Domek - Adrianna Szymańska - ebook

Domek ebook

Adrianna Szymańska

2,0

Opis

Dla Ady, seniorki rodziny Croftów, nieśmiertelność to błogosławieństwo i przekleństwo zarazem. To coś, co daje siłę, poczucie humoru i dystans do codziennych problemów, ale też sprawia, że trzeba mierzyć się z wyzwaniami, które nie dotyczą zwykłych śmiertelników. Tym bardziej że wkrótce na jaw zaczną wychodzić sekrety z zamierzchłej przeszłości, które mogą sprowadzić na całą rodzinę prawdziwe nieszczęście...

Ta przewrotna, zabawna, a jednocześnie refleksyjna powieść zabierze was do szalonego świata pełnego wyjątkowych osobowości z wszystkimi ich pragnieniami, emocjami i namiętnościami, a perypetie wyjątkowego rodu z nadmorskiej miejscowości Ryki sprawią, że sami staniecie się na chwilę mieszkańcami tytułowego Domku.

Łatwo wyobrazić sobie, jak smutne było jej życie, jeśli co kilkadziesiąt lat musiała zakładać nową rodzinę, aby czuć, że nie jest sama na świecie, że jest ktoś, kto się o nią troszczy i komu na niej zależy. Kiedy to wszystko przestanie mieć znaczenie? Po którym opuszczeniu jakiegoś domu na zawsze odechce jej się wszystkiego? Ada ciągle powtarzała, że to najlepsza era, ale czy na pewno? Czy teraz czuła coś innego niż nadchodzący strach przed odejściem z Domku? Czy w końcu, po tylu latach, odnalazła i stworzyła ludzi, z którymi miała się nigdy nie rozstać, którzy mieli przekazywać jej sekret i odpowiedzialność za tę wiedzę kolejnym generacjom? Czyżby wierzyła, że w końcu nadszedł właściwy czas?

Adrianna Szymańska – urodziła się w 1993 roku, obecnie mieszka w Warszawie. Ukończyła filologię polską ze specjalizacją edytorską. W czasie studiów zajmowała się leksykologią i romantyzmem. Ma na swoim koncie kilkanaście niepublikowanych opowiadań i wierszy. Od wielu lat zajmuje się miniaturami w skali 1:6.
Na zawsze związana z Rykami, gdzie zapuściła korzenie. Od 15 lat na kolorowym dywanie kształtuje z siostrą rzeczywistość równoległą, którą teraz dzieli się z czytelnikami w trylogii o Rykach, mieście dającym moc i nieśmiertelność.

Domek” jest jej debiutem literackim.

Autorka zaprasza czytelników na stronę internetową książki: www.domeknovel.com

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 604

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (3 oceny)
0
0
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




IKŁÓDKA, CZYLI JAK TO WSZYSTKO W JEDNYM ŚWIECIE SIĘ ZAMKNĘŁO

Nowe schną na płocie wiersze,

wiersze o mych snach,

o tym, że jak miłość pierwsza,

ściany i dach.

 

…zaraz po tym z sypialni wysunęła się młoda kobieta, doceniła miłe dla stóp przejście po kolorowym dywanie wyłożonym na całej powierzchni domu i dołączyła do skromnego śniadania, które już zajadały jej siostrzenice, Monika i Agnieszka. Jadła powoli, słuchając z uśmiechem entuzjastycznej relacji młodszej z dziewczynek o zeszłotygodniowym występie akrobatycznym, w którym Agnieszka dumnie wzięła udział. W tym czasie Monika, starsza o trzy lata siostra Agnieszki, ruszała sztućcami tak szybko, że widać było, iż za żadne skarby nie chce się spóźnić do szkoły. Po ostatnim łyku słabej herbaty Halinka, która była dla sióstr bardzo ważną osobą, stanęła za Agnieszką i przeczesała jej poranny nieład na głowie grzebieniem pamiętającym jeszcze dotyk kobiet ubranych w zabierające oddech gorsety. Już po chwili Agnieszka widziała w lustrze siebie w krótkich, podkręconych u dołu włosach, a tuż za sobą dostrzegła Monikę z długim warkoczem opadającym na jej lewe ramię w tym samym odcieniu jasnego brązu. Halinka spojrzała z zadowoleniem na ubiór sióstr, na bladą sukienkę z kołnierzykiem Agnieszki i dłuższą oraz ciemniejszą Moniki, do której zawiązała na szyi apaszkę.

– Wychodzimy, pilnuj przybytku! – krzyknęła Halinka w stronę sufitu, poczekała, aż głos z góry rozbrzmiał dzikim śmiechem, po czym zamknęła wielkie drzwi na srebrny klucz.

Po tym, jak odprowadziła siostrzenice do szkoły, sama zajęła się sprawunkami w centrum miasta. Wróciła do domu z workiem zakupów, zdyszana i zgrzana po walce z nieustępliwymi zaspami nieodgarniętego jeszcze śniegu. Prawie natychmiast przystąpiła do opowiedzenia Adzie, pani domu, najnowszych wieści.

– Rozdają ankiety na ulicach – zaczęła, rozbierając się z mokrego i ośnieżonego płaszcza. – Robią spis poszczególnych narodowości, jest cała strona o liczbie Polaków, pytają, ilu zostało tu po wojnie. Imię, nazwisko, imiona rodziców.

– Wypełniłaś? – spytała Ada, siadając w ulubionym kącie domu.

– Tak, nie chciałam, żeby potem przychodzili do nas… – Spojrzały na siebie porozumiewawczo.

– I pewnie znowu wpadła na ciebie moja stała pacjentka? – Wyszczerzyła się Ada.

– Żebyś wiedziała, kazała powtórzyć, że więcej nie będzie się leczyć, że ma dosyć, że chce umrzeć i żebyś już jej nie nachodziła – zaśmiała się Halinka i spojrzała w górę, by wyczytać jakąś reakcję z oczu przybranej siostry.

– Szanuję marzenia o śmierci. – Ada poruszała teatralnie brwiami. – Co jeszcze ciekawego?

– Przypłynęli do nas hiszpańscy kupcy, mieli całe łodzie wyładowane drogimi towarami. Nasi się z nimi dogadywali. Targowisko huczało.

– Kupiłaś coś sobie?

– Nie dopchałabym się. Całe rzesze kobiet oblegały łodzie. Pewnie dzieci od piersi odciągnęły, żeby tylko zdążyć wepchać się przed innych.

– Takie małomiasteczkowe uroki.

– A w stolicy puszczają jakiś nowy film, ale nie pamiętam tytułu.

– To nieważne – powiedziała Ada i przeciągnęła się, wydając z siebie przerywane okrzyki.

Halinka wiedziała, że siostrę interesowały jedynie sprawy jej miasta i jego mieszkańców, a wszystkie pozostałe rzeczy, jak wynalazki, kultura świata, wojny, zostały zepchnięte na drugi plan. Wtedy Ada mówiła, że ona to już widziała, wiedziała, że tak to się potoczy, przewidziała, doświadczyła, że ogólnie prosi, by jej nie zanudzać, że teraz idzie jeść. Przy okazji niekontrolowanie się śmiała, ironizowała i żartowała, a potem jeszcze raz się śmiała.

Nie tylko wyobraźnia mogła sprawić, że obecne obrazy rzeczywistości nakładały się na przeczucia i domysły Ady. Ktoś, kto przeżył parę wieków, oglądał świat z tak dużego dystansu, że zwykły człowiek nie pojąłby nic z tego, co pojmowała i doceniała Ada.

Pani domu siedziała w kącie, w ogromnej kamienicy pozbawionej odrębnych kondygnacji, które normalnie posiadała kamienica sąsiednia, by kilka rodzin mogło w niej funkcjonować. Dom Ady był zupełnie inny, ponieważ potrzebowała sporo miejsca jako jedna z Dużych, których było już coraz mniej w tym mieście. Otworzyła duże okno nad swoim ramieniem i spoglądała na ulicę porośniętą pojedynczymi drzewkami. Czasami krzyknęła coś głośniej do jakiejś nieznanej osoby, czasami zaczynała niekontrolowanie się śmiać, a śmiech ten niósł się długo i mocno przez następne przecznice. I nikt się temu nie dziwił; jedynie czasami ktoś się denerwował, bo nie każdy przepadał za euforycznym nagłym szałem w środku nocy przy otwartym oknie.

Halinka przycupnęła na dużej stopie siostry okrytej dziurawą skarpetą i patrzyła na Adę z uśmiechem, gdy ta darła się przez okno do kogoś, by sprzątnął łaskawie „kał po pudlu, bo mi będzie zawiewało w nocy, co może spowodować koprofagiczne sny na jawie!”. Na pierwszy rzut oka nie dało się w niej dostrzec nieznającej trudnego życia młodziutkiej dziewczyny, na którą wskazywałaby twarz Ady, gładka, młoda, nieupudrowana, tylko silną psychicznie, lecz samotną osobę przeżywającą wszystko. I to nie przez charakter skrajnej indywidualistki, a przez brak zrozumienia ze strony innych. I nawet nieważne było, że zachowywała się nieraz jak chora umysłowo, bo to właśnie Adzie zawdzięczała nowy dom, nową rodzinę, miłość siostrzaną, bo matczynej dostać od Ady nie mogła i nie potrafiłaby przyjąć. Halinka została zabrana z nędzy polskiej wsi, mając dziesięć lat, i dostała szansę rozwinięcia się przy boku tej niezwykłej Dużej kobiety, dostała szansę godnego życia, nie zapominając przy tym o swojej prawdziwej ojczyźnie. Pomagała w zajmowaniu się córkami Ady, odkąd pojawiały się na świecie. W końcu Duża nawet nie przewinęłaby ich swoimi palcami długości całej ręki Halinki. Ojca tych istot nie było. Matthew porzucił córki, Adę oraz Halinkę jakieś dziewięć lat temu. Powiedział wtedy: „Odchodzę, bo mam dość Ady”. A ona wtedy tylko się zaśmiała, jakby absolutnie było jej to obojętne, jakby cieszyła się jedynie, że pomógł jej ponownie stać się matką oraz że zostawił im ładne nazwisko. Halinka była wręcz przekonana, że śmiech Ady był naprawdę zwykłym śmiechem, a nie próbą ukrycia urażonej dumy i bólu zranionej kobiety. Takie problemy nie dotyczyły kilkusetletniej Ady. „Nie po to tyle żyję, żeby przejmować się… eee… czymkolwiek?” I znowu śmiech. Czasami naprawdę nie było wiadomo, czy warto w ogóle wchodzić z nią w dyskusję, by nie skończyła się ona kpinami na swój temat albo świeżym napływem obłąkańczego humoru.

