Dom siły - Eliza Korpalska - ebook + audiobook

Dom siły ebook i audiobook

Korpalska Eliza

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Stella Scotti w akcie zemsty wykrada i publikuje pamiętniki matki. Kierowana chęcią łatwego zarobku ujawnia kontrowersyjne historie z życia trzech pokoleń. Nie spodziewa się jednak, że obudzi to uśpione demony, dostarczy dowodów na zapomniane przestępstwa oraz spowoduje, że kobieta zacznie czuć na swoich plecach oddech dawnego wroga. Postanawia uciekać. Wyrusza w niełatwą podróż do trudnej przeszłości i własnych korzeni – do domu, w którym została ukształtowana, zahartowana, a przede wszystkim… zraniona.

Czy będzie mogła liczyć na przyjaciół? Co ją zaskoczy po drodze? Kto posunie się do ostateczności, aby ochronić Stellę, która zadarła z całym otoczeniem?
 
Wydarzenia rozgrywają się na przestrzeni siedemdziesięciu lat w Polsce i we Włoszech. Wielka miłość, szantaż, odrzucenie, współpraca z SB, rywalizacja matki z córką, bandyckie porachunki, patologie uznawane za normalność, niesztampowa przyjaźń i wzniosły mistycyzm. Niezdarne, młodzieńcze próby utrzymania kobiecej solidarności. Hańba, która domaga się odwetu. Realistyczny obraz dawnej polskiej wsi i pozornie uroczych italskich miasteczek.
 
Fabuła intryguje, ożywia sentymenty, skłania do refleksji, daje nadzieję i zostaje w głowie na długo…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 255

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 42 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Monika ChrzanowskaChrzanowska Monika

Oceny
4,3 (6 ocen)
4
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AnnaDyczko

Całkiem niezła

„Dom siły” to mroczna opowieść o rodzinnych sekretach, egoizmie i zemście, które potrafią uderzyć z najmniej oczekiwanej strony.
00
nika741

Nie oderwiesz się od lektury

Powieść, która bez granic wchodzi w myśli. Rozdziera pancerz kłamstw, budowany latami i obnaża prawdę, tę której jeszcze nikt nie miał. I związane z tym konsekwencje. Ciche, niewidzialne nici, które snują się jak cień. Nie mają zegarka, nie znają pośpiechu ale zawsze nadchodzą. Konsekwencje są jak karmiczny wiatr, czasem delikatny, czasem burzliwy, ale zawsze wracają tam skąd wyszły. Niosą fakty, których boimy się dotknąć Polecam bardzo.
00
hormiga94

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka
00
tomash_b

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita... jestem pod wielkim wrażeniem i gorąco polecam
00

Popularność




Re­dak­cja

Ro­bert Ra­taj­czak

Ko­rekta

Mo­nika Ra­taj­czak

Pro­jekt okładki, skład i ła­ma­nie

Na­ta­lia Jar­gieło

Fo­to­gra­fia au­torki

Mag­da­lena Ko­mar-Bor­kow­ska

© Co­py­ri­ght by Eliza Kor­pal­ska

© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Vec­tra

Druk i oprawa

WZDZ Dru­kar­nia Lega, Opole

Wy­da­nie I

ISBN 978-83-68293-51-7

Wy­dawca

Wy­daw­nic­two Vec­tra

Czer­wionka-Lesz­czyny 2025

www.arw-vec­tra.pl

Wszyst­kie po­sta­cie i wy­da­rze­nia opi­sane w książce są wy­two­rem wy­obraźni Au­torki. Wszelka zbież­ność z sy­tu­acjami re­al­nymi jest przy­pad­kowa.

Domy siły po­wstają, ewo­lu­ują i od­cho­dzą, są by­tami, nie obiek­tami zbu­do­wa­nymi z ce­gieł. One też chcą gdzieś miesz­kać, więc gosz­czą w na­szych ser­cach i prze­miesz­czają się wraz z nami. Nie oba­wiajmy się świata, który two­rzymy, i nie bądźmy skąp­cami dla sa­mych sie­bie. Do­strzeżmy, jak nie­ogra­ni­cze­nie ko­chamy i czer­piemy z tej mi­ło­ści, obec­no­ści i ob­fi­to­ści, z każdą go­dziną tre­nu­jąc sztukę przyj­mo­wa­nia.

ROZDZIAŁ I

– A więc pod­pi­su­jemy umowę! – Wpa­try­wa­łam się w le­żący na biurku sto­sik ze­szy­tów. Naj­star­sze, ob­ło­żone w wy­bla­kłe, zsza­rzałe, nie­gdyś ko­lo­rowe okładki z ga­zet, le­żały na spo­dzie. W środku stosu po­ły­ski­wał sier­miężny pla­stik ozdo­biony krzy­kli­wymi, in­fan­tyl­nymi na­klej­kami z kwiat­kami, zwie­rząt­kami i bo­ha­te­rami ko­mik­sów, na­to­miast górę wień­czyły cał­kiem współ­cze­sne, w po­rząd­nych, twar­dych, la­kie­ro­wa­nych ob­wo­lu­tach. Wszyst­kie wy­peł­nione sta­ran­nym pi­smem, które nie zmie­niło się wraz z upły­wa­ją­cym cza­sem, i po­nu­me­ro­wane. Wi­dać, że mama ro­biła kie­dyś po­rzą­dek i pod­jęła nie do końca udaną próbę okieł­zna­nia prze­szło­ści. Dłoń, którą wy­cią­gnę­łam po dłu­go­pis, trzę­sła się z eks­cy­ta­cji.

– To go­towy ma­te­riał na po­wieść. – Re­dak­tor przy­pa­try­wał mi się zza dru­cia­nych oku­la­rów. – Dzię­kuję, że ze­chciała się nim pani z nami po­dzie­lić.

– Dro­biazg!

– Och nie! Hi­sto­ria pani ro­dziny jest fa­scy­nu­jąca i bar­dzo… in­tymna. – Nie był pe­wien, czy użył wła­ści­wego słowa.

– Może i tak. W la­tach sześć­dzie­sią­tych nie­zwy­kłym zja­wi­skiem było to, że w za­pa­dłej wsi wy­lą­do­wał ro­do­wity miesz­ka­niec nie­wiel­kiego Al­be­ro­bello z wło­skiej Apu­lii. Wy­wró­cił do góry no­gami ży­cie nie tylko mo­jej matki, ale i kon­ser­wa­tyw­nych babć, wścib­skich cio­tek, nie­uf­nych wuj­ków, za­ścian­ko­wych au­to­ry­te­tów i nie dał się w do­datku miej­sco­wym ło­bu­zom.

Na­czelny się­gnął pod spód i wy­cią­gnął sfa­ty­go­wany eg­zem­plarz. Uśmiech­nął się i prze­rzu­cił po­żół­kłe kartki.

– Vit­to­rio Ste­fano Scotti to pani oj­ciec?

– Tak, prze­cież mó­wi­łam.

– Rzadko się zda­rza, żeby ko­bieta po­dzie­liła się swoim pa­mięt­ni­kiem z part­ne­rem, i jesz­cze po­zwo­liła mu ro­bić w nim do­pi­ski.

Cho­lera, czy on wciąż się waha? Po­mimo za­pew­nień nie do­wie­rza w moje prawa do pu­bli­ka­cji? A może mnie przej­rzał?

– Ro­dzice byli ze sobą nie­zwy­kle zwią­zani – po­wtó­rzy­łam z na­ci­skiem. – Mama nie miała przed tatą żad­nych ta­jem­nic i my­ślę, że pi­sząc, oboje świet­nie się przy tym ba­wili.

Tym ra­zem po­wie­dzia­łam mu prawdę. To było i jest nie­zwy­kłe mał­żeń­stwo. Jed­na­kowo za­fa­scy­no­wane sobą w wieku lat trzy­dzie­stu i sie­dem­dzie­się­ciu. Tak bar­dzo, że dla ni­kogo in­nego nie star­czało już miej­sca. Na przy­kład dla dziecka.

– Zna pani wło­ski?

– Si!Certo!1 To mój drugi ję­zyk.

– Za­tem orien­tuje się pani, że do­pi­ski taty by­wają… pi­kantne. I ni­kogo nie oszczę­dzają.

