świętojańską: dziurawiec, bylica, piołun, czarny bez, gałązki leszczyny, marzanka wonna, czarnuszka, lubczyk, arcydzięgiel i hyzop. Dagmara narwane ziela znosiła do swojego pokoju, ale ilekroć chciałam iść za nią, uśmiech spełzał z jej twarzy, a ruchy nabierały gwałtowności i wkrótce przestałam się narzucać. Pamiętam, że próbowałam niektóre z nich odnaleźć w zielnikach, ale żadnego nie mogłam rozpoznać.

Siedzi panna w ciemnicy,

Syje bez igły, bez nici?

W sobotę od samego rana siedziałam z Dagą za domem. Ona bawiła się słońcem w wodzie piaskownicy, ja plotłam wianek. Starannie dobierałam rośliny: żółte kwiaty dziurawca, białe obłoki czarnego bzu, oszronione liście piołunu, błękitna czarnuszka – przeźroczystą żyłką przywiązywałam je do cienkich gałązek leszczyny.

Zapomniałam się w robocie, otrzeźwiła mnie przedłużająca się cisza. Poderwałam głowę, Daga polazła w szkodę, przemknęło mi przez myśl, ale nie.

Siedziała przy muszli, całkiem nieruchomo, szeroki uśmiech zniknął, wpatrywała się w moje dłonie jak zaczarowana. Powoli podniosłam wianek, ostrożnie opuściłam go na włosy.

Czar rozprysnął się na wszystkie strony; Daga wybuchnęła śmiechem i pohukiwaniem, klaskała o dłonie i ramiona; w końcu poderwała się na nogi i niezdarnie, zataczając się, pobiegła do domu.

Po chwili wróciła, za sobą ciągnąc matkę, przed sobą niosąc kwiaty. Wskazała wianek, ciotka pogłaskała ją po głowie.

— Bardzo ładny — powiedziała. — Naprawdę — dodała, patrząc na mnie. — Będziesz go puszczać na wodę? Szkoda by było.

— Najwyżej zrobię nowy.

— A mogłabyś upleść jakiś dla Dagmary?

Dziewczynka jakby rozumiała, o czym jest mowa. Wpatrywała się to we mnie, to w matkę, stojąc bez ruchu.

— Jasne.

Zaczęłam przebierać rośliny, które pozostały w wiadrze i te, co przyniosła Daga; z niecierpliwością obserwowała moje ruchy. Kiedy wianek był gotowy, założyłam go na jej głowę i pomyślałam, że byłaby ładna, gdyby nie ten uśmiech. Zachwycona dziewczynka pobiegła do domu, usłyszałam jedno trzaśnięcie drzwiami, potem drugie; po chwili z oddali doleciało ciche:

— Ty podciepie pieroński!

Nie mogłam powstrzymać się od uśmiechu.

Pełna becka wina,

A na niej obręców nima

Poszłam wzdłuż potoku, między drzewami i polami, woda szemrała ciekawie, zajmowała stare, powojenne rowy, nabierała impetu, by nagle rozlać się na niewielkiej polanie, gdzie utworzył się mały staw. Ciemna glina na brzegu, ciemna glina w środku, woda wydawała się nie mieć dna i końca, patrzyło się przez oko oceanu w kosmiczną pustkę. Tuż za polanką teren gwałtownie opadał, nie mówiło się już o potoku, ale o rzeczce, nurt z nawiązką odzyskiwał prędkość i głębokość.

Ziemia za wodą była pełna paproci, u nas kraniec lasu podkreślały pniaki ułożone w krąg. Nasze Bahamy.

Ognisko już płonęło, w stawie chłodziło się piwo i wódka, Darek powitał mnie ciepło.

— Ej, pamiętacie Darię? Od Bojków?

— Cześć — powiedziałam, rozglądając się w poszukiwaniu znajomych twarzy i kwiatów. Kwiatów nie było, a wszystkie znajome twarze wydawały się tak samo obce.

— Piękny wianek, sama go robiłaś? — spytała jedna z dziewczyn.

Poczułam się głupio, ja jedna z tym wiechciem na głowie.

— Wyście swoje już potraciły — zachichotał ktoś.

— Takiego też bym nie oddała — odpowiedziała inna.

Spłoniłam się, ale wydawały się mówić szczerze.

— Zawsze miałaś rękę do takich rzeczy.

Usiadłam na pniu, wyciągnęłam dłonie w stronę ognia, otworzyłam piwo, jak kiedyś otwierałam butelkę z oranżadą.

Nie zmieniliśmy się wcale. Woda płynęła powoli, prawie bez szmeru, czasem tylko rozlegał się plusk z tamtej strony.

Z drugiej strony. Jedna połowa polany dla nas, druga dla ciemności; najłatwiej wyznaczać granice na wodzie. Nie zostawia się śladów, nie można przejść suchą stopą, woda obmywa i porywa. Oczyszcza.

Gówno prawda, prawda gówno,

Dają wszystkim jej po równo?

— Podobno zbierasz zioła — zaśmiał się ktoś, podając mi jointa.

Długi wdech, długi wydech.

— Grzyby też — mruknęłam. Mrugnęłam.

Szumiał las, miejsce stawało się znajome, a ciemność miękka i ciepła.

— Kwiaty paproci też?

— Mogłabym — odparłam zaczepnie. — To nic innego jak języcznik, czyli nasięźrzał, paproć podobna do kalii i anturium, listek otulający zielony kłos, roślina pospolita, ale gatunek narażony na wyginięcie. Trzeba w lesie, przed północą, rozebrać się do naga, rozpuścić włosy, obrócić się tyłem, by diabeł nie porwał i wypowiedzieć zaklęcie. Nasięźrzale, nasięźrzale, rwę cię śmiale, pięcią palcy, szóstą dłonią, Niech się chłopcy za mną gonią! Po stodole, po oborze, Dopomagaj, Panie Boże – wyrecytowałam śpiewnie i dumnie.

— Ale ty wiesz, że my tutaj też mamy dwudziesty pierwszy wiek?

Diabeł uciekł, nim się odwróciłam, słyszałam tylko jego śmiech.

— To która rozbiera się pierwsza?

— Daria się jeszcze nie puściła!

— I nie planuję. — Podniosłam butelkę do toastu. — Na pohybel niecnocie!

Śmiech.

Wiejskie dziewczyny patrzyły na mnie krzywo, pewnie nie w smak im była ta gadka mieszczucha; albo to, że same wianków nie miały, dawno potraciły, zatraciły w czarciej rzeczce.

Szumiał alkohol, lały się liście, trzaskała woda.

Nie rzuciłam wianka w topiel, jak koronę niosłam kwiaty na głowie. Skakałam przez płomienie, inny rodzaj oczyszczenia, chrzest i śmierć na stosie; tańczyliśmy wokół ogniska. Ktoś przyniósł stare czasopisma, zielona aureola pełgała na szczycie płomyków, ognie świętego Elmo godne.