– Kiedy przejrzysz rzeczy w pudle i zrobisz sobie więcej miejsca na dywanie? – spytała Halinka, swobodnie opierając głowę o piszczel Ady.

Ada zerknęła na obiekt, jakby przypomniała sobie przed chwilą o jego istnieniu. Było to pudło dla Dużych, zbite z grubych kartonów, bez wieka, bure pudło, w które mogłoby się zmieścić całe umeblowanie przeciętnej trzyosobowej rodziny Małych. Na boku widniały namalowane farbą dwa jabłka, których czerwień i zieleń powoli zdawała się blaknąć.

– Zrobiłam to wczoraj. Wyrzucam wszystko.

– Przecież mówiłaś, że są w nim zabawki twojej córki? Wyrzucisz je?

– Ona zmarła trzydzieści pięć lat temu, a zabawki się kruszą. Wyrzucę – powiedziała to w sposób, który świadczył o tym, że przemyślała tę decyzję już dużo wcześniej. – Gabi była fantastyczna, wyjątkowa, żywotna jak Agnieszka i wysoka jak Monika. Ale moja klątwa polega na tym, że chowam własne dzieci, i to nie są pojedyncze przypadki. – Spojrzała na ulicę kolorową od śmigających na sankach maluchów.

– To nie jest klątwa, nie mów tak – stwierdziła cicho Halinka i poprawiła czerwone koraliki na szyi.

 

Wporze obiadowej ulice nieco pustoszały, co było wygodniejsze dla Ady, sześć razy większej od przeciętnego Małego człowieka, która nawet mimo bardzo szerokich dróg, dostosowanych na całym świecie, musiała ogromnie uważać na pieszych, bo każde zdeptanie, choćby to najbardziej przypadkowe, miało według prawa zawsze kończyć się śmiercią Dużego. Nie kary bała się Ada, ale odkrycia, że nie da jej się zabić.

Mieszkańcy miasteczka wznosili głowy ku niebu, by popatrzeć na nią niczym na ruchomy starożytny posąg, gdy stawiała subtelne kroki, uważnie omijając każde napotkane w dole żywe stworzenie. Widzieli jej obszarpane spodnie, przybrudzone i niechlujne, i kręcili głowami z politowaniem, sądząc, że taka młoda dziewczyna tak o siebie nie dba. Nie byli jednak pewni, ile Ada może mieć w rzeczywistości lat, ponieważ z dołu twarz Dużych zupełnie nie mogła odnosić się do miary, jaką Mali oceniali siebie nawzajem. Dla nich po prostu tu mieszkała. Brudna czy czysta, hałaśliwa czy cicha – żyła tu, pracowała tu. Niektórzy jej nie znosili za stałe migreny (szczególnie sąsiedztwo), inni byli na tyle oddaleni od ulicy Symfonii 2, że pozostawali obojętni. Nie mieli jednak pojęcia, że jest tak bardzo niezwykła i nienaturalnie stara, i ta tajemnica była dla Ady wspaniałym azylem. Mało tego, Mali nie mieli również pojęcia, że to ona jest założycielką, matką tego miasta, które obecnie czarowało aurą leniwego spokoju i melancholijnych zamyśleń.

Ada szła wolno w stronę neogotyckiego kościoła; równolegle do niej jechał dodge coronet, aż w końcu ją wyprzedził. Ada rozglądała się intensywnie po tym własnym skrawku świata, zapewne myśląc o jego narodzinach, o których opowiadała wielokrotnie córkom i siostrze. Parę stuleci temu rzuciła przed siebie spory kamień, zaraz po tym, jak krzyknęła: „Na odbyt prosiaka, jakże mi się już nudzi!”. W miejscu, gdzie kamień zapadł się w mokrą ziemię, powstały dzisiejsze Ryki. Nazwa miasta na przestrzeni lat nieraz ewoluowała, by w końcu nawiązać do ryku mnożących się uporczywie z roku na rok jeleni, chociaż może Adzie chodziło też o własny ryk, który miał przypominać śmiech. Niestety niewiele pamiętała z tamtych dni swojego życia, o których mówiła: historyczne.

Również historyczne stały się wspomnienia Ady z jej pierwszej wizyty w Polsce. Zawędrowała kiedyś na nieznane, kontynentalne ziemie i bardzo szybko polubiła tamtejszych mieszkańców. Spędziła z nimi kilkanaście lat, z przerwami. Za każdym razem, gdy powracała do swojego kraju, zaszczepiała w mowę ryczan wiele polskich wyrazów (mniej kulturę i polską mentalność), które sprawnie łączyli oni z rodzimą leksyką. Po latach już nikogo nie dziwiły niektóre polsko brzmiące imiona i nazwiska obywateli. Niektóre publikacje polskich pisarzy widniały na wysokiej półce w pokoju Agnieszki.

W całych Rykach dało się słyszeć dialekt, który nie występował nigdzie indziej, w żadnym innym mieście i wsi Królestwa. Polacy mieli tu swoją małą wyspiarską Polonię. Ostatnia wizyta Ady w Polsce, jeszcze do niedawna nieposiadającej własnych granic, rozpromieniona była dziewiętnastowieczną miłostką, co w zakończeniu tej przygody skłoniło Adę do nazwania jednej z córek Agnieszką, na cześć siostry swojego kochanka, będącej uosobieniem największej dobroci i życzliwości, z jaką dawno się nie spotkała.

Tylko tyle Ada pamiętała i tyle opowiedziała córkom i siostrze.

 

Morskie ptaki krążyły nad potarganą głową Ady, gdy niosła na ramieniu obie córki odebrane z przybytku wiedzy. Monika obawiała się tak podróżować, dlatego wbijała paznokcie w skórę na obojczyku mamy. Nic im jednak nie groziło, Ada była niezwykle wyczuloną na ich bezpieczeństwo Dużą matką.

W domu rozpoczęło się odrabianie lekcji; zmęczona Halinka wyszła na wieczór z kawalerem z zespołu folkowego, który razem tworzyli jako muzycy i jako para, a Ada postanowiła spalić pudło wraz z zawartością na tyłach domu, by mieć gdzie wyciągnąć nogi. Nie była wysoka jak na Dużą, ale ciągłe siedzenie w tej „klatce” będącej domem córek i Halinki nużyło ją i sprawiało, że musiała często wychodzić i prostować sylwetkę, rozruszać kości. Spała na górze, która była rzeczywistą „górą”, pięterkiem nad sufitami pokojów rodziny. Ada mogła się tam wygodnie wyprostować jedynie na twardym materacu służącym jej za łóżko.

– Mamo, dostałam pozytywną ocenę z matematyki – zagadnęła Monika, która wchodziła w wiek dojrzewania i pod bluzką delikatnie zarysowywał jej się biust.

Ada zaczęła bić brawo, wrzucając sobie do ust raz po razie orzeszki ziemne. Monika zatkała na chwilę uszy, a zaraz potem ze swojego pokoju wyszła Agnieszka zaciekawiona reakcją mamy, podwijając długie rękawy niebieskiej bluzki w paski.

– Czy coś się stało? – spytała głośniej.

– Wiele rzeczy, na przykład opróżniłam słoik orzeszków. Dwa wam zostawiłam, ale nie wiem, czy nie pogubicie ząbków. Macie ząbki w ogóle?

Monika, na pół uśmiechnięta, na pół przerażona, spojrzała na siostrę, która zdawała się myśleć podobnie. Kochały matkę, ale nie zawsze rozumiały jej poczucie humoru, chociaż nie czuły się nigdy niedoceniane albo ignorowane. Wiedziały, że nikt na świecie nie ma takiej mamy, która będzie żyć wiecznie i nigdy ich nie zostawi, nie odejdzie ze śmiercią w nieznane.

Uczyły się dużo przy niej. Opowiadała im często prawdziwe dzieje z dalekiej przeszłości, których była świadkiem, najczęściej jednak urywała w połowie, bo najzwyczajniej w świecie nie pamiętała już pewnych rzeczy, nawet tych najważniejszych. Czerpały z niej nie tylko wiedzę historyczną z pierwszej ręki, ale wraz z dorastaniem rozumiały, że życie nie może być wyścigiem z czasem ani zmartwieniem. Wielokrotnie powtarzała im, że warto przeżyć własne życie dobrze i spokojnie, bo tylko wtedy widzi się więcej. Potem oczywiście szaleństwo wywoływało u niej śmiech, ale to w żaden sposób nie wpływało na zmianę ścieżki wychowania córek. Czasami Ada potrafiła być przekonująca i poważna. Chwilowo, lecz jednak.

 

Pod wieczór Ada zniosła z góry pewną małą staroć z lekkiego metalu i bawiła się nią, przysypiając w swoim ulubionym kącie na parterze. Była to zwyczajna srebrna kłódka. Gdy Ada kompletnie odleciała w sen o wyliniałych sarnach (o czym opowiadała na drugi dzień bardzo drobiazgowo), Monika sprytnie wyciągnęła połyskujący przedmiot z lekko rozchylonej dłoni mamy. I rozpoczęła się wieczorna zabawa pełna podstępów i pisków triumfu. Starsza z sióstr poczekała, aż Agnieszka zejdzie po kilku schodkach do kuchni, po czym pobiegła do sypialni Agnieszki po drugiej stronie domu, niosąc na ramieniu wielką kłódkę. Spięła ramę jej łóżka z ramą krzesła, mocno dociskając zapięcie.

Agnieszka była nauczona sprawdzać, czy drzwi kuchenne prowadzące do ogrodu są zawsze zamknięte na noc. Wyjęła ze spiżarni niezjedzone kanapki z rana i ominąwszy skrzypiącą kanapę, która była jedynym na razie meblem w salonie, wróciła po kolorowym dywanie w kółka do własnego pokoju.

– Mamo! Co to jest?!

Ada uniosła powiekę, ale szybko zrozumiała, że to nie włamanie, i zasnęła z powrotem, tulona najprawdopodobniej snami o krwawej bitwie pod Knurowiskiem, w której władca jej kraju obronił twierdzę swego namiestnika przed hordami potomków Awarów.

I wtedy Agnieszka ujrzała wychyloną zza jej pleców Monikę, wyraźnie się z czegoś śmiejącą.

– Sama tego chciałaś!

Kłódka przemieszczała się po całym domu. Raz Monika spięła torbę szkolną siostry z pierścionkiem mamy, który Ada dostała kiedyś od wdzięcznego pacjenta, a raz Agnieszka złączyła w ten sposób plecak Moniki z drewnianą ramką po jakimś obrazie. Kłódka była nawet w trzech pokojach pod białym grzejnikiem Ady, którego połowę żeberek specjalnie zablokowała, by Małym mieszkańcom domu nie robić sauny. Ten uroczy rozgardiasz przerwał powrót Halinki, mimo to siostry do końca życia wspominały z rozrzewnieniem ów psotny, dziecinny wieczór i radość z zabawy srebrną kłódką.