– Fakt. Oj­ciec nie brał jeń­ców. – Ro­ze­śmia­łam się.

– Tylko to może być pro­blem. Może coś sko­ry­gu­jemy? Książka po­wsta­nie na pod­sta­wie pa­mięt­ni­ków, ale to nie musi być do­słowny prze­kaz.

– Niech po­zo­sta­nie au­ten­tyczny. Czyż nie ta­kie frag­menty naj­le­piej się sprze­dają?

– Ow­szem, ale za­cze­piamy kilka osób pia­stu­ją­cych obec­nie wy­so­kie sta­no­wi­ska. Ktoś może się po­czuć ura­żony, wy­stą­pić do sądu o prze­pro­siny, de­menti lub na­wet fi­nan­sowe za­dość­uczy­nie­nie. Pro­szę mi wie­rzyć, że ta­kie pro­cesy nie na­leżą do przy­jem­no­ści. Nie chcemy kło­po­tów.

– Co z tego? Mo­gli żyć ina­czej. Nie tylko moi sta­rzy, ale i na­dęci bo­ha­te­ro­wie tam­tej epoki. Poza tym zmie­nimy prze­cież na­zwi­ska?

Skrzy­wił się z lek­kim nie­sma­kiem i nie­do­wie­rza­niem, że nie spra­wia mi to róż­nicy. Nie prze­szka­dzało wcale. Za­mie­rza­łam się roz­pra­wić z ca­łym tym po­lu­kro­wa­nym ba­gnem.

– Ro­zu­miem, że wkrótce do­star­czy nam pani bar­dziej zbe­le­try­zo­waną wer­sję, tak jak roz­ma­wia­li­śmy. Pra­cuje pani nad nią?

– Ow­szem – skła­ma­łam gładko – ale im wię­cej wpro­wa­dzam po­pra­wek, tym bar­dziej od­no­szę wra­że­nie, że tylko na tym traci. Moja mama pi­sała tak ład­nie. Po co to psuć? Nie prze­szko­dzi panu, je­śli za­palę?

– Pro­szę – mruk­nął nie­chęt­nie. Nie wy­da­wał się przyj­mo­wać mo­ich ar­gu­men­tów.

– Jed­nak w tej wer­sji trudno uznać tekst za przy­go­to­wany do druku. Sama pani ro­zu­mie… Hi­sto­rie in­nych lu­dzi, choć fa­scy­nu­jące, za­zwy­czaj nie wy­star­czają, aby mocno wcią­gnąć czy­tel­nika. Każ­demu naj­bar­dziej in­te­re­su­jące wy­daje się jego wła­sne ży­cie. Dla­tego uma­wia­li­śmy się ina­czej i ob­staję przy tym, że prze­kaz warto ubar­wić. I jesz­cze jedno… Opo­wieść wy­daje się nie­do­koń­czona. Czy nie ze­chcia­łaby pani do­dać ciągu dal­szego, spi­na­ją­cej klamry?

Prze­wró­ci­łam oczami. Nie będę prze­cież ty­go­dniami dłu­bała w tek­ście. Co to, to nie! Nie ma mowy, aby tak się po­świę­cać. Aż tyle mi nie za­płacą.

– Pa­nie re­dak­to­rze! – prych­nę­łam, wy­pu­ści­łam z ust kłę­bek dymu i ro­zej­rza­łam się za po­piel­niczką. Chyba nikt tu nie pa­lił. Strzep­nę­łam po­piół pod wy­pie­lę­gno­wany ro­do­den­dron i uśmiech­nę­łam się prze­wrot­nie. Go­spo­da­rzowi na wi­dok tego nie­kul­tu­ral­nego ge­stu nie drgnęła na­wet po­wieka. Cóż, nie za­dbał o mój kom­fort, więc niech ma za swoje.

– Je­śli ktoś no­tuje, ile za­sa­dził krza­ków po­mi­do­rów ze­szłej wio­sny albo glę­dzi, jak w nie­dzielę żło­pał piwo z są­sia­dem, wtedy trzeba by to było uatrak­cyj­nić. Ale w tym wy­padku nie wi­dzę ta­kiej ko­niecz­no­ści. Wszystko prze­my­śla­łam. Zresztą je­stem bar­dzo za­pra­co­waną osobą.

– Tak? A czym się pani zaj­muje?

Zi­gno­ro­wa­łam py­ta­nie.

– A co do za­koń­cze­nia, to wy­daje mi się, że gdzieś za­po­dział się jesz­cze je­den ze­szyt. Mama na pewno coś do­pi­sy­wała, ale nie mogę go ni­g­dzie zna­leźć. A pro­pos, czy taka forma to nie kło­pot dla pań­stwa? Te­raz na pewno wszy­scy przy­sy­łają tek­sty elek­tro­nicz­nie, a tu pi­smo ręczne. Prze­ka­zuję panu ory­gi­nały, so­bie zo­sta­wiam kse­ro­ko­pie.

– Z tym aku­rat so­bie po­ra­dzimy. Cho­dzi­łoby bar­dziej…

– Do­brze, po­pra­cuję nad tym – ucię­łam. – Nad za­koń­cze­niem. I od­na­le­zie­niem bra­ku­ją­cej czę­ści pa­mięt­nika.

Głu­pio było przy­znać, że od dawna się za­sta­na­wia­łam, gdzie też moja matka mo­gła scho­wać ostatni ze­szyt. W trak­cie rzad­kich wi­zyt u ro­dzi­ców sta­ra­łam się dys­kret­nie za­glą­dać w każdy kąt i gło­wi­łam się, co zro­bić, gdy go znajdę. Nie mo­głam prze­cież tak po pro­stu buch­nąć ka­jetu, z któ­rego za­pewne wciąż ko­rzy­stała. Wy­star­czy, że za­bra­łam tamte, po­rzu­cone na stry­chu, w ku­rzu i ba­ła­ga­nie. Ro­dzice za­wsze czuli się ze sobą nie­zwy­kle swo­bod­nie, nie krę­po­wali się ni­czego, nie­rzadko wpro­wa­dza­jąc w za­że­no­wa­nie osłu­piałe oto­cze­nie. Pla­no­wa­łam cyk­nąć fotki za­peł­nio­nych stron i prze­słać je do re­dak­cji, niech oni się mę­czą. A może jed­nak po­świę­cić się i dla nie­po­znaki sama je prze­pi­sać? Gdzie He­lena mo­gła trzy­mać za­pi­ski? W szafce noc­nej, przy­kryte wy­myśl­nymi ga­dże­tami, o któ­rych na­wet ja nie wie­dzia­łam, do czego służą, i ko­ron­kową bie­li­zną kom­plet­nie nie­sto­sowną dla ko­biety w jej wieku? W ku­chen­nym kre­den­sie za nie­uży­wa­nymi szklan­kami z pstro­ka­tego, ir­ra­cjo­nal­nie dro­giego szkła z Mu­rano? Pod po­duszką, za szafą, we­tknięte za piec w piw­nicy? Może w ga­rażu? No i czy na pewno je kon­ty­nu­uje, bo dawno już mo­gła stra­cić pa­sję do pi­sa­nia. Mieli z oj­cem wiele za­mi­ło­wań, ła­two prze­ska­ki­wali z jed­nego na dru­gie. Nie­wy­klu­czone, że i to po­rzu­cili, tak jak kie­dyś mnie…

Czu­łam na­ra­sta­jącą iry­ta­cję. Czy ten czło­wiek mnie zwo­dził? Dziw­nie ocią­gał się ze zło­że­niem pod­pisu. Niby za­in­try­go­wany, nie wy­glą­dał jed­nak na cał­kiem prze­ko­na­nego. Nie da­łam się spe­szyć. Wło­ska część mo­jej na­tury spra­wiała, że do­brze się czu­łam w to­wa­rzy­stwie ele­ganc­kich lu­dzi z po­lo­tem, w gu­stow­nie urzą­dzo­nych wnę­trzach, ta­kich jak to, w któ­rym wła­śnie się znaj­do­wa­łam. Dys­kretna non­sza­lan­cja ar­chi­tekta, de­si­gner­skie me­ble, eg­zo­tyczne ro­śliny, które o dziwo ro­sły buj­nie w nie­na­tu­ral­nym dla nich kli­ma­cie. Może szef ofi­cyny miał do nich do­brą rękę? Albo jego asy­stentka lub li­to­ściwa sprzą­taczka?

