Dopóki oddycham. Neven - M.W. Stilvoy - ebook
NOWOŚĆ

Dopóki oddycham. Neven ebook

M.W. Stilvoy

5,0

415 osób interesuje się tą książką

Opis

Gdy raz wstąpisz do piekła, już nigdy go nie opuścisz

By ocalić życie Nevena, Sara dobrowolnie oddaje się w ręce bezwzględnego handlarza ludźmi – prokuratora Rostowa. Zmuszona do ślubu z nim, trafia w sam środek brutalnych rozgrywek, które szybko wymykają się spod kontroli.

Neven budzi się ze śpiączki i wraz z bratem, Lovro, planuje, jak ocalić Sarę. Gdy jednak dowiaduje się, co zaszło, złość i poczucie odrzucenia pochłaniają go bez reszty. Zdrada boli go bardziej niż rany zadane przez najgorszego wroga – dotknięty i oszukany, nie potrafi uwierzyć w jej poświęcenie.

Sara zrobi wszystko, by odzyskać jego zaufanie – nawet jeśli ceną będzie kolejna porcja bólu. Nie wie jednak, że z piekła, do którego weszła, nie ma łatwej drogi ucieczki...

Mafijne porachunki, kłamstwa i uczucia balansujące na granicy obłędu – w tej historii gra toczy się o to, co najcenniejsze.

18+

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 458

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (4 oceny)
4
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ewakr1

Nie oderwiesz się od lektury

świetnie pisze autorka , ciekawie , mimo okropności jakie tu się dzieją czyta się dobrze , muszę czekać na zakończenie oby nie długo
00
FascynacjaKsiazkami

Nie oderwiesz się od lektury

Dynamiczny romans mafijny,który porywa od pierwszej strony.Odkrywane karty przeszłości wraz z druzgocącą prawdą nakreśla nowe fakty z życia bohaterów Polecam
00



M.W. Stilvoy

Dopóki oddycham

Neven

Neven

Nie otwierając oczu, wziąłem głęboki oddech. Zbyt głęboki i zbyt zachłanny, bo płuca momentalnie stanęły w ogniu. Zaraz potem, w miarę jak tlen rozpływał się po ciele, poczułem pożar w każdym najmniejszym ścięgnie, mięśniu, kości. Tak, właśnie tak – pomyślałem, zmuszając zdrętwiałe usta do uśmiechu. Ten ból… Doskonale go znałem. Tak bolało życie. Prychnąłem, gdy w pełni dotarło do mnie, że faktycznie żyję. Wtedy mój mózg ruszył. Nagle zaczął uwalniać wspomnienia. Powoli. Miarowo. W rytmie cichego pisku aparatury sprzężonej z moim sercem. Przed oczami zaczęły się pojawiać pojedyncze migawki. Rostow, klub. Potem w miejsce luk wlały się szczegóły. Pisk się zagęścił. Sceny nabrały chronologii. Nalot, Rostow, igła, ogień. Potrząsnąłem głową, bo zdecydowanie za dużo było w tej retrospekcji fragmentów o Rostowie. Potem raptownie uniosłem powieki, które zaraz ponownie zamknąłem. Światło słoneczne odbijające się od sterylnej bieli ścian kłuło w oczy bardziej niż nasilający się pisk w uszy. Po chwili spróbowałem spojrzeć raz jeszcze.

Mrugając szybko, przeskanowałem pokój. Od bieli przeciwległej ściany odcinała się ramolowata kanapa i ogromna dębowa szafa, a obok dwuskrzydłowych drzwi francuskich, po lewej stronie łóżka stały pasujące do niej fotele, stolik i gablota z oprawionymi skórą książkami. Nie znałem tego miejsca. Ani drugiej osoby, która tak jak mój brat mogłaby zepsuć wnętrze takimi zatęchłymi starociami. To musiał być dom Lovro. Rostow nie miał wystarczająco dużo polotu, żeby wymyślić dla mnie taką wysublimowaną torturę psychiczną. Jego metody wyrażania niechęci do wrogów były bardziej niż prymitywne, a w ich zakres z pewnością nie było wliczonej opieki medycznej „po”. Właśnie. Czysta pościel, wygodne łóżko medyczne i myśl, że Rostow jest już zacierającym się z minuty na minutę wspomnieniem, stały się wystarczającym powodem, żeby nie zaprzątać sobie głowy tym, że mój brat urządził mi kącik zdrowia w gabinecie wypchanym jego wypaczonym gustem. Nawet podniosłem się mozolnie na łokciach, żeby rozejrzeć się dokładniej, ale mięśnie szybko odmówiły posłuszeństwa i z powrotem opadłem zdyszany na poduszkę. Na zabandażowanej aż po sam biceps ręce natychmiast rozgorzał ból. Serce zaczęło łomotać, aż pisk ustrojstwa stojącego obok łóżka stał się nie do wytrzymania. Niewiele myśląc, szarpnąłem za sieć przyklejonych do klaty kabli, czym… tylko pogorszyłem sytuację. Pokój wypełnił się jednostajnym hymnem śmierci, od którego pociemniało mi w oczach. Dalej było jeszcze gorzej. Hałas eksplodował w mojej głowie, bo do pokoju wpadła rozkrzyczana horda z paniką w oczach. Pierwszy, ze spluwą w wyciągniętej ręce, wbiegł mój brat, za nim Milan, moja matka, Lea i Nunczako, a na samym końcu… jakiś wielkogłowy, niewydarzony człowieczek w kitlu. Oblepili łóżko jak natrętne owady, na zmianę wykrzykując mdlącym tonem moje imię i pytania o moje samopoczucie. Pomasowałem palcami skronie, obserwując, jak cherlak w kitlu przeciska się niezdarnie obok mojej matki i wyłącza wyjące ustrojstwo. Postanowiłem zrobić to samo z jazgotem zafundowanym przez moją rodzinę.

