Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Stella Scotti w akcie zemsty wykrada i publikuje pamiętniki matki. Kierowana chęcią łatwego zarobku ujawnia kontrowersyjne historie z życia trzech pokoleń. Nie spodziewa się jednak, że obudzi to uśpione demony, dostarczy dowodów na zapomniane przestępstwa oraz spowoduje, że kobieta zacznie czuć na swoich plecach oddech dawnego wroga. Postanawia uciekać. Wyrusza w niełatwą podróż do trudnej przeszłości i własnych korzeni – do domu, w którym została ukształtowana, zahartowana, a przede wszystkim… zraniona.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 255
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja
Robert Ratajczak
Korekta
Monika Ratajczak
Projekt okładki, skład i łamanie
Natalia Jargieło
Fotografia autorki
Magdalena Komar-Borkowska
© Copyright by Eliza Korpalska
© Copyright by Wydawnictwo Vectra
Druk i oprawa
WZDZ Drukarnia Lega, Opole
Wydanie I
ISBN 978-83-68293-51-7
Wydawca
Wydawnictwo Vectra
Czerwionka-Leszczyny 2025
www.arw-vectra.pl
Wszystkie postacie i wydarzenia opisane w książce są wytworem wyobraźni Autorki. Wszelka zbieżność z sytuacjami realnymi jest przypadkowa.
Domy siły powstają, ewoluują i odchodzą, są bytami, nie obiektami zbudowanymi z cegieł. One też chcą gdzieś mieszkać, więc goszczą w naszych sercach i przemieszczają się wraz z nami. Nie obawiajmy się świata, który tworzymy, i nie bądźmy skąpcami dla samych siebie. Dostrzeżmy, jak nieograniczenie kochamy i czerpiemy z tej miłości, obecności i obfitości, z każdą godziną trenując sztukę przyjmowania.
– A więc podpisujemy umowę! – Wpatrywałam się w leżący na biurku stosik zeszytów. Najstarsze, obłożone w wyblakłe, zszarzałe, niegdyś kolorowe okładki z gazet, leżały na spodzie. W środku stosu połyskiwał siermiężny plastik ozdobiony krzykliwymi, infantylnymi naklejkami z kwiatkami, zwierzątkami i bohaterami komiksów, natomiast górę wieńczyły całkiem współczesne, w porządnych, twardych, lakierowanych obwolutach. Wszystkie wypełnione starannym pismem, które nie zmieniło się wraz z upływającym czasem, i ponumerowane. Widać, że mama robiła kiedyś porządek i podjęła nie do końca udaną próbę okiełznania przeszłości. Dłoń, którą wyciągnęłam po długopis, trzęsła się z ekscytacji.
– To gotowy materiał na powieść. – Redaktor przypatrywał mi się zza drucianych okularów. – Dziękuję, że zechciała się nim pani z nami podzielić.
– Drobiazg!
– Och nie! Historia pani rodziny jest fascynująca i bardzo… intymna. – Nie był pewien, czy użył właściwego słowa.
– Może i tak. W latach sześćdziesiątych niezwykłym zjawiskiem było to, że w zapadłej wsi wylądował rodowity mieszkaniec niewielkiego Alberobello z włoskiej Apulii. Wywrócił do góry nogami życie nie tylko mojej matki, ale i konserwatywnych babć, wścibskich ciotek, nieufnych wujków, zaściankowych autorytetów i nie dał się w dodatku miejscowym łobuzom.
Naczelny sięgnął pod spód i wyciągnął sfatygowany egzemplarz. Uśmiechnął się i przerzucił pożółkłe kartki.
– Vittorio Stefano Scotti to pani ojciec?
– Tak, przecież mówiłam.
– Rzadko się zdarza, żeby kobieta podzieliła się swoim pamiętnikiem z partnerem, i jeszcze pozwoliła mu robić w nim dopiski.
Cholera, czy on wciąż się waha? Pomimo zapewnień nie dowierza w moje prawa do publikacji? A może mnie przejrzał?
– Rodzice byli ze sobą niezwykle związani – powtórzyłam z naciskiem. – Mama nie miała przed tatą żadnych tajemnic i myślę, że pisząc, oboje świetnie się przy tym bawili.
Tym razem powiedziałam mu prawdę. To było i jest niezwykłe małżeństwo. Jednakowo zafascynowane sobą w wieku lat trzydziestu i siedemdziesięciu. Tak bardzo, że dla nikogo innego nie starczało już miejsca. Na przykład dla dziecka.
– Zna pani włoski?
– Si!Certo!1 To mój drugi język.
– Zatem orientuje się pani, że dopiski taty bywają… pikantne. I nikogo nie oszczędzają.
– Fakt. Ojciec nie brał jeńców. – Roześmiałam się.
– Tylko to może być problem. Może coś skorygujemy? Książka powstanie na podstawie pamiętników, ale to nie musi być dosłowny przekaz.
– Niech pozostanie autentyczny. Czyż nie takie fragmenty najlepiej się sprzedają?
– Owszem, ale zaczepiamy kilka osób piastujących obecnie wysokie stanowiska. Ktoś może się poczuć urażony, wystąpić do sądu o przeprosiny, dementi lub nawet finansowe zadośćuczynienie. Proszę mi wierzyć, że takie procesy nie należą do przyjemności. Nie chcemy kłopotów.
– Co z tego? Mogli żyć inaczej. Nie tylko moi starzy, ale i nadęci bohaterowie tamtej epoki. Poza tym zmienimy przecież nazwiska?
Skrzywił się z lekkim niesmakiem i niedowierzaniem, że nie sprawia mi to różnicy. Nie przeszkadzało wcale. Zamierzałam się rozprawić z całym tym polukrowanym bagnem.
– Rozumiem, że wkrótce dostarczy nam pani bardziej zbeletryzowaną wersję, tak jak rozmawialiśmy. Pracuje pani nad nią?