Bez względu na sy­tu­ację wy­zna­wa­łam po­gląd, że naj­lep­sze, co ist­nieje, to do­lce far niente2. Go­spo­darz chyba nie po­dzie­lał mo­jego zda­nia. Wy­pro­sto­wa­łam się i spoj­rza­łam mu pro­sto w twarz. Po­ważną, do­stojną, mą­drą. Drobne zmarszczki wo­kół ciem­nych, prze­ni­kli­wych oczu, orli nos, siny, le­dwo do­strze­galny za­rost, szpa­ko­wate skro­nie, sub­telny, choć zde­cy­do­wany ce­drowy za­pach dro­giej wody ko­loń­skiej. Cze­kał nie wia­domo na co.

– Jest pan rzy­mia­ni­nem? – rzu­ci­łam nie­dbale, a on uśmiech­nął się za­sko­czony.

– Ża­łuję, ale nie­stety nie.

– Tak pan wy­gląda. Ni­gdy nic nie wia­domo.

– To prawda, ale nie szu­kał­bym przod­ków w sto­licy Ita­lii – uchy­lił się grzecz­nie przed na­głą na­tar­czy­wo­ścią.

– Ale wy­strój pana ga­bi­netu to wło­ska ro­bota? – Po­wio­dłam wzro­kiem po te­ra­ko­to­wej pod­ło­dze ro­dem z sy­cy­lij­skich pa­tio, sto­liczku z wkom­po­no­waną w blat ce­ra­miczną mo­zaiką, drzwiach pie­kiel­nie kosz­tow­nej szafy, w któ­rych w kunsz­towny wzór po­łą­czono kilka od­cieni i fak­tur drewna. Wi­dać, że miał roz­mach i forsę, jak nie­gdyś mój tata. Już go nie lu­bi­łam.

– Istot­nie – przy­znał. – Pani ro­da­kom nie spo­sób od­mó­wić gu­stu.

– Za­pew­niam pana, że nie wszyst­kim. I tro­chę się śpie­szę – zmie­ni­łam te­mat nie­zbyt grzecz­nie.

– Oczy­wi­ście. Naj­pierw oświad­cze­nie, jako za­łącz­nik do umowy.

Prze­bie­głam wzro­kiem li­ta­nię punk­tów. Przy wszyst­kich za­zna­czy­łam „tak”, kom­plet­nie nie przej­mu­jąc się po­świad­cze­niem nie­prawdy.

Czy je­stem spad­ko­bier­czy­nią swo­ich ro­dzi­ców? Oczy­wi­ście! To nic, że żyją i że nie­wiele po nich odzie­dzi­czę. Po­stronni nie mu­szą tego wie­dzieć. Nie dali mi ma­jątku ani wy­kształ­ce­nia. Kiedy wy­wa­lano mnie z ko­lej­nych szkół, oj­ciec czule tu­lił i po­cie­szał matkę, żeby się tym nie mar­twiła. Ba­ga­te­li­zo­wał kło­poty je­dy­naczki, nie chciał psuć at­mos­fery. Żad­nemu z nich nie przy­szło do głowy, żeby mnie wes­przeć, do­ra­dzić, ani na­wet za­py­tać, o co cho­dzi. Te­raz wpa­dłam w praw­dziwe kło­poty, z któ­rych wy­ba­wie­niem bę­dzie ho­no­ra­rium za książkę. I tyle.

Czy biorę na sie­bie całą ewen­tu­alną od­po­wie­dzial­ność od­szko­do­waw­czą na rzecz osób, które po­ten­cjal­nie mogą za­pro­te­sto­wać? Ależ oczy­wi­ście! Pro­szę bar­dzo! Chrza­nić praw­ni­czy beł­kot. I tak ni­komu ni­czego nie wy­płacę, nie mam prze­cież ani gro­sza. A zresztą… – szansa na to, że książkę prze­czy­tają moi bli­scy albo inne opi­sane w niej osoby, jest mniej­sza niż na wy­graną w totka. Umia­łam ją mniej wię­cej osza­co­wać, bo ro­dzice całe ży­cie upra­wiali lekki ha­zard, a gdy mama raz wy­lo­so­wała trójkę, oj­ciec pod­niósł ją wy­soko na wy­cią­gnię­tych sztywno ra­mio­nach i długo wi­ro­wali wkoło. Za­in­ka­so­wali wtedy sie­dem zło­tych, a po­tem z ra­do­ści otwo­rzyli czer­wone, wy­trawne Mon­te­pul­ciano d’Abruzzo za stówę. Nie chcę się cze­piać, ale to mniej wię­cej dla­tego nie mogę li­czyć na ro­dzinny ma­ją­tek. Chyba że wy­daw­nic­two szarp­nie się na po­rządną pro­mo­cję i o książce zrobi się gło­śno. Nie dba­łam o to. Ten re­dak­tor to nie­zły cy­kor, wy­glą­dał faj­nie, ale to zmyłka. Nie lu­bi­łam tchórz­li­wych męż­czyzn. Po co ta cała ase­ku­ra­cja? Czy wy­ra­żam zgodę na po­prawki, ko­rekty, et ce­tera? Oj, zga­dzam się, zga­dzam, prze­cież nie będę sama się w nie ba­wić. Niech już im bę­dzie, byle szybko. Nie za­mie­rzam mie­sią­cami cze­kać na wy­płatę.

Dane oso­bowe? Co wpi­sać? Stella Chwa­liń­ska-Scotti, ukra­dła pa­mięt­niki matki, odarła ją pu­blicz­nie z naj­skryt­szych ta­jem­nic i spra­wiło jej to dziką przy­jem­ność? Ujaw­niła mnó­stwo nie­po­chleb­nych in­for­ma­cji o daw­nych przy­ja­cio­łach ro­dziny i kom­plet­nie jej to nie obe­szło?

– Czy trzeba po­dać nu­mer PE­SEL?

– Nie­ko­niecz­nie.

No i do­brze. Wresz­cie umowa. Mi­ni­cykl – trzy czę­ści. Okrą­gła sumka za­liczki. Roz­po­czę­li­śmy współ­pracę. Mocny uścisk dłoni. Po­gra­tu­lo­wa­li­śmy so­bie wza­jem­nie i wresz­cie mo­głam wyjść na ulicę.

Wiatr owiał mi twarz. Na­wet nie czu­łam, że mam tak mocne wy­pieki. Pod po­wie­kami za­mi­go­tały cha­otyczne urywki ze­pchnię­tych do pod­świa­do­mo­ści wspo­mnień. Cha­bro­wi­sko ze swoją sza­ro­ścią i za­co­fa­niem. Roz­cza­ro­wa­nie po­zor­nym ra­jem w Apu­lii. Wresz­cie wszech­ogar­nia­jąca pustka.

Po­sta­wi­łam kilka szyb­kich kro­ków, aby opa­no­wać drżące ko­lana i wzię­łam głę­boki od­dech. Ulga. Niech się dzieje!

Bóg je­den wie, co prze­żyła Ha­nia, bo przed ludźmi mu­siała to kryć. Pew­nego razu, w ko­ściele na dro­dze krzy­żo­wej, ksiądz roz­dał gwoź­dzie. Pa­ra­fia­nie roz­glą­dali się po so­bie skon­ster­no­wani, nie wie­dzieli jak za­re­ago­wać, oglą­dali je ze wszyst­kich stron, ale szybko się znu­dzili. Gwóźdź jak gwóźdź – zwy­kły, czte­ro­cen­ty­me­trowy ka­wa­łek stali, cał­kiem so­lidny, ale co zro­bić z jed­nym, na wiele się nie przyda. Szkoda, że nie dał wię­cej. Od­kła­dali je na pul­pity ła­wek albo wkła­dali do kie­szeni. Ko­lejne re­ko­lek­cyjne no­wo­cze­sne udziw­nie­nie, za­wra­ca­nie głowy. A Ha­nia ry­czała jak bóbr. Pa­trzyła na krzyż za­wie­szony nad oł­ta­rzem i za­no­siła się pła­czem, choć wszy­scy się na nią ga­pili. Te­raz do­piero będą mieli o czym plot­ko­wać! Czuła się na­bita tymi gwoź­dziami jak jeż. A prze­cież ma już pięć­dzie­siąt lat, więc łka­jąc, za­py­tała w my­ślach Chry­stusa, czy może nad­szedł wresz­cie czas, żeby je za­czął z niej po­woli wy­cią­gać?