Darek dokładał do ogniska grube gałęzie, płomienie strzelały wysoko, ludzie znikali niepostrzeżenie.

W końcu zostaliśmy sami.

— Pamiętam, jak kąpaliśmy się w tym stawie. Nogi po kostki zapadały się w mule i trzeba było chodzić jak bociany.

— Ty z tym wiankiem to tak na serio?

Roześmiałam się cicho. Wstałam, podeszłam do stawu; woda, ja, ogień, Darek. Zapytałam przez ramię:

— Ej, są jeszcze jakieś piwa, chcesz?

— A daj.

Pochyliłam się, wyciągnęłam rękę; woda, ja, Darek, ogień; straciłam równowagę i wpadłam do stawu. Szamotałam się, niepewna gdzie jest ziemia, gdzie powietrze, ja, woda, Darek; poczułam silne dłonie; ja, Darek, powietrze.

Wyciągnął mnie na brzeg, objął mocno.

— Nic ci nie jest?

Pokręciłam głową, wstrząsana kaszlem i szlochem.

— Masz, napij się. — Wcisnął mi w rękę piersiówkę, upiłam łyk, potem drugi i trzeci. Paliło w gardle, rozgrzewało od środka.

Darek posadził mnie przy ognisku, dorzucił gałęzi w płomienie.

— Nie możesz tak siedzieć, zaziębisz się.

Ubrania suszyły się powoli, my przy ogniu, ogień w nas, szepty Darka coraz bliżej mojego ucha.

— Wiesz, że byłem w tobie bardzo zakochany?

Usta na ustach, dłoń na piersi.

— Zawsze o tym marzyłem.

Powietrze, Darek, ja i ziemia.

Cóż to za głos o ranku,

Na ziemi i po wianku?

Do domu wróciłam tuż przed wschodem słońca. Brudna, mokra i bardzo nietrzeźwa.

Co to za krew po drodze,

Na trzewiczku i nodze?

Obudziły mnie mdłości lub wyrzuty sumienia. Pustka ciążyła mi na włosach. Słońce stało wysoko, ale biel pokoju nie oślepiała jak wcześniej; przez ten tydzień naniosłam ziemi i liści, kurzu, pyłków i nasion.

Sięgnęłam po pierścionek zaręczynowy, potarłam palcem delikatne, matowe plamki światła na perle; wyglądała, jakby nic się nie stało.

Zgubiłam wianek, zawiodłam mojego chłopca; mogłam tylko mieć nadzieję, że Darek zachowa to dla siebie.

Jak mogłam się tak zapomnieć?

Leżałam, kwadrans lub godzinę, kiedy usłyszałam skrzypnięcie drzwi, a do pokoju wpadła Dagmara. Pęczniała z dumy, głowę trzymała wysoko, jeszcze wyżej wianek, wciąż świeży i zielony, w zaciśniętych dłoniach rośliny o długich łodygach i małych kwiatach. Wskoczyła na kanapę, wtuliła twarz w moją szyję, liście zaczepiły się o moje włosy. Odepchnęłam ją od siebie, kiedy w żołądku poczułam nową falę mdłości, a na skórze gęstą, zimną ślinę.

Wytarłam się, z trudem kryjąc obrzydzenie. Mała zamachała rękoma, próbując wcisnąć mi w ręce wiechcie, zaświergotała i zabulgotała, wskazując wianek.

Żołądek podszedł mi do gardła, poderwałam się z posłania, pobiegłam do łazienki.

Zwymiotowałam, ale nie poczułam się lepiej. Napełniłam wannę wodą, ciepłą i czystą, zupełnie inną niż ta na Bahamach; długo leżałam, czekając na koniec świata, starając się odmoczyć skórę, bród i wspomnienie.

Do kuchni zeszłam trochę przed kolacją. Ciotka była sama, jeśli tylko kobieta w ciąży może być sama. Do kubka nalała mi rosołu, usiadła obok.

— Daga była zachwycona, wczoraj poleciała pochwalić się swoim wiankiem sąsiadom, zasnęła w nim nawet.

— To dobrze.

Cisza.

— Jednak puściłaś swój na wodę?

— Sam uciekł. Wpadłam do bajorka, jak prawie się utopiłam, to nie myślałam już o wianku.

Siorbanie.

— Teraz to już o welonie powinnaś myśleć.

Szloch.

Opowiedziałam ciotce o wszystkim. Przez chwilę siedziała, głaszcząc wydatny brzuch.

— Wiesz — powiedziała cicho — wszystko się dzieje po coś. I nawet jeżeli stało się coś złego, to nie trzeba wszystkiego przekreślać. Nie jest za późno, prawda? Jeżeli naprawdę zależy ci na Danielu…

Pokiwałam głową w milczeniu. Nie jest za późno. Na co?

Łoskot silnika, chrzęst żwiru za oknem.

— O, już wrócili. — Ciotka podniosła się z krzesła.

Czmychnęłam na górę.

Postanowiłam nic Danielowi nie mówić. Wysłałam mu tylko wiadomość, że umieram na kaca i zapadłam w sen, czarny i tłusty jak żyzna gleba.

Dla kogo dłuższa wieczność, a dla kogo krótsza?

Poniedziałek zawrócił mi w głowie. Zapach kawy kusił i nęcił, bolał mnie brzuch: mdłości lub głód. Chwiejnie idąc, trzymając się ścian, walczyłam z czarnymi plamami, pulsującymi w polu widzenia. W końcu pokonałam schody; ciotka postawiła na stole talerz parującej jajecznicy.

— Nie czuję się dobrze — powiedziała, wskazując dłonią brzuch. — Pójdę się położyć.

Dagmara czekała przy drzwiach, podwiędły wianek na głowie, gotowa do drogi.

— Pobawimy się na ogródku, co? Lepiej nie zostawiać teraz mamy samej. — Uśmiechnęłam się do niej.

Dziewczynka zamarła w bezruchu, patrzyłam, jak szeroki uśmiech spełza z jej twarzy, wpełza do gardła, panoszy się po strunach głosowych i wraca jako krzyk. Mała podbiegła do mnie i zaczęła okładać pięściami; uderzenia, choć chaotyczne i niezdarne, były dotkliwe.

— Dobra, już dobra, idziemy do lasu!

Śmiech.

Głowę mu ścięto, serce wyjęto,

Pić mu dano, mówić kazano.

Dagmara ścigała zioła i kwiaty z zawziętością teriera, przynosiła je garściami, niecierpliwa, bym uplotła dla nas wianki. Efekt musiał ją zadowolić, bo sapała z przejęcia. Z resztek zrobiłam bukiet.

— Dasz go mamie, co? — zapytałam, ale dziewczynka nie wydawała się zainteresowana. Dłońmi badała pień drzewa, oczarowana jego chropowatością.