– Owszem – skłamałam gładko – ale im więcej wprowadzam poprawek, tym bardziej odnoszę wrażenie, że tylko na tym traci. Moja mama pisała tak ładnie. Po co to psuć? Nie przeszkodzi panu, jeśli zapalę?
– Proszę – mruknął niechętnie. Nie wydawał się przyjmować moich argumentów.
– Jednak w tej wersji trudno uznać tekst za przygotowany do druku. Sama pani rozumie… Historie innych ludzi, choć fascynujące, zazwyczaj nie wystarczają, aby mocno wciągnąć czytelnika. Każdemu najbardziej interesujące wydaje się jego własne życie. Dlatego umawialiśmy się inaczej i obstaję przy tym, że przekaz warto ubarwić. I jeszcze jedno… Opowieść wydaje się niedokończona. Czy nie zechciałaby pani dodać ciągu dalszego, spinającej klamry?
Przewróciłam oczami. Nie będę przecież tygodniami dłubała w tekście. Co to, to nie! Nie ma mowy, aby tak się poświęcać. Aż tyle mi nie zapłacą.
– Panie redaktorze! – prychnęłam, wypuściłam z ust kłębek dymu i rozejrzałam się za popielniczką. Chyba nikt tu nie palił. Strzepnęłam popiół pod wypielęgnowany rododendron i uśmiechnęłam się przewrotnie. Gospodarzowi na widok tego niekulturalnego gestu nie drgnęła nawet powieka. Cóż, nie zadbał o mój komfort, więc niech ma za swoje.
– Jeśli ktoś notuje, ile zasadził krzaków pomidorów zeszłej wiosny albo ględzi, jak w niedzielę żłopał piwo z sąsiadem, wtedy trzeba by to było uatrakcyjnić. Ale w tym wypadku nie widzę takiej konieczności. Wszystko przemyślałam. Zresztą jestem bardzo zapracowaną osobą.
– Tak? A czym się pani zajmuje?
Zignorowałam pytanie.
– A co do zakończenia, to wydaje mi się, że gdzieś zapodział się jeszcze jeden zeszyt. Mama na pewno coś dopisywała, ale nie mogę go nigdzie znaleźć. A propos, czy taka forma to nie kłopot dla państwa? Teraz na pewno wszyscy przysyłają teksty elektronicznie, a tu pismo ręczne. Przekazuję panu oryginały, sobie zostawiam kserokopie.
– Z tym akurat sobie poradzimy. Chodziłoby bardziej…
– Dobrze, popracuję nad tym – ucięłam. – Nad zakończeniem. I odnalezieniem brakującej części pamiętnika.
Głupio było przyznać, że od dawna się zastanawiałam, gdzie też moja matka mogła schować ostatni zeszyt. W trakcie rzadkich wizyt u rodziców starałam się dyskretnie zaglądać w każdy kąt i głowiłam się, co zrobić, gdy go znajdę. Nie mogłam przecież tak po prostu buchnąć kajetu, z którego zapewne wciąż korzystała. Wystarczy, że zabrałam tamte, porzucone na strychu, w kurzu i bałaganie. Rodzice zawsze czuli się ze sobą niezwykle swobodnie, nie krępowali się niczego, nierzadko wprowadzając w zażenowanie osłupiałe otoczenie. Planowałam cyknąć fotki zapełnionych stron i przesłać je do redakcji, niech oni się męczą. A może jednak poświęcić się i dla niepoznaki sama je przepisać? Gdzie Helena mogła trzymać zapiski? W szafce nocnej, przykryte wymyślnymi gadżetami, o których nawet ja nie wiedziałam, do czego służą, i koronkową bielizną kompletnie niestosowną dla kobiety w jej wieku? W kuchennym kredensie za nieużywanymi szklankami z pstrokatego, irracjonalnie drogiego szkła z Murano? Pod poduszką, za szafą, wetknięte za piec w piwnicy? Może w garażu? No i czy na pewno je kontynuuje, bo dawno już mogła stracić pasję do pisania. Mieli z ojcem wiele zamiłowań, łatwo przeskakiwali z jednego na drugie. Niewykluczone, że i to porzucili, tak jak kiedyś mnie…
Czułam narastającą irytację. Czy ten człowiek mnie zwodził? Dziwnie ociągał się ze złożeniem podpisu. Niby zaintrygowany, nie wyglądał jednak na całkiem przekonanego. Nie dałam się speszyć. Włoska część mojej natury sprawiała, że dobrze się czułam w towarzystwie eleganckich ludzi z polotem, w gustownie urządzonych wnętrzach, takich jak to, w którym właśnie się znajdowałam. Dyskretna nonszalancja architekta, designerskie meble, egzotyczne rośliny, które o dziwo rosły bujnie w nienaturalnym dla nich klimacie. Może szef oficyny miał do nich dobrą rękę? Albo jego asystentka lub litościwa sprzątaczka?
Bez względu na sytuację wyznawałam pogląd, że najlepsze, co istnieje, to dolce far niente2. Gospodarz chyba nie podzielał mojego zdania. Wyprostowałam się i spojrzałam mu prosto w twarz. Poważną, dostojną, mądrą. Drobne zmarszczki wokół ciemnych, przenikliwych oczu, orli nos, siny, ledwo dostrzegalny zarost, szpakowate skronie, subtelny, choć zdecydowany cedrowy zapach drogiej wody kolońskiej. Czekał nie wiadomo na co.
– Jest pan rzymianinem? – rzuciłam niedbale, a on uśmiechnął się zaskoczony.
– Żałuję, ale niestety nie.
– Tak pan wygląda. Nigdy nic nie wiadomo.
– To prawda, ale nie szukałbym przodków w stolicy Italii – uchylił się grzecznie przed nagłą natarczywością.