Krzysz­tof był o kil­ka­na­ście lat od niej star­szy i miesz­kał w Cha­bro­wi­sku od uro­dze­nia, ale Ha­nia po­cząt­kowo ko­ja­rzyła go je­dy­nie z plot­kami na te­mat tra­gicz­nego wy­padku. Mały chło­piec bie­gał sa­mo­pas wraz z licz­nym ro­dzeń­stwem. Miał szczę­ście, bo uro­dził się przed­ostatni, więc nie wy­ma­gano od niego, by za wiele pra­co­wał, za to star­szym dzie­ciom na­ka­zano się nim opie­ko­wać. Owego fe­ral­nego dnia roz­krę­cali wóz. Star­szy brat uparł się, że wy­cią­gnie z niego dy­szel. Prze­ko­ny­wał, że wie jak wzmoc­nić me­ta­lowe za­wie­sze­nie. Miał smy­kałkę do maj­ster­ko­wa­nia. Roz­kła­dał przed­mioty na kom­po­nenty, mo­dy­fi­ko­wał i uno­wo­cze­śniał ich kon­struk­cje na wzór dzi­wacz­nych, me­cha­nicz­nych sprzę­tów, które zo­ba­czył kie­dyś w sta­rej ga­ze­cie. Ze­psuł w ten spo­sób sno­po­wią­załkę i wial­nię, dzia­ła­jącą od mło­do­ści pra­dziadka, ale trzeba przy­znać, że pod­po­wie­dział ojcu, jak dzięki pro­stej sztuczce przy­spie­szyć pracę młoc­karni i gdyby tylko zna­la­zły się pie­nią­dze na za­kup kilku czę­ści za­mien­nych, wpro­wa­dzi­liby wspól­nie małe ulep­sze­nie.

Do­łą­czyli ko­le­dzy z są­siedz­twa. Si­ło­wali się chu­dymi ra­mio­nami, prze­krzy­ki­wali. Krzyś plą­tał się pod no­gami, cho­ciaż bar­dzo sta­rał się być po­mocny. W pew­nym mo­men­cie za­ga­pił się na po­tężną, za­rdze­wiałą śrubę, którą wła­śnie od­krę­cali. Wie­dziony cie­ka­wo­ścią zbli­żył się po ci­chu i przy­kuc­nął za ich ple­cami, po czym wczoł­gał się pod wi­szące mo­co­wa­nie. Pra­wie koń­czyli, gdy ob­lu­zo­wana, po­przeczna sztaba nie­spo­dzie­wa­nie spa­dła, a przód wozu prze­chy­lił się gwał­tow­nie, przy­gnia­ta­jąc go do ziemi. Tego nikt nie prze­wi­dział. Pod­niósł się straszny rwe­tes.

– Krzy­sio nie żyje! Krzy­sia przy­wa­liło! – darli się chłopcy, bez­sku­tecz­nie pró­bu­jąc dźwi­gnąć cię­żar, aby go wy­do­stać, pod­czas gdy ka­łuża krwi wo­kół unie­ru­cho­mio­nego ciałka bły­ska­wicz­nie się po­więk­szała. Z domu wy­bie­gła matka. Pę­dziła, po­ty­ka­jąc się o za długą kieckę i plą­cząc w roz­wią­za­nym far­tu­chu. Z prze­raź­li­wym, za­wo­dzą­cym krzy­kiem do­pa­dła do wozu na chwilę przed męż­czy­znami, któ­rzy od­sko­czyli od swo­ich ro­bót. Na „trzy” unie­śli nie­szczę­sną fur­mankę. Prze­ra­że­nie ma­lo­wało im się w oczach. Ktoś wsko­czył na ko­nia i na oklep po­pę­dził do są­sied­niej wsi po dok­tora.

Zro­biło się zbie­go­wi­sko.

– Ale go ro­ze­rwało!

– Daj­cie mu wody!

– Ja­kiej wody? Prze­cież się nie na­pije!

– Za­ta­muj­cie krew!

Oj­ciec, który wy­rwany z pi­jac­kiego ciągu przy­był na sa­mym końcu, rwał na so­bie ko­szulę i sta­rał się prze­wią­zać cien­kie pa­ski na ciele synka, ale ani nie wie­dział jak, ani z któ­rego miej­sca wy­pływa czer­wona rzeka, za­le­wa­jąca wszystko. Prze­pite oczy mimo na­głej mo­bi­li­za­cji nie dość wy­raź­nie roz­róż­niały kształty drga­jące w mię­snej miaz­dze.

– Księ­dza! – wzy­wała stara Min­ce­wi­czowa.

– A po co księ­dza! Prze­cież to anio­łek! – zży­mał się wuj.

– I do anioł­ków po­szedł! – łkała sta­ruszka.

– Od­suń­cie się lu­dzie! Zrób­cie miej­sce!

Le­ciwy dok­tor ener­gicz­nie jak na swój wiek to­ro­wał so­bie drogę wśród bez­rad­nych ga­piów. Pod­niósł rękę, da­jąc znak, by się uci­szyli. Przy­sta­wił ucho do wą­tłej piersi.

– Żyje! – oznaj­mił.

– O Pa­nienko Naj­święt­sza, dzięki! – ję­czała matka.

– Ci­cho! Z nim trzeba do szpi­tala!

Ostroż­nie uło­żyli go na dra­bi­nia­stym wo­zie wy­sła­nym na­prędce koł­drą, w którą wsią­kała po­soka. Stara Min­ce­wi­czowa zdą­żyła przy­tom­nie za­uwa­żyć, że szkoda ta­kiej po­rząd­nej pie­rzyny, jesz­cze z po­sagu po nie­boszczce ma­musi, skoro z chłopca i tak już nic…

A jed­nak prze­żył. Prze­był długą drogę po­wrotną do ży­cia, w izo­la­cji i sa­mot­no­ści, bo wia­domo, że mama za­jęta do­mem i po­lem nie miała czasu przy­jeż­dżać w od­wie­dziny, a o ta­cie szkoda wspo­mi­nać. Pił te­raz z roz­pa­czy po wy­padku syna, co cała wieś zgod­nie ro­zu­miała.

– Zaj­mij się in­nymi dziećmi – ra­dziły są­siadki. – Z Krzy­sia i tak już nie­wiele bę­dzie po­żytku.

Matka ob­ru­szała się i raz po raz za­le­wała łzami, lecz choć pę­kało jej serce, w głębi du­szy przy­zna­wała im ra­cję. Tyle za­chodu i kosz­tów. Na wy­pis za­wio­zła do szpi­tala naj­tłu­ściej­szą gęś i aż za­dła­wiła się pła­czem, gdy zo­ba­czyła zmi­ze­ro­waną twarz synka. Sie­dział nie­ru­chomy i dziw­nie po­ważny, a gdy go przy­tu­liła, wes­tchnął głę­boko, jakby wiatr wy­do­by­wał się ze studni.

– Chodź sy­nuś, chodź! W domu so­bie pod­jesz, od­pocz­niesz! – szcze­bio­tała, mimo prze­ra­że­nia.

– Boli cię rączka?

Ma­lec za­prze­czył.

– Nie boli go – po­cie­szył ją le­karz z nie­wy­raźną miną. – Nie ma w niej czu­cia.

Na do­wód ukłuł czub­kiem skal­pela cienką jak ga­łązka, wi­szącą bez­wład­nie wzdłuż boku koń­czynę. Chłop­czyk ani drgnął.

– Po­trzebna jest re­ha­bi­li­ta­cja, ro­zu­mie pani? Nie u nas, w War­sza­wie. Mają spe­cjalny ośro­dek, ale trudno się do niego do­stać. Przez zna­jo­mo­ści, no i trzeba być przy­go­to­wa­nym na pewne opłaty…

– I to by mu po­mo­gło?

– Gwa­ran­cji nie ma, ale spró­bo­wać można.

Do­ro­śli po­pa­trzyli na sie­bie po­nad jego głową. Dziecko czuło to samo co oni. Nie po­je­dzie do żad­nego ośrodka. W domu bra­ko­wało na wszystko.