 

Wpołowie marca Monika skończyła trzynaście lat i nadszedł czas wyboru obiecanego już dawno psa. Monika bardzo szybko zdecydowała się na rocznego dobermana i krążąc z radości bardziej wokół niego niż on wokół niej, zdecydowała, że nazwie go Rex. Niecały miesiąc później Agnieszka głaskała w salonie białą suczkę, której jedno z rodziców musiało być dalmatyńczykiem, ale ona nie odziedziczyła po nim żadnych czarnych łat.

Wiosna rozkwitła na dobre, a do Ady przyszedł list od Rivera, jej adoptowanego, tak samo jak Halinka, brata, którego z domu wyciągnęła już dziewczyna. Pisał, że niczego mu nie trzeba, że dziękuje i pozdrawia.

Sonia i Rex wąchali te same krzaki za domem i Ada z obłędną radością wyglądała nieustannie przez południowe okno, oczekując na psie zbliżenie. Od czasu do czasu krzyczała, że to chyba już, już, JUŻ, patrzcie! A nie… nie jednak. Halinka tłumaczyła jej bardziej żartem niż serio, że psy potrzebują czasu, by się zaznajomić, ale Adę interesowała tylko erotyczna strona całego wydarzenia.

Ich życie toczyło się popychane absurdalnym humorem Ady, śpiewem Halinki, występami akrobatycznymi Agnieszki, zbuntowanym dojrzewaniem Moniki i obserwowaniem zakochanych w sobie psów.

 

– Nad czym rozmyślasz? – spytała kiedyś Adę siostra, gdy pani domu mrużyła oczy i marszczyła czoło.

– Na tym dywanie jest pięć tysięcy czterysta pięćdziesiąt dziewięć kółek – wyznała bardzo poważnie Ada, patrząc Halince głęboko w małe oczy.

Halinka zerknęła powoli na miękką podłogę w zielonych, brązowych, czerwonych i pomarańczowych barwach.

– Czemu liczyłaś?

– Nigdy nie wiedziałam, ile tu jest kółek. Na tylu rzeczach się znam, tyle przeżyłam, a jeszcze nigdy ich nie policzyłam, jedyna niewiadoma w Domku – odpowiedziała przerażona, kręcąc w niedowierzaniu głową, aczkolwiek oczy jej się śmiały.

Gdy wypowiadała „Domek”, w słuchającym rodziło się wrażenie, że wszystko, co za sobą niosło to określenie, było bezpieczne, przygarnięte jak najbliżej serca. Tylko rodzina i jej przyjaciele, znający sekret Nieśmiertelnej, mówili tak o domu w kamienicy na Symfonii 2. Domek przygarniał jedyną taką wspólnotę na świecie: złączoną wiedzą o Adzie.

 

Kilka miesięcy później brat Ady i Halinki, wujek Moniki i Agnieszki, poprosił o rękę zawsze ponuro ubraną i milczącą Wendy. Ada i Halinka dopomogły Rivera pieniężnie, by było co zjeść po ceremonii zaślubin, a następnie pomachały w porcie młodej parze, udającej się na resztę życia do Merredin.

– Będzie miał z nią trudno – stwierdziła Ada, gdy wracały we cztery po deskach portowych w stronę plaży.

– Tak myślisz?

– Wendy jest toksyczna i drapieżna, udaje tylko cichą.

Halinkę zdumiała przebiegła obserwacja siostry, która widziała Wendy tylko trzy razy w życiu.

– Rozmawiałaś z nim o tym? Uprzedzałaś?

– Nie. To wszystko nie zmienia faktu, że rzeczywiście go kocha. – Uśmiechnęła się do siebie i zaniosła do domu swoje trzy niewiasty siedzące niepewnie na jej ramionach.

 

Kolejne tygodnie leciały. Monika skończyła szesnaście lat i była wysoką, bardzo szczupłą ciemną blondynką, która w każdej wolnej chwili oddawała się grze na gitarze. Gry tej lubił słuchać przede wszystkim urodzony tutaj pół-Indianin, również River, którego koledzy przezywali Górskim Potokiem. Szybko okazało się, że Monika i River pragną tworzyć parę na fundamentach miłości wielkiej i wiecznej.

Rysunki uroczej, trzynastoletniej Agnieszki walały się po całym Domku wraz z powiewami niesfornego wiatru, wkradającego się do środka przez duże okna. Pani domu przekopała ręką w jedno popołudnie cały plener za domem w poszukiwaniu zaginionego skarbu, o którym opowiadała przez cały tydzień w napływie jakiegoś niepokojącego rodzinę przypomnienia. Nic nie znalazła, za to Halinka musiała myć potem wszystkie południowe szyby, nie mówiąc już o oczyszczeniu elewacji, która stała się bardziej szara, niż była.

 

Następnego lata Monika i Agnieszka żegnały Halinkę, która zamierzała zamieszkać z garstką przyjaciół gdzieś w upalnej Grecji. Wszystkie trzy wiedziały, że Halinka kiedyś będzie chciała wylecieć z tego nieco ponurego, trochę przemysłowego miasteczka, którego prawie połowa domów sypała się, nadgryziona przez ząb czasu, i nikt nie zwracał na to uwagi, dorastając w klimacie zanurzonych w przeszłości Ryk. Halinka lubiła ciepło, egzotykę, uważała, że tylko takimi miejscami naprawdę warto się zachwycać, dlatego gdy nadszedł dzień pożegnania, Duża po prostu przytuliła ją do swojej wielkiej nogi i otworzyła szeroko część wychodzącej na ulicę ściany, będącej jej drzwiami frontowymi.

Monika zaczęła uczyć się muzyki. Nie wiedziała jeszcze, co chciałaby robić w życiu, marzyła jednak, by miało to jakiś związek z zapisem nutowym i brzmieniem strun. I tak też się stało. Dzieląc każdy dzień na pół, od rana do pory obiadowej uczyła w szkole muzyki, a wieczorami snuła wspólną przyszłość z Riverem w otoczeniu dymu z jego fajki i utworów Elvisa płynących z odbiornika w domu ukochanego.

Jej siostra inaczej wypełniała swoje młodzieńcze dni. Nie miała talentu do muzyki, mimo że wiele rzeczy łączyło ją z Moniką, zaczynając od takiej samej przeciętnej urody i kończąc na lubieniu tych samych potraw. Uczyła się rysunku, skrycie marząc, że może kiedyś będzie potrafiła stworzyć wystarczająco dobre projekty, by zamienić wiele nędznych ryckich budowli na ładne bryły o zgrabnych kształtach, które będą w przyszłości ozdobą miasta. Jej pokój wypełniały ratowane od zapomnienia stare druki, książki o wręcz pradawnym datowaniu, które ze wzruszeniem będzie jeszcze czytać w wieku późnej starości. Suszone kwiaty i liście oprawiała w ramki i wbijając drobne gwoździki w ściany Domku, dekorowała w ten sposób wnętrza, co podobało się i mamie, i Monice. Sonia, której widocznie nie spieszyło się do macierzyństwa, porywała często kredki Agnieszce z drewnianego pulpitu i trzymając je mocno w pysku, mazała frywolnie po świeżych kartkach. Agnieszka była przeraźliwie zachwycona, a Ada stwierdziła, że te psy jeszcze będę mówić.

Ada pracowała nieustannie w ryckim szpitalu niedaleko Domku. Pomaganie ludziom nakręcało wciąż od nowa dobre samopoczucie niezmiennie przez ponad dziewięćset lat. Kto by nie chciał, żeby zajmował się nim lekarz z takim doświadczeniem? Nikt o tym jednak nie wiedział, nawet kierownik placówki, który z braku innych Dużych lekarzy przyjął kogoś o tak młodej twarzy. Zdumienie jego osiągnęło punkt kulminacyjny, gdy usłyszał, jak Ada wypowiada się o najprzeróżniejszych chorobach i zjawiskach medycznych. Przyjął ją i obserwował zazdrośnie. Pieniądze nie stanowiły dla Ady problemu. Jej majątek był w wielu ukrytych miejscach, nawet w Polsce w sejfie u dawnego kochanka. Znajomi i zaufani towarzysze z przeszłości w razie potrzeby przesyłali jej potrzebne kosztowności z jej skrytek trzymanych pod ich dachami, dlatego utrzymanie Domku, kształcenie córek nie stanowiło problemu.

 

Wpołowie jesieni Halinka przysłała im list, oznajmiając, że wychodzi za mąż za opalonego wdowca Alana i zaadoptuje jego dwie osierocone córki: dwuletnią Oruvan Rebeccę i maleńką Emmę, których matka zmarła przy porodzie ostatniej. Zaprosiła je na grecki ślub, na który w końcu nie dotarły, bo w ostatniej chwili Ada musiała przyjąć dziesięcioro ledwo żywych dzieci wyratowanych z pożaru domu z pobliskiej wsi. Nie straciły jednak zbyt wiele, ponieważ już na początku kolejnego roku nowożeńcy musieli przeprowadzić się do stolicy oddalonej dwadzieścia dwa kilometry od Ryk, gdyż oszustwa Alana wyganiały go z własnej ojczyzny. Ada przeczuwała, że Halinka, tak samo jak ich brat, nie będzie miała łatwego i przyjemnego pożycia małżeńskiego z człowiekiem pokroju Alana, który wyjeżdża o świcie w nieznane i wraca czasami dopiero po kilku dniach.

Doszedł również i drugi list, od Rivera, który całkiem, jak na niego, radośnie pisał, że urodziła mu się córka Gwen i jest do niego niezmiernie podobna. Ada wzruszyła ramionami, odkładając lupę, za pomocą której była w stanie odczytać zawartość koperty. Taka kolej rzeczy: narodziny, kiedyś śmierć. Wszystko pomiędzy to tylko spazmatyczny obrót wokół własnej osi, jak to raz powiedziała, pijąc zioła z lichego kielicha, który lubiła nazywać Graalem.