– Ale wystrój pana gabinetu to włoska robota? – Powiodłam wzrokiem po terakotowej podłodze rodem z sycylijskich patio, stoliczku z wkomponowaną w blat ceramiczną mozaiką, drzwiach piekielnie kosztownej szafy, w których w kunsztowny wzór połączono kilka odcieni i faktur drewna. Widać, że miał rozmach i forsę, jak niegdyś mój tata. Już go nie lubiłam.
– Istotnie – przyznał. – Pani rodakom nie sposób odmówić gustu.
– Zapewniam pana, że nie wszystkim. I trochę się śpieszę – zmieniłam temat niezbyt grzecznie.
– Oczywiście. Najpierw oświadczenie, jako załącznik do umowy.
Przebiegłam wzrokiem litanię punktów. Przy wszystkich zaznaczyłam „tak”, kompletnie nie przejmując się poświadczeniem nieprawdy.
Czy jestem spadkobierczynią swoich rodziców? Oczywiście! To nic, że żyją i że niewiele po nich odziedziczę. Postronni nie muszą tego wiedzieć. Nie dali mi majątku ani wykształcenia. Kiedy wywalano mnie z kolejnych szkół, ojciec czule tulił i pocieszał matkę, żeby się tym nie martwiła. Bagatelizował kłopoty jedynaczki, nie chciał psuć atmosfery. Żadnemu z nich nie przyszło do głowy, żeby mnie wesprzeć, doradzić, ani nawet zapytać, o co chodzi. Teraz wpadłam w prawdziwe kłopoty, z których wybawieniem będzie honorarium za książkę. I tyle.
Czy biorę na siebie całą ewentualną odpowiedzialność odszkodowawczą na rzecz osób, które potencjalnie mogą zaprotestować? Ależ oczywiście! Proszę bardzo! Chrzanić prawniczy bełkot. I tak nikomu niczego nie wypłacę, nie mam przecież ani grosza. A zresztą… – szansa na to, że książkę przeczytają moi bliscy albo inne opisane w niej osoby, jest mniejsza niż na wygraną w totka. Umiałam ją mniej więcej oszacować, bo rodzice całe życie uprawiali lekki hazard, a gdy mama raz wylosowała trójkę, ojciec podniósł ją wysoko na wyciągniętych sztywno ramionach i długo wirowali wkoło. Zainkasowali wtedy siedem złotych, a potem z radości otworzyli czerwone, wytrawne Montepulciano d’Abruzzo za stówę. Nie chcę się czepiać, ale to mniej więcej dlatego nie mogę liczyć na rodzinny majątek. Chyba że wydawnictwo szarpnie się na porządną promocję i o książce zrobi się głośno. Nie dbałam o to. Ten redaktor to niezły cykor, wyglądał fajnie, ale to zmyłka. Nie lubiłam tchórzliwych mężczyzn. Po co ta cała asekuracja? Czy wyrażam zgodę na poprawki, korekty, et cetera? Oj, zgadzam się, zgadzam, przecież nie będę sama się w nie bawić. Niech już im będzie, byle szybko. Nie zamierzam miesiącami czekać na wypłatę.
Dane osobowe? Co wpisać? Stella Chwalińska-Scotti, ukradła pamiętniki matki, odarła ją publicznie z najskrytszych tajemnic i sprawiło jej to dziką przyjemność? Ujawniła mnóstwo niepochlebnych informacji o dawnych przyjaciołach rodziny i kompletnie jej to nie obeszło?
– Czy trzeba podać numer PESEL?
– Niekoniecznie.
No i dobrze. Wreszcie umowa. Minicykl – trzy części. Okrągła sumka zaliczki. Rozpoczęliśmy współpracę. Mocny uścisk dłoni. Pogratulowaliśmy sobie wzajemnie i wreszcie mogłam wyjść na ulicę.
Wiatr owiał mi twarz. Nawet nie czułam, że mam tak mocne wypieki. Pod powiekami zamigotały chaotyczne urywki zepchniętych do podświadomości wspomnień. Chabrowisko ze swoją szarością i zacofaniem. Rozczarowanie pozornym rajem w Apulii. Wreszcie wszechogarniająca pustka.
Postawiłam kilka szybkich kroków, aby opanować drżące kolana i wzięłam głęboki oddech. Ulga. Niech się dzieje!
Bóg jeden wie, co przeżyła Hania, bo przed ludźmi musiała to kryć. Pewnego razu, w kościele na drodze krzyżowej, ksiądz rozdał gwoździe. Parafianie rozglądali się po sobie skonsternowani, nie wiedzieli jak zareagować, oglądali je ze wszystkich stron, ale szybko się znudzili. Gwóźdź jak gwóźdź – zwykły, czterocentymetrowy kawałek stali, całkiem solidny, ale co zrobić z jednym, na wiele się nie przyda. Szkoda, że nie dał więcej. Odkładali je na pulpity ławek albo wkładali do kieszeni. Kolejne rekolekcyjne nowoczesne udziwnienie, zawracanie głowy. A Hania ryczała jak bóbr. Patrzyła na krzyż zawieszony nad ołtarzem i zanosiła się płaczem, choć wszyscy się na nią gapili. Teraz dopiero będą mieli o czym plotkować! Czuła się nabita tymi gwoździami jak jeż. A przecież ma już pięćdziesiąt lat, więc łkając, zapytała w myślach Chrystusa, czy może nadszedł wreszcie czas, żeby je zaczął z niej powoli wyciągać?