Westchnęłam cicho. Najchętniej wracałabym już do siebie, do miasta, do mojego pokoju. Droga dłużyła się okrutnie, Dagmara uparcie zmierzała w stronę jakiegoś przysiółka, zatrzymując wszystkich – znajomych i obcych – spotkanych na drodze, z zachwytem pokazując im wianek. Na początku spodziewałam się, że będą ją odganiać, jak uprzykrzoną muchę, ale nie. Z kwiatami na głowie wchodziła między ludzi jak między drzewa, witano ją uśmiechem, chwalono wianek.

Tylko mnie jakoś omijano wzrokiem. Z początku nie przywiązywałam do tego wagi, ale z każdym kolejnym spotkaniem coraz mocniej mnie to uwierało. Zagadani, odpowiadali wymijająco, patrzyli z ukosa, jakby wszyscy już wiedzieli, że ja wianka nie powinnam nosić.

Kiełkował we mnie wstyd i strach. Nie spotkałam ani Darka, ani żadnej z twarzy naświetlonych przy ognisku; to dobrze.

Może po prostu wyglądałam dziwacznie – siostra od leśnego wianka, boża idiotka, nowa marionetka na szlaku.

Co to za panny,

Co na drzewie siedzą,

Skoro zejdą z drzewa,

To ich ludzie zjedzą?

Zbliżałyśmy się już do domu, kiedy Daga nagle odbiegła w bok, na ścieżynę wysypaną drobnymi kamieniami, na końcu której rosły słoneczniki i stał niewielki dom. Kiedy podeszłam bliżej, między słonecznikami a domkiem zobaczyłam starą kobietę wygrzewającą się na słońcu i Dagmarę, jak bączek kręcącą się w kółko.

— Dzień dobry, przepraszam, już ją stąd zabieram.

— Nie ma pośpiechu, gości trzeba ugościć — odpowiedziała; zmarszczki ułożone w ciepłym uśmiechu. Weszła do domku, wróciła, niosąc tacę z ciastem rabarbarowym i szklankami z lemoniadą. Ledwo postawiła to na niewysokim pieńku, Daga już porwała swoją porcję.

— Ho ho, jakie żywe dziecko. I jaki piękny ma wianek. Pokażesz mi ten bukiet?

Podałam jej kwiaty.

— No no, widać tu prawdziwy talent.

— Proszę nie przesadzać…

— Naprawdę! Zgrabnie związane, a jaki dobór ziółek!

Spojrzałam na nią pytająco.

— Nie wiesz? Niemożliwe, na pewno udajesz! Choćby ta rutka tutaj, o. Ziele Świętej Panienki, odpędza koty, spędza płody i odwraca czary — zamilkła, na chwilę. — A wiesz, kto sieje rutę. Stare panny, ha! Pamiętam, jak…

Słońce grzało, starka opowiadała o tym wszystkim, co się robiło, a czego nikt nie spisywał, ciasto było słodkie i cierpkie, siedziałyśmy zasłuchane.

— No, późno już. Zmykajcie do domu, ale zajdźcie tu jeszcze kiedy. I bukiet przynieście!

Zachodźże słoneczko, skoro masz zachodzić,

bo mnie nóżki bolą po tym polu chodzić.

Ciotka czekała na nas z kolacją, na twarzy miała ulgę i wdzięczność.

— Już jest trochę lepiej, ale… — urwała, pokręciła głową. Przytuliła mnie, przytuliła Dagmarę i podreptała do sypialni.

Zostałyśmy znowu same. Mała chwyciła mnie obślinioną dłonią, z trudem przełknęłam obrzydzenie i dumę; pozwoliłam się jej prowadzić.

Przeszłyśmy przez korytarz, do nowszej, niedawno dobudowanej części; wiejskie domy tak mają, rozrastają się jak dzikie ule. Druga łazienka, drugi pokój pierwszego dziecka. Dagmara ostrożnie uchyliła drzwi i po raz pierwszy zaprosiła mnie do środka.

Z dumą pokazywała mi swoje zbiory.

Poskręcane suche liście, gałązki, nasiona, małe roślinki w doniczkach, za oknem pelargonie. Na półkach i szafach, zamiast książek i zabawek leżały brzozowe wianki, stare palemki adwentowe i suche kwiaty. Mała podeszła do wiatraczka stojącego w kącie, czubek języka wyglądał jak trzecia warga, wyprostowanym palcem uderzyła kilka razy w obudowę; w końcu udało się jej go włączyć.

Pokój zaszeleścił, sucho, ktoś się skradał między roślinami. Dagmara uśmiechnęła się szeroko, z wysiłkiem, jakby ktoś ciągnął ją za kąciki ust. A potem zaczęła się zanosić śmiechem.

Wróciłam do swojego pokoju, ale nie do siebie – czułam się brudna, jakbym zobaczyła coś, czego oglądać nie powinnam. Nie wiem kiedy, ale na ramionach i brzuchu wykwitły siniaki, niewielkie, ciemne; wyglądały jak śliwki węgierki.

Zasnęłam, musiałam zasnąć – to dlatego bez namysłu odebrałam telefon.

— Halo?… — wymruczałam w półśnie.

— Hej, kochanie — odpowiedział Daniel. — Może cię odwiedzę w weekend?

— Mhmm… — potwierdzenie opadło jak kotwica, pociągnęło mnie za sobą w morskie głębiny.

— Świetnie. Tęskno mi.

— …

— Kochanie?

— …

— Śpij dobrze.

Z jakiego drzewa liść nigdy nie opada?

Następne dni wyglądały podobnie – po śniadaniu ciotka kładła się odpocząć, a my szłyśmy do lasu; plotłam wianki i bukiety z kwiatów zebranych przez Dagę, potem przechodziłyśmy umajone przez wieś wymieniając spojrzenia na uśmiechy, popołudniem siadałyśmy u starki, między domkiem a słonecznikiem. Opowiadała z chęcią jak to bywało, a ja starałam się wszystko zapamiętać.

Kiedy słoneczniki zakryły słońce, wracałyśmy do domu, zamykałam się w jasnym pokoju i rysowałam z zapamiętaniem.

Wieczorami rozmawiałam z Danielem, ale w tych rozmowach pojawiły się nowe, podskórne tony, subtelne dysonanse. Wciąż nie wiedziałam, co zrobić.

Zresztą – ciągle czekałam.

Okres zawsze miałam regularny, jak w zegarku, a tu – opóźnienie wynosiło trzy dni, mogło ulec zmianie. Dokuczały mi poranne mdłości, zawroty głowy i zmęczenie.

Ale też nie musiało to nic znaczyć, równie dobrze mogły to być wyrzuty sumienia.

Kiedy spacerowałam z Dagmarą, czułam się trochę jak lalkarz, trochę jak lalka, naśladowałam jej połamane ruchy i przynosiło mi to ulgę. Jak łatwo można poddać się kontroli, dawno rozpisanym rolom społecznym, gdzie nie ma miejsca na chaotyczne podrygi.