 

Studia architektoniczne w barwnej stolicy ukazały dziewiętnastoletniej Agnieszce paletę czarujących miesięcy akademickich wypełnionych przyjaźnią koleżanek, z którymi przyjemnie było nocami oglądać Rzymskie wakacje albo premierowo Historię zakonnicy w kinie plenerowym. Dziewczyna poznawała i odkrywała również własne zainteresowania, możliwości i chęci. Gdy zatemperowany jak igła ołówek milej kreślił łodygi i kwiatostany niż gzymsy i prostopadłościenne bryły, zrozumiała, że nie da rady. Po czterech semestrach przeniosła się na nowatorski kierunek pielęgnowania ogrodów, który po dwóch latach zyskał rangę projektowania ogrodów, a nie samej pielęgnacji. Dzięki jej nowemu hobby nieużywany, mały trawnik przed Domkiem z każdym miesiącem zaczynał coraz bardziej przypominać efektowną mozaikę tutejszych kwiatów, której Ada nie chciała nawet deptać z nudów. Wkrótce konkretny słodki zapach lilii powodował zawroty głowy, a wysokie malwy przysłaniały brudną elewację. Wszystko porastała koniczyna, czasami zdarzała się też czterolistna. Za to na tyłach kamienicy rząd liści mięty pod oknem łazienki i kwitnąca macierzanka rozpraszały zajęte wyłącznie sobą psy.

 

Dumny Rex w końcu doczekał się sześciorga małych szczurowatych potomków, gdy Adę dobiegły złe wieści o ojcu Moniki i Agnieszki, siedemdziesięciojednoletnim Matthew, najlepszym Małym dentyście na wyspie, a dużo gorszym rodzicu.

– Pani Croft? Muszę panią z przykrością powiadomić, że Matthew Croft rano wyzionął ducha. Jego siostra w Stanfordzie została już poinformowana – rzekł funkcjonariusz, stając w drzwiach pokoju lekarskiego, którego połowa została dostosowana do postury Dużych.

– Zostawił mi takie ładne nazwisko… – westchnęła Ada i pokazała mężczyźnie uniesiony w aprobacie kciuk.

Po powrocie do Domku wspomniała córkom, że zmarł ich ojciec, a potem relacjonowała inne sprawy z dnia pracy. Mówiła o sprzedawcy guzików z ulicy Cichej, leżącym w izbie przyjęć i mdlejącym z bólu. Przez jego udo przeszedł cienki pręt, gdy mężczyzna zleciał z drobnej górki i spadł centralnie na wystające z wody żelastwa, do których pozostawienia nikt z ryczan się nie przyznawał. Ada stała na korytarzu o wysokim sklepieniu i przysłuchiwała się propozycjom chirurgów, którzy nie byli pewni, w którą stronę należy niechciany przedmiot, po ucięciu go z obu stron, z ciała wysunąć. Duża stwierdziła, że ten przypadek jest wybitnie nudny, i zostawiła lekarzy samych z ich doświadczeniem. W sali po drugiej stronie szpitala znalazła coś dużo ciekawszego. Młoda kobieta, która jeszcze dwa dni wcześniej narzekała jedynie na ból głowy, dziś już umierała. Lekarz zajmujący się jej przypadkiem chodził jak struty, odkąd tylko zrozumiał, że nie potrafi jej pomóc, bo nie miał pojęcia, co jej jest, a dziesiątki listów rozesłanych po znajomych lekarzach nie przyniosły zbawiennej odpowiedzi. Ada podejrzewała, że doktor kocha tę kobietę, lecz nie to wzbudziło w niej chęć, by przyjrzeć się temu przypadkowi dokładniej. Przysunęła się jak najbliżej sali i wsunęła lewy środkowy palec, dotykając subtelnie odkrytego przedramienia pacjentki. Przymknęła dyskretnie oczy i już po chwili wiedziała wszystko.

– Doktorze? – zagadnęła go potem, gdy pędził gdzieś przed siebie z tonami papierów. Zatrzymał się za szybko i fura kartek uniosła się nad nim, a potem runęła w dół. Zaklął soczyście.

– Nie mam czasu, Ada.

– Jak ci idzie z pacjentką? – spytała niby od niechcenia.

– Źle – odpowiedział zdenerwowany, w szale zbierając papiery.

– Zbadałeś, czy nie ma śladów po ukąszeniach?

– Tak! Wszystko zbadałem! Wszystko! – Obawiała się, że się rozpłacze, a ona wtedy nie omieszkałaby się zaśmiać.

– To sprawdź jeszcze raz.

– Mówię ci, że obejrzałem ją dokładnie.

– Obejrzyj dokładniej.

– Jesteś upierdliwa.

– A ty bardziej boisz się zajrzeć jej w tyłek, niż ją stracić.

Doktor wyprostował się, wyglądał jak mężczyzna, któremu zarzucono coś słusznego, lecz zbyt wstydliwego, by nie unieść się dumą.

– Skąd ty możesz o tym wiedzieć? – wycedził.

– Jestem jednostką wybitną, wiesz, sprawdzam dotykiem, jestem nieśmiertelna, rozumiesz? – wyznała, szczerząc się jak potrzebująca porady psychiatrycznej.

Spojrzał na nią jak na coś obrzydliwego i odszedł. Ada nie miała pojęcia, co zrobił ze swoją dumą, gdy następnego dnia listonosz przyniósł do Domku bukiet kwiatów, który mieścił się na całej powierzchni wnętrza jej dłoni.

 

Przeglądanie regału pękającego w szwach od liczby zebranych na nim książek najczęściej musiało się zakończyć znalezieniem jakiejś ciekawej pozycji. Agnieszka gładziła cienki grzbiet starej publikacji Wordswortha. Przyjrzała się uważnie tym „znakom nieśmiertelności ze wspomnień z wczesnego dzieciństwa” i uśmiechnęła w stronę drzwi. Zaniosła te romantyczne wersy do salonu, gdzie Monika, o przyciemnionych ostatnio włosach, czytała na pożółkłej kanapie popołudniowe wydanie „Kuriera Ryckiego”.

– Zastanawiałaś się kiedyś, ale tak bardzo poważnie, czemu mama potrafi to, co potrafi… no wiesz… czemu taka jest? – spytała siostrę konspiracyjnie, zapadając się w poduszki obok niej.

Monika powoli oderwała wzrok od jakiegoś artykułu i przytaknęła głową.

– Pamiętam pierwszy raz, gdy przestraszyłam się nawet tych myśli. Kiedyś w kościele, z Halinką, jak miałam jakieś czternaście lat. Zdumiały mnie wtedy słowa z ambony. To znaczy nie tyle zdumiały, ile ja zdałam sobie sprawę, że oni nic nie wiedzą. Uczą nas tego wszystkiego, a nikt nigdy nie uwzględnił przypadku mamy, nikt mi tego nie wytłumaczył. Ależ by zbledli, co nie?

Agnieszka uśmiechnęła się promiennie.

– A jakbyśmy im powiedzieli, to nikt by nie uwierzył i tak.

– Albo by uwierzył i przez całe już życie świat przyjeżdżałby do Domku na pielgrzymki do Ady. Absurdalna wizja…

Zaśmiały się serdecznie, a zmęczona ciągłym schylaniem się do pacjentów Ada weszła pod ich wspólny sufit, którego sklepienie nie zawsze dla jej córek było widoczne.

– Co za śmiechy-chichy beze mnie?

– A chciałabyś być celem miliardowych pielgrzymek ludzi z całej kuli ziemskiej? – spytała radośnie Monika, a Ada dziwnie zbladła.

– Nie powiedziałyście nikomu, mam nadzieję?

– Nikomu. Nie w tym rzecz, tylko zastanawiałyśmy się, jak często rozmyślasz nad tym, kim jesteś.

Uspokojona, że nie musi obmyślać świeżego kitu, którym mogłaby naszprycować wścibskie osoby, Ada usiadła w swoim ulubionym miejscu i wyjęła z siatki plastry szynki, które zaczęła pochłaniać z rozkoszą malującą się na twarzy.

– Przestałam rozmyślać, ja trwam. Ale ostatnią rzeczą, na jaką miałabym ochotę po tylu latach życia, byłaby możliwość stania się przedmiotem kultu jakiejś religii. Nigdy. Brr, coś strasznego. Wymagaliby wtedy wszystkiego. Bóg na ziemi, lecz nas! – Machnęła ręką i wgryzła się w pachnące mięso przywiezione ze stolicy.

– Halinka nie przestała wierzyć. Traktuje twoje zdolności jak znak z nieba – zauważyła Monika, kurcząc nogi pod siebie.

– Nie wydaje mi się, że to tak jest, ale niech wierzy, jak jej takie wytłumaczenie wystarcza.

– I tak bardzo ludziom pomagasz, to chyba najważniejsze? – spytała Agnieszka, poruszona tym, że bardziej niż ktokolwiek inny na świecie jej rodzina nie rozumie celu własnej egzystencji.

– No, nie wiem właśnie. Wydaje mi się, że kiedyś uzdrawiałam też innych, ale może tylko mi się śniło. Chyba wystarczało, że dotykałam chorego i potrafiłam sprawić, że był zdrowy, wyleczony. Teraz zdaje mi się, że to wszystko jest jakieś wybrakowane, że zapomniałam, jak to zrobić prawidłowo, nie okaleczając się przy tym. Być może jakieś trzydzieści lat temu pamiętałam więcej. Ale może to działo się jedynie w śnie. Bo jeśli stale tracę wspomnienia i o tym nawet nie wiem, to nie najgorsza będzie nieśmiertelność w tym stanie, tylko skretynienie.

– Ale przecież głównie diagnozujesz, i to bezbłędnie, to już bardzo dużo – zauważyła Monika, patrząc z udręką na mamę.

– Racja, ale szkoda, że nie wiem, czemu dostałam ten dar, od kogo. Czy ktoś nad tym czuwa? Jestem sama na ziemi, bo ludzie, których znam i kocham, z czasem odchodzą. Trzeba będzie pomyśleć, co zrobić, gdy stanę się z wyglądu bardziej waszą córką niż matką. Może zamienimy się na role, a może starszyzna Ryk zdąży już wymrzeć… – wyznała, nie mrugając. – Rozumiem tylko tyle, że gdyby nie umiejętność samouleczania, nigdy nie dożyłabym dziewięciuset sześćdziesięciu lat. To się łączy. Leczę siebie mimowolnie, dlatego jestem nieśmiertelna, moje komórki się nie starzeją…

– Jesteś pewna, że dobrze pamiętasz swój wiek?

– Niczego nie jestem pewna, dlatego zjem całą siatkę mięsiwa i pójdę spać. Nie przestraszcie się moich nocnych gazów.

Monika i Agnieszka wymieniły rutynowe spojrzenia.

– Na dobranoc mogę wam powiedzieć, że River poprosił mnie o rękę – rzekła Monika.

– A przypomnij mi, kim on jest z zawodu?

– Mamo, oni spotykają się już od kilku lat… – powiedziała dobitnie Agnieszka.

– Wiem, ale mylą mi się pewne nazwy – wytłumaczyła jakoś niespecjalnie przekonująco Ada.