Krzysztof był o kilkanaście lat od niej starszy i mieszkał w Chabrowisku od urodzenia, ale Hania początkowo kojarzyła go jedynie z plotkami na temat tragicznego wypadku. Mały chłopiec biegał samopas wraz z licznym rodzeństwem. Miał szczęście, bo urodził się przedostatni, więc nie wymagano od niego, by za wiele pracował, za to starszym dzieciom nakazano się nim opiekować. Owego feralnego dnia rozkręcali wóz. Starszy brat uparł się, że wyciągnie z niego dyszel. Przekonywał, że wie jak wzmocnić metalowe zawieszenie. Miał smykałkę do majsterkowania. Rozkładał przedmioty na komponenty, modyfikował i unowocześniał ich konstrukcje na wzór dziwacznych, mechanicznych sprzętów, które zobaczył kiedyś w starej gazecie. Zepsuł w ten sposób snopowiązałkę i wialnię, działającą od młodości pradziadka, ale trzeba przyznać, że podpowiedział ojcu, jak dzięki prostej sztuczce przyspieszyć pracę młockarni i gdyby tylko znalazły się pieniądze na zakup kilku części zamiennych, wprowadziliby wspólnie małe ulepszenie.
Dołączyli koledzy z sąsiedztwa. Siłowali się chudymi ramionami, przekrzykiwali. Krzyś plątał się pod nogami, chociaż bardzo starał się być pomocny. W pewnym momencie zagapił się na potężną, zardzewiałą śrubę, którą właśnie odkręcali. Wiedziony ciekawością zbliżył się po cichu i przykucnął za ich plecami, po czym wczołgał się pod wiszące mocowanie. Prawie kończyli, gdy obluzowana, poprzeczna sztaba niespodziewanie spadła, a przód wozu przechylił się gwałtownie, przygniatając go do ziemi. Tego nikt nie przewidział. Podniósł się straszny rwetes.
– Krzysio nie żyje! Krzysia przywaliło! – darli się chłopcy, bezskutecznie próbując dźwignąć ciężar, aby go wydostać, podczas gdy kałuża krwi wokół unieruchomionego ciałka błyskawicznie się powiększała. Z domu wybiegła matka. Pędziła, potykając się o za długą kieckę i plącząc w rozwiązanym fartuchu. Z przeraźliwym, zawodzącym krzykiem dopadła do wozu na chwilę przed mężczyznami, którzy odskoczyli od swoich robót. Na „trzy” unieśli nieszczęsną furmankę. Przerażenie malowało im się w oczach. Ktoś wskoczył na konia i na oklep popędził do sąsiedniej wsi po doktora.
Zrobiło się zbiegowisko.
– Ale go rozerwało!
– Dajcie mu wody!
– Jakiej wody? Przecież się nie napije!
– Zatamujcie krew!
Ojciec, który wyrwany z pijackiego ciągu przybył na samym końcu, rwał na sobie koszulę i starał się przewiązać cienkie paski na ciele synka, ale ani nie wiedział jak, ani z którego miejsca wypływa czerwona rzeka, zalewająca wszystko. Przepite oczy mimo nagłej mobilizacji nie dość wyraźnie rozróżniały kształty drgające w mięsnej miazdze.
– Księdza! – wzywała stara Mincewiczowa.
– A po co księdza! Przecież to aniołek! – zżymał się wuj.
– I do aniołków poszedł! – łkała staruszka.
– Odsuńcie się ludzie! Zróbcie miejsce!
Leciwy doktor energicznie jak na swój wiek torował sobie drogę wśród bezradnych gapiów. Podniósł rękę, dając znak, by się uciszyli. Przystawił ucho do wątłej piersi.
– Żyje! – oznajmił.
– O Panienko Najświętsza, dzięki! – jęczała matka.
– Cicho! Z nim trzeba do szpitala!
Ostrożnie ułożyli go na drabiniastym wozie wysłanym naprędce kołdrą, w którą wsiąkała posoka. Stara Mincewiczowa zdążyła przytomnie zauważyć, że szkoda takiej porządnej pierzyny, jeszcze z posagu po nieboszczce mamusi, skoro z chłopca i tak już nic…
A jednak przeżył. Przebył długą drogę powrotną do życia, w izolacji i samotności, bo wiadomo, że mama zajęta domem i polem nie miała czasu przyjeżdżać w odwiedziny, a o tacie szkoda wspominać. Pił teraz z rozpaczy po wypadku syna, co cała wieś zgodnie rozumiała.
– Zajmij się innymi dziećmi – radziły sąsiadki. – Z Krzysia i tak już niewiele będzie pożytku.
Matka obruszała się i raz po raz zalewała łzami, lecz choć pękało jej serce, w głębi duszy przyznawała im rację. Tyle zachodu i kosztów. Na wypis zawiozła do szpitala najtłuściejszą gęś i aż zadławiła się płaczem, gdy zobaczyła zmizerowaną twarz synka. Siedział nieruchomy i dziwnie poważny, a gdy go przytuliła, westchnął głęboko, jakby wiatr wydobywał się ze studni.
– Chodź synuś, chodź! W domu sobie podjesz, odpoczniesz! – szczebiotała, mimo przerażenia.
– Boli cię rączka?
Malec zaprzeczył.
– Nie boli go – pocieszył ją lekarz z niewyraźną miną. – Nie ma w niej czucia.
Na dowód ukłuł czubkiem skalpela cienką jak gałązka, wiszącą bezwładnie wzdłuż boku kończynę. Chłopczyk ani drgnął.
– Potrzebna jest rehabilitacja, rozumie pani? Nie u nas, w Warszawie. Mają specjalny ośrodek, ale trudno się do niego dostać. Przez znajomości, no i trzeba być przygotowanym na pewne opłaty…
– I to by mu pomogło?
– Gwarancji nie ma, ale spróbować można.
Dorośli popatrzyli na siebie ponad jego głową. Dziecko czuło to samo co oni. Nie pojedzie do żadnego ośrodka. W domu brakowało na wszystko.
– Niech się pani cieszy, że syn żyje. To tylko ręka. Jakoś sobie poradzi.
– Cieszę się, cieszę – odpowiedziała kobieta przybitym głosem. – Ale na wsi ręka potrzebna. Modlić się będę.
– To nigdy nie zaszkodzi.