– Niech się pani cie­szy, że syn żyje. To tylko ręka. Ja­koś so­bie po­ra­dzi.

– Cie­szę się, cie­szę – od­po­wie­działa ko­bieta przy­bi­tym gło­sem. – Ale na wsi ręka po­trzebna. Mo­dlić się będę.

– To ni­gdy nie za­szko­dzi.

Le­karz za­czy­nał się nie­cier­pli­wić. Nie lu­bił bez­na­dziej­nych przy­pad­ków, które mimo zdo­by­tego do­świad­cze­nia wciąż go fru­stro­wały. Dość się na­pa­trzył na po­dobne sy­tu­acje. Ko­lejne nie­do­pil­no­wane, chłop­skie dziecko i jego ogra­ni­czona ro­dzi­cielka, którą stać je­dy­nie na la­menty. Nie wyda gro­sza na re­ha­bi­li­ta­cję, bę­dzie go ku­ro­wać okła­dami z po­piołu i ro­so­łem. Z cza­sem uzna, że co sma­ko­wit­sze ka­wałki mięsa na­leżą się star­szemu bratu. Temu, co ciężko pra­cuje. Szkoda jej na­wet tłu­ma­czyć.

– Niech pani już idzie. O chłopca trzeba dbać. Może ja­kiś cud… kie­dyś…

– O tak, cud, cud! – za­kli­nała rze­czy­wi­stość spo­cona z emo­cji i zmę­cze­nia. Wy­pro­wa­dzała w świat ka­lekę. Zda­wała so­bie sprawę z cze­ka­ją­cego go okru­cień­stwa i wła­snej wo­bec niego bez­sil­no­ści.

– I niech pani za­biera tego ptaka! Ugo­tuje coś pani cho­remu.

– Ale pa­nie dok­to­rze! Ja je­stem wdzięczna! Po­dzię­ko­wa­nie się na­leży, nie ma co! Jak by to wy­glą­dało!

– Co ja będę z gę­sią tu­taj ro­bił? Chyba pani nie chce, żeby za­pa­sku­dziła dy­żurkę?

– Ale żona się ucie­szy! To nie­ho­no­rowo… – pro­te­sto­wała ko­bieta po­kor­nie, za­gar­nia­jąc opie­ra­jące się pta­szy­sko do ko­sza, a nie­peł­no­sprawne dziecko pod swoje nie­wy­star­cza­jące skrzy­dło.

– No ale jak nie, to Bóg za­płać! – ska­pi­tu­lo­wała w końcu.

– Z Bo­giem! – wes­tchnął dok­tor, klnąc siar­czy­ście w du­szy i za­sta­na­wia­jąc się, ile czasu musi jesz­cze od­pra­co­wać, żeby zmie­nili mu przy­dział z tej dziury do ja­kie­goś wo­je­wódz­kiego mia­sta, w któ­rym jest roz­wój, przy­szłość i to­wa­rzy­stwo na po­zio­mie.

Od tam­tej pory matka po­pła­ki­wała jesz­cze czę­ściej i mo­dliła się za Krzy­sia bez ustanku. Żar­li­wie od­ma­wiała pa­cie­rze i li­ta­nie. Klę­czała go­dzi­nami, pa­dała na twarz, wy­śpie­wy­wała go­dzinki i ro­raty, ale cud nie na­stą­pił. Z cza­sem za­częła się wsta­wiać do Naj­święt­szej Pa­nienki za inne dzieci, one też miały swoje kło­poty.

A Krzyś wró­cił do domu po dzie­cię­cemu szczę­śliwy.

– Uschła mu ręka – po­wta­rzali są­sie­dzi od cha­łupy do cha­łupy.

– Pew­nie to kara bo­ska!

– Za co?

– A bo to wia­domo?

Przy­cho­dzili oglą­dać. Przy­no­sili ma­ści i zioła. Nie po­ma­gały. Inne dzieci się śmiały. Szy­dziły z niego. Oj­ciec pa­trzył spode łba, cza­sem bił, wku­rzony jego nie­przy­dat­no­ścią.

– Dar­mo­zjad je­den!

Ty sam gor­szy dar­mo­zjad i nie­rób! – my­ślała matka, ale bała się ode­zwać gło­śno, żeby sa­mej nie obe­rwać. Ją syn cza­sem też de­ner­wo­wał. Nie cho­dziło na­wet o to, że nie nada­wał się do żad­nej ro­boty, ale wró­cił ja­kiś dziwny. Ga­pił się w niebo. Mil­czał. Nie sły­szał, co się do niego mówi. Może i na głowę mu się rzu­ciło – za­sta­na­wiała się. Ale z głową chłop­czyka wszystko było w po­rządku.

Alberobello, 1975

Je­stem jed­no­cze­śnie ćmą ba­rową i ka­wiar­nia­nym mo­ty­lem. Od­kąd z Heli Chwa­liń­skiej prze­isto­czy­łam się w He­lenę Scotti, od­kry­łam upodo­ba­nia, o które ni­gdy bym się wcze­śniej nie po­dej­rze­wała. Od­ży­wam w za­pa­chu dymu z pa­pie­ro­sów po­dob­nie jak inni, gdy za­cią­gają się rześ­kim, gór­skim po­wie­trzem. Za­czy­nam przed po­łu­dniem, za­raz gdy wstanę, kla­sycz­nym espresso w mi­kro­sko­pij­nej fi­li­żance. Czemu tak ma­łej? Może po to, aby przy­siąść na ko­lejne w na­stęp­nej ro­dzin­nej re­stau­ra­cyjce, a póź­niej znów w in­nej, ta­kiej na cztery sto­liki i po­ranną ga­zetę. Le­ni­wie de­lek­tuję się wy­ra­zi­stym sma­kiem i aro­ma­tem. Trzy­mam w ręce ko­lo­rowy ma­ga­zyn, któ­rego na­wet nie czy­tam. Prze­glą­dam na­główki, cza­sem moją uwagę przy­kuje ja­kieś zdję­cie. Udaję za­in­te­re­so­wa­nie, ale prawda jest taka, że nie znam jesz­cze na tyle do­brze wło­skiego, aby zro­zu­mieć prze­kaz, na­wet w plot­kar­skim cza­so­pi­śmie. Trak­tuję je jak przy­datny re­kwi­zyt, któ­rym można przy­sło­nić twarz, aby unik­nąć nie­chcia­nego spo­tka­nia ze zna­jo­mym lub za­nu­rzyć w nim wzrok, by zbyt na­chal­nie nie przy­pa­try­wać się oto­cze­niu. No i po­ka­zy­wać wo­kół, że mam po­ważne za­ję­cie, po­dob­nie jak po­zo­stali klienci i prze­chod­nie przy­sia­da­jący na ła­wecz­kach usta­wio­nych na skwe­rach, ce­le­bru­jący ży­cie w przy­ja­znych miej­scach, do któ­rych nie trzeba się wy­bie­rać zbyt da­leko od domu. Spo­kojni, ła­god­nie uśmiech­nięci eme­ryci w bia­łych ko­szu­lach i awan­gar­dowi mło­dzieńcy w mod­nych ciu­chach, z wy­po­ma­do­wa­nymi wło­sami, po­chy­la­jący się kon­spi­ra­cyj­nie ku so­bie, aby nikt nie pod­słu­chał, ja­kie ubi­jają in­te­resy. Piękne ko­biety od rana przyj­mu­jące z non­sza­lan­cją por­cję na­leż­nych im hoł­dów i le­ciwe, dawno zu­bo­żałe, ob­wie­szone sztucz­nymi per­łami con­tessy, wy­mie­nia­jące uwagi z wy­twor­nymi przy­ja­ciół­kami. Go­spo­dy­nie do­mowe w przy­cia­snych, ciem­nych su­kien­kach – te mają naj­mniej czasu. Śpie­szą się, aby przy­rzą­dzić ro­dzi­nie śnia­da­nie, ale któż im za­broni od­po­cząć przy cap­puc­cino w dro­dze z pie­karni?

– Si­gnora Scotti, może tar­tufo do kawy? Albo panna cotta?

– Dzię­kuję, Luka, dbam o li­nię!

