Dracul - J.D. Barker, Dacre Stoker - ebook + książka

Dracul ebook

J.D. Barker, Dacre Stoker

4,2

Opis

Dla tych, którzy wiedzą, że potwory istnieją naprawdę

Rok 1868. Bram Stoker przygotowuje się do starcia z nieludzką bestią. Uzbrojony w lustra, krzyże, wodę święconą i broń, czeka na atak. To będzie najdłuższa noc w jego życiu.

Zdeterminowany, by opowiedzieć światu o swoich przeżyciach, młody Bram spisuje wydarzenia, które doprowadziły go do tego miejsca. Osamotniony snuje niesamowitą narrację sięgającą jego dziecięcej choroby, tajemniczej cioci Ellen i rzeczy, których przez lata nie potrafił wyjaśnić. Niewiarygodne historie, które kiedyś włożyłby między bajki, okazały się prawdą.

Dracul to porywający od pierwszych stron powrót do korzeni gotyckiego horroru. Dacre Stoker, potomek twórcy Draculi, oraz J.D. Barker, autor bestsellerowej Czwartej małpy, ożywiają jeden z popkulturowych fenomenów, tworząc nową, przejmującą opowieść.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 576

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (221 ocen)
112
59
36
11
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Paula010161

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała powieść grozy. Wciągająca i przerażająca. Serdecznie polecam miłośnikom wiktoriańskich powieści z dreszczykiem.
10
Innekarta_irmina

Dobrze spędzony czas

"Krewny słynnego autora Brama Stokera oraz finalista nagrody jego imienia łączą siły w oryginalnym prequelu jednej z najbardziej znanych powieści wszech czasów. Zainspirowany notatkami i tekstami pozostawionymi przez autora klasycznej powieści, „Dracula. Początek” jest paranormalnym thrillerem, który ujawnia nie tylko prawdziwe pochodzenie Draculi, ale także Brama Stokera – i opowiada o enigmatycznej kobiecie, która ich łączy."- fragment z lubimyczytac.pl Książka o tytule Dracul spędziła u mnie kilka lat na półce. Jakoś nie mogłam się za nią zabrać bo co może być lepsze od oryginalnego Draculi? Według mnie nic. Nie oznacza to jednak, że książka jest zła. Jest to bardzo ciekawe wprowadzenie opowiadające o losach Brama Stokera na przestrzeni lat. Poznajemy jego dzieciństwo i nieuleczalną chorobę na jaką cierpiał. Dowiadujemy się kiedy stał się wyjątkowy, kto to spowodował i w jaki sposób. Całość akcji dzieje się w XIX wieku w cudownie rozkosznym klimacie mroku. Główni bohaterowie doznaj...
00
zuziapedrak

Nie oderwiesz się od lektury

początek baaardzo niemrawy i nużący ale potem to już wspaniała książka
00
Annku90

Dobrze spędzony czas

"– Księ­życ świe­ci, Baba Jaga leci, wsa­dza dzie­ci w worki, robi z nich po­twor­ki. Raz, dwa, trzy, tym po­twor­kiem bę­dziesz ty!" Pamiętasz swoje sny? Zdarzają się one być bardzo rzeczywiste? Ja śnię często, staram się sny pamiętać, ale nie zawsze to wychodzi. Dziś miałam właśnie jeden z tych rzeczywistych. Zrywając kwiaty na łące, uśmiechałam się do kogoś w oddali. Kiedy chciałam złapać następny kwiat, uderzyłam ręką w stolik nocny. Ale wstałam z uśmiechem na twarzy... Duet, czyli Dacre Stoker i J. D. Barker stworzył historię, którą jestem zafascynowana. Dawno temu oglądałam filmy o Draculi. Trochę się bałam, że właśnie tego, co zapamiętałam, będzie mi brakowało, ale tak się nie stało. Cofamy się do młodości Brama Stokera. Wychowywanego w Dublinie, bardzo chorowitego chłopca, którym opiekuje się ciocia Ellen Crone. Przychodzą chwile, że to ona jest jego największą i jedyną nadzieją na życie. Kiedy Bram i jego siostra Matylda są już trochę starsi, dostrzegają w Ellen coś dzi...
00
WiktoriaBednarska98

Dobrze spędzony czas

To była jedna z książek, które przyprawiły mnie o gęsią skórkę. Coś cudownego!
00

Popularność




CZĘŚĆ I

Jestem głę­boko prze­ko­nany, że nie należy wąt­pić w praw­dzi­wość opi­sa­nych tu wyda­rzeń, jak­kol­wiek nie­wia­ry­godne i nie­po­jęte mogłyby się one z początku wydać.

– Bram Sto­ker, Dra­cula

Frag­ment nie­dawno odkry­tej ory­gi­nal­nej przed­mowy usu­nię­tej przed publi­ka­cją.

Usły­sza­łem dziwny, prze­szy­wa­jący śmiech o brzmie­niu szkla­nego dzwo­neczka – to był jej głos – wciąż przy­pra­wia mnie o dresz­cze, bo nie nale­żał do czło­wieka.

– Bram Sto­ker, Makt Myr­kranna

OBECNIE

Bram wpa­truje się w drzwi.

Po czole pokry­tym zmarszcz­kami spływa mu pot. Prze­cze­suje pal­cami wil­gotne włosy, czuje w skro­niach pul­su­jący ból.

Od jak dawna nie śpi? Od dwóch dni? Trzech? Nie wie; godziny zle­wają się ze sobą, jak w mali­gnie, z któ­rej nie ma prze­bu­dze­nia, jest tylko sen, głęb­szy, coraz bar­dziej mroczny…

Nie!

Nie wolno myśleć o spa­niu.

Zmu­sza się do otwar­cia sze­roko oczu. Powieki mają być pod­nie­sione, bez mru­gnię­cia, bo z każ­dym kolej­nym robią się cięż­sze. Nie ma mowy o odpo­czynku, śnie, bez­pie­czeń­stwie, rodzi­nie, przy­szło­ści…

Drzwi.

Musi je obser­wo­wać.

Bram wstaje z krze­sła, jedy­nego mebla w pokoju, i wbija wzrok w grube dębowe drzwi. Czyżby się poru­szyły? Zda­wało mu się, że drgnęły, ale nie towa­rzy­szył temu żaden odgłos. Nawet naj­lżej­szy hałas nie mącił ciszy tego miej­sca; sły­chać było tylko jego oddech i nie­spo­kojne ude­rza­nie stopą o zimną posadzkę z kamie­nia.

Klamka ani drgnie, ozdobne zawiasy chyba nie ruszyły się od stu lat, zamek mocno trzyma. Przed poja­wie­niem się tutaj Bram ni­gdy nie widział takiego zamka wyku­tego w żela­zie i wto­pio­nego w drzwi. Mecha­nizm two­rzy z nimi jedną całość, pośrodku zabez­pie­czony jest dwoma dużymi ryglami się­ga­ją­cymi do pra­wej i do lewej i wcho­dzą­cymi w futrynę. Klucz znaj­duje się w jego kie­szeni i w jego kie­szeni pozo­sta­nie.

Bram zaci­ska dłoń na kara­bi­nie Sni­der-Enfield Mark III, prze­suwa pal­cem po kabłąku spu­sto­wym. W ostat­nich godzi­nach prze­ła­do­wy­wał broń, odwo­dził i zwal­niał zamek wię­cej razy, niż byłby w sta­nie zli­czyć. Wolną ręką prze­ciąga po zim­nej stali, by upew­nić się, że zasuwka jest we wła­ści­wej pozy­cji. Odciąga kurek.

Tym razem widzi – led­wie dostrze­galny cień w szpa­rze mię­dzy drzwiami a pod­łogą, może nawet bar­dziej ruch powie­trza niż cień, ale jed­nak…

Bez­gło­śnie odsta­wia kara­bin i opiera go o krze­sło.

Sięga do wikli­no­wego kosza po lewej i wyj­muje z niego białą dziką różę, jedną z sied­miu, które mu pozo­stały.

Od ruchu jego ręki migo­cze pło­myk lampy oliw­nej, jedy­nego źró­dła świa­tła w pokoju.

Bram ostroż­nie pod­cho­dzi do drzwi.

Poprzed­nia róża leży pod drzwiami, obok stosu suchych, poczer­nia­łych kwia­tów zawłasz­czo­nych przez śmierć, łodygę ma suchą i wątłą, jej kolce wydają się więk­sze niż wtedy, gdy jesz­cze było w niej życie. Nad nią unosi się zapach zgni­li­zny; róża nabrała tru­piego zapa­chu rafle­zji.

Bram czub­kiem buta odsuwa kwiat, po czym deli­kat­nie kła­dzie nowy na jego miej­scu.

– Ojcze, pobło­go­sław tę różę swoim tchnie­niem i dło­nią, i wszelką świę­to­ścią. Ześlij swoje anioły, aby jej strze­gły, i nie­chaj ich pochod­nie potrzy­mają wszel­kie zło z dala. Amen.

Za drzwiami roz­lega się huk, jakby w deski ze sta­rego dębu ude­rzył cię­żar kil­ku­set kilo. Drzwi ugi­nają się, a Bram dopada krze­sła, chwyta oparty o nie kara­bin, przy­klęka na jedno kolano i celuje.

I wtedy znów nastaje cisza.

Bram zastyga w bez­ru­chu, z bro­nią wyce­lo­waną w drzwi, w końcu cię­żar kara­binu spra­wia, że opusz­cza lufę i prze­suwa wzro­kiem po pokoju.

Co by pomy­ślał ktoś, kto by wszedł tam teraz i zoba­czył to wszystko?

Bram obwie­sił ściany wszyst­kimi lustrami, jakie miał – nie­mal dwu­dzie­stoma zwier­cia­dłami we wszel­kich roz­mia­rach i kształ­tach. Kiedy prze­nosi wzrok z jed­nego na dru­gie, wpa­truje się w niego jego stu­krot­nie odbita zmę­czona twarz. Bram stara się odwró­cić wzrok, ale znów natra­fia na kolejne odbi­cia, a każde z nich ma rysy męż­czy­zny dużo star­szego niż dwa­dzie­ścia jeden lat.

Pomię­dzy lustrami przy­bił krzyże, pra­wie pięć­dzie­siąt sztuk. Nie­które z wize­run­kiem Chry­stusa, inne skle­cone z dwóch gałą­zek pobło­go­sła­wione jego wła­sną dło­nią. Krzy­żami pokrył rów­nież pod­łogę – naj­pierw rysu­jąc je kredą, a potem wydra­pu­jąc w kamie­niu czub­kiem noża myśliw­skiego, aż do ostat­niego skrawka miej­sca. Nie miał pew­no­ści, czy to wystar­czy, ale zro­bił, co mógł.

Nie wolno mu stąd wyjść.

Naj­praw­do­po­dob­niej ni­gdy stąd nie wyj­dzie.

Wraca na krze­sło i siada.

Z zewnątrz dobiega wrzask nura, księ­życ wycho­dzi zza gęstych chmur i nik­nie za nimi. Bram sięga po zega­rek kie­szon­kowy i klnie – zapo­mniał go nakrę­cić i wska­zówki zatrzy­mały się na godzi­nie 4.30. Chowa zega­rek z powro­tem do kie­szeni.

Kolejny huk za drzwiami, tym razem gło­śniej­szy niż ostat­nio.

Bram wstrzy­muje oddech i patrzy na drzwi w porę, by dostrzec, jak kurz wzbija się w powie­trze, po czym opada na posadzkę.

Czy zary­glo­wane drzwi oprą się kolej­nym pró­bom ich sfor­so­wa­nia?

Nie wia­domo. Drzwi są bez wąt­pie­nia solidne, ale z każdą godziną, im bli­żej świtu, ude­rze­nia stają się coraz bar­dziej wście­kłe i pełne deter­mi­na­cji.

Płatki róży zaczęły już brą­zo­wieć, o wiele szyb­ciej niż poprzed­niej.

Co się z nim sta­nie, kiedy drzwi wresz­cie ustą­pią? Bram myśli o kara­bi­nie i nożu świa­dom, że nie na wiele się zda­dzą.

Obok kosza z różami zauważa swój dzien­nik; musiał wypaść mu z kie­szeni płasz­cza. Pod­nosi tom opra­wiony w zdartą skó­rzaną okładkę i wer­tuje strony, wraca na krze­sło, kątem oka wciąż zer­ka­jąc na drzwi.

Wyj­muje ołó­wek z kie­szonki na piersi, otwiera dzien­nik na pustej stro­nie i zaczyna pisać w migo­cą­cym świe­tle lampy olej­nej.

DZIENNIK BRAMA STOKERA

Oso­bli­wo­ści Ellen Crone. Od tego, oczy­wi­ście, powi­nie­nem zacząć, jest to bowiem w rów­nej mie­rze jej histo­ria, co moja, a może nawet bar­dziej jej niż moja. Ta kobieta, ten potwór, ta zjawa, ta przy­ja­ciółka, ta… istota.

Zawsze była przy nas. Moje rodzeń­stwo mogłoby to potwier­dzić. Ale w jaki spo­sób była – o to nale­ża­łoby zapy­tać. Była obecna przy moim początku i bez wąt­pie­nia będzie przy moim końcu, tak jak ja byłem przy jej. Zawsze byli­śmy i będziemy sple­ceni ze sobą.

Moja kochana cio­cia Ellen.

Zawsze gotowa wycią­gnąć pomocną dłoń, choćby ukłu­cie jej paznokci zosta­wiało krwawy ślad.

* * *

Moje życie zaczęło się okrop­nie.

Odkąd się­gam pamię­cią, byłem dziec­kiem cho­ro­wi­tym i przy­ku­tym do łóżka, od przyj­ścia na świat po moje siódme uro­dziny, kiedy to nastą­piło uzdro­wie­nie. We wła­ści­wym cza­sie opo­wiem o nim w szcze­gó­łach, na razie jed­nak ważne, aby­ście zro­zu­mieli, w jakim sta­nie spę­dza­łem swoje pierw­sze lata.