– Stolarzem jest.

– Kapitalnie. Jako mój zięć mógłby wam w końcu zrobić jakiś porządny stół do salonu – rzekła rozbawiona i życząc wszystkiego dobrego młodej parze, jakby już byli po ślubie, poszła na górę się zdrzemnąć.

– I jakieś krzesła do kuchni… – dodała cicho Agnieszka.

– Aga! – syknęła Monika i udając urażoną, ruszyła do swojej sypialni, zauroczona perspektywą wspólnego życia z tym cudownym człowiekiem.

 

Gdy Domek opustoszał w dzień ślubu Moniki i Rivera, psy buszowały bez nadzoru po wszystkich zakamarkach ponadstuletniej kamienicy wybudowanej przez samą Adę. Rex chodził wszędzie za swoją Sonią, a pomiędzy nimi biegały gromadą szczeniaki. Rex cały czas adorował towarzyszkę życia, jakby poznali się dopiero wczoraj. Gdy rodzice zajęli się sobą, szczeniaki ruszyły na podbój Domku, co zakończyło się rozporządzeniem Ady o oddaniu czterech szczeniąt w dobre ręce. Sonia miała jej to za złe do końca swych dni, mimo że widywała swoje dzieci codziennie na spacerze.

 

Siedemnastego maja, w ulewny dzień, zjawiła się na świecie pierwsza od bardzo dawna wnuczka Ady. Anna już jako niemowlę miała niesamowicie szeroki uśmiech i cieszyła się absolutnie ze wszystkiego. Nikt nie miał wątpliwości, że deszcz nie przeszkodził małej w odebraniu świata jako miejsca szczęśliwego. River wprowadził się tymczasowo do Domku, więc wieczory znowu spędzali jak za starych dobrych czasów. Niestety po kilku miesiącach tę idyllę opuścił Rex, a Monika ze łzami w oczach zakopała go za domem pod bukiem. Sonia przestała szczekać na zawsze, a każdy pies Moniki od tamtej pory nazywany był Rexem i musiał bezwarunkowo być dobermanem. Nie był to przejaw skrajnej tęsknoty, ale narodziny tradycji upamiętniającej najpiękniejsze chwile młodości spędzone w Domku.

Kłódka zawisła nad wejściem do kuchni również jako wspomnienie dzieciństwa, ale także jako symbol początków niezłomnej i niesamowitej rodziny, której przygody i pasjonujące przeżycia na tle niezbadanej mocy Ady tworzyły ściany i dach Domku.

IIMATT, CZYLI JAK DOBRYM PODRYWEM MOŻNA WPŁYNĄĆ NA WYBITNOŚĆ CAŁEGO MOŻNA WPŁYNĄĆ NA WYBITNOŚĆ CAŁEGO DRZEWA GENEALOGICZNEGO

Z miasta płaszcz i korale me

on pochwalił i rzekł,

że ze mną zatańczyć chce.

Jego dżins i mej bluzki biel

zwarły się w tangu wnet,

we włosy miał wtarty żel.

 

Gdy Monika szykowała się na swój pierwszy kadrowy, zagraniczny wyjazd muzyczny organizowany przez dyrektorkę szkoły, Dianę, rozpromieniona słońcem Agnieszka przytrzymywała świeżo co oszlifowaną nogę dębowego stołu, którą River próbował scalić z resztą mebla. Zerkał od czasu do czasu na śpiącą w kojcu dwuletnią Anię. W tym samym czasie w pewnym sierocińcu w gabinecie przełożonej odbywało się sztucznie miłe pożegnanie dorosłego już wychowanka.

– Tutaj masz wszystkie dokumenty, łącznie z kartą zdrowia i paszportem. – Gruby babsztyl, którym Matt gardził całym sercem, przesunął ku niemu kopertę. – Wiesz dobrze również, że tylko jeśli znajdziesz regularną pracę i będziesz miał gdzie mieszkać, zaadoptujesz siostrę, czy to jest jasne? Nie chcę niczego utrudniać, lecz takie są przepisy.

Skończ mówić, myślał osiemnastoletni chłopak, pocąc się ze złości. Kiwnął kobiecie zdawkowo na pożegnanie i szybko wyszedł z dusznego pomieszczenia, którego wszystkie ściany pokryte były obrazami wizerunków szczęśliwych dzieci.

W drodze na główną halę, gdzie miał się spotkać z młodszą siostrą, wpadła na niego jedyna lubiana przez niego pracownica sierocińca – urocza kucharka, która zawsze po kryjomu dokładała pulpetów jemu i Nely.

– Dziś stąd odchodzisz, słyszałam?

– Nareszcie – stwierdził Matt i dał się zaprowadzić pod ścianę.

– Mam coś dla ciebie. – Kucharka podała mu bilet kolejowy na pożółkłym papierze. – Stolica czeka, ułóż sobie życie i wróć po Nely, zajmę się nią pod twoją nieobecność – powiedziała głosem gotowym do działania, a chłopak oniemiał.

– Nie wiem, co powiedzieć. Nie spodziewałem się czegoś takiego.

– Podziękuj i uciekaj. – Mrugnęła do niego, przysuwając się niespodziewanie coraz bliżej.

– Oczywiście, że dziękuję, ale czy ty chcesz mi powiedzieć, że więcej się nie zobaczymy?

– Kto wie, może kiedyś zobaczę cię gdzieś z Dużą małżonką.

Zaśmiali się. Bywały momenty, że kompletnie rozstrojony i poirytowany swoim losem, Matt uciekał nocami na górny taras i w towarzystwie lunatycznej kucharki o pięknych nogach wyobrażał sobie życie pełne nieprawdopodobnych historii, ucieczek przed policją, ponętnych kobiet, rozmów z Dużymi, których z roku na rok ubywało więcej z globu. Czasami badał jej usta swoimi.

– Odwiedzę cię. Pilnuj Nely, zabiorę ją jak najszybciej. – Przytulili się i Matt ruszył na halę.

– Podkochiwałam się w tobie, wiesz? – krzyknęła za nim, nie ruszając się z miejsca.

– Ja w tobie też. – Pomachał jeszcze i zniknął z pola widzenia.

Nie spotkali się już nigdy więcej.

Podróż do stolicy miała zająć cztery godziny, skrócił jednak ten czas, wysiadając niedaleko Ryk w pewnej mieścinie, i szedł długo ścieżynami pełnymi starych kundli, wypełniając rzeczywistość rozmyślaniem nad swoją przyszłością. Sally, ładną blondynkę o podkręcanych włosach, poznał rok temu na jednej z wycieczek do parku zoologicznego zorganizowanej przez babsztyla. Wskazała mu kierunek, w którym pobiegła zagubiona Nely, a on zwrócił uwagę jedynie na jej nieskazitelną cerę, jaką widywał tylko na ilustracjach przedstawiających stare rodowe portrety w podręcznikach do historii. Teraz ta sympatyczna i perfekcyjnie pomalowana dziewczyna otwierała mu drzwi. Zamieszkał u niej, płacąc połowę rachunków tuż po tym, jak znalazł pierwszą dorywczą pracę w tartaku. Czuł się przy niej cudownie. Szybko okazało się, że Sally miała takie samo poczucie humoru, a jej empatia i radość rozczulały chłopaka do reszty. Zasypywał ją kwiatami, co sprawiało dziewczynie niesamowitą przyjemność. Pewnego grudniowego wieczora zdradziła mu, że ma królewskie pochodzenie. Wyjęła album z rodzinnymi zdjęciami i Matt przekonał się, że obecny król to odległy wujek jej mamy. Zanim zrozumiał kompletnie te wszystkie zależności, nastała noc, a zjawiskowe nagie ciało Sally gięło się pod czułym dotykiem jego palców.

 

– Pan Matthew Furcate, ta? – spytał, nie patrząc na niego, zmęczony nudną pracą umięśniony ratownik na plaży.

– Zgadza się. Pytałem wczoraj o możliwość odbycia kursu.

– Kursu, ta?

– Czy są miejsca na przykład?

– Miejsca, ta?

Matt cierpliwie spuścił wzrok. Ratownik podrapał się w tyłek, rozejrzał po plenerze, oblizał się na widok nowej mody plażowej, sprawiającej wrażenie, jakby kobiety nosiły niewidoczne kostiumy kąpielowe. Lipiec wyciskał ostatnie poty z turystów, każdy przychodził po pracy w to miejsce, by chociaż trochę ochlapać się wodą.

– Miejsca może i są, ale tu pana nikt potem nie zatrudni – rzekł właśnie wtedy, gdy Matt zaczął myśleć, że facet dostał udaru i nic się od niego nie dowie.

– Wszystkie etaty zajęte? – spytał zmartwiony.

– Wszystkie, ta. Ale może w Rykach coś się znajdzie.

– Przecież tam jest malutka przestrzeń, wręcz oczko wodne w porównaniu z plażą tutaj – zdziwił się Matt.

– Oczko czy nie, ratownika zatrudnią, jeśli będzie wolne miejsce. Bo jechać do Miasta W nie radzę, nie? Miasto Dużych się zrobiło. Tam raczej wiele pan nie zdziałasz. Zrób pan kurs na razie.

Matt wracał niepocieszony do domu Sally. Prace dorywcze nie przynosiły wystarczająco dużych dochodów, by mógł się z Nely przeprowadzić na swoje, bo nie chciał ciągle siedzieć na głowie przyjaciółki, mimo że jej nigdy nie przeszkadzało towarzystwo Matta ani niedawno zabranej z sierocińca Nely. Ktoś w tartaku podpowiedział mu, że tutaj dobrze płacą ratownikom wodnym zatrudnionym na pełen etat.

– I jak ci poszło? Masz pracę? – spytała go siostra podczas obiadu.

– To nie tak szybko, Nely. Facet doradził, żebym po kursie spróbował w Rykach – powiedział z przekąsem.

– Skąd ta mina? To zły pomysł? – spytała Sally, gustownie jedząc makaron z serem i rodzynkami.

– A co ja niby znajdę na tym zadupiu?

 

Dokładnie tak samo krytycznie pytał Alan swojej nowej żony tuż przed odwiedzinami rodziny Halinki. I nie wiadomo, czy ta drobna obraza wpłynęła na jego tragiczny los, czy też wisiało nad nim od zawsze śmiejące się fatum, ale zdarzyło się tak pewnej nocy, że pijany jak szpadel obraził kilkakrotnie Halinkę, odepchnął Oruvan, pragnącą ująć się za macochą, i wsiadł do samochodu, mimo że Halinka długo krzyczała za nim, że kogoś zabije. To, że zabił, było nie do uniknięcia w stanie falującej przed oczami głupoty. Najważniejsze, że tym kimś był on sam. Policjanci odnotowali dwudzieste w tym roku śmiertelne uderzenie w drzewo. Pogrzeb był szybki, Ada nie omieszkała zauważyć, że ptak nasrał na jego nagrobek od razu po postawieniu płyty. Halinka nie otrzymała w spadku zupełnie nic, z zaciśniętymi zębami i skurczonym sercem po własnym przeraźliwie nieudanym wyborze małżonka przesiedziała w stołecznym domu cały tydzień.