Lekarz zaczynał się niecierpliwić. Nie lubił beznadziejnych przypadków, które mimo zdobytego doświadczenia wciąż go frustrowały. Dość się napatrzył na podobne sytuacje. Kolejne niedopilnowane, chłopskie dziecko i jego ograniczona rodzicielka, którą stać jedynie na lamenty. Nie wyda grosza na rehabilitację, będzie go kurować okładami z popiołu i rosołem. Z czasem uzna, że co smakowitsze kawałki mięsa należą się starszemu bratu. Temu, co ciężko pracuje. Szkoda jej nawet tłumaczyć.
– Niech pani już idzie. O chłopca trzeba dbać. Może jakiś cud… kiedyś…
– O tak, cud, cud! – zaklinała rzeczywistość spocona z emocji i zmęczenia. Wyprowadzała w świat kalekę. Zdawała sobie sprawę z czekającego go okrucieństwa i własnej wobec niego bezsilności.
– I niech pani zabiera tego ptaka! Ugotuje coś pani choremu.
– Ale panie doktorze! Ja jestem wdzięczna! Podziękowanie się należy, nie ma co! Jak by to wyglądało!
– Co ja będę z gęsią tutaj robił? Chyba pani nie chce, żeby zapaskudziła dyżurkę?
– Ale żona się ucieszy! To niehonorowo… – protestowała kobieta pokornie, zagarniając opierające się ptaszysko do kosza, a niepełnosprawne dziecko pod swoje niewystarczające skrzydło.
– No ale jak nie, to Bóg zapłać! – skapitulowała w końcu.
– Z Bogiem! – westchnął doktor, klnąc siarczyście w duszy i zastanawiając się, ile czasu musi jeszcze odpracować, żeby zmienili mu przydział z tej dziury do jakiegoś wojewódzkiego miasta, w którym jest rozwój, przyszłość i towarzystwo na poziomie.
Od tamtej pory matka popłakiwała jeszcze częściej i modliła się za Krzysia bez ustanku. Żarliwie odmawiała pacierze i litanie. Klęczała godzinami, padała na twarz, wyśpiewywała godzinki i roraty, ale cud nie nastąpił. Z czasem zaczęła się wstawiać do Najświętszej Panienki za inne dzieci, one też miały swoje kłopoty.
A Krzyś wrócił do domu po dziecięcemu szczęśliwy.
– Uschła mu ręka – powtarzali sąsiedzi od chałupy do chałupy.
– Pewnie to kara boska!
– Za co?
– A bo to wiadomo?
Przychodzili oglądać. Przynosili maści i zioła. Nie pomagały. Inne dzieci się śmiały. Szydziły z niego. Ojciec patrzył spode łba, czasem bił, wkurzony jego nieprzydatnością.
– Darmozjad jeden!
Ty sam gorszy darmozjad i nierób! – myślała matka, ale bała się odezwać głośno, żeby samej nie oberwać. Ją syn czasem też denerwował. Nie chodziło nawet o to, że nie nadawał się do żadnej roboty, ale wrócił jakiś dziwny. Gapił się w niebo. Milczał. Nie słyszał, co się do niego mówi. Może i na głowę mu się rzuciło – zastanawiała się. Ale z głową chłopczyka wszystko było w porządku.
Jestem jednocześnie ćmą barową i kawiarnianym motylem. Odkąd z Heli Chwalińskiej przeistoczyłam się w Helenę Scotti, odkryłam upodobania, o które nigdy bym się wcześniej nie podejrzewała. Odżywam w zapachu dymu z papierosów podobnie jak inni, gdy zaciągają się rześkim, górskim powietrzem. Zaczynam przed południem, zaraz gdy wstanę, klasycznym espresso w mikroskopijnej filiżance. Czemu tak małej? Może po to, aby przysiąść na kolejne w następnej rodzinnej restauracyjce, a później znów w innej, takiej na cztery stoliki i poranną gazetę. Leniwie delektuję się wyrazistym smakiem i aromatem. Trzymam w ręce kolorowy magazyn, którego nawet nie czytam. Przeglądam nagłówki, czasem moją uwagę przykuje jakieś zdjęcie. Udaję zainteresowanie, ale prawda jest taka, że nie znam jeszcze na tyle dobrze włoskiego, aby zrozumieć przekaz, nawet w plotkarskim czasopiśmie. Traktuję je jak przydatny rekwizyt, którym można przysłonić twarz, aby uniknąć niechcianego spotkania ze znajomym lub zanurzyć w nim wzrok, by zbyt nachalnie nie przypatrywać się otoczeniu. No i pokazywać wokół, że mam poważne zajęcie, podobnie jak pozostali klienci i przechodnie przysiadający na ławeczkach ustawionych na skwerach, celebrujący życie w przyjaznych miejscach, do których nie trzeba się wybierać zbyt daleko od domu. Spokojni, łagodnie uśmiechnięci emeryci w białych koszulach i awangardowi młodzieńcy w modnych ciuchach, z wypomadowanymi włosami, pochylający się konspiracyjnie ku sobie, aby nikt nie podsłuchał, jakie ubijają interesy. Piękne kobiety od rana przyjmujące z nonszalancją porcję należnych im hołdów i leciwe, dawno zubożałe, obwieszone sztucznymi perłami contessy, wymieniające uwagi z wytwornymi przyjaciółkami. Gospodynie domowe w przyciasnych, ciemnych sukienkach – te mają najmniej czasu. Śpieszą się, aby przyrządzić rodzinie śniadanie, ale któż im zabroni odpocząć przy cappuccino w drodze z piekarni?
– Signora Scotti, może tartufo do kawy? Albo panna cotta?
– Dziękuję, Luka, dbam o linię!