– Kim wy jesteście? – zapytałem, imitując skołowanie w głosie.

Raz, dwa, trzy. Cisza. Wreszcie, kurwa. Sporo wysiłku włożyłem w to, żeby się nie uśmiechnąć. Czerpałem satysfakcję z ich skamieniałych w osłupieniu twarzy.

– Synku – wyszeptała łzawo matka po dłuższej chwili. Potem zdecydowanym ruchem odsunęła na bok Milana, nachyliła się nade mną i pogładziła mnie po głowie. Oż, kurwa. Z deszczu pod rynnę. – Nic nie pamiętasz? Synku? Nic? – Nie czekała na odpowiedź, tylko odwróciła się do stojącego za nią cherlaka i jeszcze bardziej łzawym tonem zaczęła trajkotać: – Doktorze, ale jak to? Jak może nie pamiętać? Czy tak się zdarza? To normalne? To minie? O Boże. Kiedy? Przecież mówił pan, że rokowania są dobre. Doktorze…

Tak jak reszta rodziny przeniosłem wzrok na cherlaka. Zahukany chudzielec z wielkim łbem ogołoconym z włosów przez niełaskawe geny wyglądał, jakby sam potrzebował pomocy medycznej. Z sekundy na sekundę kolor jego skóry nabierał coraz bardziej kredowego odcienia, a starania, aby powstrzymać drżenie rąk, odnosiły odwrotny skutek, bo trząsł się cały jak deliryk. Serio? Skąd oni go wytrzasnęli? Z poczekalni szpitalnej? Pomylili pacjenta z lekarzem? Patrząc na niego, zacząłem zastanawiać się, czy rzeczywiście żyję, czy może mam proroczy sen dotyczący swojego końca.

– Anno, pozwól lekarzowi zbadać Nevena. – Milan przerwał ciągnącą się ciszę.

Łysol skinął nieznacznie, jakby dziękował Milanowi za przypomnienie mu, jaką funkcję pełni, po czym podszedł do brzegu łóżka i zmierzył mi puls. Miał cholerne zimne palce. Potem sięgnął do kieszeni kitla po przypominającą długopis latarkę, którą odepchnąłem wraz z jego ręką. Sapnął cicho, chowając niepewnie sprzęt i dłonie do kieszeni.

– Jak się pan czuje? – zapytał wreszcie drżącym głosem.

– Poczuję się lepiej, gdy zaspokoję głód – odparłem, zerkając przelotnie na Lovra, który właśnie schował pistolet i z krzywym uśmiechem szepnął coś do Nunczako.

Matka przysiadła na brzegu łóżka i z niepewnym uśmiechem zaczęła przytakiwać swoim szybko wypowiadanym słowom:

– Synku, zaraz coś ci przygotuję. Na co masz ochotę? Na steka? Tak? Zrobię takiego, jakiego lubisz. Może być? I co jeszcze, hmm? Albo nie. Poślę po pašticadę, lubisz przecież, co? Chyba że wolisz buzarę? Tak, to chyba będzie najlepsze, z małżami chcesz? Synku?

– Chodziło mi o papierosa – powiedziałem, przenosząc wzrok na wielkogłowego. – ChupaChups, mógłbyś mnie poczęstować?

Ktoś zdławił ciche parsknięcie, na co lekarz spuścił wzrok, zaprzeczając krótkim potrząśnięciem głowy.

– Podobno nic nie pamiętasz. – Lovro wbił we mnie to swoje nadąsane, czujne spojrzenie.

No i mamy to – morderca dobrego nastroju poczuł zew.

– Was nie pamiętam. – Przesunąłem wzrokiem po twarzach zastygłych w grymasie współczucia, wzruszając przy tym ramionami dla wiarygodności.

Ciało natychmiast ukarało mnie bólem za kłamstwo.

– Pamiętasz. Doskonale pamiętasz – odparł z przebiegłym półuśmiechem Lovro, po czym zaczął rozkładać moje kłamstwo na pierdolone atomy: – Zdemaskowało cię pytanie skierowane do lekarza, bo wiesz, że reszta z nas jest niepaląca.

Szybko, kurwa, mu poszło. Westchnąłem ciężko, pozwalając sobie wreszcie na swój firmowy uśmiech.

– Wiem też, że masz kurewsko mocno upośledzone poczucie humoru, ale nie wiedziałem, że niewinny żart jesteś w stanie zabić tak szybko – mruknąłem.