 

Oruvan Rebecca, dziesięcioletnia dziewczynka o włosach ciemnych jak heban i oczach jak noc bez gwiazd, mimo swojego wieku rozumiała dużo więcej niż jej rówieśniczki bawiące się lalkami i grające w klasy. Smukła parodia kobiety, w biało-czarnym kostiumie kąpielowym o nogach dłuższych niż potencjalne zwoje mózgu w jej plastikowej główce, wyjmowana za każdym razem pośpiesznie z pudełka przez Emmę, nigdy nie była w rękach Oruvan, która wynajdywała sobie zupełnie inne rozrywki. Od najmłodszych lat czuła niepokój, patrząc na ojca i jego liczne przekręty, jakby uwrażliwienie na zło dopadło ją dużo wcześniej, niż wskazywałby na to jej wzrost. Alan nawet nie mógł sobie wyobrazić, że jest stale szpiegowany przez własną córkę, której zresztą nie darzył widoczną miłością. Gdy pierwszy raz szpetnie zbluzgał Halinkę, powodując w jej oczach łzy, Oruvan zaczęła nawet grzebać w jego rzeczach. Pokochała Halinkę jak matkę, więc każda łza na jej policzku rekompensowana była myślą o zbliżającej się możliwości doniesienia na własnego ojca. Zbierała dowody, na widok których nieraz jej oczy otwierały się szeroko ze zdumienia. Dowiedziała się, że Alan jest wprawnym złodziejem, że jego przyjaźń z mafią zaczęła się już dawno temu, jednak dopiero gdy nakryła ojca z jakąś zdzirą z agencji w małżeńskim łóżku, postanowiła spytać Halinkę wprost.

– Czemu go nie zostawisz?

Halinka odgarnęła jasną grzywkę z czoła, by gdzieś mogło zmieścić się jej olbrzymie zdziwienie.

– Twojego tatę? Dlaczego, kochana?

– Przecież wiesz, co robi. Zostaw go i uciekaj.

Kobieta wręcz przestraszyła się dojrzałości pasierbicy, próbowała sobie nawet przypomnieć, czy dobrze policzyła jej młodziutkie lata.

– Nie mogę odejść. Ślubowałam, że go nie zostawię. Pomogę mu, musimy po prostu porozmawiać ze sobą – powiedziała, ukrywając sprytnie rozpacz.

– Komu ślubowałaś?

– Twojemu tacie i Bogu.

– To zostaw ich obu. Ja odejdę z tobą.

Zdumienie Halinki trwało kilka tygodni, aż Alan sam uwolnił ją od złożonych ślubów.

Za to Emma, żyjąc w błogiej nieświadomości, przebierała się i odgrywała przed lustrem niezliczone kreacje teatralne, marząc, że jak dorośnie, zostanie aktorką. Alan załatwił jej nawet kiedyś rolę w adaptacji ówcześnie popularnej powieści dziecięcej. Potrzebowali w sam raz przesłodkiej, ciemnowłosej dziewczynki do lat dziesięciu. Emma była w siódmym niebie i nawet śmierć taty nie zdołała przyćmić tego dziecinnego splendoru wśród koleżanek i kolegów. Tryskała dumą jeszcze w tydzień po pogrzebie, kiedy pojechała z przygnębioną Halinką i cichą Oruvan do Domku na obiad, zupełnie nie rozumiejąc, czemu zamiast łez na wszystkich ich twarzach widać cień ulgi. Zaniepokoiło ją również, że szczere łzy ujrzała dopiero w oczach Agnieszki, zakopującej w ogródku zmarłą Sonię. Wtedy zrobiło się jej naprawdę żal taty i na chwilę zapomniała, że grała najmądrzejszą postać w filmie.

Obiad w salonie był całkiem wykwintny, Monika trzymała na kolanach czteroletnią Annę, na którą zerkała Oruvan, zdziwiona wysokim natężeniem radości w tym dziecku. River próbował znaleźć jakiś temat do rozmów z Halinką, a Agnieszka wypytywała Emmę o wrażenia z pracy na planie. Ada siedziała nad nimi wszystkimi i wyglądała tak, jakby próbowała sobie przypomnieć, z czego tak bardzo śmiała się jeszcze wczoraj.

 

Rok później, gdy Agnieszka przechodziła przez rycki park w drodze na umówione spotkanie ze swoim pierwszym w życiu klientem, pragnącym zamienić swoją działkę w istny eden (co było zabawne, biorąc pod uwagę jego skromne trzy metry kwadratowe trawnika), minęła się z przystojnym młodym, ogolonym, wysokim mężczyzną o ciemnych włosach postawionych na żel. Całe jego oblicze miała zauważyć dopiero później, gdy ich wspólny znajomy za miesięczną pensję wyprawił imprezę. Matt za to nie przepuścił okazji, by od razu spojrzeć na atrakcyjną kobietę w oficjalnym stroju, sugerującym wyższe wykształcenie, na które, rzecz jasna przeciwnie niż on, miała pieniądze. Przełknął gorycz swojego losu i poza granicami parku spytał jakąś staruszkę, których w Rykach był istny wysyp, jak dojść na plażę. Już po chwili oglądał horyzont nad ryckim morzem i zachwycił się tym widokiem nawet bardziej niż zgrabną kobietą opalającą się topless przy krzakach. Plaża nie była duża, turyści nie oblegali wybrzeża jak tysiące rybitw na piasku w mieście Sally. Jednak spokój i urok ryckiej plaży spodobały się Mattowi zupełnie i na zawsze. Całkiem dobrze – pomyślał i poszedł szukać kierownika, z którym umówił się na dzisiejsze spotkanie w sprawie pracy.

 

Kilka miesięcy później Adzie wyleciały z głowy podstawowe wyrazy. Okazało się to chwilowe, ale jej córki szeptały między sobą, że takie drobne zaniki zbyt często się zdarzają. Ada cały czas śmiała się szaleńczo, szczególnie robiła to głośno przy otwartym oknie; wtedy zdawała się najszczęśliwsza, mimo że Monika, River i Agnieszka niespecjalnie podzielali jej zachwyt wolnego ducha, zakrywając sobie uszy. Monika nawet miewała migreny spowodowane podświadomym wstydem za własną matkę. Tylko zawsze wesoła i rozpromieniona mała Ania chichotała z każdej głupoty swojej wielkiej babci. Kiedy River przyprowadzał ją po zajęciach przedszkolnych do Domku, Ada brała ją delikatnie na swoją dłoń i pokazywała świat z wysoka. Radości nie było końca. I może właśnie upór Ani i jej ogromne przywiązanie do babci skłoniło Monikę i Rivera do porzucenia planów wyprowadzki i spędzenia reszty życia w Domkowym cieple rodzinnym.

– Pytacie, co zrobimy, jak zaczną was pytać o mój wiek? Tak mówię wam, że wtedy obmyślimy albo moją udawaną śmierć, albo któraś z was będzie moją matką, aczkolwiek to słabe, patrząc na wasze małe macice. Albo zmniejszę się, albo nikt nie będzie się wtrącać. Wierzcie mi, mam to obcykane, bo co pół wieku miewam takie rozkminy – powiedziała to wszystko, udając sposób mówienia tutejszego księdza, który miał w zwyczaju przeciągać samogłoski.

– Pytałaś ją o to? – zagadnęła siostrę Monika.

Aga zaprzeczyła i zaśmiały się pod nosem.

– A najlepsze w tym wszystkim jest to, że Mali rzadko patrzą mi w twarz, bo mną gardzą – wyznała Ada i zaniosła się takim śmiechem, że wkurzona Monika zeszła do kuchni.

 

Wieczorem wpadła do nich Halinka z jakimś korpulentnym, na oko pięćdziesięcioletnim mężczyzną o włosach pokręconych jak loki baranka. Okazało się, że jest Polakiem i że kocha siostrę Ady. Nieśmiertelna kiwnęła głową w uznaniu i zaczęła żartować z Robertem Makowym jak ze starym dobrym znajomym. Przy kolacji opowiedzieli – on i Halinka – jak poznali się w momencie, gdy Robert szpetnie zaklął i Halinka od razu rozpoznała w nim rodaka. Tęsknota za najdawniejszymi wspomnieniami z dzieciństwa, niekoniecznie tymi wulgarnymi, dodała jej odwagi i pierwsza do niego podeszła. Robert był człowiekiem porządnym i pracowitym, rozmawiał z Halinką i Adą po polsku, gdy reszty nie było przy stole. Siostry dowiedziały się, jak wygląda aktualnie życie w Polsce, jak wygląda kultura, jak bardzo dużo się tam teraz klnie. Ada uśmiechnęła się pod nosem, słysząc, że obchody tysiąclecia chrztu Polski były tak naprawdę jedną wielką propagandą. Robert przyniósł ze sobą wódkę i nastroje stały się jeszcze bardziej wesołe.

Za jakiś czas pobrali się, zamieszkali w jego mieszkaniu i cieszyli narodzinami zdrowej córki Hani, mimo późnego macierzyństwa Halinki.

 

Następnego dnia po tamtej istotnie polskiej kolacji Agnieszka założyła ładną plisowaną spódnicę do kostek i białą koszulę z drobnym dekoltem. Związane w koczek jasne włosy tworzyły z niej zjawiskową pannę. Monika oparła się o framugę drzwi jej pokoju.

– Gdzie się wybierasz? – zagadnęła.

– Leo zapraszał na prywatkę, znasz go, to znaczy widziałaś go – odparła Aga, próbując zapiąć sobie z tyłu spódnicę.

– Rozumiem, że wyruszasz na polowanie?

– Hm?

– Poszukiwanie samca.

Agnieszka rzuciła w nią trzymanym w ręku swetrem.

– Jesteś okropna.

– A ty jesteś stara dupa.

– Ja przynajmniej mam przewagę, że cały czas jestem wolna.

– To podchodzi pod staropanieństwo.

– A jak twoje rozstępy?

– Dwadzieścia siedem lat i bez męża.

– Trzydzieści i już taka wredna.

– Baw się dobrze.

– Ty też.

Ucałowały się serdecznie i, śmiejąc się, wyszły z sypialni Agi.