Uro­dzi­łem się ósmego listo­pada 1847 z ojca Abra­hama i matki Char­lotte w skrom­nym domu przy Marino Cre­scent 15 w irlandz­kiej miej­sco­wo­ści Clon­tarf, poło­żo­nej na wybrzeżu, jakieś sześć kilo­me­trów od Dublina. Od wschodu ota­czał ją park, a od zachodu widać było zatokę; zasły­nęła jako miej­sce bitwy pod Clon­tarf w 1014, w któ­rej woj­ska Briana Śmia­łego, arcy­króla Irlan­dii, poko­nały Wikin­gów z Dublina oraz ich sojusz­ni­ków, Irland­czy­ków z Lein­ster. Bitwa ta wyzna­czyła koniec wojen irlandzko-wikiń­skich – tysiące zabi­tych pokryły krwawe pobo­jo­wi­sko na tym samym wybrzeżu, na które wycho­dziły potem okna mojego poko­iku. W ostat­nich latach Clon­tarf stało się celem waka­cyj­nych wyjaz­dów zamoż­nych Irland­czy­ków, pra­gną­cych uciec z zatło­czo­nego Dublina, by łowić ryby i spa­ce­ro­wać po naszych pla­żach.

Na pod­sta­wie mojego opisu można by uznać mia­steczko za roman­tyczne, ale w roku 1847 ani tro­chę takie nie było. Był to czas głodu i cho­rób, które zaczęły nękać Irlan­dię dwa lata przed moimi naro­dzi­nami i trwały do roku 1854. Phy­to­ph­thora infe­stans, znana rów­nież jako zaraza ziem­niaka, zaczęła siać spu­sto­sze­nie w upra­wach w latach czter­dzie­stych dzie­więt­na­stego wieku i prze­ro­dziła się w istny kosz­mar, przez który Irlan­dia w wyniku śmierci lub emi­gra­cji stra­ciła dwa­dzie­ścia pięć pro­cent lud­no­ści. Na lata mojego dzie­ciń­stwa przy­padł naj­bar­dziej tra­giczny okres. W 1849 mama i tata zabrali nas w głąb lądu, aby umknąć przed gło­dem, cho­ro­bami i prze­stęp­czo­ścią; żywili też nadzieję, że świeże powie­trze przy­służy się mojemu wątłemu zdro­wiu, wszystko to jed­nak tylko pogłę­biło moje odosob­nie­nie, a dźwięki z portu, któ­rych tak nasłu­chi­wały moje młode uszy, stały się jesz­cze odle­glej­sze. Codzienny spa­cer taty do biura na Zamku Dubliń­skim wydłu­żał się, w miarę jak umie­rał świat dookoła nas, a wil­gotna paję­czyna żalu pokry­wała wszystko, co z niego pozo­stało.

* * *

Obser­wo­wa­łem bieg wyda­rzeń z okien pokoju na pod­da­szu naszego domu, zna­nego jako Artane Lodge, niczym bierny widz, pole­ga­jący jedy­nie na opo­wie­ściach domow­ni­ków, któ­rzy obja­śniali mi wszystko, co działo się na zewnątrz. Patrzy­łem, jak żebracy wyry­wają rzepy i kapu­stę z ogro­dów naszych sąsia­dów, jak wykra­dają jajka z naszego kur­nika, w nadziei, że choć na jedną noc uśmie­rzą głód. Widzia­łem, jak ścią­gają ze sznur­ków suszące się na nich cudze pra­nie, jesz­cze wil­gotne, żeby mieć w co ubrać dzieci. Pomimo tego wszyst­kiego moi rodzice i nasi sąsie­dzi, kiedy tylko mogli, otwie­rali swoje domy i zapra­szali tych, któ­rzy zna­leźli się w gor­szym poło­że­niu, żeby dać im cie­pły posi­łek i schro­nie­nie w cza­sie burzy. Od naj­młod­szych lat motto rodziny Sto­ke­rów – „Pra­wość i szla­chet­ność nade wszystko” – było mi wpa­jane i kie­ro­wali się nim wszy­scy domow­nicy. By­naj­mniej nie wio­dło nam się dobrze, ale i tak mie­li­śmy wię­cej szczę­ścia niż inni. Jesie­nią 1854 roku tata pra­co­wał jako urzęd­nik w biu­rze Głów­nego Sekre­ta­rza Irlan­dii, podob­nie jak przez ostat­nie trzy­dzie­ści dzie­więć lat, zaczął bowiem jako szes­na­sto­letni mło­dzie­niec. Był znacz­nie star­szy od mamy, z czego zda­łem sobie sprawę, dopiero gdy doro­słem. Zamek Dubliń­ski był też rezy­den­cją Lorda Namiest­nika Irlan­dii, a jego biuro zaj­mo­wało się kore­spon­den­cją mię­dzy wszyst­kimi urzę­dami w Anglii a ich irlandz­kimi odpo­wied­ni­kami. Tata zaj­mo­wał się ewi­den­cjo­no­wa­niem tych listów, a ich tema­tyka roz­cią­gała się od codzien­nych spraw kraju po ofi­cjalne komu­ni­katy na temat biedy, głodu, zarazy wśród bydła, cho­rób, epi­de­mii, szpi­tali i wię­zień, nie­po­ko­jów poli­tycz­nych i rebe­lii. Nawet gdyby chciał igno­ro­wać pro­blemy naszych cza­sów, nie dałby rady – sie­dział w tym wszyst­kim za głę­boko.

Mama była człon­ki­nią nad­zwy­czajną Irlandz­kiego Towa­rzy­stwa Badań Sta­ty­stycz­nych i Spo­łecz­nych, odgry­wa­ją­cego dużą rolę w zbiór­kach żyw­no­ści i innych for­mach pomocy dla Dublina. Kie­dyś taka praca zare­zer­wo­wana była dla męż­czyzn. Nie było dnia, żeby mama nie tar­go­wała się z sąsia­dem o mleko tylko po to, aby następ­nie wymie­nić je z innym na sukno. Dzięki jej sta­ra­niom nasza duża rodzina zawsze miała co do garnka wło­żyć i poma­gała wykar­mić nie­zli­czo­nych przy­by­szów, któ­rzy prze­stą­pili nasz próg w tych cięż­kich cza­sach. Była spo­iwem naszej rodziny – widzę to teraz, jako doro­sły, ale jako sied­mio­la­tek uwa­ża­łem wręcz prze­ciw­nie. Powie­dział­bym wów­czas, że zamyka mnie w pokoju i za cenę mojego szczę­ścia izo­luje mnie od bolą­czek świata, nie pozwa­la­jąc mi na choćby naj­mniej­szy kon­takt z nimi.

Nasz dom stał nie­opo­dal Mala­hide Road, ulicy wybru­ko­wa­nej kamie­niem wydo­by­wa­nym w pobli­skiej wsi Rock­field. Moje życie toczyło się na pod­da­szu, skąd przez łukowe okno widzia­łem cał­kiem sporo, od gospo­darstw naokoło aż po odle­głą zatokę, a przy sprzy­ja­ją­cej pogo­dzie nawet nisz­cze­jącą wieżę zamku Artane. Przy­glą­da­łem się zgieł­kowi ota­cza­ją­cego mnie świata, niczym jedyny widz przed­sta­wie­nia, zmu­szony przez cho­robę do bez­u­stan­nej obec­no­ści w teatrze.

Pew­nie jeste­ście cie­kawi, co mi wła­ści­wie dole­gało – to pyta­nie pozo­staje bez odpo­wie­dzi, gdyż nikt nie umiał stwier­dzić tego z całą pew­no­ścią. Cokol­wiek to było, dopa­dło mnie wkrótce po uro­dze­niu i wbiło we mnie swe podłe szpony. W naj­gor­sze dni praw­dzi­wym wyczy­nem było dla mnie przej­ście na drugą stronę pokoju; po takim wysiłku pada­łem bez tchu i led­wie przy­tomny. Zwy­kła roz­mowa pozba­wiała mnie tej odro­biny ener­gii, którą dys­po­no­wa­łem; wypo­wie­dziaw­szy zaled­wie kilka zdań, czę­sto bla­dłem, moja skóra sta­wała się zimna w dotyku, pot wysą­czał mi się z porów i wpada­łem w drże­nie, kiedy ta wil­goć spo­ty­kała się z nad­mor­skim powie­trzem. Serce cza­sem koła­tało mi w piersi, biło nie­re­gu­lar­nie, jakby nada­remno poszu­ku­jąc rytmu. I jesz­cze bóle głowy – nacho­dziły mnie rap­tow­nie i trwały nie­raz po kilka dni, jakby sam zły duch zaci­skał jakąś klamrę wokół mojej czaszki.

Całe noce i dni upły­wały mi w moim poko­iku na zasta­na­wia­niu się, czy wła­śnie minął mój ostatni wie­czór, czy też rano obu­dzi mnie świt mokry od rosy.

Nie byłem tam, na pod­da­szu, zupeł­nie sam – mie­ściły się tam jesz­cze dwa inne pokoje. W pierw­szym miesz­kała moja sio­stra, Matylda, wów­czas ośmio­let­nia, a drugi zaj­mo­wała nasza opie­kunka, Ellen Crone, którą nazy­wa­li­śmy cio­cią, choć nie była z nami spo­krew­niona. Ta ostat­nia dzie­liła pokój z maleń­kim Richar­dem, moim nowo uro­dzo­nym bra­tem, a zara­zem naj­bar­dziej anga­żu­ją­cym obiek­tem jej tro­ski.

Na pię­trze pode mną znaj­do­wały się wewnętrzna toa­leta i pokój moich rodzi­ców, jak rów­nież druga sypial­nia, nale­żąca do moich dwóch braci, Thorn­leya i Tho­masa, odpo­wied­nio w wieku lat dzie­wię­ciu i pię­ciu.

Na par­te­rze mie­ściły się kuch­nia, salon i jadal­nia ze sto­łem wystar­cza­jąco dużym dla wszyst­kich domow­ni­ków. Była też piw­nica, ale mama zabro­niła mi do niej scho­dzić. Prze­cho­wy­wa­li­śmy tam węgiel, a kon­takt z pyłem mógł przy­kuć mnie do łóżka na dobry tydzień. Za domem znaj­do­wała się stara kamienna sto­doła. Trzy­ma­li­śmy w niej trzy kury i świ­nię, któ­rymi Matylda zaj­mo­wała się już od trze­ciego roku życia. Na początku nada­wała zwie­rzę­tom imiona, ale w oko­li­cach swo­ich pią­tych uro­dzin zauwa­żyła, że co naj­mniej dwa razy w roku ktoś pod­mie­nia więk­sze maciory na mniej­sze świnki. Kiedy skoń­czyła sześć lat, zorien­to­wała się, że to te same świ­nie, które tra­fiają do rzeź­nika, a potem lądują na naszych taler­zach. Wtedy zre­zy­gno­wała z nazy­wa­nia zwie­rząt hodow­la­nych.

Wszystko to zaś obser­wo­wała Ellen Crone.

DZIENNIK BRAMA STOKERA

Od czego by tu zacząć? Do opo­wie­dze­nia jest tak wiele, a cen­nego czasu tak mało, potra­fię jed­nak okre­ślić moment, kiedy wszystko się zmie­niło. W ciągu jed­nego szcze­gól­nego tygo­dnia ja zosta­łem uzdro­wiony, nasza droga cio­cia Ellen zni­kła, a pewna rodzina postra­dała życie. Zaczęło się nie­win­nie, od nic nie­zna­czą­cego pod­słu­chi­wa­nia. Byli­śmy zale­d­wie dziećmi – ja mia­łem sie­dem lat, a Matylda osiem – i mie­li­śmy ni­gdy nie zapo­mnieć tej jesieni. Na początku były tylko dwa słowa.

* * *

Paź­dzier­nik 1854

– Pocho­wany żyw­cem – powtó­rzyła cicho Matylda. – Tak powie­działa. Nie prze­sły­sza­łam się.

Cho­ciaż była rok star­sza ode mnie, spę­dzi­łem w jej towa­rzy­stwie wiele bez­sen­nych godzin, zwłasz­cza odkąd zna­la­złem się zamknięty w pokoju – tak jak i dzi­siaj. Sta­li­śmy przy oknie, a Matylda wska­zy­wała pal­cem na zatokę.

– Mama mówiła, że ten czło­wiek był chory, a kiedy bła­gał o pomoc, tamci w odpo­wie­dzi wyko­pali dół w ziemi i wepchnęli go do środka. Kto jest w sta­nie zro­bić coś takiego? Jak można było z czy­stym sumie­niem wziąć w czymś takim udział?

– Mama z pew­no­ścią nie powie­dzia­łaby cze­goś takiego – zaopo­no­wa­łem. Wodząc oczyma za jej pal­cem, pró­bo­wa­łem prze­nik­nąć wzro­kiem mgłę kłę­biącą się nad wodą.

– Powie­działa. Jeśli ją o to zapy­tasz, to na pewno zaprze­czy, ale powie­działa to tacie, kiedy wró­cił do domu, naj­wy­żej dwa­dzie­ścia minut temu. Przy­szłam do cie­bie od razu.

Usi­ło­wa­łem powstrzy­mać uśmiech, ponie­waż wie­dzia­łem, że Matylda wysma­żyła taką histo­ryjkę po to, by dostar­czyć mi roz­rywki, ale mimo to unio­sły mi się kąciki ust, a sio­stra klep­nęła mnie w ramię.

– Nabi­jasz się ze mnie. – Zmarsz­czyła brwi i odwró­ciła się od okna.

– Mówi­łaś, że gdzie do tego doszło?