– Ależ po co? Signora nie musi! Signora jest bellissima! – Roześmiana, pyzata twarz Luki plus obowiązkowa dawka uprzejmości od razu poprawiają mi i tak niezły humor. Jest jednym z niewielu znanych mi mężczyzn, którzy w tak młodym wieku przedłożyli miłość do jedzenia ponad miłość do kobiet. Gdyby nie to, byłby bardzo przystojny, jednak odkąd odziedziczył po dziadku – legendarnym w tej dzielnicy signore Leonio – klimatyczną knajpkę, słowo „dieta” na dobre wypadło z jego słownika. Luka gardził umiarem we wszystkich swoich poczynaniach. Słynął z przedniej kuchni, w której przepadał na długie godziny, zaraźliwego śmiechu i wesołego, niezbyt czystego nucenia ponadczasowych szlagierów.
Gdyby nie wypędziła mnie stąd sjesta i coraz częstsze, zniecierpliwione zerkanie gospodarza zza kontuaru, połączone z ocieraniem nieistniejącego potu z czoła, co sugerowało konieczność zaciągnięcia kotar i urządzenia sobie dwu-, a tak naprawdę prawie czterogodzinnej przerwy, chętnie przesiedziałabym tu do wieczora. Luka nigdy się nie przemęczał, ani nie spieszył. Był mistrzem własnego, doskonałego, prostego życia.
Dopiero gdy nadciągał wieczór, kończył się nieznośny upał, w którym nie chciało się ruszać i nic nie smakowało. Nawet najwykwintniejsze danie rosło w przegrzanych ustach. Ponownie można było zajrzeć do baru, w nowej sukience, z karminową szminką na ustach. W środku stopniowo gęstniał rozradowany tłum, wśród gwaru dźwięczały sztućce i potrącane nieostrożnie dzbanki wypełnione winem, bo któż by się bawił z odkorkowywaniem butelek? Na pewno ani Vittorio, ani Matteo, którzy usiedli obok i obaj objęli mnie ramionami.
Przeklęty Matteo! Żołądek podchodził mi do gardła za każdym razem, gdy słyszałam jego imię. Cholera, czy matka liczyła, że kiedyś ktoś to jednak przeczyta? Ciekawe co na ten temat powie zafrasowany redaktorek, który tak łatwo ocenia sytuację po pozorach. Pewnie uważa, że ma do czynienia ze światową damą, ale postanowiłam, że przy najbliższej okazji rozwieję jego mrzonki. Może dla równowagi warto opowiedzieć mu trochę o Chabrowisku, z którego zwiała mamusia? Sam się domagał uzupełnienia historii. Są jednak rzeczy, o których nie dowie się nigdy. Choćby tego, że i ja znałam tę przedpotopową knajpę oraz Lukę w wersji jeszcze grubszej i oczywiście starszej. W dzieciństwie rodzice zabierali mnie kilkukrotnie do Alberobello, zostawiali pod opieką włoskiej babci Apolonii, a odkąd wkroczyłam w wiek nastoletni, puścili samopas, gdyż staruszka, choć charakterna, kompletnie nie potrafiła nade mną zapanować. Podobnie zresztą jak wszyscy inni. Z tym że pozostali nawet nie próbowali.
Czemu nie uwiecznić pewnych zdarzeń z mojej perspektywy? Wyciągnęłam czystą kartkę, przykryłam nią tę zszarzałą, zapisaną przez matkę równymi, kształtnymi literami niedługo po moim narodzeniu, puściłam wodze fantazji i zaczęłam niemiłosiernie gryzmolić…
Po porannym rozleniwieniu nie pozostał najmniejszy ślad. Luka odzyskał werwę po drzemce i z coraz głośniejszym śpiewem stukał w kuchni garnkami, ale i tak wiedzieliśmy, że na kolację poczekamy długo. I że będzie warto. Ścisnęliśmy się przy największym stole, nowi goście bez pytania przystawiali krzesła. Moje koleżanki, Alessia, chłopaki z okolicy. I on, Matteo. Tyle o nim słyszałam, w zasadzie nic pochlebnego. Był bogaty i chyba niezbyt uczciwy, ale nikt nigdy nie wypowiedział się na ten temat konkretnie. Szkolny kolega ojca, przyjaciel, bliski druh. To jemu babcia Apolonia groziła żartobliwie palcem i nakładała największe porcje makaronu. Nie szkodziły mu zanadto, wciąż zachowywał sportową sylwetkę, a siwiejące na skroniach włosy dodawały mu jedynie uroku. Podczas biesiadowania był pierwszorzędnym kompanem i duszą towarzystwa, a jednocześnie otaczał go trudny do zdefiniowania respekt. Sypał dowcipami, ripostami i od razu dawało się rozpoznać, że jest inteligentny jak sam diabeł. Aż strach. Niespodziewanie poczułam delikatny dotyk na łydce. Długie obrusy plątały się i przeszkadzały, ale w takich sytuacjach były zbawieniem. Dziadek Luki wiedział, co robi, gdy urządzał restaurację, a wnuk niczego ani w wystroju, ani w menu nie zmienił. Tradycja musi zostać przekazana z pokolenia na pokolenie, ona zawsze sprawdza się najlepiej.
Nie rozpoznałam, czyja to była dłoń. Tutejsi chłopcy robili takie rzeczy bez jednego grymasu na twarzy i bez zmiany pozycji ciała, a kraciasta tkanina zasłaniała wszystko. Nie wiedziałam więc, czy odtrącić zuchwałą rękę, czy udawać, że nic nie czuję. Chciałam, aby należała do niego, tym bardziej że głaskała w tej chwili moje udo i musiałam, po prostu musiałam zareagować lub biernie pozwolić, aby przesunęła się jeszcze wyżej. Zerknęłam na niego, ale był pochłonięty rozmową. Perorował głośno i skupiał na sobie całą uwagę, jednak jego krótkie, ukradkowe spojrzenie nie pozostawiało wątpliwości. Grał bezczelnie, ryzykownie, w każdej chwili ktoś mógł go nakryć. Wystawiał na szwank moją reputację. Bo przecież nie swoją, zszarganą, a może raczej tutaj po prostu sławną. Mimo wszystko jednak czułam się bezpieczna i zrelaksowana, gdy z kamienną twarzą zanurzał we mnie palce, później dotknął nimi wystawione przez Lukę na stół arancini, po czym pochylił się i ucałował moją dłoń, w której drżała lampka wina.