 

Niecałą godzinę wcześniej Matt szedł do niedawno poznanego kolegi, Leona, nowymi uliczkami Ryk, których co kilka lat miastu subtelnie przybywało.

Władze Ryk solidnie podbudowały rozpadające się bloki i niższe budowle, by tym samym wzmocnić wiarę mieszkańców w słuszność i przyjemność zmian. Powoli każdy zaczynał w jakiś sposób dbać o swój dom, już nie tylko w granicach własnego podwórka. Wszędzie sadzono rośliny, drzewa, a tam, gdzie było można, siano trawę. Wielokrotnie proszono tych paru Dużych, którzy nadal mieszkali w Rykach, o pomoc w podniesieniu większych obiektów. Kooperacja ryczan zaowocowała chwilowym napływem obywateli z całego kraju, by ujrzeć tę niegdysiejszą dziurę, wylęgarnię depresji, w jaśniejszych barwach. Ada nigdy nie uważała, by Ryki były dziurą, a już na pewno by powodowały smutek. Gdy burmistrz poprosił ją o pomalowanie, za opłatą, całego ratusza, ponieważ „ocieka czarną melasą tak, że nie wie już, czy to przypadkiem nie gówno”, obruszyła się, że ktoś miał czelność użyć zamiast niej tak dobrej frazy.

Miasto rozkwitało, powoli, lecz jednak. Zauważył to Matt i w końcu postanowił przeprowadzić się tu z Nely, wynajmując jakieś niedrogie mieszkanko. Sally z początku nie podobał się ten pomysł, ale milczała. Matka wielokrotnie mówiła jej, że jeśli mężczyzna kocha, to nie zostawi. Pomyliła jedynie miłość z chęcią usamodzielnienia się. Mężczyzna obiecał Sally, że kiedyś wszystko się ułoży, a ona jeszcze jakiś czas wierzyła w te słowa, potem jednak kontakt się urwał, mimo że serce bić nie przestało.

Tymczasem spore mieszkanie Leona pękało w szwach od liczby gości, pękały również kieliszki upuszczane przez wstawionych już mocno gości. Matt nigdy nie był na takiej prawdziwej prywatce. Wszystkiego było tu dużo. Dużo kobiet, dużo jedzenia, dużo dźwięków, dużo spojrzeń. Usiadł niepewny i obcy na kanapie i obserwował, wsłuchując się w krajowy zespół, którego przedni singiel Chwila ta już jest wspomnieniem musiał pojawić się na każdej takiej imprezie. Zauważył grupę skromnie ubranych koleżanek i już zaczynał przyglądać się im uważniej, gdy jakiś koleś odciągnął jedną i brutalnie pocałował. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że takie traktowanie nie spodobało się dziewczynie. Zniesmaczony Matt spojrzał na gospodarza – kompletnie odpłynął, już nie pogadasz, pomyślał i wypił lampkę wina. Krew uderzyła mu do głowy, zachciało mu się tańczyć, rozmawiać, wręcz skakać. Ujął dłoń jakiejś szatynki w krótkiej sukience i ku jej wielkiej radości wirował z nią do melodii California Dreamin’. Lubił, gdy się śmiała z jego min, rozciągając szeroko ubarwione czerwienią usta, obracał ją i siebie, za nimi inni weszli na parkiet i ocknięty nagle Leon zarządził, by puszczono Sherry. Już po chwili Matt odtańczył zmysłowy taniec z kolejną dziewczyną, a Frankie Valli śpiewał jakby tylko dla nich.

Dochodziła dwudziesta, gdy Agnieszka, ominąwszy szał taneczny Matta, wstąpiła do mieszkania zaparowanego pyszną zabawą. Zdjęła płaszczyk i wkroczyła dyskretnie do salonu. Dwie znajome od razu ją przywitały i usiadła z nimi na kanapie. Była troszkę przerażona tłumem i nieobecnością gospodarza, ale po kilku łykach czegoś mocniejszego rozluźniła się i nie spoglądała tak często na zegarek.

Tak bardzo chciał, by na niego chociaż zerknęła. Wręcz wlepiał w nią oczy tak usilnie, że prawie uwierzył, że ma moc odwrócenia jej głowy. Usiadł naprzeciwko, na drugiej kanapie, i zauważył ją już jakiś czas temu, jednak… czemu się nie odwraca, podejść?

Prawie wstał, gdy spojrzała na niego wzrokiem, zdawało się, nieobecnym, surowym, pełnym przestrogi kobiety ambitnej i oczytanej, a potem nagle uśmiechnęła się tak wdzięcznie i szybko, że Matt oniemiał zupełnie, co odbiło się na nim błogim rozluźnieniem. Agnieszka zmieszała się jego mimiczną odpowiedzią i spuściła wzrok, a on podszedł do niej natychmiast. Zupełnie nie pamiętał, że zwrócił na nią uwagę kilka miesięcy temu w ryckim parku.

– Mogę poznać twoje imię? – spytał odważnie i pomyślał, że jest piękna.

– Agnieszka jestem. – Uścisnęli sobie dłonie.

– Matt.

W ich wzajemnych spojrzeniach kwitła obietnica kolejnego spotkania tak pewna, jak tylko pewny mógł być nocny ryk euforii Nieśmiertelnej, niosący się przecznicami po rozespanej dzielnicy.

Agnieszka starała się być ostrożna, ponieważ nie szukała chwilowej przygody, a mężczyzny, w którego oczach mogłaby się przeglądać do końca wspólnych dni. Nie wykluczało to faktu, że zainteresowała się Mattem, i nawet bezsensowne docinki Ady przed jej kolejnym wyjściem z młodszym od niej chłopakiem nie powstrzymały jej od zawarcia głębszej znajomości. Dla Matta za to świat stanął na głowie. Musiał ją zdobyć i dopiero wiele lat później każdy mógł potwierdzić, że jeśli Matt chciał zdobyć czyjeś serce, to zdobywał je wręcz z nawiązką.

Szybko okazało się, że poświęcanie kobiecie większości swojego czasu, zasypywanie ją kwiatami, jakby była Matką Ziemią, oraz prawienie wyrafinowanych komplementów (usłyszawszy je raz, sama Ada zdębiała i poczuła zagrożenie czyhające na własny gatunek „bredzących od rzeczy”) gwarantują sukces zdobywcy i dobre oraz wysublimowane pożycie małżeńskie.

– Kto go uczył oratorstwa? – spytała zaintrygowana Ada Rivera, który patrzył na ulicę przez niżej położone okno, jak Matt z kolejną bombonierką stał przed Agnieszką i coś do niej mówił.

River, z rękoma założonymi na piersiach, przechylił nieco głowę.

– Nie mam pojęcia, ważne, że działa.

– Matt? Mogę cię o coś spytać? – mówiła właśnie Agnieszka, czując na policzku pierwsze oznaki deszczu w tym roku.

– O co tylko chcesz.

– Zawsze omijasz temat rodziców, gdy tak nam się układa rozmowa…

Matt spojrzał gdzieś za nią, a po chwili lunęło nieprzytomnie.

– Bardzo długo mieszkałem w sierocińcu.

– Och! – westchnęła z kroplami na zaskoczonych ustach.

Dwa lata później Ada wyprawiła im wesele.

 

Jednak jeszcze przed tym hucznym wydarzeniem Halinka doczekała się drugiej córki, którą nazwali z mężem zgodnie Katarzyna. Niestety pewnego rodzaju polskie zamieszki polityczne, w które silnie zaangażowany był Robert i które niezwykle mocno utrudniały mu spokój zacisza domowego, kazały przykryć pochodzenie córek pod zupełnie innymi imionami. W ten sposób Hanna stała się Amelią, a Katarzyna Audrey i nikt nie mówił już do nich inaczej.

Oruvan bardzo pomagała macosze we wszystkim, a kiedy odkryła moc Ady, w jej piętnastoletnich poglądach coś się przewartościowało. Gdy zapytała Adę, czemu nie leczy wszystkich, i gdy usłyszała prostą odpowiedź, że ludzie muszą umierać, pojęła, że Adę trzeba za wszelką cenę chronić przed światem, który nigdy by jej nie zrozumiał, za to bardzo chętnie wykorzystał.

 

Monika znowu chowała ukochanego psa. Rex Drugi odszedł ze starości, kulejąc od biegania za siostrą, z którą nigdy nie pragnął mieć miotu.

Tuż przed ślubem siostry Monika wręczyła Agnieszce stosik książek przywiezionych z ostatniego wyjazdu muzycznego po Europie. Wśród kilku pozycji Agathy Christie, którą Aga bardzo ceniła, znalazły się pierwsze wydania książek o Muminkach, często czytane im w dzieciństwie przez Halinkę.

– Żebyś wiedziała! Czuję się tak szczęśliwa, że nawet nie boję się, że to minie – zacytowała wzruszona Agnieszka i pozwoliła, by Monika solidnie upięła jej welon.

III„ΣΤΡΑΤΙΏΤΗς TO PO GRECKU ZNACZY ŻOŁNIERZ”

Choć samotny brzeg strumienia

chciałby walczyć z przeznaczeniem,

to nic pewnie nie odmieni

serca, co jest jak łza z kamienia.

 

Uderzenie wymierzyła bezpośrednio w mostek przeciwniczki ciosem mocnym, szybkim i zdecydowanym. Dziewczyna zgięła się wpół, mimo białej kamizelki ochronnej, i odsunęła w tył. Złość nakręciła chęć zemsty nagłej i bezlitosnej, Oruvan wykonała jednak unik zwinny jak uciekająca jaszczurka, po czym przytrzymała jej rękę, wyginając boleśnie, słysząc zdawkowy jęk. Patrzyła Lisie w oczy, gdy ją puszczała, by zaraz potem podciąć, ale nie pozwolić upaść, lecz chwycić w pasie i odrzucić w bok. Wiedziała, że ma na tyle sporą przewagę nad koleżanką, że może powoli się wyciszyć i ocenić lepiej sytuację. Nie wiadomo, kiedy dokładnie Lisa uderzyła plecami o parkiet i podniosła dłoń w geście poddania.

Powtórzyły tę serię ćwiczeń kilkakrotnie, następnie trener zarządził koniec zajęć. Po obowiązkowym ukłonie wykonanym do jasnowłosej przeciwniczki Oruvan wpadła jak huragan do szatni, gdzie srebrne kiedyś haczyki na ubrania straszyły obecnie brutalnie wydrapanymi dziurami, i wskoczyła pod lodowaty prysznic.

– Ty chyba nie wiesz, co zrobić ze swoją energią – usłyszała po czasie zza kotary przyjemny głos swojej partnerki do walki. – Lub ze złością.