Matka jęknęła głośno, zaciskając powieki.

– Niewinny żart? To według ciebie był niewinny żart? Śmiertelnie nas przeraziłeś! – krzyknęła Lea, uruchamiając tym mój ból głowy.

Spojrzałem na nią w chwili, gdy odwróciła się plecami do łóżka i krokiem manifestującym złość podeszła do kanapy. Odwzajemniła spojrzenie dopiero, gdy z zaplecionymi na brzuchu rękoma usiadła ciężko na tym skórzanym szmelcu. Mordowała mnie wzrokiem.

– Ciebie również? No to warto było – odparłem, pogłębiając uśmiech.

– Jesteś megadupkiem! – warknęła, pokazując mi środkowy palec.

Zaśmiałem się.

– Lea, proszę, nie teraz – zareagował pojednawczym tonem Milan.

– Tato, do cholery! To nie mnie powinieneś upominać!

– Synu, jak mogłeś – zaczęła skrajnie rozczarowana matka, szybko przy tym mrugając. No jasne, jeszcze jej płaczu tu brakowało. – Jak mogłeś.

– Neven, naprawdę nie mogłeś choć raz się powstrzymać… – Milan stanął jak zwykle w obronie matki.

– …od bycia sobą? – dokończył z przekąsem Lovro.

Nunczako dźgnęła go łokciem. Potem Lea znów coś mruknęła, Milan jej odpowiedział i przestałem odróżniać autorów wypowiadanych pretensji. Rodzinny cyrk wznowił działalność. Harmider narastał lawinowo. Tak jak mój ból głowy. Życie starało się, jak mogło, aby przywitać mnie na bogato. Przymknąłem powieki, ale nie zadziałały jak potencjometr głośności.

– Chupa, masz tam coś dobrego? – zapytałem nagle, zerkając na równy rząd fiolek ustawionych na szafce obok elektrokardiografu.

Uniósł brwi w niemym pytaniu. Wywróciłem oczami i patrząc na niego wymownie, postukałem palcem w wenflon tkwiący w mojej lewej dłoni. Wtedy zrozumiał.

– To zależy, jak bardzo pana boli.

Nie miał cholernego bladego pojęcia. A ja potrzeby, żeby o tym mówić publicznie.

– Nie boli – skłamałem. – Szukam sposobu na przetrwanie w tej rodzinie. – Wskazałem oczami na cichnący wreszcie z zażenowania tłumek. – To jak? Masz tam jakiś dobry towar, Chupa? Taki, od którego szybko zasnę. Nie, najpierw zajaram, potem w kimono.

– To wykluczone. Nie powinieneś już nigdy brać tego świństwa do ust – zaoponowała matka, przechodząc płynnie z rozczarowania w troskę.

– Mamo, czas na zakazy minął kilkanaście lat temu – odparłem z przesadną cierpliwością, zerkając na nią z ukosa.

Miała cholernie zmęczone spojrzenie.

– Przeszedłeś zawał, więc zakazy matki są w tej sytuacji bardziej niż uzasadnione – wyrecytował Lovro z urzędniczą beznamiętnością.

– Co przeszedłem!? – Prychnąłem głośniej, niż zakładałem, aż matka drgnęła z zaskoczenia. – Chyba nie muszę ci przypominać, że nie potrafisz, nie… co ja gadam, nie masz pojęcia, co to żart.

– Dlatego niemal nigdy ich nie używam – odpowiedział, nie zmieniając wyrazu twarzy.

– Jeśli zrobiłeś wyjątek, to zapewniam, że nie było warto.

– Chętnie wyjaśnię… – zagaił nieśmiało ChupaChups, próbując ponownie podpiąć kable do mojej klaty.

Coraz mniej podobała mi się ta jego dupowatość.

– Nie – wypowiedzieliśmy jednocześnie z bratem, przez co ChupaChups stanął u wezgłowia łóżka niemal na baczność.

– Lov nie żartuje – odezwała się zdecydowanym tonem po raz pierwszy Nunczako. – To nie będzie przenośnia, jeśli powiem, że wróciłeś do nas z zaświatów.

– Zastanawiam się tylko po co… – zmełła pod nosem Lea, ostentacyjnie oglądając przy tym swoje paznokcie.

– Lea! – podniosła głos matka.

– No co?! Ten skończony idiota nic sobie nie robi z powagi sytuacji, a ja powinnam?! – Poderwała się na równe nogi i z cechującą ją nadmierną ekspresją ruszyła w stronę drzwi.

Milan zdążył ją zatrzymać, zanim sięgnęła do klamki. Uwięził ją, przyciągając plecami do swojego torsu.

– Synku, to prawda. Lekarze ledwo cię uratowali.

– Gdyby kokaina, którą nafaszerował cię Rostow, nie była pocięta wypełniaczami, zawał byłby przyczyną zgonu – doprecyzował chłodno Lovro.