Dokończyliśmy na zapleczu, z którego Luka zniknął w magiczny sposób. Porzucił gości i przypalił wołową pieczeń, co nigdy dotąd mu się nie zdarzyło, i co musiało mu się opłacać. Od tamtej pory nie było miejsca i pory, w których się nie kochaliśmy. Zazwyczaj bez słów, bo nie starczało na nie wyrwanego ukradkowo czasu, a okoliczności nie sprzyjały bliskości. Matteo rzucał wyzwanie światu, nie liczył się z niczym, balansował na granicy wpadki. Obawiałam się jej straszliwie, a jednocześnie jej wizja ogromnie mnie podniecała.
– Nie bój się – szeptał i całował mnie w szyję, gdy wszyscy akurat odwrócili głowy. – Panuję nad sytuacją, kochanie – zapewniał, klęcząc przede mną w ciasnej spiżarni babki Apolonii, z której miał mi pomóc przynieść kosz fig.
– Rzuć tego łobuza! – mamrotała gniewnie staruszka. Kochałam go, uwielbiałam jego ciało, jego szaleństwo i mrok. Sama myśl o nim doprowadzała mnie do ekstazy.
– Myślałam, że go lubisz, babciu – odpowiadałam z niewinną miną.
– Schudłaś, sczerniałaś, jak ty wyglądasz! – strofowała matka, miła jak zwykle.
Tak, stopniowo znikałam, marniałam, odklejałam się od rzeczywistości, a w moich oczach zaświecił obłęd, podobny do tego, który dostrzegałam u niego. Paradoksalnie nie było ważne, jak wyglądam. Pożeraliśmy się wciąż od nowa.
Gdy nasz związek nagle się urwał, byłam fizycznym i psychicznym wrakiem. Dochodziły mnie słuchy, że Matteo wyjechał do Holandii i planuje ślub z wdową w swoim wieku, co zresztą później okazało się nieprawdą. Wiedziałam, że już nigdy nie będę potrafiła oddać się w pełni innemu mężczyźnie. Zapewne nawiążę nowe relacje, ale na zimno, bez serca, w okaleczonej wersji. Tak cynicznie, bezdusznie i wyłącznie cieleśnie, jak on ze mną. A potem z Alessią. A później z nami obiema. Apolonia czytała mi w myślach. Pewnego razu z całą surowością chwyciła mnie za ramiona, obróciła do siebie i oznajmiła twardo:
– Każda namiętność kiedyś się kończy, dziecko. Nie ma ognia, który by się nie wypalił. A po tym najgorętszym zostaje najwięcej popiołu.
– Ale o czym babcia mówi?
Przeszyła mnie wzrokiem i ponownie wycedziła:
– Każda.
Wpatrywałam się w wyrzucone na papier zniekształcone wspomnienia zadowolona, że tak zgrabnie udało mi się naśladować styl matki. Mogłabym spisać własne pamiętniki, o wiele ciekawsze niż jej, od razu w wersji przystosowanej do wydruku jako romans lub kryminał. Ach, gdyby sprawy tak się wtedy potoczyły, pozostałby mi zwyczajny żal po utraconej miłości. Dałoby się go przeżyć. Prawda wyglądała jednak znacznie gorzej. Gdybym nie opuszczała Polski, nie zmarnowałabym sobie życia, ale też nigdy bym tego wszystkiego nie zaznała. Nie odkryłabym nawet, jak bardzo to lubię. Choćby z tego względu dobrze jest być córką Włocha. A jeszcze lepiej jego kochanką…
W nagłym przypływie złości pogniotłam kartkę i cisnęłam ją do kosza. Nie zamierzam wypisywać górnolotnych, ckliwych bzdur. Nie takiej puenty oczekiwał naczelny. Choćby na odczepnego muszę się postarać dla niego o coś innego.
Po raz pierwszy zobaczyłam go na Uniwersytecie Warszawskim. Stał w grupce obcokrajowców, maskowali żartami lekkie zagubienie. Miał czarne włosy i oczy, a jednak w nieuchwytny sposób odróżniał się aparycją od rumuńskich i bułgarskich kolegów. Emanował pewnością siebie i nie peszyło go obce środowisko. W oczach tliły mu się iskierki podekscytowania w obliczu nieznanej przygody. Dopiero później dowiedziałam się, że ma na imię Vittorio i że się ze mną ożeni. Do dziś nie do końca wiem, jakim cudem dostał się na naszą uczelnię. Nie dotyczyły go umowy o wymianie studentów z demoludów lub krajów afrykańskich i arabskich. Ponoć znaczenie odegrały jego poglądy polityczne i działalność w skrajnie lewicowej Lotta Continua.3 Starał się później tłumaczyć te zależności, ale wolałam ich szczegółowo nie roztrząsać. Nie chciałam, żeby moi rodzice się dowiedzieli o jego komunistycznych inklinacjach i jeszcze bardziej zniechęcili do naszego mariażu.