Żołnierzu, żołnierzu, Twoja to przyczyna?

Przez Ciebie zhańbiona została dziewczyna?

Ja jej nie zhańbiłem, zhańbiła się sama.

Przez te ciemne nocki, po których chadzała.

W piątek, jak każdego dnia, uplotłam wianki i przygotowałam bukiet dla starki. Lato było piękne, Daga posłuszna i gdyby nie wyrzuty sumienia, poranne mdłości i całodobowy strach, to mogłoby trwać wiecznie. Umajone, wyszłyśmy na drogę, zagubione duchy wiosny; cicho, pusto i sucho, powolnym krokiem zmierzałyśmy przed siebie.

Uścisk na ramieniu pojawił się znikąd; krzyknęłam, odwróciłam się, uderzyłam bukietem, przez liście dojrzałam zaskoczoną twarz Darka.

— A-ła — powiedział z lekkim wyrzutem i szerokim uśmiechem.

— Oj, przepraszam. Cześć.

— No cześć. Gdzie się skrywałaś przez cały tydzień? — Wyciągnął rękę, jakby chciał mnie przytulić lub dotknąć. — Nigdzie nie mogłem cię znaleźć.

Wzruszyłam ramionami.

— Ciotce jest coś słabo, to cały dzień z Dagmarą siedzę.

— Mhm. Ale, słuchaj, jutro jedziemy na festyn, całkiem niedaleko. Będą konkursy, będzie piwko, potem koncert i potańcówka.

— Bardzo chętnie, ale…

— Ale?

— Jutro odwiedza mnie… chłopak — zakaszlałam, zarumieniłam się po płatki maków.

Darek zmarszczył brew, odpowiedział, jakby nie dosłyszał.

— Jak jesteś zajęta, to szkoda. Ale jak tylko będziesz wolna, to cię dorwę — mrugnął, pomachał na do widzenia i odszedł.

Widziałam, jak stawia długie kroki, plecy trochę zgarbione, dłonie w kieszeniach. Przypomniałam sobie siłę jego ramion, twarde mięśnie pod twardą skórą, ogień spełznął z policzków na wargi, odwróciłam wzrok.

— Dagmara?

Sapnięcie z lewej. Stała z otwartymi ustami, cienka strużka śliny spływała jej na bluzkę. Wytarłam to, jak mogłam, choć bez nadmiernej staranności.

Nie spotkałyśmy nikogo więcej po drodze i wcześnie dotarłyśmy do domku starki. Słoneczniki pachniały pieczonymi jabłkami, na nas czekała szarlotka i cydr.

— Bezalkoholowy. — Starka zaśmiała się, widząc moją minę.

Dagmara głośno siorbała, słońce grzało bezchmurne niebo i czułam, jak uchodzi ze mnie napięcie, a puste miejsce wypełnia ciasto i chłodny sok.

— No, pokaż, co dziś przyniosłaś.

Podałam starce bukiet, usiadłam wygodnie w trawie.

— Ohoho! Widzisz, córuchna, tutaj te listki? Urwij, rozetrzyj w palcach i powąchaj.

Pachniały cierpko i ostro, trochę podobnie do pieprzu, trochę do cytryny. Opowieść płynęła, ale nie mogłam się skupić. Czułam źdźbła trawy na gołych nogach, jakby szukały cienia pod skórą.

— …i wtedy zazdrosna o tak wiele dzieci ziemia ucapiła mateczkę za nogi. Choć próbowała, nie mogła się wyrwać, nogi wrosły w ziemię, pokryły się korą; zwieszone ramiona i długie włosy opadały ku ziemi, szeleściły z rozpaczy. Tak powstała wierzba…

Nie było wiatru, powietrze leżało na ziemi jak ciężki koc. Zapadałam się w ziemię, rozsychałam na pył, na proch, na cztery strony świata.

— … z pomocą przychodzi drzewo. Jak pójdziesz do jabłonki, to skrobiąc korę, mówisz zaklęcie: noś za mnie, a ja zakwitnę za ciebie. Są też inne sposoby na krwawienie…

Chciało mi się pić. Cydr miał dziwne, jakby ziołowe nuty. Lukrecja może? Trudno powiedzieć. Piłam szklankę za szklanką, gardło wyschło mi na wiór i myślałam, że to pragnienie nigdy się nie skończy.

— … i wyglądał jak brzozową skórą powleczony…

Starka zamilkła, może nawet w pół zdania. Podniosłam się z uścisku trawy, podziękowałam, złapałam Dagmarę za rękę. Dopiero kiedy minęłyśmy słoneczniki, poczułam jaka jest zimna i lepka. Puściłam ją, dłoń wytarłam o trawę; w domu myłam się długo i starannie.

Idzie Grześ, przez wieś,

Worek piasku niesie.

Sobotni poranek zasnuły chmury. Dagmara zniknęła w piaskownicy za domem, widać stęskniła się za wodą, dziś szarą i giętką jak ołów. Wszystko wydawało się ciężkie i przytłaczające, chmury szorowały brzuchami po ziemi, czekałam tylko, aż zahaczą o drzewa i rozprują się; wielkie worki pełne piasku i kamyków. Nie mogłam znaleźć sobie miejsca, krążyłam między kuchnią a podwórkiem.

Wszyscy byli nerwowi.

— Oby tylko gradu nie było — mówił wuj, wpatrując się w niebo.

W końcu znużona ciotka zagoniła mnie do gotowania. Trzaskałam garnkami, nawet nie zauważyłam, kiedy wuj wyruszył po Daniela.

A przecież mówiłam mu, że też chciałabym jechać.

Usłyszałam śmiech Dagmary, rzut grochem o ściany; za oknem w końcu urwała się chmura.

— Daria!

— Już po nią idę!

Wybiegłam w deszcz; Daga wirowała jak zaczarowany bąk próbując pożreć grad. Chwyciłam ją za ramię, wyszarpnęła się, odbiegła między drzewa; siłą zaciągnęłam ją do domu. Wyrywała się jeszcze w drzwiach, wywijała pięściami, fukała i pluła, próbując mnie ugryźć. Wyglądałyśmy jak dwie wściekłe topielice.

W końcu udało mi się wepchnąć ją do sieni.

— Ty podciepie pieroński — syknęłam. — Natychmiast idź się umyć i przebrać.

Obrażona, Dagmara zniknęła na schodach.

Wróciłam do dymiących garów, mokra i zła. Zbierało mi się na płacz, kiedy usłyszałam głos Daniela:

— Dzień dobry?

Przełknęłam łzy i poszłam go przywitać.

Nie na tom cie brał.

Żebym z tobą spał,

Jeno żebym wtykał i wymykał,

Kiedy będę chciał.

Do obiadu zasiedliśmy w ponurych nastrojach.

— Czekamy jeszcze na kogoś? — zapytał Daniel, wskazując pusty talerz.