Zamiast odpo­wie­dzieć, sie­działa ze wzro­kiem wbi­tym w prze­ciw­le­głą ścianę.

– Matyldo? Gdzie to się stało?

Z głę­bo­kim wes­tchnie­niem powio­dła znów wzro­kiem do okna.

– Na cmen­ta­rzu za kościo­łem Świę­tego Jana Chrzci­ciela. Powie­działa, że pocho­wali go wśród gro­bów samo­bój­ców.

– Gro­bów samo­bój­ców?

– Już ci o nich mówi­łam – odparła ze znie­cier­pli­wie­niem Matylda. – Są ukryte po dru­giej stro­nie cmen­ta­rza, tuż za murem, w wiecz­nym cie­niu. Cho­wają tam każ­dego, kto odbiera sobie życie, a poza tym zło­dziei, prze­stęp­ców i tym podob­nych. Jest kilka tablic i krypt, ale głów­nie goła zie­mia, a w niej setki posęp­nych gro­bów. Zresztą nie jest poświę­cona, więc ich dusze nie zaznają spo­koju. Będą potę­pione na wiecz­ność.

– Po co więc cho­wać tam kogoś cho­rego?

– Pytasz, czemu ten kon­kretny męż­czy­zna został tam pogrze­bany żyw­cem?

– Skoro pocho­wano go żyw­cem, to tak naprawdę został zamor­do­wany – wyja­śni­łem. – Więc miałby prawo do pogrzebu jak każdy inny, w poświę­co­nej ziemi.

– Nie da się ukryć trupa wśród nor­mal­nych gro­bów, ale pocho­waj go wśród samo­bój­ców, a nikt go nie odnaj­dzie.

Zła­pał mnie atak kaszlu i odwró­ci­łem głowę, pocze­ka­łem, aż przej­dzie, i kon­ty­nu­owa­łem:

– Jeśli mama wie­dzia­łaby o czymś takim, poin­for­mo­wa­łaby wła­dze. Postą­pi­łaby jak należy.

– Może wła­dze już wie­dzą i po pro­stu ich to nie inte­re­suje. Co kogo obcho­dzi, że na uli­cach jest o jed­nego cho­rego mniej.

– A co na to wszystko tata? – spy­ta­łem.

Matylda prze­mie­rzyła pokój i przy­sia­dła na skraju mojego łóżka, krę­cąc na palcu loki z dłu­gich, jasnych wło­sów.

– Naj­pierw nic nie mówił i zasta­na­wiał się nad tą histo­rią, po czym stwier­dził: „Sprawy w Dubli­nie mają się coraz gorzej”, a potem wró­cił do czy­ta­nia gazety i nie ode­zwał się wię­cej.

– Nie wie­rzę w ani jedno słowo, zwy­czaj­nie zmy­ślasz – powie­dzia­łem i uśmiech­ną­łem się spierzch­nię­tymi ustami.

– To wszystko prawda!

– Co takiego jest prawdą?

Jak na komendę odwró­ci­li­śmy się w stronę cioci Ellen, która stała w drzwiach, trzy­ma­jąc tacę z dru­gim śnia­da­niem. Z gra­cją wkro­czyła do pokoju, zda­wało się, że bar­dziej pły­nie w powie­trzu, niż idzie, i posta­wiła tacę na sto­liku noc­nym.

Matylda posłała mi zna­czące spoj­rze­nie, jakby chciała powie­dzieć, żebym się nie wyga­dał, choć ja wcale nie mia­łem takiego zamiaru.

– Nic takiego, cio­ciu.

Cio­cia Ellen podejrz­li­wie zer­k­nęła naj­pierw na mnie, potem na Matyldę i znowu na mnie, po czym pochy­liła się nad tacą i nalała fili­żankę gorą­cej her­baty.

– Cóż za upiorny temat do kon­wer­sa­cji sobie zna­leź­li­ście. Ludzie zako­pani żyw­cem w nie­ozna­czo­nych gro­bach? No wie­cie co! To nie są tematy nawet dla doro­słych, a co dopiero dla takich jak wy. Wła­śnie, a ty dla­czego nie w łóżku? Zamar­z­niesz na śmierć, ster­cząc przy tym oknie. I co wtedy? Oba­wiam się, że będziemy musieli wyko­pać nie­duży dołek wśród gro­bów samo­bój­ców i poło­żyć cię tam razem z tam­tym cho­rym. – Mru­gnęła do Matyldy. – Myślisz, że znaj­dziesz chwilę mię­dzy jedną plotką a drugą, żeby poka­zać mi, gdzie jest to miej­sce i skąd mogę wziąć łopatę?

Popę­dzi­łem do łóżka i zagrze­ba­łem się w pościeli.

– Nie zro­bi­ła­byś tego – rzu­ci­łem.

Cio­cia Ellen usi­ło­wała zacho­wać kamienną twarz.

– Z całą pew­no­ścią bym zro­biła. Mam chrapkę na ten twój pokój. Mój zro­bił się nieco cia­sny, odkąd dzielę go z nie­mow­lę­ciem.

Pod­nio­sła ze sto­lika noc­nego dzwo­nek i potrzą­snęła nim.

– Nie będziemy musieli już tego słu­chać, prawda? Cóż za rado­sna per­spek­tywa!

Pró­bo­wa­łem wyrwać jej dzwo­nek z pal­ców, ale oka­zała się dla mnie za szybka; chwy­ci­łem tylko powie­trze.

– Wiesz, cio­ciu, że nie lubię go uży­wać, ale mama się upiera.

Matylda zmarsz­czyła brwi i spoj­rzała pyta­jąco na cio­cię.

– A więc ty też mi nie wie­rzysz?

Ellen poło­żyła ręce na bio­drach i wes­tchnęła:

– Ani przez chwilę nie uwie­rzy­ła­bym, że przy­zwo­ici Irland­czycy mogliby stać i patrzeć, jak ktoś wpy­cha żywego czło­wieka do otwar­tego grobu na wieczne zapo­mnie­nie. Myślę, że ponio­sła cię wyobraź­nia. Być może coś usły­sza­łaś, ale doprawdy wąt­pliwe, żeby była to taka histo­ria. Może lepiej wyko­rzy­sta­ła­byś swój czas, poma­ga­jąc mamie w kuchni przy obie­dzie, zamiast czaić się za rogiem i pod­słu­chi­wać cudze roz­mowy, które nie są prze­zna­czone dla two­ich mło­dych uszu.

– A wła­śnie że mama to powie­działa – upie­rała się Matylda, nadą­sana.

Cio­cia Ellen wes­tchnęła, przy­sia­dła na łóżku obok mnie i się­gnęła smu­kłymi pal­cami do mojego czoła. Prze­szedł mnie dreszcz; dotyk jej skóry był lodo­waty.

– Znów masz gorączkę, młody czło­wieku. – Nalała wody z dzbanka do mied­nicy obok łóżka, zamo­czyła szmatkę, wyżęła ją i poło­żyła mi na czole. – Kładź się – pole­ciła.

Zro­bi­łem, jak kazała, i powie­dzia­łem:

– Szare.

– Co?

– Twoje oczy są dziś szare. – Była to barwa ciem­no­szara, przy­wo­dząca mi na myśl gęste chmury burzowe, które jesz­cze dwa dni wcze­śniej zasnuły niebo nad por­tem. – Wczo­raj były piwne. A przed­wczo­raj nie­bie­skie. Jakiego koloru będą jutro?

Spoj­rzała na mnie z góry tymi swo­imi oczyma i zało­żyła blond włosy za ucho. Zazwy­czaj nosiła je upięte, ale tam­tego dnia opa­dały jej luźno na ramiona.

* * *

Często roz­my­śla­łem nad urodą Ellen Crone. W wieku sied­miu lat nie zasta­na­wia­łem się jesz­cze nad tym, ale jako doro­sły męż­czy­zna muszę przy­znać, że była atrak­cyjna. Miała gładką i śnież­no­białą skórę bez żad­nej skazy czy zmarszczki, nawet wokół oczu czy ust. W uśmie­chu odsła­niała olśnie­wa­jąco białe zęby. Czę­sto żar­to­wa­li­śmy z jej wieku – a ona wraz z nami. Wpro­wa­dziła się do nas w paź­dzier­niku 1847 roku, na kilka tygo­dni przed moim uro­dze­niem, tuż po tym, jak panna Cogh­lan zre­zy­gno­wała z posady, tłu­ma­cząc, że przez dotknięte artre­ty­zmem ręce nie da rady zaj­mo­wać się nie­mow­lę­ciem. Panna Cogh­lan towa­rzy­szyła naszej rodzi­nie, kiedy przy­szli na świat Thorn­ley i Matylda, i miała zostać z nami jesz­cze około roku, dopóki mama nie znaj­dzie nowej opie­kunki. Jej przed­wcze­sne odej­ście przy­pa­dło na trudny czas: tata spę­dzał więk­szość czasu na zamku, ponie­waż aku­rat zaczął się głód, a mama, będąc już w zaawan­so­wa­nej ciąży, nie czuła się na siłach, żeby szu­kać nowej niani. Ellen zja­wiła się jakby zrzą­dze­niem boskim – usły­szała od kogoś, że jest moż­li­wość zatrud­nie­nia, i zja­wiła się u naszych drzwi, a nie­wielki sakwo­jaż sta­no­wił cały jej doby­tek. Utrzy­my­wała, że ma pięt­na­ście lat i jest sie­rotą, która poprzed­nich pięć lat spę­dziła w pew­nym domu na doglą­da­niu dzieci – pię­cio­let­niego chłopca i sze­ścio­let­niej dziew­czynki – dopóki cała rodzina chle­bo­daw­ców nie umarła przed mie­sią­cem na cho­lerę. Pani domu była położną i Ellen asy­sto­wała jej przy dzie­siąt­kach poro­dów; dziew­czyna ofe­ro­wała swoje usługi w zamian za miesz­ka­nie i skromną pen­sję, przy­naj­mniej dopóki mama nie doj­dzie do sie­bie po roz­wią­za­niu. Rodzice nie mieli innego wyj­ścia i przy­jęli Ellen Crone, ona zaś szybko oka­zała się po pro­stu nie­zbędna.

Poród, w wyniku któ­rego przy­sze­dłem na świat w listo­pa­dzie 1847 roku, nie nale­żał do łatwych. Uło­że­nie było poślad­kowe, a ja mia­łem pępo­winę owi­niętą wokół szyi – odbie­ra­jący poród kuzyn ojca, ceniony dubliń­ski lekarz, sądził, że jestem mar­twy, ponie­waż nie wyda­łem z sie­bie żad­nego głosu. Wujek Edward Ale­xan­der Sto­ker nie wyczuł pulsu pod moją siną skórą. Ale Ellen upie­rała się, że na pewno żyję, wyrwała mnie leka­rzowi i zabrała się do oddy­cha­nia usta–usta; zaczęła wtła­czać mi ustami powie­trze do płuc, aż po nie­spełna trzech minu­tach wresz­cie zaka­sła­łem i dołą­czy­łem do świata żywych. Mama i tata byli zdu­mieni, a wujek Edward uznał, że był to ni mniej, ni wię­cej, tylko praw­dziwy cud. Mama wyznała mi póź­niej, że pod­czas ciąży rzadko kopa­łem, więc myślała, że nosi w łonie mar­twe dziecko; jako matka dwojga dzieci była już wszak doświad­czona i miała nie­mal pew­ność swo­ich przy­pusz­czeń. Z tego powodu nie pozwa­lała tacie wybrać imie­nia. Dopiero kiedy zaczą­łem oddy­chać i oka­za­łem się żywy, zgo­dziła się na imię Abra­ham, po ojcu, i po raz pierw­szy wzięła mnie na ręce.

Po latach mama powie­działa mi, że tam­tej nocy cio­cia Ellen wyda­wała się wyczer­pana i umę­czona, jakby ona rów­nież uro­dziła dziecko, a poród ode­brał jej wszyst­kie siły. Gdy tylko tra­fi­łem bez­piecz­nie w obję­cia mamy, Ellen poszła do swo­jego pokoju i nie wycho­dziła stam­tąd przez pra­wie dwa dni, ku prze­ra­że­niu taty, który godzi­nami sie­dział u jej drzwi, pró­bu­jąc ją wywa­bić, bo potrzebna była pomoc i przy dzie­ciach, i przy mamie. Przez dwie doby nikt nie widział cioci Ellen. Trze­ciego dnia wresz­cie się wyło­niła i nie wspo­mniaw­szy nawet sło­wem o całym zaj­ściu, wró­ciła do swo­ich domo­wych obo­wiąz­ków. Tata z pew­no­ścią wymó­wiłby jej posadę, gdyby nie fakt, że nikogo innego na jej miej­sce nie było.

W ciągu pierw­szych trzech dni mój stan wciąż się pogar­szał i tata oba­wiał się, że nie prze­żyję kolej­nej nocy. Oddech mia­łem krótki, ury­wany i krztu­si­łem się flegmą. Wciąż nie pła­ka­łem, a moje oczy nie reago­wały na żadne bodźce. Nie chcia­łem ssać piersi. W ogóle nie chcia­łem jeść. Ellen prze­nio­sła moją koły­skę do swo­jego pokoju i spę­dzała ze mną cały czas, kiedy nie spa­łem, trzy­ma­jąc mnie od wszyst­kich z daleka – twier­dziła, że potrze­buję odpo­czynku. Rodzice nie­chęt­nie, ale na to przy­stali, aż wresz­cie pią­tego dnia, około dru­giej w nocy, cały dom usły­szał mój płacz, a był on tak dono­śny, że zawtó­ro­wali mu Matylda i Thorn­ley. Tata zapro­wa­dził mamę do pokoju Ellen, a gdy ta otwo­rzyła drzwi ze mną w postaci zawi­niątka na rękach, wszy­scy pojęli, że nie­bez­pie­czeń­stwo zostało zaże­gnane i że będę żył. Mama powie­działa, że Ellen wyglą­dała wtedy na znacz­nie star­szą niż w rze­czy­wi­sto­ści, jesz­cze gorzej niż tuż po moim uro­dze­niu, gorzej niż kie­dy­kol­wiek potem. Prze­ka­zaw­szy mnie mamie, Ellen Crone bez słowa zeszła po scho­dach i przez fron­towe drzwi powę­dro­wała w głę­boką noc. Nie wra­cała przez dwa pełne dni.