Tamtego dnia chichotałyśmy z dziewczynami po drugiej stronie korytarza. Wszystkie miałyśmy na sobie krótkie, kolorowe sukienki, mocne makijaże i bardzo starannie upięte włosy. Odkąd nauczyłam się zbierać je w wysoki kok, nie rozstawałam się z tą fryzurą, choć jej ułożenie zajmowało rano sporo czasu. Dodawała mi wzrostu i szyku. Wyciągałam z boku dwa pasemka, pozwalając im swobodnie przykryć uszy i niby niechcący muskać końcówkami obojczyki. Nie wiem dlaczego, ale już wtedy byłam przekonana, że on to widzi. Obecność kolegów z zagranicy intrygowała i rodziła domysły. Zastanawiałam się, jak sobie poradzą? Nie znają przecież polskiego, a nasi profesorowie nie porozumiewają się w ich językach. Czy można się w takich warunkach czegokolwiek nauczyć, zdać egzaminy? Pewnie zostaną objęci okrojonym, specjalnie przystosowanym programem, zaliczą semestr dla świętego spokoju i dobrej współpracy między bratnimi wydziałami. Przez pierwszy miesiąc ich nauka polegała wyłącznie na wkuwaniu słówek, ale czy to wystarczy? Jakie trzeba mieć zdolności, żeby w kilka tygodni przyswoić obcą mowę w stopniu umożliwiającym podstawową komunikację, nie mówiąc o rozumieniu skomplikowanych zagadnień? Ja rosyjskiego uczyłam się przez dwanaście lat w podstawówce i liceum, a i tak niewiele pamiętałam.
– Buon giorno!4 – zakrzyknął i pomachał nam wesoły przystojniak.
– To po rumuńsku? – zainteresowała się Iza, automatycznie dotykając szyi opuszkami palców. Idiotka. Hmm… nie byłam pewna, ale to nie zabrzmiało po rumuńsku.
1Wł. Tak! Oczywiście!
2Wł. Słodkie nicnierobienie
3 Lotta Continua – Walka Nieustająca. Największa pozaparlamentarna grupa radykalnej lewicy, założona w 1969 roku z odłamu ruchu studencko–robotniczego w Turynie, który popierał strajk w fabryce Fiata. Rozwiązana w 1976 roku.
4Wł. Dzień dobry!
Samotność Krzysztofa była dojmująca. Nawet gdyby jakieś dziecko chciało się z nim przyjaźnić, nie odważyłoby się, aby nie wylecieć wraz z nim na out. Już lepiej dołączyć do grupy i drwić jak pozostali, może nieco mniej zajadle i bez przekonania, ale to było wszystko, co mogli uczynić dla niego najbardziej wspaniałomyślni. O mniej życzliwych lepiej nie wspominać. Zresztą, kto by w tamtych trudnych latach zawracał sobie nim głowę. Na początku próbował nauczyć się bić jedną ręką, ale nie miał gdzie ćwiczyć tej umiejętności. W domu nie było warunków, siedzieli w ciasnocie, zamachnąć się miał prawo tylko ojciec. Krzyś wymykał się do zagajnika, w którym jego nieharmonijne, desperackie starania podpatrzyli koledzy, co wystawiło go na jeszcze większe pośmiewisko. Ręka wisiała wiotka i szara, za to miał mocne nogi i kark, stabilną postawę, utrzymywał równowagę i niełatwo go było przewrócić. Uodpornił się na ciągłe popychania i szturchańce. W każdych okolicznościach zachowywał godność i przejawiał wewnętrzną siłę, która nierzadko kazała się cofać oprawcom. W głębi duszy był panem. Wypadek zmienił go radykalnie. Z pyzatego, rumianego, beztroskiego dziecka w kilka tygodni przeistoczył się w bladego, milczącego, wewnętrznie dorosłego człowieka o wielkich, okrągłych, smutnych oczach, zapadniętych policzkach i wyczuwalnej tęsknocie nie wiadomo za czym, snującej się za nim jak gęsty dym. W szkole wykazywał zdolności w zakresie przedmiotów ścisłych, chwycił się ich mocno, zachłysnął jak pierwszą miłością. Wiejski nauczyciel matematyki pracował po godzinach we własnym sadzie i traktował prowadzenie lekcji jak konieczny przerywnik w ważniejszych obowiązkach. Nie był w stanie wesprzeć go w rozwoju, zresztą tak jak pozostali, po cichu uważał, że nie ma po co. Jednak jak przystało na miejscowego inteligenta, nie okazywał tego zbyt wyraźnie, a nawet podarował Krzyśkowi książkę, która została mu ze studiów i której nie lubił, bo okazała się dla niego za trudna. Do egzaminu z zawartego w niej materiału podchodził cztery razy, aż wreszcie – korzystając z niedyspozycji niedowidzącego, roztargnionego profesora – udało mu się ściągnąć i uratować tym samym swoją magisterską przyszłość. Podręcznik budził w nim złe wspomnienia, obrastał kurzem i zajmował miejsce na półce nad telewizorem, więc chętnie się go pozbył. A przed Krzysztofem roztoczyła się nowa perspektywa. On też początkowo niczego nie rozumiał, ale czytał na okrągło, aż w ciemnościach zaczęły pojawiać się jaśniejsze, jeszcze zamglone punkty, później świetliste smużki, aż wreszcie pasma uformowanych w logiczną całość równań, które w zapamiętaniu rozwiązywał i udowadniał bez końca. Złożyły się w jego umyśle w doskonały, kompletny opis świata, twardy, nienaruszalny szkielet jego plastycznej, humanistycznej wizji. Wyobrażał sobie Boga jako największego matematyka, który nadał światu ów przewidywalny, geometryczny, uniwersalny porządek. Projektował ciągi liczb, gdy pochylał głowę, obserwując kształty kamieni, i kiedy ją zadzierał, patrząc w gwiazdy. Obliczał ich trajektorie na długo zanim w szybki i niezawodny sposób zrobiły to komputery. Wyznaczał punkty przecięcia orbit i oczekiwał wielkich wybuchów, eksplozji barw na nocnym niebie i idących za nimi niezwykłych zdarzeń, tu, na ziemi, ale nigdy nic takiego nie nastąpiło. Wielokrotnie weryfikował założenia i sprawdzał wyliczenia, nie pomylił się, nie znalazł w nich najdrobniejszego błędu, a jednak nie działało. Nigdy nic dobrego, pięknego ani ważnego nie przyszło do niego z zewnątrz. Dlatego zwrócił oczy do środka.