Oruvan wysunęła głowę, by spojrzeć w jej niebieskie tęczówki, przypominające rozmarzone wody zatoki w Argostoli, gdzie Oruvan przyszła na świat i stawiała pierwsze kroki. Wróciła kiedyś do tego miasta z siostrą i Halinką, rok po śmierci Alana, w sprawach testamentowych.

– Z moją energią jest dobrze, mogłam trafić mocniej. – Uśmiechnęła się delikatnie i ponownie zniknęła pod strumieniem orzeźwiającym gorące, wysportowane ciało.

– Wiesz, że jesteś dobra? Trener cię wczoraj chwalił, podsłuchałam, jak gadał z pomocnikiem. Nawet nie wiedziałam, że przychodzisz tu codziennie – zdziwiła się Lisa i weszła do kabiny obok.

– Nie aż tak dobra – rzekła Oruvan i ze zmęczoną miną sięgnęła po ręcznik w kolorze wściekłej czerwieni.

 

Wtym samym momencie strącony z parapetu bordowy kubek rozpadł się na trzy części, podczas gdy dwudziestokilkuletnia Nely w różowej sukience i ciemnych włosach, upiętych wysoko w koński ogon, próbowała zatrzasnąć walizkę i w tym celu usiadła na niej, zawadzając palcem o parapet. Matt również się spakował, ponieważ właściciel mieszkania nieuprzejmie już wręcz nalegał na zwolnienie czterech ścian, jego rzeczy zmieściły się jednak w obszernej torbie, o wiele mniejszej od tego „stylowego kufra”, z którego śmiał się pod nosem za każdym razem, gdy go widział.

– Na co się tak jopisz? Może byś pomógł? – zaśmiała się Nely.

Matt usiadł obok niej w bezruchu.

– Poradzisz tam sobie?

– Jadę z koleżankami, będę mieszkać u jednej z nich, będziesz mi wysyłał pieniądze, ale niedługo! Znajdę pracę, jak i tu znalazłam, i wszystko się ułoży – zapewniła, prawdopodobnie bardziej w to wierząc, niż myśląc realnie. – Będę szczęśliwa – dodała ze szczerym uśmiechem na podkolorowanych ustach.

Spojrzał na nią jak kiedyś, gdy pytała go o pozwolenie na oddalenie się w jakieś tajemnicze miejsce z dziewczynkami z sierocińca.

– Ale czemu tak daleko? – westchnął.

– Pomyślałam, że to dobry pomysł, wykorzystam okazję. Wrócę! – Oparła głowę na jego ramieniu, a godzinę potem żegnała brata wylewnie, stojąc między dwoma światami: tym tutaj z Mattem i tamtym, za odprawą, bez niego.

Wyleciała przygnębiona, zaschnięte łzy przywitały wraz z nią mglisty Montreal.

 

Tak jak ustalili między sobą i z całym Domkiem, Matt miał zamieszkać, przynajmniej tymczasowo, ze swoją świeżo poślubioną żoną pod tym niezwykłym dachem, którego paradoksalny urok zauważalny był w zachowaniu i dziwactwach Nieśmiertelnej.

Mężczyzna wyciągnął torbę z taksówki i stojąc po drugiej stronie ulicy, patrzył po raz kolejny na wyrastającą przed nim kamienicę Croftów (przytuloną z lewej strony do kamienic sąsiednich), okrytą kiedyś zapewne jaśniejszą elewacją, a której obecny odcień kojarzył się z niejednym groźnym przejściem pogodowym na przestrzeni dziesięcioleci. Od razu rzucały się w oczy wielkie płaty szyb, niekonwencjonalne okna domu, a to z powodu komfortu, jaki chciała sobie zapewnić Ada, wstawiając je o takiej wielkości, by w spokoju oddawać się swojej niezmiennej pasji krzyczenia i ryczenia na przestraszoną ulicę. Z drugiej strony nie były to okna zadedykowane wyłącznie Dużym. Ich nieregularne rozmiary zapewniały też pewną niezbędną intymność, a zasłonki ukrywały wyraźne sylwetki mieszkańców.

U góry, tuż pod samym ciemnym, zgrabnie pochylonym dachem, na całej szerokości można było dostrzec coś jakby płaskorzeźbę przedstawiającą wijące się liście, jakąś roślinność, niektórzy nawet twierdzili, że ten owalny kształt pośrodku to nic innego jak obłupana z biegiem lat głowa lwa albo perfidnie ucieszony maszkaron. Przed ich domem widniał tak zwany „pas ziemi niczyjej” porośnięty nikłą trawą, wielokrotnie spryskaną moczem przez tutejsze bezpańskie psy. Z prawej strony Matt zauważył niziutki garaż o skrzydlatych ciężkich drzwiach, ewidentnie dobudowany względnie niedawno, zupełnie jakby wraz z pojawieniem się samochodów ktoś postanowił postawić sobie dla jednego z nich pomieszczenie.

Zaintrygowany swoim nowym, monumentalnym miejscem zamieszkania, prawie nie zauważył nastoletniej Ani łapiącej w siatkę na motyle popołudniowe owady. Dziewczynka skakała to tu, to tam, by swobodnym ruchem ręki zaciągnąć bajeczne skrzydełka w głąb chwilowego więzienia, a szeroka radość malująca się na jej twarzy wyrażała więcej miłości niż nawet najpiękniej ubarwiony motyl świata.

Matt przywitał Anię, marząc, by jego i Agnieszki nadchodząca wkrótce córka była również tak szczęśliwa, wykonując takie błahe, zdawałoby się, czynności.

– Niech wujek spojrzy, co złapałam! Jakie piękne! – Podsunęła zawiniętą siatkę tuż pod jego nos. – To jest dukacik, a to modraszek. – Wskazała najpierw pomarańczowego, małego motyla, by wnet śmignąć palcem w stronę niebieskiego o czarnych plamkach na skrzydełkach. – Nie spodziewałam się, że dziś złapię też rusałkę! Są takie piękne…

Matt do końca życia pamiętał widok zgiętych nóg Ady siedzącej standardowo w prawym rogu Domku, tuż przy drzwiach, zasłaniających prawie całą przestrzeń. Szybko zrozumiał, że to przeważnie Ada otwiera drzwi gościom, którzy nieraz musieli wysłuchiwać na wstępie egzotycznych opowieści pani domu, zupełnie niezwiązanych z prawdą tej ani innej rzeczywistości. Opierała się pośrednio o w miarę białą ścianę pokoju Moniki, w którym teraz żyła Monika z Riverem i który sąsiadował z małym pomieszczeniem na buty, kurtki i narzędzia ogrodowe. Nad pokojem Moniki, na ścianie widniała przymocowana tajemnicza dźwignia. Domek był rozplanowany szkatułkowo: wszystkie pokoje rozmieszczono pod ścianami, tak by Ada miała jakąkolwiek przestrzeń na podłodze, przykrytą w całości kolorowym dywanem, którą i tak dzieliła z małym otwartym salonem. Patrząc z góry, zdawało się, że Ada siedziała na powierzchni prostokąta, umieszczonego w większym prostokącie. A gdy wstawała, widziała stropy zabudowanych małych klatek będących sypialniami członków rodziny. Nad nimi miała do dyspozycji przestrzeń ciągnącą się aż nad jej głowę, do samego sufitu kamienicy. Matt miał zamieszkać zupełnie z lewej strony Domku, w sypialni Agnieszki, wypełnionej książkami i projektami ogrodów, z drzwiami skierowanymi równolegle do dwa razy mniejszego pokoju jej siostry. Stary fotel Ady utrzymany, mimo niszczącego działania czasu, w brązowym odcieniu, sąsiadował z pokojem jego żony i wzbudzał delikatny strach swoją wielkością i ciemną niewiadomą otchłanią, roztaczającą się pod nim między ogromnymi nogami. Ada skleiła kiedyś drewniane, spiralne schodki, by siedzenie fotela spełniło się jako kolejny pokój Domku. Z drobnych cegieł wykonała brakujące ściany, a na zewnętrznej stronie sufitu trzymała swoje rzeczy, takie jak szklanka na wodę, pieniądze czy milimetrowe warstwy kurzu. Matt nie przeoczył urokliwego małego balkonu z drobną barierką, łączącego ten pokój ze schodami. Wiedział, że z prawej strony fotela jest ukryta skromna łazienka o zardzewiałych kranach nad wanną i oberwanym kaflem nad sedesem. Z okna łazienki widział lewy kraniec pleneru za domem.

Po wejściu do Domku, naprzeciwko drzwi frontowych, wisiał masywny kaloryfer, którego dolne krawędzie wyznaczały wejścia do trzech pokoi o nierówno wyznaczonych metrażach, z których jeden zajmowała Ania i jej motyle. W prawym rogu domu, obok kaloryfera, Ada umieściła wyższy od fotela stolik z dolną poprzeczną deską, sięgającą Małym powyżej linii bioder, i tam też postanowiła zrobić kolejny pokój, lecz tym razem ściany postawiła z gipsu. Prowadziło do niego kilka stopni. Według Matta najciekawszym rozwiązaniem były najkrótsze schodki do kuchni położonej pod tym monstrualnym stolikiem. A sama kuchnia była zagracona, ale w tym też dało się odnaleźć swojskość i urok. Umiejscowienie zlewu pozwalało czyścić naczynia i jednocześnie patrzeć przez małe okno na nieużytki za domem, do którego prowadziły wąskie szklane drzwi. Na niskim, małym fotelu w rogu kuchennego zacisza lubił spać nowo nabyty przez Monikę Rex Trzeci, który jak na razie zupełnie nie interesował się trzynastoletnią Sonią Drugą.

Jeśli jednak ktoś opisujący Domek miałby wskazać miejsce tu najważniejsze, bez wahania wspomniałby o salonie rozciągającym się oszczędnie po prawej stronie tuż przy schodach do pokoju nad kuchnią i drzwiami do kanciapy. Pożółkła kanapa, której obicie wymieniane już było cztery razy, stała na swoich drewnianych nóżkach tyłem do fotela Nieśmiertelnej, a przodem do niebieskawego stolika na kawę i dalej do zielonkawego barku, wypełnionego ciastem Moniki i przetworami Halinki. Obok, na niskiej komodzie z dwiema parami drzwiczek, stał niedawno zakupiony ciężki, czarny telewizor.

Wystarczyło tylko zerknąć na całokształt Domku, by stwierdzić, że mimo białych wszędzie ścian dominował kolorowy salon, dywan, tęczowe motyle Ani i kalejdoskopowy szał Ady: Matt odniósł wrażenie, że właśnie tak barwnie muszą być wytapetowane ściany sal w szpitalach psychiatrycznych.