Kiedy się w końcu poja­wiła, znów była sobą: wyglą­dała młodo, policzki miała zaró­żo­wione, jej nie­bie­skie oczy lśniły, a na ustach gościł wieczny uśmiech. Tata ani sło­wem nie sko­men­to­wał jej nagłego wyj­ścia i nie­obec­no­ści, gdyż w mię­dzy­cza­sie mi się pogor­szyło i liczył na to, że Ellen znów mi pomoże, tak jak dwu­krot­nie przed­tem. Prze­niósł koły­skę z powro­tem do jej pokoju – tam pozo­stała razem z Ellen, która zamknęła drzwi bez­piecz­nie na klucz. Kiedy ja odzy­ski­wa­łem siły, ona mar­niała. W pierw­szych latach mojego życia ten cykl powta­rzał się dzie­siątki razy – Ellen spra­wiała, że zdro­wia­łem, po czym zni­kała na kilka dni, wra­cała w dobrej for­mie i znów przy­stę­po­wała do dzieła. Na zawsze pozo­stało tajem­nicą, co działo się za zamknię­tymi drzwiami jej pokoju; rodzice o to nie pytali. Wystar­czyło spoj­rzeć w jej oczy inten­syw­nie nie­bie­skie, gdy była zdrowa i silna, a zbla­dłe i posza­rzałe, gdy miała wziąć swoje kolejne „wychodne”.

* * *

Unio­słem wzrok, by spoj­rzeć jej w oczy, teraz szare, świa­dom, że nie­długo znów znik­nie.

– Może teraz powi­nie­neś się sku­pić na wła­snym zdro­wiu, a nie na tych uro­jo­nych cie­niach w moich oczach, które pew­nie są tylko odbi­ciem ubra­nia. Może jeśli włożę czer­woną sukienkę, zapłoną taką czer­wie­nią jak oczy pana Nes­bitta po nocy spę­dzo­nej w pubie?

– Nie­długo znów znik­niesz, prawda?

W tym momen­cie włą­czyła się Matylda:

– Nie, cio­ciu! Nie wolno ci! Obie­ca­łaś pozo­wać mi do por­tretu!

– Ale masz już ich dzie­siątki…

– Obie­ca­łaś – powtó­rzyła Matylda, obra­żona.

Ellen pode­szła do niej i pogła­dziła ją pal­cem po karku.

– Nie będzie mnie tylko dzień, góra dwa. Prze­cież zawsze wra­cam. A wtedy zapo­zuję ci do kolej­nego por­tretu. Pod moją nie­obec­ność zaj­muj się, pro­szę, bra­tem i poma­gaj matce. Ma ręce pełne roboty z małym Richar­dem. Myślisz, że mogę ci powie­rzyć opiekę nad domem na czas mojej nie­obec­no­ści?

Matylda nie­chęt­nie poki­wała głową.

– Dobrze więc. Naj­le­piej będzie, jeśli zejdę na dół i pomogę przy obie­dzie. – Znowu poło­żyła mi na czole chłodną dłoń. – Jeśli ci się nie poprawi, będę musiała wezwać two­jego wujka Edwarda.

Na dźwięk tych słów ści­snął mi się żołą­dek, ale nic nie powie­dzia­łem.

* * *

Matylda odpro­wa­dziłacio­cię Ellen wzro­kiem i pod­bie­gła do mnie.

– Muszę ci coś poka­zać.

– Co takiego?

Rzu­ciła okiem na otwarte drzwi, następ­nie na swój szki­cow­nik, który zosta­wiła na komo­dzie, kiedy weszła do pokoju. Kiedy po niego wstała, zamknęła drzwi i przy­trzy­mała klamkę, aby upew­nić się, że hula­jące po domu prze­ciągi nie porwą ich i nie zatrza­sną. Wzięła swój zeszyt i wró­ciła na łóżko.

– Czy uwa­żasz mnie za świetną artystkę?

– Wiesz, że tak. – Nie było w tym prze­sady. Od czasu, gdy miała trzy albo cztery lata, było oczy­wi­ste, że talen­tem prze­wyż­sza rówie­śni­ków. W ostat­nim cza­sie jej rysunki dorów­ny­wały pra­com wielu powa­ża­nych doro­słych twór­ców. By tego dowieść, mama popro­siła zna­jomą o poka­za­nie jed­nego z obra­zów Matyldy boga­temu kone­se­rowi sztuki z Dublina. Kobieta nie wyja­wiła mu, że autorką jest mała dziew­czynka; po pro­stu oznaj­miła, że ma w rodzi­nie taki war­to­ściowy przed­miot i chcia­łaby go wyce­nić. Męż­czy­zna zaofe­ro­wał za niego dzie­sięć szy­lin­gów, ale mama odmó­wiła, wyja­śnia­jąc, że obraz jest jej zbyt drogi i nie potra­fi­liby się z nim roz­stać.

Wkrótce potem Matylda dostała się do Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych w Dubli­nie.

* * *

Z jej miny wywnio­sko­wa­łem jed­nak, że potrzeba jej świe­żej pochwały.

– Jesteś wspa­niałą artystką. Naprawdę!

Matylda zmru­żyła oczy i pokle­pała szki­cow­nik.

– To, co ci teraz pokażę, musi pozo­stać mię­dzy nami. Obie­caj, że nie będziesz o tym roz­ma­wiał z nikim innym.

Zanim zdą­ży­łem odpo­wie­dzieć, dosta­łem napadu kaszlu, w piersi palił mnie każdy chra­pliwy oddech. Matylda szybko nalała wody do szklanki i przy­sta­wiła mi do ust. Wypi­łem łap­czy­wie, zimny płyn schło­dził podraż­nione gar­dło. Kiedy atak wresz­cie minął, powie­dzia­łem tylko „prze­pra­szam”. Matylda nie zwró­ciła na to uwagi, jak zwy­kle, kiedy cho­dziło o moją cho­robę. W sumie to nie pamię­tam, żeby kie­dy­kol­wiek jakoś ją komen­to­wała. Znów pokle­pała w szki­cow­nik, tym razem ze znie­cier­pli­wie­niem.

– Obie­cu­jesz?

Kiw­ną­łem głową.

– Nie pisnę ani słówka.

Naj­wy­raź­niej to jej wystar­czyło, ponie­waż otwo­rzyła okładkę i prze­kart­ko­wała ileś stron, zanim dotarła do wła­ści­wej. Pod­su­nęła mi rysu­nek.

– Kto to jest?

– Wil­liam Cyr. – Był to rol­nik miesz­ka­jący na wzgó­rzu w Puck­stown, a szkic przed­sta­wiał go w trak­cie pracy w polu.

Prze­rzu­ciła stronę.

– A to?

– Pew­nie Robert Pug­sley – odpar­łem. Na rysunku jechał swoim wozem rzeź­nika.

– No a tutaj?

– Mama.

– A tutaj?

– Thorn­ley doglą­da­jący kur.

– A tu?

Przez chwilę stu­dio­wa­łem pracę – wid­niała na niej kobieta w wieku sie­dem­na­stu, osiem­na­stu lat, ale jej nie roz­po­zna­łem.

– Nie wydaje mi się, żebym ją znał.

Matylda zer­k­nęła na mnie prze­lot­nie i prze­sko­czyła na następną stronę.

– A tę?

Kolejna dziew­czyna, nieco star­sza od poprzed­niej. Wyda­wała się jakby zna­joma, ale nie mogłem sko­ja­rzyć jej twa­rzy. Pokrę­ci­łem głową.

Matylda poka­zała mi jesz­cze rysunki trzech innych kobiet, z któ­rych naj­star­sza miała góra dwa­dzie­ścia lat. Ostat­nia była nama­lo­wana akwa­re­lami; obraz był dyna­miczny, żywa osoba została uchwy­cona nie­by­wale szcze­gó­łowo, wyda­wało mi się, że mógł­bym wycią­gnąć rękę, dotknąć papieru i poczuć cie­pło jej skóry. Nie ziden­ty­fi­ko­wa­łem tych kobiet, co wydało mi się dziwne, bo zna­łem więk­szość miesz­kań­ców bli­skiej oko­licy, a Matyl­dzie nie było wolno zanadto odda­lać się od domu, chyba że w towa­rzy­stwie doro­słego.

– Nie znasz żad­nej z tych kobiet?

Zaczą­łem bez pośpie­chu cofać się do początku zeszytu, uważ­niej przy­pa­tru­jąc się pra­com. Nie umia­łem powią­zać twa­rzy z nazwi­skami.

– Nie znam. Może spo­tka­łaś je, będąc z mamą na rynku albo na mie­ście, beze mnie?

Matylda wolno pokrę­ciła głową. Nachy­liła się do mnie i wyszep­tała mi do ucha:

– Wszyst­kie szkice przed­sta­wiają cio­cię Ellen.

Zmarsz­czy­łem czoło i wró­ci­łem do por­tre­tów.

– Ale one wcale… wcale nie są do niej podobne.

– Wcale nie są podobne, a jed­no­cze­śnie wszyst­kie są do niej podobne. Mogła­bym poka­zać ci kil­ka­na­ście innych i żadna nie wyda­łaby ci się zna­joma.

– Nie rozu­miem.

– Ja też nie – powie­działa i dodała ciszej: – Wygląda na to, że za każ­dym razem, gdy rysuję cio­cię Ellen, por­tret w ogóle jej nie przy­po­mina. Nie potra­fię jej uchwy­cić, choć sta­ram się, jak mogę; jej obraz wciąż mi umyka.

Nie wie­dzia­łem, jak to sko­men­to­wać, więc zmie­ni­łem temat.

– A czego jesz­cze dowie­dzia­łaś się o Thorn­leyu?

Ponie­waż rzadko opusz­cza­łem swój pokój, byłem łasy na wszel­kie plo­teczki na temat domow­ni­ków i Matylda rzadko mnie pod tym wzglę­dem zawo­dziła. Główny obiekt jej docie­kań sta­no­wiła wpraw­dzie cio­cia Ellen, ale na dru­gim miej­scu był mój brat Thorn­ley, więc czę­sto można było zauwa­żyć, że sio­stra podąża za nim jak cień.

– Ach, Thorn­ley. – Matylda prze­wró­ciła kartkę i uka­zała się strona wypeł­niona tek­stem. – Zeszłej nocy widzia­łam, jak wycho­dzi z pokoju cioci Ellen około dru­giej w nocy.

– Co miałby tam robić?

Matylda stuk­nęła w zeszyt.

– To jesz­cze nie wszystko. Był ubrany, jakby wybie­rał się na dwór, a po opusz­cze­niu jej pokoju nie wró­cił do swo­jego, tylko wyszedł na zewnątrz.

– W środku nocy?

– W środku nocy.

– I co tam robił?

Matylda zmarsz­czyła brwi.

– Nie wiem. Stra­ci­łam go z oczu przy sto­dole. Ale spę­dził poza domem pra­wie dwa­dzie­ścia minut, a kiedy wró­cił, był cały upa­prany.

– Widział cię?

– Oczy­wi­ście, że mnie nie widział.

– Czyli to będzie już trzeci raz?

Pokrę­ciła głową.

– Czwarty raz w ciągu czte­rech tygo­dni, kiedy wymyka się w ten spo­sób. Jeśli zrobi to ponow­nie, będę go śle­dzić.

– Powin­naś powie­dzieć mamie.

Matylda nie miała takiego zamiaru. Mogłem być tego pewien, sądząc po spo­so­bie, w jaki zamknęła szki­cow­nik, i fuk­nię­ciu, z któ­rym opu­ściła pokój.

* * *

Gorączka rosła. O dzie­wią­tej wie­czo­rem bolał mnie już każdy kawa­łek ciała, a pościel była mokra od potu. Mama sie­działa przy mnie, na kola­nach trzy­mała miskę z wodą i wil­gotną ście­reczką chło­dziła moje roz­pa­lone czoło. W któ­rymś momen­cie zapro­te­sto­wa­łem. Zro­biło mi się tak zimno, że dotyk ście­reczki na skó­rze zda­wał się prze­szy­wa­jąco zimny. Wyma­chi­wa­łem rękami, żeby ją odgo­nić. Wtedy w pokoju zja­wili się Thorn­ley i tata, chwy­cili mnie za ręce i nogi i przy­trzy­my­wali. W całym domu sły­chać było mój jęk, gar­dłowe dźwięki prę­dzej przy­wo­dzące na myśl ranne zwie­rzę ani­żeli dziecko.

Z dołu, z pokoju Ellen, roz­legł się płacz małego Richarda, więc mama popro­siła Matyldę, żeby do niego zaj­rzała. Pamię­tam, że sio­stra zaopo­no­wała, ale nie pamię­tam, co dokład­nie mówiła. Nie chciała mnie zosta­wiać, ale mama nale­gała. Nie wolno było wno­sić dziecka do mojego pokoju, bo mogłoby się ode mnie zara­zić moją tajem­ni­czą cho­robą. Chyba wszy­scy wie­dzie­li­śmy, że to nie­lo­giczne – prze­cież cią­gnęła się latami i nie zła­pał jej nikt inny w rodzi­nie – ale i tak zga­dza­li­śmy się co do tego, że z nie­mow­lę­ciem lepiej nie ryzy­ko­wać.