– Ależ po co? Si­gnora nie musi! Si­gnora jest bel­lis­sima! – Ro­ze­śmiana, py­zata twarz Luki plus obo­wiąz­kowa dawka uprzej­mo­ści od razu po­pra­wiają mi i tak nie­zły hu­mor. Jest jed­nym z nie­wielu zna­nych mi męż­czyzn, któ­rzy w tak mło­dym wieku przed­ło­żyli mi­łość do je­dze­nia po­nad mi­łość do ko­biet. Gdyby nie to, byłby bar­dzo przy­stojny, jed­nak od­kąd odzie­dzi­czył po dziadku – le­gen­dar­nym w tej dziel­nicy si­gnore Le­onio – kli­ma­tyczną knajpkę, słowo „dieta” na do­bre wy­pa­dło z jego słow­nika. Luka gar­dził umia­rem we wszyst­kich swo­ich po­czy­na­niach. Sły­nął z przed­niej kuchni, w któ­rej prze­pa­dał na dłu­gie go­dziny, za­raź­li­wego śmie­chu i we­so­łego, nie­zbyt czy­stego nu­ce­nia po­nad­cza­so­wych szla­gie­rów.

Gdyby nie wy­pę­dziła mnie stąd sje­sta i co­raz częst­sze, znie­cier­pli­wione zer­ka­nie go­spo­da­rza zza kon­tu­aru, po­łą­czone z ocie­ra­niem nie­ist­nie­ją­cego potu z czoła, co su­ge­ro­wało ko­niecz­ność za­cią­gnię­cia ko­tar i urzą­dze­nia so­bie dwu-, a tak na­prawdę pra­wie czte­ro­go­dzin­nej prze­rwy, chęt­nie prze­sie­dzia­ła­bym tu do wie­czora. Luka ni­gdy się nie prze­mę­czał, ani nie spie­szył. Był mi­strzem wła­snego, do­sko­na­łego, pro­stego ży­cia.

Do­piero gdy nad­cią­gał wie­czór, koń­czył się nie­zno­śny upał, w któ­rym nie chciało się ru­szać i nic nie sma­ko­wało. Na­wet naj­wy­kwint­niej­sze da­nie ro­sło w prze­grza­nych ustach. Po­now­nie można było zaj­rzeć do baru, w no­wej su­kience, z kar­mi­nową szminką na ustach. W środku stop­niowo gęst­niał roz­ra­do­wany tłum, wśród gwaru dźwię­czały sztućce i po­trą­cane nie­ostroż­nie dzbanki wy­peł­nione wi­nem, bo któż by się ba­wił z od­kor­ko­wy­wa­niem bu­te­lek? Na pewno ani Vit­to­rio, ani Mat­teo, któ­rzy usie­dli obok i obaj ob­jęli mnie ra­mio­nami.

Prze­klęty Mat­teo! Żo­łą­dek pod­cho­dził mi do gar­dła za każ­dym ra­zem, gdy sły­sza­łam jego imię. Cho­lera, czy matka li­czyła, że kie­dyś ktoś to jed­nak prze­czyta? Cie­kawe co na ten te­mat po­wie za­fra­so­wany re­dak­to­rek, który tak ła­two oce­nia sy­tu­ację po po­zo­rach. Pew­nie uważa, że ma do czy­nie­nia ze świa­tową damą, ale po­sta­no­wi­łam, że przy naj­bliż­szej oka­zji roz­wieję jego mrzonki. Może dla rów­no­wagi warto opo­wie­dzieć mu tro­chę o Cha­bro­wi­sku, z któ­rego zwiała ma­mu­sia? Sam się do­ma­gał uzu­peł­nie­nia hi­sto­rii. Są jed­nak rze­czy, o któ­rych nie do­wie się ni­gdy. Choćby tego, że i ja zna­łam tę przed­po­to­pową knajpę oraz Lukę w wer­sji jesz­cze grub­szej i oczy­wi­ście star­szej. W dzie­ciń­stwie ro­dzice za­bie­rali mnie kil­ku­krot­nie do Al­be­ro­bello, zo­sta­wiali pod opieką wło­skiej babci Apo­lo­nii, a od­kąd wkro­czy­łam w wiek na­sto­letni, pu­ścili sa­mo­pas, gdyż sta­ruszka, choć cha­rak­terna, kom­plet­nie nie po­tra­fiła nade mną za­pa­no­wać. Po­dob­nie zresztą jak wszy­scy inni. Z tym że po­zo­stali na­wet nie pró­bo­wali.

Czemu nie uwiecz­nić pew­nych zda­rzeń z mo­jej per­spek­tywy? Wy­cią­gnę­łam czy­stą kartkę, przy­kry­łam nią tę zsza­rzałą, za­pi­saną przez matkę rów­nymi, kształt­nymi li­te­rami nie­długo po moim na­ro­dze­niu, pu­ści­łam wo­dze fan­ta­zji i za­czę­łam nie­mi­ło­sier­nie gry­zmo­lić…

DOPISANE DO PAMIĘTNIKA

Po po­ran­nym roz­le­ni­wie­niu nie po­zo­stał naj­mniej­szy ślad. Luka od­zy­skał we­rwę po drzemce i z co­raz gło­śniej­szym śpie­wem stu­kał w kuchni garn­kami, ale i tak wie­dzie­li­śmy, że na ko­la­cję po­cze­kamy długo. I że bę­dzie warto. Ści­snę­li­śmy się przy naj­więk­szym stole, nowi go­ście bez py­ta­nia przy­sta­wiali krze­sła. Moje ko­le­żanki, Ales­sia, chło­paki z oko­licy. I on, Mat­teo. Tyle o nim sły­sza­łam, w za­sa­dzie nic po­chleb­nego. Był bo­gaty i chyba nie­zbyt uczciwy, ale nikt ni­gdy nie wy­po­wie­dział się na ten te­mat kon­kret­nie. Szkolny ko­lega ojca, przy­ja­ciel, bli­ski druh. To jemu bab­cia Apo­lo­nia gro­ziła żar­to­bli­wie pal­cem i na­kła­dała naj­więk­sze por­cje ma­ka­ronu. Nie szko­dziły mu za­nadto, wciąż za­cho­wy­wał spor­tową syl­wetkę, a si­wie­jące na skro­niach włosy do­da­wały mu je­dy­nie uroku. Pod­czas bie­sia­do­wa­nia był pierw­szo­rzęd­nym kom­pa­nem i du­szą to­wa­rzy­stwa, a jed­no­cze­śnie ota­czał go trudny do zde­fi­nio­wa­nia re­spekt. Sy­pał dow­ci­pami, ri­po­stami i od razu da­wało się roz­po­znać, że jest in­te­li­gentny jak sam dia­beł. Aż strach. Nie­spo­dzie­wa­nie po­czu­łam de­li­katny do­tyk na łydce. Dłu­gie ob­rusy plą­tały się i prze­szka­dzały, ale w ta­kich sy­tu­acjach były zba­wie­niem. Dzia­dek Luki wie­dział, co robi, gdy urzą­dzał re­stau­ra­cję, a wnuk ni­czego ani w wy­stroju, ani w menu nie zmie­nił. Tra­dy­cja musi zo­stać prze­ka­zana z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie, ona za­wsze spraw­dza się naj­le­piej.

Nie roz­po­zna­łam, czyja to była dłoń. Tu­tejsi chłopcy ro­bili ta­kie rze­czy bez jed­nego gry­masu na twa­rzy i bez zmiany po­zy­cji ciała, a kra­cia­sta tka­nina za­sła­niała wszystko. Nie wie­dzia­łam więc, czy od­trą­cić zu­chwałą rękę, czy uda­wać, że nic nie czuję. Chcia­łam, aby na­le­żała do niego, tym bar­dziej że gła­skała w tej chwili moje udo i mu­sia­łam, po pro­stu mu­sia­łam za­re­ago­wać lub bier­nie po­zwo­lić, aby prze­su­nęła się jesz­cze wy­żej. Zer­k­nę­łam na niego, ale był po­chło­nięty roz­mową. Pe­ro­ro­wał gło­śno i sku­piał na so­bie całą uwagę, jed­nak jego krót­kie, ukrad­kowe spoj­rze­nie nie po­zo­sta­wiało wąt­pli­wo­ści. Grał bez­czel­nie, ry­zy­kow­nie, w każ­dej chwili ktoś mógł go na­kryć. Wy­sta­wiał na szwank moją re­pu­ta­cję. Bo prze­cież nie swoją, zszar­ganą, a może ra­czej tu­taj po pro­stu sławną. Mimo wszystko jed­nak czu­łam się bez­pieczna i zre­lak­so­wana, gdy z ka­mienną twa­rzą za­nu­rzał we mnie palce, póź­niej do­tknął nimi wy­sta­wione przez Lukę na stół aran­cini, po czym po­chy­lił się i uca­ło­wał moją dłoń, w któ­rej drżała lampka wina.