Zerknąłem na Milana, który bezgłośnym skinieniem potwierdził słowa brata, a potem przeniosłem wzrok na matkę, starającą się ze wszystkich sił powstrzymać atak szlochu za zaciśniętymi ustami. No dobrze. Przyznaję, nie sposób było im nie uwierzyć. Ale też, na litość boską, trudno było jednocześnie zrozumieć dramaturgię, z jaką o tym mówili! Miałem zawał. I? Co w tym szczególnego? Dla mnie ta informacja to nic ponad uszczegółowienie chronologii wydarzeń i uaktualnienie statystyki uszkodzeń ciała. Kolejna blizna. Nic wielkiego. Dlatego paradoksalnie chłodna obojętność mojego brata wydała mi się w tym momencie jedyną słuszną reakcją z możliwych. Zwróciłem się więc właśnie do niego:

– Mamy przynajmniej potwierdzenie, że nie sprzedajemy naszego towaru byle komu.

Ledwo zauważalnie uśmiechnął się kącikiem ust.

– Miałeś zawał – powtórzyła powoli i głośno matka, w sposób, jakim mówi się do cudzoziemca, nie znając ni w ząb obcego języka.

– Już mówiłaś.

– Ale nie mówiła ci, że miałeś przeszczep skóry – wciął się Lovro, zerkając pobieżnie na moją zabandażowaną rękę.

A ten co się tak rozgadał? Ponownie przeniosłem na niego wzrok. Beznamiętny wyraz twarzy wskazywał na to samo upośledzenie ekspresyjności, jakim wyróżniał się od dzieciństwa. To oznaczało, że równie dobrze mógł mówić prawdę, jak i kłamać. Zdziwiłem się. Po co trwonił czas? Przecież wiedział, że obie opcje w równym stopniu są dla mnie bez znaczenia.

– I wiesz, nie było problemu z dawcą – ożywiła się Lea. – Masz ten sam genom co świnia, więc…

– Lea, wystarczy – upomniał ją Milan.

– Mam tylko nadzieję, że miała tatuaże, bo inaczej ręka będzie wyglądać słabo – odpowiedziałem, nie będąc w stanie zapanować nad nagłym wybuchem śmiechu, który płynnie przeszedł w kaszel.

– Tak, miała. Kilka cyferek i literek klasyfikujących ją jako najsłabszej klasy tuszę rzeźną.

Lovro zakasłał, żeby ukryć rozbawienie. Nunczako znów upomniała go szturchnięciem.

– Dość! – ChupaChups właśnie znalazł swoje jaja. – Przypominam, że pacjent ocknął się po trzytygodniowej śpiączce i należy mu się odpoczynek. Rekonwalescencja po zawale jest konieczna, żeby…

Zaraz, zaraz. Co on powiedział? Namacałem przycisk z boku łóżka, żeby je unieść i dokładnie przyjrzeć się twarzom… Nie, noż kurwa jego mać! Mówił cholerną prawdę. To mnie ruszyło.

– Jakiej znowu, kurwa, śpiączce?!

Lovro całkowicie zignorował moją frustrację. Przeniósł uwagę na ChupaChupsa i przemówił do niego tonem arystokraty:

– Panie doktorze, mówił pan, że po zawale nie wystąpił uszczerbek neurologiczny.

Zapadła cisza. Reszta rodziny zamarła w oczekiwaniu, przeskakując wzrokiem pomiędzy moim uniesieniem a powściągliwością Lovro jak podczas oglądania meczu ping ponga.

– Zgadza się, zastosowanie fibrynolizy podczas resuscytacji, a następnie hipotermii terapeutycznej ochroniło układ nerwowy przed skutkami niedotlenienia i…

Lovro uniósł dłoń, jak zwykł to robić, gdy ktoś zabierał jego cenny czas, i wreszcie wyjaśnił, do czego zmierza:

– To dlaczego mój brat nie potrafi przyswoić żadnej z przekazanych mu w klarowny sposób informacji?

Prychnąłem. Lekarz wbił wzrok w podłogę, jakby szukał odpowiedzi ukrytej we wzorach dywanu. Poniekąd paskudnego dywanu. Próbował zadowolić mojego brata odpowiedzią, ale z jego ust wydobywały się tylko dźwięki podobne do tych z zapowietrzonego kaloryfera.

– To dlatego, że idiotą był już przed zawałem – odezwała się znów moja siostra, wyplątując się z uścisku Milana. Podeszła do Lovra i z przebiegłym uśmieszkiem dodała: – Wezmę połowę horrendalnej stawki, jaką płacisz temu lekarzowi za diagnozę. Nie ma za co.

Matka jęknęła głośno, chowając twarz w dłoniach.

– Dobra, to może lepiej ja to opowiem. Będzie szybciej – odezwała się ponownie Nunczako, karcąco zerkając przez ramię na Lovra. – Rostow najpierw podał ci narkotyki, potem… cię podpalił. Pamiętasz? – zawiesiła głos, czekając, aż potwierdzę i dopiero wówczas kontynuowała: – Ręka była w fatalnym stanie, ale na szczęście nie do tego stopnia, żeby konieczny był przeszczep, natomiast serce… wiesz, tu było gorzej. Żeby go nie obciążać, lekarz zdecydował wprowadzić cię w stan śpiączki farmakologicznej do czasu, aż ręka i serce… no wiesz.