Matylda wybie­gła z mojego pokoju i usły­sza­łem, jak tata prze­klina Ellen za to, że kilka godzin wcze­śniej wzięła wolne. Byli od niej uza­leż­nieni, a w tym momen­cie potrze­bo­wali jej bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek, a mimo to wyszła, z tylko sobie zna­nych powo­dów. W moim ogar­nię­tym gorączką umy­śle jarzyły się szkice, które poka­zała mi Matylda: dzie­siątki kobiet zle­wa­jące się w jedną, podobną do cioci Ellen przez uła­mek sekundy, zanim roz­padną się na por­trety nie­zna­jo­mych, w róż­nym wieku i o róż­nym wyglą­dzie, róż­nych, a jed­nak takich samych. Ich oczy z czarno-bia­łych, naszki­co­wa­nych, prze­ra­dzały się w żywo nie­bie­skie, jak na obra­zie olej­nym, i patrzyły na mnie przez mętny welon ciem­no­ści. Sły­sza­łem głos cioci, ale wyda­wał się tak odle­gły, jakby dobie­gał z nabrzeża, pochła­niany przez mgłę. Nagle jej twarz zna­la­zła się o kilka cen­ty­me­trów od mojej, a jej czer­wone usta poru­szały się cał­kiem bez­gło­śnie. Chwilę póź­niej wró­ciła mama i starła te majaki lodo­watą ście­reczką, a ja chcia­łem odtrą­cić jej dłoń, ale ręce odma­wiały mi posłu­szeń­stwa. Wszystko poczer­niało i poczu­łem, że spa­dam w głąb studni, świat nade mną znika i pochła­nia mnie zie­mia, a moje plecy płoną, gdy lecę wprost do pie­kła. Usły­sza­łem, że mama wyma­wia moje imię, ale byłem bar­dzo daleko od domu i bałem się bury za to, że w ogóle wysze­dłem, więc mil­cza­łem; zamkną­łem tylko oczy i cze­ka­łem na ude­rze­nie o dno prze­pa­ści, którą prze­mie­rza­łem. Wyobra­zi­łem sobie, że to się wła­śnie czuje, kiedy jest się żyw­cem wpy­cha­nym do grobu samo­bójcy. Szy­ko­wa­łem się na duszący pył, gotów na śmierć pod war­stwą brud­nej ziemi, wydany na pastwę roba­ków i larw.

– Bram!

* * *

Z góry wołała mnie mama, a ja w dole mil­cza­łem. Dopiero za trze­cim razem wresz­cie spró­bo­wa­łem odpo­wie­dzieć, ale głos uwiązł mi w gar­dle. Cię­żar ziemi na piersi spra­wiał, że tchu star­czało mi tylko na stłu­miony pomruk, który wydo­był się z moich suchych, spę­ka­nych warg. Wokół mnie sypał się kurz, spa­dał gru­dami i tłukł w moje wątłe ciało. Nad dołem zgro­ma­dził się tłum; cho­ciaż nikogo nie widzia­łem, sły­sza­łem tych ludzi – krzyki i jęki, płacz, a nawet chi­chot – naj­pierw dwa głosy, potem cztery, potem kil­ka­na­ście następ­nych. Nie nadą­ża­łem za nimi, bo były wszę­dzie, a zara­zem ni­gdzie, pie­kiel­nie hała­śliwe, a jed­no­cze­śnie nie­wi­doczne dla mnie.

Aż usły­sza­łem ten głos.

Spoj­rza­łem w oczy mamy, zaczer­wie­nione i posępne. Trzy­mała wil­gotną ście­reczkę kilka cen­ty­me­trów od mojej twa­rzy i zamarła, gdy roz­war­łem powieki i natra­fi­łem wzro­kiem na nią. Z powro­tem zna­la­złem się w swoim poko­iku na pod­da­szu, w łóżku, nie­pewny, czy w ogóle opu­ści­łem to miej­sce.

– Ock­nął się – powie­działa szep­tem do kogoś po dru­giej stro­nie pokoju.

Pró­bo­wa­łem obró­cić głowę, ale strasz­nie bolał mnie kark; bałem się, że sam ten ruch może oddzie­lić mi głowę od ciała. Mia­łem wra­że­nie, jakby tuzin lodo­wych ostrzy wbi­jał mi się w skórę.

– Zimno…

– Ćśśś, nic nie mów – powie­działa mama. – Wujek Edward przy­szedł, żeby pomóc.

Nade mną poja­wiła się twarz Edwarda, kępki siwych wło­sów, zmierz­wio­nych i opa­da­ją­cych na okrą­głe oku­lary. Ścią­gnął z szyi ste­to­skop, wło­żył słu­chawki do uszu i przy­tknął meta­lowy rezo­na­tor w kształ­cie dzwonu do mojej piersi – on rów­nież dla nagiego ciała był jak lód, więc pró­bo­wa­łem go z sie­bie strzą­snąć, ale tata i Thorn­ley mocno mnie trzy­mali.

– Nie ruszaj się – naka­zał z gniewną miną wujek Edward. Przez chwilę osłu­chi­wał, po czym zwró­cił się do mamy: – Serce bije bar­dzo nie­re­gu­lar­nie, a tem­pe­ra­tura osią­gnęła poziom, przy któ­rym wystę­pują omamy. Nie­le­czona, taka gorączka może dopro­wa­dzić do trwa­łych następstw… Uszko­dze­nia słu­chu, utraty wzroku, a nawet do śmierci.

Słu­cha­łem tego niczym bez­silny obser­wa­tor nie­zdolny do reak­cji. Widzia­łem, jak mama i tata wymie­niają zmar­twione spoj­rze­nia, a Thorn­ley po pro­stu mi się przy­gląda.

– Co pro­po­nu­jesz? – spy­tała mama. W jej gło­sie, zwy­kle tak pew­nym i spo­koj­nym, sły­chać było drże­nie.

Wujek Edward powiódł po mnie wzro­kiem i zwró­cił się do mamy:

– Musimy zmniej­szyć ilość zepsu­tej krwi; jedy­nie wów­czas jego ciało znaj­dzie w sobie siłę, żeby zwal­czyć zaka­że­nie i chło­pak zacznie zdro­wieć.

Mama pokrę­ciła głową.

– Ostat­nim razem tylko mu to zaszko­dziło.

– Pusz­cza­nie krwi to jedyna tera­pia sto­so­wana w takich przy­pad­kach.

Pró­bo­wa­łem wyswo­bo­dzić się z ich uści­sku i pra­wie mi się udało, bo zajęli się roz­mową i roz­luź­nili uchwyt, ale Thorn­ley, który ści­skał mnie za ramię tak mocno, jakby miał mi zaraz prze­bić skórę, skar­cił mnie wzro­kiem, a z ruchu jego warg wyczy­ta­łem bez­gło­śne „nie”.

Ciem­ność spo­wiła mnie z powro­tem niczym płaszcz, lecz sta­ra­łem się zacho­wać przy­tom­ność. Roz­mowa nade mną trwała na­dal, ale poszcze­gólne słowa stały mi się obce, skła­dały się na język, któ­rym nie wła­da­łem. Wtedy zaczą­łem trząść się z zimna tak mocno, jak­bym wpadł do zamar­z­nię­tego jeziora. Kątem oka dostrze­głem, jak tata kiwa głową.

Wujek Edward zdjął oku­lary, wytarł je o koszulę, po czym znowu umie­ścił na grzbie­cie nosa. Otwo­rzył brą­zową torbę z naj­lep­szej angiel­skiej skóry i wyjął biały słoik z dziur­ko­waną pokrywką. Odkrę­cił go z cichym pyk­nię­ciem gumo­wej uszczelki, a następ­nie wycią­gnął duże klesz­cze.

Ponow­nie spró­bo­wa­łem się wywi­nąć, ale opu­ściły mnie wszyst­kie siły. Patrzy­łem, jak wujek zanu­rza szczypce w sło­iku i wyj­muje dużą pijawkę, dłu­go­ści jakichś sied­miu cen­ty­me­trów. Wiła się gro­te­skowo w uchwy­cie, wygi­na­jąc się w tę i we w tę, a wujek Edward powoli opusz­czał ją na moją stopę.

Tuż zanim pijawka zni­kła mi z pola widze­nia, zauwa­ży­łem, jak łap­czy­wie roz­dzia­wia i zamyka otwór gębowy, zbli­ża­jąc się do mojego ciała. Mama odwró­ciła głowę i zaci­snęła powieki, a tata, cho­ciaż pobladł, mimo wszystko przy­glą­dał się, jak wujek umiesz­cza pijawkę na mojej sto­pie. Pijawka była jesz­cze zim­niej­sza niż ja, pra­wie tak lodo­wata jak ste­to­skop. Wyobra­zi­łem sobie, jak dra­pież­nik przy­sysa się do mojej skóry, żeby nasy­cić się krwią. Widzia­łem, jak pęcz­nieje w miarę poły­ka­nia mojej esen­cji. Kiedy sta­ra­łem się uwol­nić umysł z tego ohyd­nego spek­ta­klu, zauwa­ży­łem, że klesz­cze wujka wra­cają z kolejną pijawką, mającą wylą­do­wać na moim ramie­niu, a potem z następną i jesz­cze następną.

Zamkną­łem oczy w nadziei na zapad­nię­cie w przy­tulny gro­bo­wiec snu.

* * *

Wokół mnie pano­wał rej­wach. Sły­sza­łem mamę i tatę, Matyldę i Thorn­leya, a nawet wujka Edwarda. Usi­ło­wa­łem zro­zu­mieć zna­cze­nie słów, wytę­ża­łem słuch, by wyło­wić ten czy inny głos, ale nic nie miało sensu. Kiedy spró­bo­wa­łem otwo­rzyć oczy, ujrza­łem tylko smo­li­stą pustkę, głę­boką i zło­wrogą jak bagna za naszym domem. Zapa­da­łem się w nią.

Przez uła­mek sekundy zoba­czy­łem Matyldę sto­jącą obok mnie; twarz miała opuch­niętą i lśniącą od łez. W tym samym momen­cie ona rów­nież mnie dostrze­gła, bo otwo­rzyła sze­roko oczy i usta, na dość długo, by wykrzy­czeć moje imię i przy­kuć uwagę zgro­ma­dzo­nych w pokoju; naj­pierw spoj­rzeli na nią, a potem na mnie. Matka pod­bie­gła do łóżka z prze­ciw­nego końca pokoju, tata pochy­lił się nade mną z jed­nej strony, a wujek Edward z dru­giej. Wujek strzą­snął długi meta­lowy ter­mo­metr i roz­ka­zał coś Thorn­ley­owi, ale wszyst­kie słowa wypo­wie­dziane po okrzyku Matyldy zda­wały się nale­żeć do nie­zna­nego języka. Wysi­li­łem wzrok, żeby zło­wić nim sio­strę, spleść nasze spoj­rze­nia niczym palce ści­ska­ją­cych się dłoni, ale jej słodka twarz odpły­nęła. Wszystko stało się cie­niem, a potem nico­ścią.

– Wszy­scy na zewnątrz!

Usły­sza­łem to pole­ce­nie, ale niby z oddali, led­wie dosły­szalne przez kako­fo­nię gło­sów. Naokoło mnie pano­wał taki gwar, że mia­łem wra­że­nie, jak­bym sły­szał wszel­kie dźwięki stwo­rze­nia jed­no­cze­śnie; wszyst­kie syki, piski, wrza­ski i języki zna­nego wszech­świata roz­brzmie­wały uni­sono, a każda kolejna fala była gło­śniej­sza niż poprzed­nia. Były tak potężne, że nio­sły z sobą nie­zwy­kłe cier­pie­nie, ich bole­sne ostrza prze­szy­wały mi uszy i wie­dzia­łem, że jeśli spró­buję zro­zu­mieć to, co sły­szę, to postra­dam od tego zmy­sły.

– Opuść­cie pokój, ale już!

To była cio­cia Ellen. Jakimś spo­so­bem wie­dzia­łem, że to ona, choć głos nie nale­żał do niej, lecz był jak wycie strzygi prze­ni­ka­jące burzową noc.

* * *

Naj­wy­raź­niej pod­da­łem się ciem­no­ści, gdyż chwilę póź­niej ock­ną­łem się sam. Mama i tata znik­nęli, podob­nie jak Matylda, Thorn­ley i wujek Edward. Jeżeli nawet cio­cia Ellen została w pokoju, to jej nie widzia­łem; w rze­czy­wi­sto­ści w ogóle nie­wiele widzia­łem oprócz iskie­rek świa­tła, które prze­ni­kały przez ustę­pu­jący mrok. Po raz pierw­szy ude­rzył mnie zapach, woń stę­chli­zny jak w piw­nicy na warzywa pod koniec zimy, kiedy z plo­nów lata pozo­stają już tylko gni­jące resztki pokryte ple­śnią i wydane na żer nie­wi­docz­nych miesz­kań­ców wil­got­nej ziemi.

– Cio­cia Ellen? – wyszep­ta­łem jej imię. Gar­dło bolało mnie tak mocno, że następne odde­chy bra­łem drob­nymi łycz­kami, łza­wiąc z wysiłku.

Cio­cia Ellen nie odpo­wie­działa, a jed­nak wie­dzia­łem, że jest w pokoju. Czu­łem w gęstym mroku jej obec­ność. Ponow­nie zawo­ła­łem ją po imie­niu, tym razem gło­śniej niż poprzed­nio, przy­go­to­wu­jąc się na nie­unik­nione pale­nie w gar­dle, które towa­rzy­szyło sło­wom.

Raz jesz­cze bez odpo­wie­dzi.

Pod stertą gru­bych koców zaczą­łem znów trząść się z zimna. W kącie pokoju tata zain­sta­lo­wał żela­zny pie­cyk, żeby zapew­nić mi cie­pło – kiedy wszy­scy tu byli, ogień wesoło buzo­wał na pale­ni­sku, ale teraz piec był ciemny, drwa pokry­wał zimny popiół, jak gdyby minęły całe tygo­dnie, odkąd roz­grze­wały go pło­mie­nie.