Do­koń­czy­li­śmy na za­ple­czu, z któ­rego Luka znik­nął w ma­giczny spo­sób. Po­rzu­cił go­ści i przy­pa­lił wo­łową pie­czeń, co ni­gdy do­tąd mu się nie zda­rzyło, i co mu­siało mu się opła­cać. Od tam­tej pory nie było miej­sca i pory, w któ­rych się nie ko­cha­li­śmy. Za­zwy­czaj bez słów, bo nie star­czało na nie wy­rwa­nego ukrad­kowo czasu, a oko­licz­no­ści nie sprzy­jały bli­sko­ści. Mat­teo rzu­cał wy­zwa­nie światu, nie li­czył się z ni­czym, ba­lan­so­wał na gra­nicy wpadki. Oba­wia­łam się jej strasz­li­wie, a jed­no­cze­śnie jej wi­zja ogrom­nie mnie pod­nie­cała.

– Nie bój się – szep­tał i ca­ło­wał mnie w szyję, gdy wszy­scy aku­rat od­wró­cili głowy. – Pa­nuję nad sy­tu­acją, ko­cha­nie – za­pew­niał, klę­cząc przede mną w cia­snej spi­żarni babki Apo­lo­nii, z któ­rej miał mi po­móc przy­nieść kosz fig.

– Rzuć tego ło­buza! – mam­ro­tała gniew­nie sta­ruszka. Ko­cha­łam go, uwiel­bia­łam jego ciało, jego sza­leń­stwo i mrok. Sama myśl o nim do­pro­wa­dzała mnie do eks­tazy.

– My­śla­łam, że go lu­bisz, bab­ciu – od­po­wia­da­łam z nie­winną miną.

– Schu­dłaś, sczer­nia­łaś, jak ty wy­glą­dasz! – stro­fo­wała matka, miła jak zwy­kle.

Tak, stop­niowo zni­ka­łam, mar­nia­łam, od­kle­ja­łam się od rze­czy­wi­sto­ści, a w mo­ich oczach za­świe­cił obłęd, po­dobny do tego, który do­strze­ga­łam u niego. Pa­ra­dok­sal­nie nie było ważne, jak wy­glą­dam. Po­że­ra­li­śmy się wciąż od nowa.

Gdy nasz zwią­zek na­gle się urwał, by­łam fi­zycz­nym i psy­chicz­nym wra­kiem. Do­cho­dziły mnie słu­chy, że Mat­teo wy­je­chał do Ho­lan­dii i pla­nuje ślub z wdową w swoim wieku, co zresztą póź­niej oka­zało się nie­prawdą. Wie­dzia­łam, że już ni­gdy nie będę po­tra­fiła od­dać się w pełni in­nemu męż­czyź­nie. Za­pewne na­wiążę nowe re­la­cje, ale na zimno, bez serca, w oka­le­czo­nej wer­sji. Tak cy­nicz­nie, bez­dusz­nie i wy­łącz­nie cie­le­śnie, jak on ze mną. A po­tem z Ales­sią. A póź­niej z nami obiema. Apo­lo­nia czy­tała mi w my­ślach. Pew­nego razu z całą su­ro­wo­ścią chwy­ciła mnie za ra­miona, ob­ró­ciła do sie­bie i oznaj­miła twardo:

– Każda na­mięt­ność kie­dyś się koń­czy, dziecko. Nie ma ognia, który by się nie wy­pa­lił. A po tym naj­go­ręt­szym zo­staje naj­wię­cej po­piołu.

– Ale o czym bab­cia mówi?

Prze­szyła mnie wzro­kiem i po­now­nie wy­ce­dziła:

– Każda.

Wpa­try­wa­łam się w wy­rzu­cone na pa­pier znie­kształ­cone wspo­mnie­nia za­do­wo­lona, że tak zgrab­nie udało mi się na­śla­do­wać styl matki. Mo­gła­bym spi­sać wła­sne pa­mięt­niki, o wiele cie­kaw­sze niż jej, od razu w wer­sji przy­sto­so­wa­nej do wy­druku jako ro­mans lub kry­mi­nał. Ach, gdyby sprawy tak się wtedy po­to­czyły, po­zo­stałby mi zwy­czajny żal po utra­co­nej mi­ło­ści. Da­łoby się go prze­żyć. Prawda wy­glą­dała jed­nak znacz­nie go­rzej. Gdy­bym nie opusz­czała Pol­ski, nie zmar­no­wa­ła­bym so­bie ży­cia, ale też ni­gdy bym tego wszyst­kiego nie za­znała. Nie od­kry­ła­bym na­wet, jak bar­dzo to lu­bię. Choćby z tego względu do­brze jest być córką Wło­cha. A jesz­cze le­piej jego ko­chanką…

W na­głym przy­pły­wie zło­ści po­gnio­tłam kartkę i ci­snę­łam ją do ko­sza. Nie za­mie­rzam wy­pi­sy­wać gór­no­lot­nych, ckli­wych bzdur. Nie ta­kiej pu­enty ocze­ki­wał na­czelny. Choćby na od­czep­nego mu­szę się po­sta­rać dla niego o coś in­nego.

Warszawa, październik 1969

Po raz pierw­szy zo­ba­czy­łam go na Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim. Stał w grupce ob­co­kra­jow­ców, ma­sko­wali żar­tami lek­kie za­gu­bie­nie. Miał czarne włosy i oczy, a jed­nak w nie­uchwytny spo­sób od­róż­niał się apa­ry­cją od ru­muń­skich i buł­gar­skich ko­le­gów. Ema­no­wał pew­no­ścią sie­bie i nie pe­szyło go obce śro­do­wi­sko. W oczach tliły mu się iskierki pod­eks­cy­to­wa­nia w ob­li­czu nie­zna­nej przy­gody. Do­piero póź­niej do­wie­dzia­łam się, że ma na imię Vit­to­rio i że się ze mną ożeni. Do dziś nie do końca wiem, ja­kim cu­dem do­stał się na na­szą uczel­nię. Nie do­ty­czyły go umowy o wy­mia­nie stu­den­tów z de­mo­lu­dów lub kra­jów afry­kań­skich i arab­skich. Po­noć zna­cze­nie ode­grały jego po­glądy po­li­tyczne i dzia­łal­ność w skraj­nie le­wi­co­wej Lotta Con­ti­nua.3 Sta­rał się póź­niej tłu­ma­czyć te za­leż­no­ści, ale wo­la­łam ich szcze­gó­łowo nie roz­trzą­sać. Nie chcia­łam, żeby moi ro­dzice się do­wie­dzieli o jego ko­mu­ni­stycz­nych in­kli­na­cjach i jesz­cze bar­dziej znie­chę­cili do na­szego ma­riażu.