— Nie — odpowiedziałam. — Dagmara się obraziła i najwyraźniej nie zamierza zejść. Przepraszam, że tak w kuchni, ale…

Poszarpane wątki rozmowy co chwilę wymykały się nam z rąk. Po obiedzie poszliśmy do mojego pokoju, Daniel przytulił mnie mocno, pocałował czule. Siedzieliśmy na kanapie, rozmawialiśmy o wsi, o mieście, o niczym.

— Najchętniej rzuciłabym to wszystko i wróciła już do domu — mruczałam w jego szyję.

— To wracaj.

— Ale głupio tak zostawić teraz ciotkę. Ciąża byłaby zagrożona i bez Dagmary.

— No to zostań. Nie masz z nią chyba wiele roboty?

— Niby nie… — zamilkłam; Daniel nie był zbyt pomocny.

— Może dziś jest gorszy dzień? Pogoda taka nijaka… — zamilkł i on.

Szare światło dnia podchodziło jak mgła do okien, drobne krople śnieżyły za szybą. Siedzieliśmy w milczeniu, gęstym i zawiesistym, przypominającym ropę zbierającą się dookoła drzazgi.

Codzienność spajała nas bardziej, niż mogłam przypuszczać.

— Daria? — Usłyszałam głos ciotki. — Chodźcie na kawę.

Zeszliśmy do dużego pokoju, jednego z tych, gdzie grzeje się rzadko, przed wizytą gości i gdzie chłód pozostaje w zakamarkach, na dnie filiżanek, pomiędzy płatkami sztucznych kwiatów i w cukiernicy.

— Wreszcie możemy cię porządnie ugościć. — Uśmiechnęła się ciepło ciotka. — A to jest Dagmara.

— Cześć, jestem Daniel. Narzeczony Darii.

Dagmara patrzyła na niego, oczy coraz większe, ruchy rąk coraz bardziej chaotyczne, księżycowy uśmiech osiągnął pełnię i rozbił się w drobny mak.

Dziewczynka zaczęła krzyczeć, krzyczeć histerycznie, plując i dławiąc się własną śliną, posiniała na twarzy, rzuciła się na ziemię.

W pierwszej chwili myślałam, że to atak padaczki, ale nie.

Uspokoiła się trochę, kiedy Daniel zniknął za drzwiami. Patrzył na mnie z pobladłą twarzą, zaskoczony i wystraszony.

Dagmara najwyraźniej nie mogła się pogodzić z jego obecnością; kiedy chciałam za nim opuścić pokój, chwyciła mnie za nogę, zasmarkaną i zaślinioną twarz wtuliła w moją bluzkę. Patrzyłam na Daniela, Daniel na mnie, słyszeliśmy tylko Dagmarę.

— Nie sądziłem, że można kogoś tak serdecznie znienawidzić bez żadnego powodu — powiedział mi później, choć pewnie wiedział, że jakiś powód musiał być. — Spotkajmy się gdzieś w pół drogi w przyszły weekend, co?

Wkrótce wuj odwiózł go na stację. Deszcz i dziewczynka powoli się uspokajały, a ja brodziłam w mlecznej ciszy.

Siedemdziesiąt lat,

Jak śnieg na te gore spad,

Nigdy nie ubywa,

Tyło zawse przybywa.

Gradziny nie wyrządziły większych szkód – nie na naszym polu. W innych częściach wsi zboże leżało, wklepane w ziemię; ziarno wytrzęsione z kłosów rozsypało się między słomą nieprzydatne dłużej człowiekowi.

Na ziemi leżały też słoneczniki, rosnące przed domem starki. Ona sama krzątała się po obejściu.

— Córcia do mnie wraca, przygotować się muszę — powiedziała, kiedy przyszłam zapytać, czy nie trzeba jej pomóc po burzy. — No, nie smuć się. Wszystko będzie dobrze.

W niedzielne południe wszyscy byli na mszy, równo o dwunastej, jak w starym westernie. Poszłam z wujostwem, kościół pękał w szwach, wierni wylewali się na ulicę, a ja pilnowałam, by Dagmara nie wywołała skandalu.

Darek znalazł mnie przy klombach, rozmawialiśmy cicho o pogodzie.

— W mieście, to co najwyżej strach, że wgniecie się karoseria. Nie to, co tu.

Trochę bałam się, że będą winić mnie lub Dagmarę za ten grad, ale Darek mnie tylko wyśmiał.

— Weź przestań. Nie gonimy tu z widłami czarownic. Naprawdę, dawno na wsi nie byłaś.

Wzruszyłam ramionami.

— Pokażę ci, jak jest.

Wieczorem zajrzałam do starki, ale dom stał ciemny i cichy. Pomyślałam, że córka zabrała ją do siebie.

Co robi pelikan w moim kościele?

Dnie spędzałam z Dagmarą, strącając rosę, zbierając zioła i plotąc wianki, popołudnia z Darkiem, zbierając śmieci i plotąc bzdury, choć za każdym razem, kiedy widziałam go na horyzoncie, ściskało mnie w dołku.

Nie rozmawialiśmy o nocy świętojańskiej. Uwierzyłabym, że to się nigdy nie wydarzyło, ale okres spóźniał się coraz bardziej.

Wieczorami piliśmy wino na przystanku, ja, on i jego znajomi, ja i oni; między nami na zawsze staw i potok.

Ile na niebie gwiazdeczek

Tyle na ziemi dziureczek?

Piątkowej nocy zbudził mnie głos kukułki. Powietrze w pokoju stało nieruchome, zastygłe w spiekocie lata, lepkie od mocnego wina. Zerknęłam na zegarek, 3:33; wpół do szatana, czas demonów i kuszenia.

Nie chciałam spać, choć powinnam, miałam w końcu spędzić romantyczny weekend z Danielem w Toszku, nad wsią, pod miastem. Ptak wołał, księżyc świecił jasno, wyszłam z domu i poszłam przed siebie. Świeże powietrze wymiotło ze mnie resztki alkoholu. Kiedy znalazłam się na drodze pod Czarcią Górką, odwróciłam się. Pola i łąki srebrzyły się, część plonów zebrana, część stracona; snopki, stogi, pełen przegląd wiejskiej martwej natury. Pode mną ziemia, za mną biała skała, odbicie odbicia światła – niewiele myśląc zaczęłam się wspinać.

Na szczycie powitał mnie wschód słońca i niskie drzewo, prawie krzak. Trochę przypominał jabłoń, dojrzałam nawet zalążki owoców. Nie było ich wiele.

Obeszłam krzew trzy razy, podrapałam go jak dobrego psa za uchem i wypowiedziałam zaklęcie.

Który święty ma dwie dusze,

dwie głowy, czworo oczu, rąk i nóg?

Zbudziło mnie szarpnięcie. Dagmara stała nade mną, rozczarowana, oburzona, chichocząca ze złości. Zaspałam.