Dostrze­głem jakiś ruch po mojej lewej, więc nie­zdar­nie wykrę­ci­łem się, żeby spraw­dzić, co to. Kark zabo­lał mnie z wysiłku; sta­ra­łem się to zigno­ro­wać, zaci­ska­jąc z bólu powieki. Jeśli była to cio­cia Ellen, to poru­szała się o wiele za szybko, bym zdo­łał przy­chwy­cić ją wzro­kiem – zanim moje oczy natra­fiły na punkt, w któ­rym powinna się znaj­do­wać, został w nim tylko róg komody i widmo płasz­cza wiszą­cego na kołku. Mojej uwa­dze nie uszedł fakt, że płaszcz lekko się poru­szał. Wszyst­kie okna były szczel­nie zamknięte, więc nie mogło być mowy o wie­trze; coś innego musiało być tego przy­czyną.

– Czemu się cho­wasz, cio­ciu Ellen? Prze­ra­żasz mnie. – Chcia­łem cof­nąć te słowa już w chwili, kiedy je wyma­wia­łem. Tata skar­ciłby mnie za oka­zy­wa­nie choćby odro­biny stra­chu, a co dopiero za ogła­sza­nie go, ale słowa wyszły ze mnie, zanim zda­łem sobie sprawę, że powi­nie­nem był je zdu­sić.

Odpo­wiedź wciąż nie nad­cho­dziła, a ja uspo­ko­iłem się, opa­no­wa­łem dresz­cze wstrzą­sa­jące moim cia­łem i zaczerp­nąw­szy tchu, nasłu­chi­wa­łem. Kiedy nabie­ra­łem powie­trza, usły­sza­łem, że ktoś robi to samo; tym razem odgłos dobiegł z mojej pra­wej, bli­żej drzwi. Obró­ci­łem swoją ocię­żałą głowę w tam­tym kie­runku, ale na­dal niczego nie widzia­łem; pod drzwiami wni­kało do środka sła­biu­teń­kie świa­tło, które zda­wało się gasnąć już na progu, jakby powstrzy­my­wała je znacz­nie sil­niej­sza ciem­ność wypeł­nia­jąca wnę­trze. Wypu­ści­łem powie­trze z płuc i znów dobiegł mnie podobny dźwięk z pokoju – odgłos oddy­cha­nia w jed­nym ryt­mie ze mną.

W chwili gdy wstrzy­ma­łem oddech, mój nie­pro­szony towa­rzysz zro­bił to samo, jak gdyby zaba­wiał się w jakieś nie­po­ko­jące naśla­dow­nic­two.

Odwró­ci­łem się z powro­tem do wej­ścia, ku sre­brzy­stemu świa­tłu prze­bi­ja­ją­cemu się pod drzwiami przez ciem­ność. Zdało mi się, że dostrze­głem w tym świe­tle poru­sza­jące się cie­nie. Wyobra­zi­łem sobie Matyldę, jak uważ­nie słu­cha z uchem przy­ci­śnię­tym do drzwi, prze­stę­pu­jąc z nogi na nogę, i zamyka oczy w nadziei, że odcię­cie jed­nego zmy­słu wzmocni inny.

Znowu uchwy­ci­łem jakiś ruch po lewej stro­nie i z tru­dem odwró­ci­łem głowę w kie­runku pie­cyka. Tym razem zoba­czy­łem cio­cię Ellen, pochy­loną nad pale­ni­skiem i poru­sza­jącą drwa żela­znym pogrze­ba­czem. Strze­lały i trza­skały pod jej doty­kiem, a przez chwilę dostrze­głem poje­dyn­czy kawa­łek poma­rań­czo­wego żaru. Zamiast sta­rać się pobu­dzić pło­mie­nie, roz­biła gorącą grudkę i roz­gar­niała jej roz­pa­lone kawa­łeczki, aż stra­ciły blask.

– Zimno mi, cio­ciu Ellen. Czemu gasisz ogień? – Mój oddech zawisł w powie­trzu nade mną w postaci nie­po­ko­ją­cej mgiełki.

Cio­cia Ellen spoj­rzała na mnie prze­lot­nie i już jej nie było. Nie byłem pewien, czy to zło­śliwe cie­nie spła­tały mi figla, czy znowu stra­ci­łem przy­tom­ność, w każ­dym razie dokład­nie w tej chwili cio­cia jakby znik­nęła z pola widze­nia. Zanim to nastą­piło, uchwy­ci­łem na moment jej oczy, które lśniły naj­ja­śniej­szym błę­ki­tem. Zdzi­wiło mnie, że dałem radę je dostrzec przy tak małej ilo­ści świa­tła w pokoju, ale nie mia­łem z tym żad­nego pro­blemu i jakaś część mnie żywiła prze­ko­na­nie, że cio­cia chciała, bym je zoba­czył. Oprócz oczu wypa­trzy­łem też uśmiech błą­dzący po jej czer­wo­nych ustach. Roz­legł się nawet śmiech, choć krótki, i jako jedyny prze­rwał ciszę.

Kiedy mój poli­czek musnęły czy­jeś palce, pra­wie wysko­czy­łem z łóżka; krę­ci­łem głową dookoła, żeby je zoba­czyć. Cio­cia Ellen sie­działa na krze­śle, które przed­tem zaj­mo­wała mama, a jej ręka wędro­wała do mojego czoła. Jej dotyk nie niósł z sobą ani odro­biny cie­pła. Mogłaby rów­nie dobrze przy­ło­żyć mi do skóry kawa­łek drewna na roz­pałkę albo drut do robó­tek. Kiedy cof­nęła dłoń, spo­dzie­wa­łem się zoba­czyć na niej ręka­wiczkę, tak się jed­nak nie stało – jej palce były nagie. Zasta­na­wiał mnie ich wygląd, kre­mowa barwa, świe­żość jak u nie­mow­lę­cia, dłu­gie, ide­al­nie zadbane paznok­cie. Nie były to ręce pra­cow­nicy, a raczej człon­kini rodziny kró­lew­skiej. Nawet na moich rękach, nale­żą­cych do deli­kat­nego sied­mio­latka, widać było ślady pracy, a żyłem w warun­kach znacz­nie bar­dziej cie­plar­nia­nych niż jakie­kol­wiek dziecko w moim wieku. Na lewej ręce mia­łem jed­nak drobną bli­znę tuż pod pal­cem wska­zu­ją­cym, która ni­gdy wła­ści­wie się nie wygo­iła. Pozo­stała mi po ska­le­cze­niu ostrą kra­wę­dzią ramy okien­nej na par­te­rze, kiedy byłem młod­szy. Chro­po­waty metal wbił mi się w skórę i try­snęła fon­tanna krwi. Nie pła­ka­łem, kiedy to się stało; mama była pod wra­że­niem i chwa­liła mnie za bycie dziel­nym mimo takiego wypadku. Zaban­da­żo­wała ska­le­cze­nie naj­le­piej, jak umiała, ale rana była głę­boka i praw­do­po­dob­nie nada­wała się do szy­cia. Opo­wia­dam tę histo­rię tylko dla­tego, że dło­nie cioci Ellen nie były pozna­czone takimi bli­znami, ska­le­cze­niami ani zadra­pa­niami codzien­nego życia.

Cio­cia Ellen przy­ła­pała mnie na przy­glą­da­niu się jej rękom i zabrała mi je z pola widze­nia, odgar­nia­jąc mi włosy opa­da­jące na oczy.

– Bar­dzo ci się pogor­szyło, maja­czysz, jesteś roz­pa­lony. Boli cię?

Spró­bo­wa­łem poki­wać głową, ale znów nie mogłem się ruszyć. Już samo trzy­ma­nie oczu otwar­tych było bole­sne, ale i tak ich nie zamy­ka­łem, nie mogąc odwró­cić wzroku od Ellen.

– Musi boleć.

Sądzi­łem, że ma na myśli gorączkę, zauwa­ży­łem jed­nak, że patrzy na moje ramię. Zebra­łem się w sobie i unio­słem je. Pod łok­ciem były trzy pijawki, a nad nim co naj­mniej dwie kolejne. Wszyst­kie nabrzmiałe, nasy­cone upiorną ucztą. Naj­więk­sza z nich, przy­cze­piona nie­da­leko nad­garstka, wyglą­dała, jakby miała zaraz pęk­nąć. Jej tłu­ste ciało poru­szało się żar­łocz­nie w rytm wysy­sa­nia krwi. Na dru­giej ręce było co naj­mniej sześć następ­nych, a wie­dzia­łem, że wujek Edward umie­ścił pijawki rów­nież na moich nogach i sto­pach.

W oczach wez­brały mi łzy, a cio­cia Ellen otarła je zim­nym koniusz­kiem palca, unio­sła go do ust i zli­zała słoną kro­plę.

Potem bez­gło­śnie się­gnęła tym samym pal­cem do wiją­cego się ciała napęcz­nia­łej pijawki i przy­ci­snęła ją. Stwo­rze­nie zadrżało, sku­liło się i na moich oczach z pulch­nego i wil­got­nego zamie­niło się w suchy pył. I zni­kło, zosta­wia­jąc po sobie tylko smużkę na mojej skó­rze i czer­woną dziurkę, przez którą się kar­miło. Palec cioci Ellen zro­bił się czer­wony od krwi – mojej krwi.

– Ufasz mi?

Onie­miały, z led­wo­ścią kiw­ną­łem głową.

– A nie powi­nie­neś – odparła.

OBECNIE

Bram pod­nosi wzrok znad dzien­nika. Usły­szał czyjś oddech: czę­ste, ury­wane hau­sty, a następ­nie chuch­nię­cia po dru­giej stro­nie drzwi. Płatki róży cicho zatrze­po­tały nad kamienną posadzką. Jeden z nich oddzie­lił się od pozo­sta­łych. Sczer­niały od gni­cia i pomarsz­czony od roz­padu, prze­le­ciał nad pod­łogą i wylą­do­wał u stóp Brama. Pozo­stałe resztki róży nie miały się wcale lepiej; wkrótce będzie musiał ją zastą­pić.

Znowu dźwięk wde­chu, tym razem długi, a po nim wydech z ogrom­nych płuc.

Brzmi to jak koń albo duży pies, ale to nie może być żadne z nich, ponie­waż Bram wie, że nie ma tu takich zwie­rząt. Mimo to sły­szy wdech i wydech, gło­śniej­sze od poprzed­nich. Wyobraża sobie wiel­kie noz­drza, jak u doga nie­miec­kiego lub mastiffa, które wcią­gają powie­trze spod drzwi z taką siłą i zapa­mię­ta­niem, że mogą okre­ślić zawar­tość pokoju po samym zapa­chu.

Bram odkłada dzien­nik na pod­łogę, wstaje, prze­mie­rza pokój i dociera do drzwi.

To, co jest po dru­giej stro­nie, musi wie­dzieć, że Bram znaj­duje się bli­sko, bo oddech momen­tal­nie ustaje, po czym poja­wia się znowu, tym razem szyb­szy. Bram przy­kłada twarz do pod­łogi i stara się zer­k­nąć na drugą stronę drzwi, ale prze­świt mię­dzy kamienną posadzką i dołem gru­bych dębo­wych drzwi jest za mały, sze­roki zale­d­wie na włos. Nastę­puje kolejny wydech, a Bram odska­kuje do tyłu; powie­trze jest gorące i duszne, wil­gotny podmuch dotyka jego policz­ków, nio­sąc z sobą naj­ohyd­niej­szy z zapa­chów. Smród wyci­ska mu łzy z oczu; cofa się od drzwi, aż ude­rza nogami o krze­sło, na któ­rym sie­dział przed paroma chwi­lami. Owio­nięty przez odór, marzy tylko o tym, żeby się stam­tąd wydo­stać. Zamiast tego wstaje, pod­cho­dzi do okna i wysta­wia głowę na zimne nocne powie­trze, by wdy­chać je, aż pozbę­dzie się fetoru z nosa i płuc.

Oddech za drzwiami wciąż przy­biera na sile.

Bram sięga do kie­szeni płasz­cza, wyj­muje bute­leczkę i ogląda ją w migo­cą­cym świe­tle lampy olej­nej. Zale­d­wie przed dwoma dniami Vámbéry napeł­nił fiolkę – podob­nie jak trzy inne – wodą z chrzciel­nicy w kościele Świę­tego Jana. Dwie por­cje zostały już wyko­rzy­stane; po zuży­ciu tej będzie już tylko jedna, a Bram nie ma skąd wziąć ich wię­cej. Ostroż­nie zdej­muje zatyczkę i kie­ruje się do drzwi.

Gdy do nich pod­cho­dzi, to, co czai się za nimi, ponow­nie cich­nie, po czym znów zaczyna ryt­micz­nie oddy­chać. Sły­chać prze­cią­gły pomruk, a potem dra­pa­nie o posadzkę, poje­dyn­cze skrob­nię­cie, na próbę, jakby to coś chciało spraw­dzić wytrzy­ma­łość kamie­nia, na któ­rym stoi.

Bram klęka przy drzwiach, deli­kat­nie prze­chyla bute­leczkę i roz­lewa wodę świę­coną wzdłuż progu, aż nic nie zostaje. Kamień zdaje się ją wchła­niać, płyn bły­ska­wicz­nie znika i zosta­wia po sobie jedy­nie cienką smużkę. Stwo­rze­nie za drzwiami rzuca się do ucieczki. Po czym roz­lega się głę­bo­kie wycie ogrom­nego wilka.