Owszem, wiedziałem: Rostow był mi winien trzy tygodnie życia.

– Z racji pana wieku rokowania są doskonałe. – ChupaChups zdobył się wreszcie na zabranie głosu. – Oczywiście jeśli ograniczy pan stres i papierosy, efekty będą o wiele…

Przerwałem mu, prychając:

– ChupaChups, ja się nie stresuję. Ja wywołuję stres u innych. Mogę zgodzić się jedynie co do papierosów. – Matka odchyliła dłonie, dedykując mi uśmiech ulgi, który zgasł, gdy dodałem: – Bo papierosy w obecnej sytuacji byłyby wręcz profanacją. Potrzebuję cygara.

– Mówiłam, że idiota – podsumowała Lea, ruszając energicznie do wyjścia.

Zanim zatrzasnęła za sobą z hukiem drzwi, rzuciła mi urażone spojrzenie. Zaśmiałem się. A potem nagle przed oczami stanął mi obraz innego spojrzenia. Błękitnego i przerażonego. Mój mózg wyświetlił ostatni fragment zdarzeń z tamtego feralnego poranka. Sara. Załomotało mi w klacie. Przecież była ze mną w tym cholernym klubie. Zgasiłem uśmiech i przeniosłem wzrok na brata.

– Co z Sarą?

Cyrk zmienił się w gabinet figur woskowych.

Sara

Leżąc, wpatrywałam się w kamienny sufit. Przesuwałam po nim wzrokiem z takim entuzjazmem, jakbym co najmniej obserwowała rozgwieżdżone niebo. Tak, zdecydowanie myśl o rozpościerających się nade mną migoczących konstelacjach była dziś motorem napędowym mojego pozytywnego myślenia. Wczoraj z sieci, które tworzyły spoiny między kamieniami, wyławiałam kształty roślin. Przedwczoraj na tyle, na ile pozwalało mi mdłe światło sączące się z technicznej lampy pokrytej blendą kurzu, próbowałam policzyć kamienie. Jeszcze wcześniej sponsorem uśmiechu było odszukiwanie kształtów pasujących do siebie jak idealnie spasowane puzzle. Małe radości. To trzymało mnie przy życiu. I dopóki sufit, zawieszony nade mną na odległość wyciągniętej ręki, nie odkrył wszystkich możliwości, wiedziałam, że się nie poddam. Bo skoro przetrwałam osiemnaście lat w bidulu prowadzonym przez skrajnie rozchwiane osobowości, to kilkanaście dni zafundowanych przez Rostowa w wilgotnym, ponurym wnętrzu nie stanie się moją klęską. I o tym właśnie zapomniał Rostow, szykując dla mnie pokutę za zabicie Raisy. Sądził, że poprzez odcięcie mnie od naturalnego światła, odgłosów świata i zmniejszenie do niemal zera moich racji żywieniowych doprowadzi mnie do obłędu. Tymczasem za każdym razem, kiedy mnie odwiedzał, zastawał mnie z tym samym pogodnym wyrazem twarzy i skrzętnie skrywając rozczarowanie pod maską nienawiści, szukał wciąż sposobu, żeby mnie skutecznie zranić. Na szczęście tym razem, zamiast tortur fizycznych, testował na mnie psychologiczne manipulacje. Udręczał mnie, czym stopniowo zabierał mi wszelkie atrybuty godności.

– Jeszcze ci się nie znudziło? – warknął, gdy stanął przed odgradzającą nas metalową kratą, a potem odchrząknął głośno i splunął mi w twarz.

– Obserwowanie twojej desperacji nigdy mi się nie znudzi – odpowiedziałam, zerkając na niego ignorująco, a potem z niegasnącym uśmiechem wytarłam policzek.

Jego spojrzenie zawrzało. Zacisnął szczękę, odstawił na podłogę blaszane naczynie, które trzymał w dłoni, i energicznie przekręcił klucz w metalowym zamku. Zawiasy kraty zaskrzypiały złowrogo, gdy otwierał ją na oścież. Potem nagle zastygł w bezruchu, jakby zgubił sens własnego pośpiechu. Jego nieruchoma sylwetka, podświetlona od tyłu mdłym światłem z korytarza, wyglądała jak posąg wykuty z czarnej skały. Im dłużej nad tym myślałam, tym trafniejsze wydawało mi się to porównanie. Bo tylko człowiek sczerniały moralnie mógł wymyślić pomieszczenie, w którym mnie trzymał. Chociaż słowo „pomieszczenie” to zdecydowana przesada na określenie tej klitki. A w zasadzie czegoś na kształt półki skalnej o szerokości i długości mojego ciała, z tak nisko zawieszonym sklepieniem, że nie dało się usiąść. Gdy Rostow stał obok, poziom, na którym leżałam, zaczynał się powyżej wysokości jego pasa. Byłam pewna, że ta cela to jego projekt, bo odległość od podłogi korytarza do sufitu równała się jego wzrostowi. Taka konstrukcja dawała mu pełną swobodę i kontrolę, na punkcie której miał obsesję. Gdy widziałam go codziennie stojącego nade mną z tym błyskiem szaleństwa w oku, nie mogłam pozbyć się wrażenia, że traktuje to miejsce jak prywatne terrarium. Tyle że z odwróconymi rolami… bo wąż był widzem. Wzdrygnęłam się na tę myśl, co bardzo mu się nie spodobało. Doskoczył do mnie, chwycił mnie tak mocno za gardło, że aż oczy zaszły mi łzami, a potem, obserwując z satysfakcją, jak łapczywie zasysam do płuc powietrze, zaczął mówić:

– Naprawdę chcesz, żebym pokazał ci, co to desperacja? Hmm? Chcesz? Doskonale wiesz, na co mnie stać, więc lepiej dbaj o to, żeby nie skończyła mi się cierpliwość. Lepiej o to zadbaj, słyszysz? Radzę ci. Nie pyskuj. Rozumisz?

– Nawet gdy będziesz mi podrzynał gardło, nie zobaczysz w moich oczach strachu – wycharczałam.

Nagły skurcz zaskoczenia ukrył płynnie pod wzgardliwym uśmiechem.

– To nigdy nie nastąpi, Esfir. Nigdy. Bo gdybym to zrobił, to tak, jakbym cię nagrodził, a nie ukarał. Rozumiesz?

– Obawiam się… że twoje… starania… pójdą na marne.

– Na każdego jest sposób. Na każdego – odpowiedział, nachylając się nisko.

Gdy poczułam jego oddech na twarzy, nagle zrobiło mi się niedobrze. Przypomniałam sobie te wszystkie parszywe chwile, podczas których dyszał mi w usta… Pierwszy raz nie byłam w stanie utrzymać przy nim uśmiechu. Skrzywiłam się sowicie z obrzydzenia, jakbym poczuła od niego odór, chociaż paradoksalnie było odwrotnie. Moje upodlone kilkunastodniowym brakiem prysznica ciało, leżące we własnym moczu, roztaczało fetor, który niemal stał się odrębnym bytem. Dosłownie widziałam, jak wgryza się w nienagannie skrojony garnitur Rostowa i połyka świeży zapach jego wody kolońskiej. Zacisnęłam mocno powieki.

– Na ciebie również – wykaszlałam, gdy poluzował uścisk.

Roześmiał się sztucznie.

– Nie no. Tylko mi nie mów, że masz teraz na myśli te kilka adresów, które udało ci się wtedy zdobyć. – Wstrzymałam oddech, a on roześmiał się jeszcze głośniej. – A jednak. No to jesteś głupsza, niż sądziłem. Tak jak te chorwackie podróbki gangsterów, te pomioty. Wiesz, co oni mi mogą? Obtaśtać mi mogą! To zera kompletne są! Rozumisz? Zera! Mogą bez końca odwiedzać te adresy, kopać, palić i powtarzać to w kółko do usranej śmierci, a i tak nic nie znajdą! Nic! – wykrzyczał i zamilkł.

Nawet w tym skąpym oświetleniu widziałam, jak jego nozdrza poruszają się w rytmie przyspieszonego oddechu. Był wściekły. Po chwili wyjął z kieszeni marynarki chusteczkę z wyhaftowanym monogramem – takim samym, jaki wypalił na moich żebrach – i wytarł dokładnie dłonie.

– I nie licz na ich pomoc – dodał nagle. – Nie zaryzykują dla ciebie, nie mają powodu. Dla nich też jesteś bezużyteczna. Chociaż tyle zdążyli wywnioskować.

Wiedziałam, do czego zmierza. Chciał mnie złamać. Patrzeć, jak odchodzę od zmysłów, zalewam się łzami, błagam go o przebaczenie. Dlatego mnie tu trzymał, zamiast zabić. Czekał, aż mu się poddam. I był tym czekaniem zniecierpliwiony. Znałam go. Miałam pewność, że dopóki nie usłyszy, jak się przed nim korzę, nie poczuje satysfakcji, nie dopełni swojej wendetty. I właśnie ta wiedza była moją jedyną bronią. Wolałam śmierć niż podporządkowanie się jego choremu umysłowi.

– Już ci to kiedyś klarownie nakreśliłam, ale nie zrozumiałeś, więc powtórzę. – Uniosłam się lekko na łokciach, czując, jak mocno drżą moje osłabione mięśnie. Ukryłam to jednak. Zadarłam dumnie brodę i patrząc mu prosto w oczy, dokończyłam: – Cokolwiek byś zrobił, zostawisz co najwyżej ślad na mojej skórze. Możesz wypalać na niej wymyślne wzory swojej nienawiści, gwałcić mnie jak poprzednio do nieprzytomności i katować moje ciało wyszukanymi torturami, dopóki nie zostanie na nim wolny od ran centymetr skóry. Ale zmasakrowana tkanka to będzie jedyny efekt, jaki osiągniesz. Nie wtargniesz dalej, bo nigdy na to nie pozwolę. Nie wpuszczę cię do mojej głowy. Nigdy nie odciśniesz tam swoich chorych śladów. Nie łudź się. Cokolwiek byś zrobił, twój zasięg będzie płytki. Czyli taki, jaki ty w rzeczywistości jesteś.