Tam­tego dnia chi­cho­ta­ły­śmy z dziew­czy­nami po dru­giej stro­nie ko­ry­ta­rza. Wszyst­kie mia­ły­śmy na so­bie krót­kie, ko­lo­rowe su­kienki, mocne ma­ki­jaże i bar­dzo sta­ran­nie upięte włosy. Od­kąd na­uczy­łam się zbie­rać je w wy­soki kok, nie roz­sta­wa­łam się z tą fry­zurą, choć jej uło­że­nie zaj­mo­wało rano sporo czasu. Do­da­wała mi wzro­stu i szyku. Wy­cią­ga­łam z boku dwa pa­semka, po­zwa­la­jąc im swo­bod­nie przy­kryć uszy i niby nie­chcący mu­skać koń­ców­kami oboj­czyki. Nie wiem dla­czego, ale już wtedy by­łam prze­ko­nana, że on to wi­dzi. Obec­ność ko­le­gów z za­gra­nicy in­try­go­wała i ro­dziła do­my­sły. Za­sta­na­wia­łam się, jak so­bie po­ra­dzą? Nie znają prze­cież pol­skiego, a nasi pro­fe­so­ro­wie nie po­ro­zu­mie­wają się w ich ję­zy­kach. Czy można się w ta­kich wa­run­kach cze­go­kol­wiek na­uczyć, zdać eg­za­miny? Pew­nie zo­staną ob­jęci okro­jo­nym, spe­cjal­nie przy­sto­so­wa­nym pro­gra­mem, za­li­czą se­mestr dla świę­tego spo­koju i do­brej współ­pracy mię­dzy brat­nimi wy­dzia­łami. Przez pierw­szy mie­siąc ich na­uka po­le­gała wy­łącz­nie na wku­wa­niu słó­wek, ale czy to wy­star­czy? Ja­kie trzeba mieć zdol­no­ści, żeby w kilka ty­go­dni przy­swoić obcą mowę w stop­niu umoż­li­wia­ją­cym pod­sta­wową ko­mu­ni­ka­cję, nie mó­wiąc o ro­zu­mie­niu skom­pli­ko­wa­nych za­gad­nień? Ja ro­syj­skiego uczy­łam się przez dwa­na­ście lat w pod­sta­wówce i li­ceum, a i tak nie­wiele pa­mię­ta­łam.

– Buon giorno!4 – za­krzyk­nął i po­ma­chał nam we­soły przy­stoj­niak.

– To po ru­muń­sku? – za­in­te­re­so­wała się Iza, au­to­ma­tycz­nie do­ty­ka­jąc szyi opusz­kami pal­ców. Idiotka. Hmm… nie by­łam pewna, ale to nie za­brzmiało po ru­muń­sku.

1Wł. Tak! Oczy­wi­ście!

2Wł. Słod­kie nic­nie­ro­bie­nie

3 Lotta Con­ti­nua – Walka Nie­usta­jąca. Naj­więk­sza po­za­par­la­men­tarna grupa ra­dy­kal­nej le­wicy, za­ło­żona w 1969 roku z odłamu ru­chu stu­dencko–ro­bot­ni­czego w Tu­ry­nie, który po­pie­rał strajk w fa­bryce Fiata. Roz­wią­zana w 1976 roku.

4Wł. Dzień do­bry!

ROZDZIAŁ II

Sa­mot­ność Krzysz­tofa była doj­mu­jąca. Na­wet gdyby ja­kieś dziecko chciało się z nim przy­jaź­nić, nie od­wa­ży­łoby się, aby nie wy­le­cieć wraz z nim na out. Już le­piej do­łą­czyć do grupy i drwić jak po­zo­stali, może nieco mniej za­ja­dle i bez prze­ko­na­nia, ale to było wszystko, co mo­gli uczy­nić dla niego naj­bar­dziej wspa­nia­ło­myślni. O mniej życz­li­wych le­piej nie wspo­mi­nać. Zresztą, kto by w tam­tych trud­nych la­tach za­wra­cał so­bie nim głowę. Na po­czątku pró­bo­wał na­uczyć się bić jedną ręką, ale nie miał gdzie ćwi­czyć tej umie­jęt­no­ści. W domu nie było wa­run­ków, sie­dzieli w cia­sno­cie, za­mach­nąć się miał prawo tylko oj­ciec. Krzyś wy­my­kał się do za­gaj­nika, w któ­rym jego nie­har­mo­nijne, de­spe­rac­kie sta­ra­nia pod­pa­trzyli ko­le­dzy, co wy­sta­wiło go na jesz­cze więk­sze po­śmie­wi­sko. Ręka wi­siała wiotka i szara, za to miał mocne nogi i kark, sta­bilną po­stawę, utrzy­my­wał rów­no­wagę i nie­ła­two go było prze­wró­cić. Uod­por­nił się na cią­głe po­py­cha­nia i sztur­chańce. W każ­dych oko­licz­no­ściach za­cho­wy­wał god­ność i prze­ja­wiał we­wnętrzną siłę, która nie­rzadko ka­zała się co­fać opraw­com. W głębi du­szy był pa­nem. Wy­pa­dek zmie­nił go ra­dy­kal­nie. Z py­za­tego, ru­mia­nego, bez­tro­skiego dziecka w kilka ty­go­dni prze­isto­czył się w bla­dego, mil­czą­cego, we­wnętrz­nie do­ro­słego czło­wieka o wiel­kich, okrą­głych, smut­nych oczach, za­pad­nię­tych po­licz­kach i wy­czu­wal­nej tę­sk­no­cie nie wia­domo za czym, snu­ją­cej się za nim jak gę­sty dym. W szkole wy­ka­zy­wał zdol­no­ści w za­kre­sie przed­mio­tów ści­słych, chwy­cił się ich mocno, za­chły­snął jak pierw­szą mi­ło­ścią. Wiej­ski na­uczy­ciel ma­te­ma­tyki pra­co­wał po go­dzi­nach we wła­snym sa­dzie i trak­to­wał pro­wa­dze­nie lek­cji jak ko­nieczny prze­ryw­nik w waż­niej­szych obo­wiąz­kach. Nie był w sta­nie wes­przeć go w roz­woju, zresztą tak jak po­zo­stali, po ci­chu uwa­żał, że nie ma po co. Jed­nak jak przy­stało na miej­sco­wego in­te­li­genta, nie oka­zy­wał tego zbyt wy­raź­nie, a na­wet po­da­ro­wał Krzyś­kowi książkę, która zo­stała mu ze stu­diów i któ­rej nie lu­bił, bo oka­zała się dla niego za trudna. Do eg­za­minu z za­war­tego w niej ma­te­riału pod­cho­dził cztery razy, aż wresz­cie – ko­rzy­sta­jąc z nie­dy­spo­zy­cji nie­do­wi­dzą­cego, roz­tar­gnio­nego pro­fe­sora – udało mu się ścią­gnąć i ura­to­wać tym sa­mym swoją ma­gi­ster­ską przy­szłość. Pod­ręcz­nik bu­dził w nim złe wspo­mnie­nia, ob­ra­stał ku­rzem i zaj­mo­wał miej­sce na półce nad te­le­wi­zo­rem, więc chęt­nie się go po­zbył. A przed Krzysz­to­fem roz­to­czyła się nowa per­spek­tywa. On też po­cząt­kowo ni­czego nie ro­zu­miał, ale czy­tał na okrą­gło, aż w ciem­no­ściach za­częły po­ja­wiać się ja­śniej­sze, jesz­cze za­mglone punkty, póź­niej świe­tli­ste smużki, aż wresz­cie pa­sma ufor­mo­wa­nych w lo­giczną ca­łość rów­nań, które w za­pa­mię­ta­niu roz­wią­zy­wał i udo­wad­niał bez końca. Zło­żyły się w jego umy­śle w do­sko­nały, kom­pletny opis świata, twardy, nie­na­ru­szalny szkie­let jego pla­stycz­nej, hu­ma­ni­stycz­nej wi­zji. Wy­obra­żał so­bie Boga jako naj­więk­szego ma­te­ma­tyka, który nadał światu ów prze­wi­dy­walny, geo­me­tryczny, uni­wer­salny po­rzą­dek. Pro­jek­to­wał ciągi liczb, gdy po­chy­lał głowę, ob­ser­wu­jąc kształty ka­mieni, i kiedy ją za­dzie­rał, pa­trząc w gwiazdy. Ob­li­czał ich tra­jek­to­rie na długo za­nim w szybki i nie­za­wodny spo­sób zro­biły to kom­pu­tery. Wy­zna­czał punkty prze­cię­cia or­bit i ocze­ki­wał wiel­kich wy­bu­chów, eks­plo­zji barw na noc­nym nie­bie i idą­cych za nimi nie­zwy­kłych zda­rzeń, tu, na ziemi, ale ni­gdy nic ta­kiego nie na­stą­piło. Wie­lo­krot­nie we­ry­fi­ko­wał za­ło­że­nia i spraw­dzał wy­li­cze­nia, nie po­my­lił się, nie zna­lazł w nich naj­drob­niej­szego błędu, a jed­nak nie dzia­łało. Ni­gdy nic do­brego, pięk­nego ani waż­nego nie przy­szło do niego z ze­wnątrz. Dla­tego zwró­cił oczy do środka.