DZIENNIK BRAMA STOKERA

Paź­dzier­nik 1854

Obu­dzi­łem się w przy­ćmio­nym świe­tle, gdy blade pro­mie­nie słońca prze­ni­kały przez okna, zale­wa­jąc pokój bla­skiem, który nie nale­żał ani do poranka, ani do zachodu. Zało­ży­łem, że nad zatoką poja­wiła się mgła; o tej porze roku nie byłoby to nic dziw­nego. W powie­trzu uno­siła się wil­goć i cho­ciaż ktoś owi­nął moje ciało koł­drą, nie na wiele się to zdało i wciąż nękały mnie uką­sze­nia chłodu znad morza.

Po śpie­wie pta­ków roz­po­zna­łem, że jest wcze­śnie rano. Pomimo bólu otwo­rzy­łem oczy. Miska, z któ­rej mama korzy­stała przy ocie­ra­niu mi czoła, stała na stole koło łóżka, a obok leżała szmatka, ale krze­sło było puste. Spo­dzie­wa­łem się zoba­czyć na nim mamę albo Matyldę, ale nie sie­działa tam żadna z nich. Byłem sam w poko­iku na pod­da­szu. Nawet jeśli wujek Edward na­dal był u nas w domu, nic o tym nie świad­czyło. Jego torba znik­nęła, a wraz z nią okropny słój z pijaw­kami. Odsu­ną­łem koł­drę, zmu­si­łem się, by usiąść na łóżku, i wycią­gną­łem rękę do świa­tła. Od prze­gu­bów aż po łopatki obu ramion pozna­czona była dzie­siąt­kami potrój­nych nakłuć. Podobne zna­la­złem na nogach, od ud do stóp. Ilu pija­wek użył? Nie prze­sta­wało mnie to nur­to­wać. Stwier­dzi­łem, że zbiera mi się na wymioty, zdo­ła­łem jed­nak się powstrzy­mać.

Cho­ciaż było mi chłodno, nie był to ten rodzaj zimna co poprzed­niej nocy, gdy wal­czy­łem z gorączką. W sumie tylko domy­śla­łem się, że wszystko to działo się w poprzed­nią noc, ale nie mogłem tego spraw­dzić. Kiedy ostat­nio mia­łem tak silny atak, prze­spa­łem trzy pełne dni, zanim odzy­ska­łem przy­tom­ność i powró­ci­łem do świata żywych. Wów­czas po prze­bu­dze­niu byłem tak wygłod­niały, jak­bym nie jadł nie wia­domo ile dni. Opu­ściła mnie ta nie­wielka ilość ener­gii, tlą­cej się zazwy­czaj w moim ciele; ledwo mogłem usiąść, a co dopiero wstać. Tym razem, ow­szem, czu­łem się słaby, ale nie aż tak słaby jak wtedy. Wła­ści­wie wręcz prze­ciw­nie, mia­łem wra­że­nie, że w razie potrzeby mógł­bym wygrze­bać się z łóżka i zary­zy­ko­wać prze­marsz na drugą stronę pokoju – jak­bym obu­dził się z bar­dzo dłu­giego snu, jak niedź­wiedź, który po hiber­na­cji wraca do życia.

Się­gną­łem po dzwo­nek sto­jący na sto­liku noc­nym i potrzą­sną­łem nim. Po kilku chwi­lach w drzwiach poja­wiła się mama, nio­sąca tacę ze śnia­da­niem.

– No i jak się dzi­siaj czu­jesz? – zapy­tała, odsta­wia­jąc tacę na sto­liku. – Nie­źle nas wczo­raj nastra­szy­łeś. Mia­łeś gorączkę, nie pamię­tam, żeby kie­dy­kol­wiek była aż tak wysoka. Naprawdę bałam się, że zapło­niesz we śnie żywym ogniem, tak byłeś roz­pa­lony.

– A co z cio­cią Ellen? Jest tu? – zapy­ta­łem nie do końca swoim gło­sem.

– Ow­szem, jest. – Mama powio­dła oczami przez hall do drzwi pokoju Ellen. – Co pamię­tasz z wczo­raj?

Sta­ra­łem się przy­wo­łać wyda­rze­nia ubie­głej nocy, ale moje wspo­mnie­nia były w naj­lep­szym razie mętne i straszne. Chyba pod­no­siła mi się tem­pe­ra­tura, a potem jesz­cze tro­chę, aż do przy­jazdu wuja Edwarda.

– Wujek Edward pusz­czał mi krew.

Mama przy­sia­dła na brzegu łóżka i poło­żyła zło­żone ręce na kola­nach.

– W rze­czy samej, i dobrze zro­bił. Gorączka mocno cię trzy­mała i gdyby się nie zja­wił, nie wia­domo, co by się z tobą stało. Edward jest dla nas wszyst­kich bło­go­sła­wień­stwem i masz wobec niego dług wdzięcz­no­ści. Powi­nie­neś mu to powie­dzieć, kiedy ponow­nie go zoba­czysz.

– Ale tak naprawdę pomo­gła mi cio­cia Ellen, prawda?

Mama poru­szyła się w miej­scu. Ner­wowo spla­tała i roz­pla­tała palce.

– Za twoje wyzdro­wie­nie trzeba dzię­ko­wać wujowi i nikomu innemu. To dzięki swo­jej wie­dzy powstrzy­mał twoją gorączkę. Wszystko inne to domy­sły, któ­rych ani myślę słu­chać. – Znów rzu­ciła spoj­rze­nie na drzwi do pokoju Ellen na dole. – Zaczy­nam się zasta­na­wiać, dla­czego wła­ści­wie trzy­mamy w domu kobietę, która co jakiś czas znika na całe dni i wraca, kiedy się jej żyw­nie podoba. Do opieki nad tobą i resztą dzieci potrzeba mi kogoś, na kim można pole­gać, a nie jakiejś nie­prze­wi­dy­wal­nej, kapry­śnej lata­wicy. Zamie­rzam poroz­ma­wiać o niej z twoim ojcem; być może dawno już nale­żało wpro­wa­dzić zmiany.

Widać było, że jest poiry­to­wana, więc nie chcąc jesz­cze moc­niej jej roz­zło­ścić, zmie­ni­łem temat.

– Czy wujek Edward jesz­cze jest?

– Oba­wiam się, że wyszedł o świ­cie. Prze­spał kilka godzin na dole, ale musiał wcze­śnie rano wra­cać do pracy i nie mógł dłu­żej zostać. Był tak miły, że przed wyj­ściem zaj­rzał jesz­cze do cie­bie i powie­dział mi, że twój stan znacz­nie się popra­wił, nastą­piło cudowne wyzdro­wie­nie, jak to ujął. – Mama odwró­ciła głowę i gło­śno rzu­ciła przez ramię: – Matyldo, twój brat się obu­dził!

Matylda wsu­nęła głowę przez drzwi; stała za nimi cały czas.

– A kto to pod­słu­chuje?! – wykrzyk­nęła mama. – Bo wezmę dzwo­nek Brama i uwiążę ci na szyi!

Matylda oblała się rumień­cem.

– Nie pod­słu­chi­wa­łam, mamo.

Mama pochy­liła głowę.

– Mam uwie­rzyć, że tak po pro­stu sta­łaś sobie na kory­ta­rzu pod drzwiami brata, bo to wygodne miej­sce dla stóp?

Matylda otwo­rzyła usta, żeby coś powie­dzieć, ale zmie­niła zda­nie.

Z dołu dobiegł płacz małego Richarda. Mama zaci­snęła wargi.

– Ten dzie­ciak mnie wykoń­czy. Zostań na tro­chę z bra­tem.

Po tych sło­wach wyszła z pokoju, a Matylda zajęła jej miej­sce na skraju łóżka. Wzięła z mojej tacy ze śnia­da­niem tosta i wepchnęła go sobie do ust, a dru­giego podała mnie. Chleb nie był pierw­szej świe­żo­ści, a ja nie mia­łem spe­cjal­nie ape­tytu, ale i tak go zja­dłem. Upew­niw­szy się, że mama zna­la­zła się poza zasię­giem słu­chu, powie­dzia­łem cicho:

– Co się wczo­raj w nocy stało z cio­cią Ellen?

Matylda rów­nież zer­k­nęła w dół hallu, żeby spraw­dzić, czy mama nie nad­cho­dzi, zanim odpo­wie­działa:

– Nie pamię­tasz?

Pokrę­ci­łem głową, choć kark wciąż mia­łem sztywny i obo­lały.

– Wró­ciła wcze­śniej, żeby mi pomóc, prawda?

Matylda wyszep­tała:

– Wczo­raj­szej nocy cio­cia Ellen zawró­ciła cię spod bram pie­kła i ura­to­wała przed doty­kiem Dia­bła. Co do tego mam pew­ność.

– Ale wujek Edward…

– Wujek robił, co w jego mocy, ale twój stan pogar­szał się z każdą godziną. Za to cio­cia Ellen… Ona w jakiś spo­sób…

– W jakiś spo­sób co? Co takiego zro­biła?

Ranki po pijaw­kach zaczęły swę­dzieć, a kiedy Matylda zoba­czyła, że je dra­pię, wzięła moje ręce w swoje.

– To, co zro­biła, odbyło się za zamknię­tymi drzwiami, ale kiedy po godzi­nie wyszła, było jasne, że gorączka odpu­ściła i nie­bez­pie­czeń­stwo już za tobą, ale nie powie­działa kom­plet­nie nic o swo­ich meto­dach, mimo że wujek Edward i tata ją wypy­ty­wali. Zamiast tego prze­szła z two­jego pokoju do swo­jego i zamknęła za sobą drzwi bez ani jed­nego słowa. Wujek Edward przez bli­sko pięć minut walił do jej drzwi, aż wresz­cie pod­dał się i wró­cił do cie­bie, żeby prze­ko­nać się o tym, co mama i ja już widzia­ły­śmy: poty minęły, a ty spo­koj­nie leża­łeś w tym oto łóżku, cichutko i bez ruchu, i tylko ruch two­jej klatki pier­sio­wej świad­czył o tym, że wciąż nale­żysz do świata żywych. – Nachy­liła się nade mną. – Widzia­łam, jak Thorn­ley przy­nosi coś cioci Ellen po tym, jak wyszła od cie­bie. Dużą torbę. W środku coś się ruszało. Otwo­rzyła, nim zdą­żył zapu­kać, uchy­liła drzwi tylko na tyle, żeby się­gnąć po torbę, i zamknęła je z powro­tem.

– To bez sensu.

– To wła­śnie widzia­łam.

– Chyba ci się śniło.

Zało­żyła ręce zape­rzona.

– Widzia­łam.

Przy­pa­try­wa­łem się ran­kom na moich ramio­nach, oglą­da­łem je pod świa­tło.

– Boli? – spy­tała Matylda.

Byłem obo­lały i wie­dzia­łem, że potrwa ileś dni, zanim wszystko się zale­czy, i tak jej powie­dzia­łem, cho­ciaż wyda­wało się, że tym razem ranki goją się szyb­ciej – już pokryły się stru­pami i zaczęły mocno swę­dzieć.

Sio­stra jesz­cze bar­dziej ści­szyła głos, aż do szeptu ledwo prze­bi­ja­ją­cego się przez śpiew pta­ków za oknem.

– To nie koniec. Na początku, kiedy cio­cia Ellen przy­szła tu wczo­raj i krzy­kiem pole­ciła nam wszyst­kim wyjść z pokoju, wyglą­dała jak to ona: młoda, zdrowa kobieta. Ale kiedy wycho­dziła z two­jego pokoju, była odmie­niona nie do pozna­nia; jakby przez spę­dzone tu minuty posta­rzała się o kil­ka­na­ście lat. Jej twarz pomarsz­czyła się i pobla­dła, włosy zro­biły się słabe i łam­liwe. A jej oczy stały się oczami sta­ruszki. Udało mi się zoba­czyć je przez moment, kiedy powłó­cząc nogami, szła do sie­bie, ale zaraz się odwró­ciła i ukryła twarz w cie­niu, po czym prze­mknęła do pokoju i zamknęła nam drzwi przed nosem.

– Jakiego koloru były jej oczy? – spy­ta­łem, wie­dząc, jaka będzie odpo­wiedź.

– Błę­kitne jak morze, kiedy wcho­dziła, a ciem­no­szare, kiedy wycho­dziła.

– A więc znowu to samo?

Matylda poki­wała głową.

* * *

Mama wró­ciła z kie­lisz­kiem czer­wo­nego wina i wrę­czyła mi go.

– Była­bym zapo­mniała: wujek Edward powie­dział, że po prze­bu­dze­niu masz to wypić.

Nie był to mój ulu­biony napój. W winach roz­sma­ko­wa­łem się dopiero jakiś czas póź­niej, ale wie­dzia­łem z doświad­cze­nia, że dzięki niemu szyb­ciej wrócą mi siły – a przy­naj­mniej ta ich nie­wielka ilość, jaką wów­czas dys­po­no­wa­łem.

Wzią­łem kie­li­szek do ręki i wla­łem w sie­bie płyn nie­mal dusz­kiem, tylko raz zaczerp­ną­łem powie­trza mię­dzy łykami. Wino, cie­płe i wytrawne, nie było wcale aż taką tor­turą dla mojego mło­dego pod­nie­bie­nia, ale jed­nak był to alko­hol. Wkrótce poczu­łem, jak zaczyna dzia­łać. Odda­łem kie­li­szek mamie, która patrzyła na mnie z zacie­ka­wie­niem.

– Musisz być odwod­niony. Spo­dzie­wa­łam się, że będę musiała wmu­szać to w cie­bie z mozo­łem. Ale teraz zaczy­nam się zasta­na­wiać, czy cała ta twoja cho­roba to nie jest po pro­stu kac po tym, jak nocą wymy­ka­łeś się do pubów – powie­działa z bły­skiem w oku. Wie­dzia­łem, że żar­tuje, i nie mogłem się nie uśmiech­nąć.

– Jak ina­czej miał­bym dosko­na­lić umie­jęt­ność gry w karty?

Skwi­to­wała to śmie­chem i zmierz­wiła mi włosy.

– To twoje poczu­cie humoru wpę­dzi cię kie­dyś w tara­paty, ale dobrze sły­szeć, że wró­ciło. Wczo­raj w nocy naprawdę się mar­twi­łam. Jak dotąd ta była naj­gor­sza. – Przy­ło­żyła mi rękę do czoła. – Gorączka chyba prze­szła. Wciąż jesteś dość cie­pły w dotyku, ale bez porów­na­nia z tym, co wcze­śniej. Na twoim czole można było zago­to­wać gar­nek wody.

– Ma wielki łeb – wtrą­ciła z apro­batą Matylda.

Chcia­łem ją pac­nąć, ale chy­bi­łem i pra­wie zrzu­ci­łem tacę ze stołu. Mama zła­pała moją rękę w powie­trzu i przy­trzy­mała, a jej oczy wez­brały łzami.

– Dniem i nocą modli­łam się do Boga, żeby ulżył ci w cier­pie­niu i żeby twoja cho­roba ustą­piła. Miejmy nadzieję, że wujek Edward wypę­dził z cie­bie demony.

Wie­dzia­łem, że tak się nie stało. Cho­ciaż było mi lepiej, czu­łem, jak cho­roba mnie toczy, na razie uśpiona, ale gotowa do powrotu. Ból kości, wyczer­pa­nie i zawroty głowy zmniej­szyły się, ale nie zni­kły.

– Mamo, Bram jesz­cze nie opo­wia­dał – wytknęła Matylda, znów przy­cup­nięta na moim łóżku.

– Może potrze­buje czasu, żeby odzy­skać siły, młoda damo.

– Jeśli teraz nie opo­wie, to już sobie nie przy­po­mni – odparła.

Mama wie­działa, że to prawda; sama nam o tym przy­po­mi­nała. „Sny są jak pia­sek w klep­sy­drze, z sekundy na sekundę jest ich coraz mniej, aż wresz­cie znika ostat­nie ziarnko i tra­cimy je na wieki”.

Odkąd bowiem pamię­tam, nasza trójka opo­wia­dała sobie sny, powta­rza­jąc je dla lep­szego zapa­mię­ta­nia. Cza­sem zapi­sy­wa­łem swoje, przy łóżku mia­łem spe­cjalny notat­nik tylko do tego celu. Robi­łem to tuż po prze­bu­dze­niu, świa­dom, że jeśli pocze­kam choćby chwilę, będą sta­wać się coraz mniej wyraźne – tak jak zapo­wia­dała mama – a szcze­góły coraz trud­niej będzie przy­wo­łać z pamięci. W odróż­nie­niu od zwy­czaj­nych, sny w gorączce były nad­zwy­czaj wyra­zi­ste. Matylda wie­działa o tym i wła­śnie dla­tego tak upar­cie mnie pona­glała. O ile zwy­kłe sny roz­wie­wają się wkrótce po wybu­dze­niu, o tyle przy wyso­kiej tem­pe­ra­tu­rze odci­skają na umy­śle piętno. Wola­łem nawet nie zamy­kać oczu ze stra­chu przed powro­tem do paskud­nego mroku, który spo­wi­jał mnie w naj­gor­szych momen­tach ubie­głej nocy. Tak dobrze pamię­ta­łem moment, gdy cho­wano mnie żyw­cem, że czu­łem w ustach zie­mię i sły­sza­łem robaki, cza­jące się o kilka cen­ty­me­trów od mojej głowy i z nie­cier­pli­wo­ścią cze­ka­jące na posi­łek, któ­rym mia­łem się stać.

– Ja… Ja nie chcę – zapro­te­sto­wa­łem nie­pew­nie.

– Było strasz­nie? – spy­tała Matylda, przy­su­wa­jąc się bli­żej z roz­pro­mie­nioną twa­rzą. – Och, opo­wiedz no, Bram!

Powio­dłem wzro­kiem od Matyldy do mamy i z powro­tem. Mama kie­dyś powie­działa mi, że kiedy opo­wia­damy o upio­rach z naszych snów, tracą one moc szko­dze­nia nam. A więc z wes­tchnie­niem opo­wie­dzia­łem im o swoim pogrze­bie; wyre­cy­to­wa­łem wszystko, co umia­łem sobie przy­po­mnieć.

– Czy twój grób znaj­do­wał się w czę­ści dla samo­bój­ców? – docie­kała Matylda.

Mama zmarsz­czyła czoło.

– A co ty wiesz o gro­bach dla samo­bój­ców?

Sio­stra kom­bi­no­wała, jak by tu odpo­wie­dzieć, nie zdra­dza­jąc jed­no­cze­śnie faktu, że przy­słu­chi­wała się cze­muś, co bez wąt­pie­nia było pry­watną roz­mową mię­dzy mamą a tatą, ale zanim wpa­dła na odpo­wied­nio wyra­fi­no­wane kłam­stwo, mama spy­tała ponow­nie:

– Pod­słu­chi­wa­łaś moją wczo­raj­szą roz­mowę z tatą, prawda?

– Ja tylko prze­cho­dzi­łam i być może usły­sza­łam wzmiankę o gro­bach samo­bój­ców, ale dalej nie słu­cha­łam; to byłoby nie­wła­ściwe.

– O tak, bar­dzo nie­wła­ściwe.

– Czy w naszym mie­ście, na cmen­ta­rzu, rze­czy­wi­ście pocho­wali kogoś żyw­cem? – zapy­ta­łem.

Mama wzięła głę­boki wdech.

– Nawet jeśli to prawda, pod­czas wczo­raj­szej wizyty na sta­rym cmen­ta­rzu Hor­ton Lowell i kon­stabl nie zna­leźli żad­nych dowo­dów na praw­dzi­wość pogło­sek o pochówku, krą­żą­cych po mie­ście. Nie mam wąt­pli­wo­ści co do tego, że cała ta histo­ria to wytwór czy­jejś zbyt buj­nej wyobraźni, który jako plotka dotarł do innych, aż wresz­cie zaczął żyć wła­snym życiem. – Zwró­ciła się do Matyldy: – Plot­kar­stwo nie jest ani tro­chę lep­sze od pod­słu­chi­wa­nia i obym w przy­szło­ści cię na tym nie przy­ła­pała, bo wygar­buję ci tę bie­luchną skórę na ple­cach!

Wybuch­ną­łem śmie­chem, który szybko prze­ro­dził się w kaszel. Mama nalała mi szklankę wody, którą łap­czy­wie wypi­łem. Gar­dło mia­łem tak podraż­nione, jak gdy­bym pogryzł kamie­nie, a następ­nie je prze­łknął.

Mama kon­ty­nu­owała.

– Klę­ska głodu pozba­wiła życia wielu naszych roda­ków. W Dubli­nie cho­rzy i bez­domni umie­rają na uli­cach. Bie­dacy okra­dają bie­da­ków. Ludzie, któ­rzy kie­dyś upra­wiali wła­sną zie­mię, żebrzą na ulicy, żeby uzbie­rać choć tro­chę pie­nię­dzy na jedze­nie dla swo­ich rodzin. Ni­gdy nie lek­ce­waż­cie tego, do czego czło­wiek jest zdolny, gdy musi nakar­mić swoje gło­du­jące dzieci.

– Według taty sytu­acja się popra­wia – zauwa­ży­łem.

– Cza­sem myślę, że wasz ojciec woli wie­rzyć we fra­zesy powta­rzane przez ary­sto­kra­tów z zamku, któ­rzy chcą nam wmó­wić, że głód dobiega końca, więc twier­dzą, że tak się dzieje. Ale samo gada­nie o czymś nie spra­wia, że to coś staje się fak­tem. – Mama spoj­rzała na swoje dło­nie. – Sądzę, że zanim się poprawi, nastąpi jesz­cze duże pogor­sze­nie, więc kiedy sły­szę o tym, że cho­rego czło­wieka pocho­wano żyw­cem, nie mogę od razu zało­żyć, że to wymysł; wiem z pierw­szej ręki, jakiego zła potra­fią się dopu­ścić prze­ra­żeni ludzie. Kiedy byłam mała, a epi­de­mia cho­lery zbie­rała śmier­telne żniwo, widzia­łam ludzi robią­cych rze­czy o wiele gor­sze niż pogrze­ba­nie jed­nej cho­rej duszy.

– Czy cho­lera była gor­sza od głodu?

– Nie wiem, czy taka śmierć jest gor­sza od innej, Matyldo. Jej wszystko jedno, kogo zabiera.

Matylda zapy­tała cien­kim, nie­pew­nym gło­si­kiem:

– Czy to samo sta­nie się tutaj z nami? Czy wszy­scy umrzemy?

– Głód to co innego, Matyldo. Ow­szem, zda­rzają się cho­roby, ale cho­lera to zupeł­nie co innego. Więk­szość cho­rych, któ­rych widu­jesz, cierpi z głodu i odwod­nie­nia, męż­czyźni upi­jają się w sztok, bo nie mogą zapew­nić bytu swoim rodzi­nom. Z całą pew­no­ścią ta plaga jest potworna, ale zupeł­nie inna od tam­tej. – Pokle­pała nas po kola­nach. – Dość tych roz­mów; mamy dziś dużo do roboty, a ja coś czuję, że cio­cia Ellen nie przyj­dzie nam z pomocą.

Wszy­scy troje spoj­rze­li­śmy w kie­runku zamknię­tych drzwi Ellen. Mama wstała.

– Matyldo, bądź tak dobra i zbierz dzi­siej­sze jajka.

Moja sio­stra zmarsz­czyła nos.

– Ale to kolej Thorn­leya!

– Wasz ojciec posłał go do gospo­dar­stwa Seave­rów w San­try po torf na opał. Pra­wie już nam się skoń­czył, sami wie­cie, a zbliża się zima i nie­długo noce zro­bią się lodo­wate.

Matylda zsu­nęła się z łóżka i bez słowa poma­sze­ro­wała na dół.

Mama przy­ło­żyła mi rękę do czoła i uśmiech­nęła się.

– Bóg się do cie­bie uśmiech­nął, mój mały męż­czy­zno.

Ja tym­cza­sem nie spusz­cza­łem oczu z drzwi cioci Ellen, a obrazy z poprzed­niej nocy wciąż prze­su­wały mi się przed oczami.

* * *

Kilka godzin póź­niej.

– Co robi cio­cia Ellen? – spy­tała Matylda.

Sta­łem na pal­cach i wyglą­da­łem przez okno na podwórko.

– Zdej­muje pra­nie ze sznurka.

W tym momen­cie dotarło do mnie, że tego dnia czuję się o wiele lepiej. Cho­ciaż cha­rak­te­ry­styczny ból kości na­dal się utrzy­my­wał, cho­roba tro­chę się cof­nęła. Cza­sem tygo­dniami nie wsta­wa­łem z łóżka. Spę­dza­łem w nim tyle czasu, że nie­kiedy dosta­wa­łem odle­żyn, a nie­wy­ko­rzy­sty­wane mię­śnie mi zani­kały. Mama czę­sto się mar­twiła, że wda się zaka­że­nie, i oczysz­czała odle­żyny naj­le­piej, jak umiała, potem okła­dała je mchem zna­nym jako tor­fo­wiec, który trzy­mała na naj­wyż­szej półce w spi­żarni, z dala od wzroku taty – postę­powi dok­to­rzy z naszej rodziny bez wąt­pie­nia wzgar­dzi­liby medy­cyną ludową. Jeśli cho­dzi o moje mię­śnie, nie­wiele dało się pora­dzić. Przez wiele dni byłem zwy­czaj­nie za słaby, żeby zwlec się z łóżka. Zachę­cany przez mamę, cza­sem pró­bo­wa­łem, ale moje ciało po pro­stu nie miało siły i wolało leżeć, obra­ca­jąc się co kilka godzin przy jej asy­ście, żeby nie pogłę­biały się odle­żyny.

Dziś było ina­czej.

Podob­nie jak drobne ślady po pijaw­kach, odle­żyny, któ­rymi usiane było moje żało­sne ciało, przy­schły, zbla­dły i swę­działy jak licho. Nagle zaczęły goić się otwarte, ropie­jące rany, które odkąd się­gam pamię­cią, towa­rzy­szyły mi w życiu; dosłow­nie nik­nęły w oczach w nie­sa­mo­wi­tym tem­pie w ciągu jed­nej doby.

Poczu­łem się rów­nież sil­niej­szy. Poja­wiła się we mnie ener­gia, któ­rej bra­ko­wało przez wszyst­kie poprzed­nie dni – praw­dziwa siła. W tym momen­cie prze­by­wa­łem już poza łóż­kiem od pra­wie dwóch godzin. Dwie godziny na nogach! Bła­ga­łem Matyldę, żeby­śmy powie­dzieli o tym mamie, ale ona odmó­wiła, bo uwa­żała, że naj­le­piej, jeśli zacho­wamy tę tajem­nicę dla sie­bie.

Sta­łem w okienku swo­jego poko­iku na pod­da­szu i patrzy­łem, jak cio­cia Ellen odpina ze sznurka na pra­nie kolejne kla­merki i uważ­nie składa każdą sztukę odzieży, zanim włoży ją do kosza u jej stóp. Pra­co­wała od dzie­się­ciu minut i doszła już pra­wie do połowy. Poszu­ki­wa­łem zna­mion sta­rze­nia, o któ­rych wspo­mi­nała Matylda, ale trudno mi było dokład­niej przyj­rzeć się jej twa­rzy. Na gło­wie miała chustkę, zawią­zaną pod szyją, któ­rej zie­lono-biała tka­nina chro­niła ją przed wzro­kiem innych. Wyda­wała się poru­szać powoli, jakby odczu­wała ból.

– Ile jesz­cze jej zostało do końca?

– Z dzie­sięć minut – odpar­łem. – Może mniej.