Ledwo wypowiedziałam ostatnie słowo, on ostrym ciosem wymierzonym w moją twarz powalił mnie na kamienie. Głuche tąpnięcie, które rozległo się w piwnicy po zderzeniu mojej głowy z twardym podłożem, wprawiło go w zdecydowanie lepszy nastrój. Roześmiał się. W sadystyczny, brudny sposób. Po upływie chwili schylił się nagle po odstawione wcześniej naczynie, w którym przyniósł mój dzienny przydział wody, i patrząc mi nadal w oczy, wylał całą zawartość na moją twarz. Zarechotał, widząc, jak łapczywie zlizuję z warg wodę. Potem rzucił we mnie kromką czerstwego pieczywa i ponownie z jego gardła wyrwała się salwa rechotu, gdy suchy kawałek chleba wchłonął rozlaną wodę.

– Nienawidzisz mnie, a to znaczy, że już od dawna tkwię głębiej niż tylko pod twoją skórą.

– Nienawiść karmi siłę przeciwnika. Pamiętam o tym nieustannie, dlatego nigdy nie pozwolę sobie na takie uczucie wobec ciebie. Obojętność to wszystko, co we mnie wzbudzasz.

– Znajdę więc sposób na twoją obojętność. A może już znalazłem? Lara będzie do tego wystarczająca?

Przestałam niemal oddychać. Cholera. Tym razem też blefował? Nie. Stać go było na wszystko, byleby zobaczyć moją kapitulację. Wtedy na krótki moment zawładnął mną strach. Żołądek skurczył się tak bardzo, że poczułam mdłości podobne do tych po przejedzeniu. Ale zaraz po tym głos w mojej głowie wyszeptał otrzeźwiające zapewnienie: oni nie pozwolą, żeby cokolwiek jej się stało. Lara jest bezpieczna. Mimo to odezwałam się do niego pojednawczym tonem:

– Zawarłeś ze mną układ…

– Tak, ty za Nevena, i dotrzymałem słowa.

Nie miałam co do tego pewności. W dniu, w którym doszło do wymiany, widziałam jedynie, że ludzie Rostowa wywlekli Nevena z auta. Nie wiedziałam, czy żył. Wiedziałam jedynie, że był nieprzytomny, zmasakrowany, zakrwawiony… Zacisnęłam powieki. Chciałam wymazać sprzed oczu to okrutne wspomnienie i nie ulec czarnowidztwu. Żył, nie mogło być inaczej. Mój wysiłek nie mógł pójść na marne. Nie mógł!

– Ja w zamian za spokój ich wszystkich – poprawiłam go.

– Zbyt wiele wyrzeczeń. Zmieniłem zdanie. – Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki po plik zdjęć. Rzucił mi je zamaszystym ruchem w twarz i kontynuował: – Ładna jest, chyba się zakochałem. – Zaśmiał się przy tym obleśnie, a potem przyłożył dłoń do miejsca, gdzie u normalnych ludzi znajduje się serce.

Podniosłam do oczu dwa zdjęcia, które jako jedyne nie ześlizgnęły się na podłogę. Obydwa przedstawiały Larę stojącą na tarasie domu nad jeziorem. Zrobiono je z dużej odległości. To mnie uspokoiło. Dom był dobrze strzeżony.

– Nie jesteś zdolny do takich uczuć. – Odrzuciłam zdjęcia na podłogę z obojętną miną.

Zagotował się.

– Ale jestem zdolny czekać, aż Lara zrobi coś głupiego. Wyrwie się ochronie. Do tego jest zdolna, prawda? Podobno ma niepokorność we krwi. A wtedy odbiorę swoją nagrodę za cierpliwość.

– Czego ty od nich chcesz? Przecież to ja ponoszę winę za śmierć… – Znów doskoczył do mnie i zacisnął palce wokół mojej szyi. W oczach wezbrały mi łzy.

– Nie waż się wypowiadać jej imienia!

Odruchowo chwyciłam dłońmi za jego coraz mocniej zaciskającą się na gardle rękę. Starałam się oderwać chociaż jeden z jego silnych palców, poluzować chwyt. Bezskutecznie. Im bardziej się szamotałam, tym szybciej kończył mi się tlen. Przed oczami zaczęły mi się pojawiać białe plamy, co najmniej jakby Rostow wyciskał ze mnie wszystkie wspomnienia. Wtedy mój umysł resztkami sił przypomniał mi, co jeszcze kilka chwil temu uznałam za moją jedyną skuteczną broń. Natychmiast przestałam kopać i wierzgać, zmusiłam się do uśmiechu i patrząc mu prosto w oczy, poddałam się duszeniu. To go oprzytomniło. Odskoczył ode mnie, a ja nabrałam łapczywie powietrza do płuc.

– To jeszcze nie twój czas, Esfir – przemówił, patrząc beznamiętnym wzrokiem, jak zachłystuję się własnym oddechem. – Pierwsza będzie Lara. – Pokiwał głową, jakby sam siebie chwalił. – Później reszta. Na końcu Lovro.