— Kurwa! — Poderwałam się, zakręciło mi się w głowie, na pościeli zobaczyłam krew, poczułam mdłości i ulgę. Opadłam z powrotem na łóżko.

Dziewczynka uciekła, po chwili wróciła wraz z matką.

— Oj.

Bolała mnie głowa, bolały mnie stopy i poszarpane paznokcie.

Bolał mnie brzuch.

Zadzwoniłam do Daniela, przepraszając za przypadek.

— Mam nadzieję, że to nic poważnego.

— Ja też.

— A jak tam twój dyplom?

— Powoli do przodu — odpowiedziałam, zanim odłożył słuchawkę.

Nic poważnego. To nie było nic poważnego, haha!

Weekend przeleżałam w łóżku, nie mając dość siły, by wyrzucić z pokoju Dagmarę. Dziewczynka znosiła rośliny, rozkładała je na pościeli – czułam się jak trup obrysowany kredą, jak Ofelia tonąca pod ciężarem pięknych szat.

Brat brata siece,

Biała krew ciece.

Dagmara w wianku na głowie wyglądała jak leśna boginka; zbierałyśmy jagody, coraz częściej znajdywałyśmy grzyby i alergeny. Coś zaczęło mnie uczulać, kichałam jak nakręcona i wiecznie miałam gęsią skórkę.

Przeglądałam moje zbiory – fotografie, zasuszone rośliny, rysunki – kopia za kopią z kopii, coraz bardziej odbiegające od pierwowzoru.

Deformacja, deformacja roślin, deformacja płodów rolnych, każde następne pokolenie coraz dalej, ale niekoniecznie coraz lepiej. Patrzyłam na rysunki – roślina stawała się czarną plamą na przestrzeni kilkudziesięciu kopii.

Ślepe zaułki ewolucji.

Wieczorami przychodziłam na przystanek.

— Co cię ugryzło? — spytał raz Darek, a ja zaśmiałam się, że wreszcie udało mi się wziąć do roboty i nie mam już czasu na popołudniowe spacery.

Uniósł brew.

— Chodziło mi o twoje ręce.

— Ach, to… Nie wiem. Alergia? Komary, meszki czy inne cholerstwa? — Skórę miałam suchą i napiętą, kremy nie przynosiły ulgi.

— Ech, przydałoby się to wszystko wreszcie wytępić — rzucił ktoś.

Wypiłam łyk wina.

— Tylko byśmy sobie zaszkodzili — powiedziałam. — Przecież już ze pszczoł…

— Nie drap się! — wpadano mi co chwilę w słowo.

Wszystkim potrzebnam, a nikt mnie nie żąda,

Ten, czyją jestem, już mnie nie ogląda,

Ten, co mię zdziałał, dla siebie nie życzy,

Ten, co mię kupił, sobie nie dziedziczy.

W sobotę pojechałam spotkać się z Danielem i było dokładnie tak, jak być powinno.

— Wracaj już do domu — prosił, bawiąc się pierścionkiem na moim palcu. — Już chyba masz wszystko, czego potrzebujesz?

— Martwię się — mówił, nawijając kosmyk moich włosów na palec.

— Kocham cię — szeptał, całując papierową skórę szyi.

Bałam się, że zaraz pęknę.

Jadą goście,

Po lipowym moście,

Do glinianego dworu.

Wróciłam wieczorem następnego dnia i kiedy Dagmara zapatrzyła się w kreskówkę, wymknęłam się na samotny spacer.

To było dobre uczucie – być wreszcie, przez chwilę, naprawdę samej.

Szłam przed siebie; nie myślałam o celu, myślałam, że nie myślę o celu, ale kiedy znalazłam się na drodze pod Czarcią Górką, nie miałam żadnego wytłumaczenia.

Wspinałam się powoli, ostrożnie; nocą trasa wydawała się łatwiejsza niż teraz. Cisy plątały mi włosy, jagody czerwone jak korale jarzębiny. Wysokie trawy szeleściły, przesłaniały nierówności terenu, miejsca, gdzie biała kość skały wyglądała spod cienkiego strupa ziemi.

Kiedy stanęłam na szczycie, słońce wisiało nisko nad horyzontem. Krzew rósł jak wcześniej, wydawał się niezmieniony. Poczułam ulgę, potem przyjrzałam się bliżej jego gałęziom.

Na czarciej jabłonce pojawiły się owoce. Jasne, miękkie, niewielkie – mieściły się w dłoni. Zerwałam jeden, po szypułce została kropla czerwonego soku. Był ciepły, matowy i rumiany.

Zielone jak łąka, a nie łąka.

Białe jak mąka, a nie mąka,

Cerwone jak lis, a nie lis,

Ma ogonek jak mys, a nie nys.

Nie potrafiłam rozerwać go palcami, wyciskałam tylko więcej soku, ale w końcu skórka ustąpiła. Miąższ, żółto-czerwony, przerośnięty czarnymi żyłkami. W środku twarda pustka. Pestka. Biała i kanciasta.

Przyjrzałam się jej uważnie.

Ząb. Ząbek.

Palce mi drżały, kiedy pociągnęłam za czarną żyłkę.

Włos.

Skóra, nie skórka. Tłuszcz i tkanka.

Noś za mnie!

Zrywałam i rozrywałam owoc za owocem, sok, lepki jak krew, plamił dłonie, krople sunęły w stronę łokci, czerwone pręgi zmierzające do serca. Owoce pełne włosów, poprzerastane żyłkami tłuszczu, zęby i paznokcie, kaleczące moje palce. Całkiem zaschło mi w ustach, choć w uszach huczał wodospad.

Jabłoń pachniała solą i surowym mięsem.

Nie pamiętam, jak wróciłam do domu. Siedziałam w pokoju, który niegdyś był biały. Nerwowo pocierałam obrączkę pierścionka zaręczynowego. W oczach miałam jabłoń, w żołądku kamień, na dłoniach krew. Bałam się, bałam się czarciej jabłonki na Czarciej Górce.

Myśl, że ktoś może to zobaczyć, nie dawała mi spokoju.

Co wyżej lasu,

Ozdoba całego światu?

Zaczęły się żniwa, skończyło się wino na przystanku.

— Roboty jest po łokcie — powiedział Darek, kiedy mijałam go przypadkiem. — Potem sobie odbijemy. — Mrugnął.

Wszyscy byli zajęci na polach, w obejściach i stodołach. Życie zamarło w pracy, przed dożynkami na pewno nikt nie będzie się wspinał na Czarcią Górkę, myślałam.

Dnie spędzałam w towarzystwie lasu, komarów i Dagmary, wieczorami zabijałam biel kości, zębów i papieru. Węgiel furkotał jak modlitewny młynek, ale nie było dla mnie zbawienia. W plątaninie kresek widziałam czarcią jabłonkę, moje ruchy były coraz gwałtowniejsze, czarny pył osiadał na meblach, a mnie gryzło sumienie.

Dagmara patrzyła na to z zachwytem. Węglem odrysowywała liście przez kartki na papier, technika frottage, od tarcia, pocierania i ocierania. Odbicia roślin na papierze, na meblach, na ścianach.

Jej rodzice nie byli zachwyceni. Raz usłyszałam szeptaną skargę:

— Trzeba będzie to wszystko odmalować…

To pewnie dlatego ciotka przy kolacji zaczęła wspominać o konieczności wyjazdu.

— Daria, powinnaś wracać do domu i iść do lekarza. — Łapała mnie za rękę. — I przestań to rozdrapywać!

— Ale ja nie czuję się źle. Poza tym, obiecałam, że wam pomogę; no i nie skończyłam jeszcze wszystkiego — powtarzałam w odpowiedzi, na myśli mając czarcią jabłonkę. Od niedzieli nie byłam tam ani razu, częściowo ze strachu, częściowo w nadziei, że to był tylko koszmarny sen. — Jutro jeszcze…

— Jutro wieczorem odwiozę cię do Katowic — przerwał mi wuj.

Stał w drzwiach do kuchni, szary od kurzu i zmęczenia. Patrzył na mnie, zupełnie jakby chciał przeprosić, że nie ma ręki do kobiet.

Lata ptaszek popod lasek.

Zakrzywiony ma dziubasek.

Leżąc w łóżku zastanawiałam się, co zrobić teraz, kiedy nie można już dłużej odwlekać decyzji. Pójdę tam jutro, kiedy wszyscy będą zajęci na polach, podleję to benzyną czy naftą i będzie po kłopocie, myślałam. Choć teraz nikt tam nie chodzi, a jeżeli ktoś zauważy dym albo poczuje swąd palonego mięsa? Może lepiej to ściąć, zadeptać, zalać środkiem chwastobójczym?

Zasnęłam, zanim podjęłam decyzję.

Obudziły mnie duszności i chichot. Wszystko zalewało chłodne, trupio-sine światło przedświtu. Podciep siedział w nogach mojego łóżka kołysząc się lekko, pięścią tłumiąc śmiech.

Dagmara. Dag-Mara, Mara, Mara, śmierć, odrodzenie, pożądanie. Nienawiść, zazdrość i złudzenia.

Nagle wszystko nabrało sensu.

Sen mara,

Bóg wiara?

Bóg mara,

Sen wara?

Wzięłam worek, sierp i Dagmarę; wyszłyśmy w chłodny ranek.

Kiedy wspięłyśmy się na szczyt Czarciej Górki, zauważyłam rankę na ramieniu. Nie bolała, raczej przynosiła ulgę, jakbym w końcu podrapała swędzące miejsce. Nie było krwi. W rozcięciu dojrzałam jasne ziarenko. Ściskałam brzegi ranki, a ziarenko powoli wysuwało się ponad skórę.

Pociągnęłam, najpierw delikatnie, potem mocniej, na gałęzi żyły zaczęły otwierać się delikatne pąki.

Nie chciałam ich uszkodzić; ostrożnie powiększyłam ranę. Od pierwszej gałęzi odchodziły kolejne, żyłki coraz cieńsze, pąki coraz groźniejsze, tak lekkie, że unosiły się nad moimi ramionami.

Sierp gładko wszedł w skórę, księżycem uwolniłam pędy z drugiej ręki.

Pąki pojawiały się w nieregularnych odstępach, było ich więcej i więcej, unosiły gałęzie swoją lekkością. Niektóre otwierały się w rannym słońcu, kwiaty miały pięć okrągłych płatków, białych na krawędziach, czerwonych w środku, pachnących słodyczką.

Kwitłam w rannym słońcu. Pięknie. Najpiękniej.

Daga i Mara zgodnie klaskały z radości.

Spojrzałam na dziewczynkę, zachwyconą rozkwieconymi, giętkimi gałęziami. Skóra Dagi prześwitywała, perforacje porów skóry wskazywały kierunek cięcia, jak linie na krawieckich wykresach.

To było takie proste, aż dziwne, że nikt na to wcześniej nie wpadł.

Cerwone się narodzi.

W zieleni chodzi.

A białe ścięto,

I do dom wzięto.

Kawałek po kawałku zrywałam Dagę z Mary. Nie było to łatwe, zbyt długo przerastały się nawzajem. Mara wierciła się niespokojnie, nie mogła się doczekać, ostatnie sekundy musiały dłużyć się jak wcześniejsze lata. Ubytki w Dadze wypełniłam owocami rajskiej jabłoni; ciotki – nieodżałowane, moje – niechciane, pasowały do siebie jak ulał. Daga kwiliła cicho, chrzęściła głosem jak potłuczone szkło. Cały czas dostała Mara, ale ciotce będzie tak łatwiej. Zupełnie, jakby miała bliźniaki. Owinęłam Dagę płóciennym workiem. Leżała spokojna, blada. Obok stała Mara, rumiana jak jabłuszko.

— Ciotka się ucieszy, kiedy oddamy jej porwane dziecko — powiedziałam, ściskając dłoń Mary, ciągnąc ją lekko w górę. Była śliska, ale już nie od śliny; przyjęłam to z ulgą.

Mara roześmiała się głośno, zaklaskała, podskoczyła. Po zerwaniu więzów ludzkiej skóry wreszcie odzyskała swobodę ruchu. Poruszała się jak baletnica; otaczał ją obłok czerwonego tiulu, drobne krople znaczyły ziemię.

— Musimy ją tylko odszukać.

Zbiegłyśmy z Czarciej Górki; ruszyłyśmy na pola, lekkie jak wiatr, płosząc napotkanych rolników, rozglądając się za ciotką i za chłopcem, który zatańczyłby z nami.

Bartłomiej FitasKondukt chorych dusz

Miasto od zawsze wzbudzało we mnie niepokój, którego nigdy nie mogłem do końca pojąć. Niepokój ów był na tyle silny, że nawet ucieczka do domu na niewiele się zdawała; wiedziałem bowiem, iż moje cztery ściany, to tylko pozorne schronienie, że nadal jestem częścią wielkiego, zatrutego czymś nieznanym skupiska ludzi. Każdego dnia, wychodząc do pracy, cierpiałem potworne katusze, choć mijający mnie przechodnie nawet nie przypuszczali, jakie emocje mną targają. Wyglądałem bowiem jak zwykły, niczym niewyróżniający się człowiek. Nikt nie mógł wiedzieć, co dzieje się wewnątrz mojej głowy. A działo się wiele.

Lęk przed tłumem i panującą w mieście atmosferą towarzyszy mi od wielu lat. Myślę, że to po prostu defekt wrodzony, bo pomimo podjętych wielu prób walki ze słabością, nigdy nie udało mi się osiągnąć należytego spokoju. Często zastanawiam się nad tym, dlaczego wcześniej nie postanowiłem raz na zawsze opuścić metropolii i nie zamieszkałem w spokojnym i cichym miejscu; miejscu, gdzie nie byłbym bombardowany hałasem, uciążliwymi spojrzeniami ludzi, którzy zdawali się prześwietlać mnie swoim nieprzyjemnym wzrokiem, a także ściskiem wzbudzającym uczucie klaustrofobii. Świadomie wybrałem męczarnię i teraz tego żałuję. Gdybym wcześniej powziął decyzję wyjazdu z miasta, sprawy nie potoczyłyby się w tak fatalny sposób, jak miało to miejsce, ale o tym opowiem później. Wracając do meritum; metropolia niszczyła mnie od środka, przez co popadłem w alkoholizm, a w najbardziej krytycznym momencie ratowałem swój zszargany, zaszczuty umysł narkotykami, które pozwalały na chwilowe zapomnienie o tym, kim i gdzie jestem. Wiem, że owe rozwiązanie było złe, lecz w tamtym momencie myślałem zupełnie innymi kategoriami, będąc święcie przekonanym o tym, że wielkie, zatłoczone miasto to wyrok, który muszę odbyć bez taryfy ulgowej. Gdybym wtedy zmusił szare komórki do działania, dziś wszystko wyglądałoby o wiele lepiej.

Swego czasu miałem przyjaciela, który był mi niczym rodzony brat. Jestem jedynakiem, a ów człowiek stanowił dla mnie oparcie w życiu i myślę, że wiele mogę mu zawdzięczać – między innymi to, że jeszcze nie zwariowałem i mogę opisać tę historię.

Przyjaciel miał na imię Adam, lecz w swojej opowieści będę go nazywał Świętomirem. Przydomek wymyślony przez grupkę dobrych znajomych przylgnął do niego niczym drugie imię, a wiąże się to z dwiema kwestiami. Pierwszą z nich jest jego bogobojność i nie chodzi tu o chrześcijańskiego czy muzułmańskiego boga, lecz o stare słowiańskie bóstwa, jedyne, w które naprawdę wierzył. Świętomir obchodził bowiem dziady oraz wiele innych uroczystości, o których zarówno ja, jak i przeciętny zjadacz chleba nie mieliśmy bladego pojęcia. Mój przyjaciel był przy tym niezwykle gorliwy, jakby świadectwem swojej wiary chciał błagać słowiańskich bogów o przebaczenie za to, że zostali całkowicie wyparci z pamięci przez swój niewierny lud, który poddał się rycerzom w białych płaszczach z czarnym krzyżem, symbolizującym hipokryzję.

Kolejnym punktem genezy przechrzczenia Adama były jego zainteresowania, które szybko stały się życiową pasją i głównym źródłem utrzymania. Świętomir ukończył studia związane z archeologią i wierzeniami słowiańskimi. Powiedzieć, że to pasjonat, byłoby zgoła niestosowne, gdyż jego zainteresowania z pasji przerodziły się w coś na kształt fanatyzmu, choć nigdy nie miałem odwagi mu tego powiedzieć. W ostatnich latach Świętomir stał się bardzo wrażliwy i na wiele kwestii reagował złością, która zdawała się nie mieć granic. Raz, w trakcie rozmowy telefonicznej, zwróciłem mu uwagę na to, że powinien wziąć kilka dni urlopu i odpocząć. Świętomir okropnie się wtedy oburzył; sprawiał wrażenie nie tyle zagniewanego, co wręcz przerażonego moimi słowami. Rzucił słuchawką i nie odzywał się przez kolejne dwa miesiące. Było mi wtedy niezwykle ciężko, gdyż jesienna melancholia jeszcze silniej atakowała mój bezbronny, dekadencki umysł. Ledwo sobie wtedy poradziłem, narkotyki pomogły mi przetrwać ten czas, choć nie jest to dla mnie niczym chwalebnym. Potraktuj to jako upadek, przed którym nie mogłem się uchronić; było to niczym ogromny głaz na przemęczonych ramionach Syzyfa – w końcu musiał spaść.

Świętomir należał do osób wyjątkowych, których stara Matka Ziemia niechętnie wypuszczała ze swego łona. Tacy jak on posiadali umysły wręcz niesamowite; mogli eksplorować otaczający świat w niezwykle ciekawy i owocny sposób. Historia poprzez zapomnienie pilnie strzegła swych skarbów, choć przed kimś takim jak Świętomir nie dało się niczego ukryć. Zwłaszcza, jeżeli chodziło o wierzenia słowiańskie.

W jednym z ostatnich listów, które otrzymałem od Świętomira, nim na zawsze opuściłem śmierdzące, nihilistyczne miasto, przeczytałem, że mój przyjaciel jest na tropie czegoś bardzo niezwykłego i jednocześnie niebezpiecznego. Nie byłem w stanie pojąć, o co może mu chodzić. W końcu mogłoby wydawać się, że praca archeologa, o ile nie polega na eksplorowaniu jaskiń i piramid, nie jest zbyt ryzykowna. Owszem, można się pokaleczyć czy złamać nogę, lecz wydaje mi się, że prawdopodobieństwo tego typu wypadku nie jest aż tak duże, jak mogłoby się wydawać. Świętomir był jednak przekonany, że naraża życie i, jak się później okazało, miał rację. Żałuję, że potraktowałem pobłażliwie jego słowa, lecz wiem, że czas nie podlega zmianom, a w szczególności tym działającym wstecz.

Wspomniałem, że Świętomir napisał do mnie list. To kolejna rzecz, która sprawia, że ów człowiek był jednostką wyjątkową i nigdy o nim nie zapomnę. Gdy kreślę te słowa, mamy początek XXI wieku, zwyczaj ręcznego pisania listów jest czymś niemalże archaicznym. Teraz można wysłać wiadomość SMS bądź e-maila. Zarówno jedno, jak i drugie dochodzi do adresata w kilka sekund, co zapewnia płynność konwersacji i bardzo szybką wymianę informacji. Świętomir gardził tym jednak, podobnie jak wszelkiego rodzaju elektroniką; wciąż używał telefonu po swojej babci, a do tego nie miał telewizora, komputera, elektrycznej kuchenki, czajnika na prąd, nie wspominając już o licznych gadżetach, które tak znacząco ułatwiają życie współczesnego człowieka. To wszystko sprawiało, że w domu Świętomira można było poczuć klimat dawnych lat, co dawało niesamowity spokój i ucieczkę od realiów rządzących dzisiejszym światem, z którym nie jestem i chyba nigdy nie będę za pan brat. Gdy się nad tym zastanawiam, odnoszę również wrażenie, że mój przyjaciel był dzięki temu człowiekiem wolnym; jego życie nie było uzależnione od licznych aplikacji w telefonie, czy dziwnych gier, z powodu których ludzie chodzili z nosami wlepionymi w ekrany, w ogóle nie reagując na bodźce napływające z otaczającej ich rzeczywistości.