– Czemu się tak na nich…

– Bo oni zabrali mi wszystko! – wybuchł znienacka.

– Oni?

– Ich ojciec. – Słowa wypadły z jego ust jak ciążące mu od dawna kamienie.

Nie był zadowolony z tej nieplanowanej wylewności. Twarz mu stężała. Zbladł. Przez chwilę analizował, jak bardzo to wyznanie może być dla niego szkodliwe, aż wreszcie odetchnął głębiej, poprawił kołnierzyk koszuli i ponownie przyjął dominującą pozę.

– Cokolwiek zrobił ci ten człowiek, to przypominam, że nie żyje. Poniósł za wszystko karę. Lovro go zabił. Lovro. Pamiętasz? Nie rozumiem więc, czemu chcesz się na nim mścić i pozbawić go…

– Rodziny? To chciałaś powiedzieć? – prychnął. – Bo nadal ją miał… A moja przestała istnieć! Rozumisz? Przez nich!

– I teraz chcesz w chorym odwecie zniszczyć jego rodzinę, stając się dokładnie taki, jak ojciec Lovro? Czy nie widzisz, że to błędne koło?

– Milcz! – Znów doskoczył do mnie z obłędem w oczach. – Nigdy nie miałaś rodziny! Nie masz zatem pojęcia o tym, jak to jest ją stracić!

– Dlatego właśnie szanuję szczęście innych. A ty… pewnie gdybyś nadal miał rodzinę, przynosiłbyś jej tylko wstyd, więc dobrze się stało…

Policzek zapłonął żywym ogniem, gdy Rostow wymierzył mi karny cios. Pociemniało mi w oczach. I gdyby nie pulsujący na powierzchni skóry ból, byłabym przekonana, że oczami wyobraźni widzę właśnie czarną aurę Rostowa. Zanim mój wzrok odzyskał ostrość, usłyszałam huk zamykającej się kraty i zgrzytliwy dźwięk przekręcanego w zamku klucza. Potem odgłos energicznych, ciężkich od gniewu kroków. I nagle cisza. Gdy jego kroki ustały w połowie korytarza, znów poczułam na całym ciele nieprzyjemny dreszcz niepokoju.

– Sprawdźmy zatem twoją teorię – odezwał się, brzmiąc, jakby wołał spod ziemi. – A konkretnie poziom twojego wstydu.

– Nie zamierzam się wstydzić za twoje czyny – odpowiedziałam, nie zastanawiając się nad tym, co mógł mieć na myśli.

Zaśmiał się, wywołując tym cierpki dreszcz na mojej skórze.

– A za swoje?

Zdziwiłam się. Nadal nie podejrzewałam, do czego zmierza.

– Moje? – zapytałam ostrożnie. – Nie mam się czego wstydzić.

– Powtórzysz to po naszym ślubie?

– Co?!

Czy dobrze usłyszałam? Czy może odosobnienie zrobiło swoje i miałam właśnie omamy słuchowe? Tak, to najbardziej prawdopodobna wersja. Przecież Rostow nie zrobiłby czegoś takiego. Bo i po co? Po co?! Zaczęłam szybko łapać oddech. Usłyszał.

– No proszę. Czyżby twoja deklarowana obojętność zmieniła się właśnie w nienawiść? – rzucił ironicznie, po czym jego kroki znów odbiły się echem od ścian, stając się coraz cichsze.

– Zabiję cię!

Zarechotał sadystycznie, a potem tonem obietnicy dodał:

– Postaram się odwdzięczyć równie miłym prezentem ślubnym.

Mój dotychczasowy spokój wyparował bezpowrotnie. Rostow miał wyraźną szansę, aby zyskać nade mną przewagę.

Neven

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Nakładem wydawnictwa Novae Res ukazały się również::

W ŚWIECIE POZORÓW TYLKO NIELICZNI DOPATRZĄ SIĘ FAŁSZU

Lara za wszelką cenę pragnie uratować firmę ojca, który kilka miesięcy wcześniej zginął w wypadku samochodowym razem z jej bratem. Jednocześnie pomaga swojej przyjaciółce Kamili, redaktorce, zdobyć dowody przeciwko rosyjskiemu gangsterowi, zajmującemu się handlem ludźmi. Żadna z nich nie podejrzewa, że ich wspólne działania już wkrótce uruchomią lawinę tragicznych w skutkach wydarzeń…

Sprawa nie jest prosta, ale naprawdę zaczyna się komplikować, gdy Lara poznaje Lovro Szernera, właściciela kancelarii adwokackiej. Już od pierwszego spotkania zaczyna między nimi iskrzyć. Kobieta nie spodziewa się, że ta relacja, poza niezwykłymi doznaniami, da jej dostęp do nieznanego jej dotąd świata brudnych interesów… Ani że ściągnie na nią śmiertelne niebezpieczeństwo.

Obóz harcersko-magiczny na Wydrze. Duch na bunkrach

ISBN: 978-83-8423-147-0

© M.W. Stilvoy i Wydawnictwo Novae Res 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Dominika Synowiec

KOREKTA: Joanna Kłos

OKŁADKA: Wiola Pierzgalska

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek