Dom - Rafał Cichowski - ebook + książka

Dom ebook

Rafał Cichowski

4,5

Opis

Mocna, bezpardonowa opowieść o emocjach biorących górę nad zdrowym rozsądkiem i powrotach do domu, który pod naszą nieobecność nagle stał się zupełnie obcy.

Czaja ma wszystko – karierę w obiecującym start-upie, kochającą dziewczynę i pełen spokój umysłu. Splot nieoczekiwanych wydarzeń sprawia, że kolejne filary w jego życiu przewracają się jak domino. Zmuszony do powrotu w rodzinne strony konfrontuje się ze światem, od którego próbował uciec i o którym jednocześnie nigdy nie mógł zapomnieć. Teraz u boku najlepszego przyjaciela z dzieciństwa wyrusza w nową podróż, dzięki której odzyska utraconą część siebie lub straci wszystko.

Cichowski wsadza nas do auta pędzącego 200 kilometrów na godzinę przez ulice małych miast, opowiadając po drodze fascynującą historię o poszukiwaniu siebie. W tym świecie młodzieńcza radość życia miesza się z nostalgią i tęsknotą za utraconym czasem. Bez przebierania w środkach pokazuje, do czego posuwa się dorastające pokolenie odarte ze złudzeń, i szuka nadziei w miejscach, do których strach zaglądać nawet za dnia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 460

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (21 ocen)
14
4
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Balijka1976

Dobrze spędzony czas

Polecam. Słodki i jednocześnie gorzki obraz świata. Książka fajnie napisana. Można się zastanowić nad życiem.. Można też szybko jechać i oddać się dynamice powieści.
10

Popularność




CZĘŚĆ I

KRUKI VAN GOGHA

Gdy Gruby umierał, ja wjeżdżałem na trzydzieste ósme piętro hotelu Intercontinental, cały wyprasowany, niewyspany, z brzuchem pełnym kawy i psią śliną zasychającą na lewym mankiecie koszuli. W kieszeni wyciszony telefon. W głowie przygotowane wszystkie słowa. Wokół powietrze gęste i ekskluzywne jak w perfumerii przed Bożym Narodzeniem, a to dopiero koniec sierpnia. To ja – zapatrzony w miarowe odliczanie pięter na wyświetlaczu, zasłuchany w monotonny szum siłowników kabli, zębatek, mechanizmów, o których działaniu nie mam pojęcia. Wystarczy mi pewność, że nie spadniemy. Że jeszcze przez chwilę możemy trwać w stanie zawieszenia, wciśnięci pomiędzy połacie matowej blachy. Zaraz się zacznie.

Julia zawija biały kabel wokół palca. Chino szepcze jej do uszu, że zabierze ją do domu i wyrwie oba skrzydła, a później wchodzi refren, wystarczająco głośno, by zakrzyczeć każdą z myśli. Gdzieś w okolicach dwudziestego piętra wymieniam z Michałem krótkie spojrzenia. Nie musi pytać, czy jestem przygotowany, czy zdążyłem wprowadzić do prezentacji jego poprawki i dlaczego z samego rana nie odesłałem mu ostatecznej wersji, na którą i tak nie miałby czasu spojrzeć. Ani czy upewniłem się, że mam ze sobą wszystkie przejściówki tego świata, żeby podłączyć naszego służbowego macbooka do jakiegokolwiek wymyślnego sprzętu, który zastaniemy w sali konferencyjnej, i czy wziąłem ze sobą kopię na pendrivie, żeby w razie czego można było ją odpalić z innego komputera. Nie tak jak ostatnio, gdy zmusiłem tuzin menedżerów średniego szczebla do wpatrywania się przez pół godziny w trzynastocalowy ekran laptopa. W jego spojrzeniu zawarte jest wszystko.

Winda miękko wytraca prędkość. Drzwi się rozsuwają, wpuszczając do środka tak bardzo potrzebny tlen. Julia wyciąga słuchawki z uszu i bez pośpiechu wkłada kabel do torby, przyglądając mi się z uwagą. Nawet jeśli dopadły ją wątpliwości, nie daje tego po sobie poznać. Zamyka suwak, zaciska usta. Po chwili korytarz wypełniają miarowe stuknięcia jej obcasów. Ja wychodzę ostatni. Sunę powoli wzdłuż przeszklonej ściany, patrząc na korek kłębiący się sto dwadzieścia metrów poniżej. Całe to zatwardzenie przeciska się jak co rano przez jelita metropolii w rytmie czerwonych świateł. Pod błyszczącymi dachami zaspane głowy, ścierpnięte dupy, ręce dłubiące przy radiu palcami poparzonymi kawą ze stacji benzynowej. Ciekawe, ilu z nich marzy, żeby zawrócić? Wparować do domu i zacząć weekend wcześniej? Albo jeszcze lepiej – skręcić gdziekolwiek i jechać, jechać coraz dalej od siebie? Ale ulice są zatkane we wszystkich kierunkach. Zanim korek się rozładuje, kawa i myśli już dawno ostygną.

Michał wyprzedza Julię, by otworzyć przed nią drzwi. Kobieta, która wita nas w recepcji, ma ze dwa metry wzrostu. Wkomponowana w przestrzeń za biurkiem niczym w ołtarz, wskazuje smukłymi dłońmi odpowiednie kierunki. Przypomina przy tym hinduską boginię. Jej błyszczące usta recytują mantrę uprzejmości. Trudno uwierzyć, że tacy ludzie istnieją naprawdę, dopóki ich się nie spotka. Nawet z bliska wyglądają, jakby należeli do świata równoległego.

– Firma Engram. Do pana Strawińskiego. – Głos Michała przypomina mi, po co tu przyszliśmy.

– Udało się państwu jakoś do nas przebić? – pyta kobieta i nie czekając na odpowiedź, podnosi słuchawkę z biurka. – Prezentacja start-upu. Do siedemnastki? Z tego, co widzę, następna rezerwacja jest za godzinę. – Pojedynczy uśmiech wciśnięty między formalności. – Skoro tak… Już do was idą.

Zegarek na moim nadgarstku wibruje dyskretnie, informując mnie, że właśnie wybiła ósma. W sali jest głośno, zimno i tłoczno od mężczyzn w szarych garniturach. Ich twarze też są szare. Nikt nie ma krawata, bo dzisiaj przecież luźny piątek, można oddychać swobodniej. Wszyscy już żyją nadchodzącym weekendem, czuję to w powietrzu mocniej niż zapach świeżo zmielonej kawy ulatniającej się z porcelanowych filiżanek. Tu pije się tylko podwójne espresso. Parę osób przygląda nam się z uwagą, gdy zajmujemy miejsca na końcu szklanego stołu, ale reszta jest pochłonięta rozmowami o włoskich fryzjerach, rezerwacjach w najdroższych knajpach, fakturze papieru na wizytówkach, kokainie i martwych prostytutkach, których zwłoki leżą poćwiartowane w szafach wynajętych apartamentów. Taką mam przynajmniej nadzieję, bo w przeciwnym wypadku oznaczałoby to, że po prostu mają nas w głębokim poważaniu.

Bez większych problemów podłączam laptop do rzutnika, biorę ostatni głęboki oddech i uprzejmie proszę wszystkich o chwilę uwagi. Zawsze myślałem, że to coś, do czego nigdy nie będę w stanie się przyzwyczaić – te prezentacje. Pamiętam, jak wstydziłem się dźwięku własnego głosu i wygłaszałem długie monologi ze wzrokiem wycelowanym w wykładzinę. Jak wyłamywałem sobie palce pod stołem, jak wiecznie pociły mi się dłonie i nie byłem w stanie odpowiedzieć na żadne pytanie bez rzucania raz po raz nerwowych spojrzeń w kierunku Michała, w nadziei, że szef zaaprobuje mój bełkot. Jak zaśmiecałem wszystkie wypowiedzi wtrąceniami w stylu „wydaje mi się”, „generalnie to” i „w sumie”, sratatata, przepraszam, że żyję. Te czasy już dawno minęły. Co nie oznacza, że z tymi tutaj pójdzie mi łatwo.

Mam pełną świadomość, że łączny roczny przychód dżentelmenów zebranych w tym pokoju przewyższa budżet średniego polskiego miasta, więc nawet my, reprezentujący prężną pięćdziesięcioosobową firmę tworzącą innowacyjne aplikacje, jesteśmy przy nich niczym banda wygłodniałych piesków łaszących się do ich stóp w nadziei, że rzucą nam ze stołu jakiś tłusty kawałek. Ich nieprzyzwoite bogactwo sprawia, że automatycznie stają się ekspertami w każdej dziedzinie: od technologii przez kulinaria po siedemnastowieczne malarstwo flamandzkie, i nawet nie mam co z nimi polemizować. Zamiast tego mogę trzymać się planu i zacząć od najważniejszego – nasz produkt sprawi, że zarobią jeszcze więcej pieniędzy. Sztuczna inteligencja. Cudowny algorytm oceniający z niezwykłą dokładnością produktywność pracowników, dzięki czemu wiadomo, kogo awansować, a komu podziękować za współpracę, jeszcze zanim zacznie powodować straty. Brzmi zbyt dobrze, by było prawdziwe? Pewnie dlatego, że nie jest prawdziwe. Nie mamy żadnego algorytmu, jedynie stale powiększający się zespół analityków zarządzany przez Julię, który przekopuje się dzień i noc przez tony danych, szukając określonych wzorów zachowań na podstawie historii odwiedzanych stron, liczby kliknięć i godzin logowania do systemu. Ale nasi potencjalni inwestorzy i ich menedżerowie nie muszą o tym wiedzieć. Wystarczy, że ktoś zdejmie z nich odpowiedzialność za podejmowanie decyzji i wzmocni ich poczucie kontroli.

Głosy nie cichną, więc ostentacyjnie sprawdzam godzinę na zegarku i zauważam na mankiecie koszuli wielkiego rozsmarowanego gluta, którego zostawił tam Bajzel. Nie miałem już czasu, żeby przebierać się w dresy przed porannym spacerem. Szybka runda wokół bloku. Kupa, siku, a później sprint do metra. Przynajmniej nie wdepnąłem w żadne gówno, myślę. Michał spogląda na mnie po raz drugi od rana. Widzi, co się tu dzieje, jak nie możemy wejść w odpowiedni rytm, ale czas ucieka, więc mimo wszystko powinienem zacząć już wypowiadać jakieś słowa. Uśmiecham się, aby stłumić jego obawy, i zamykam z trzaskiem ekran laptopa.

– To spotkanie to jedna wielka strata czasu – mówię, a na sali zapada cisza, jakby ktoś wcisnął pauzę w filmie. – Nasz produkt działa. Pozwoli waszej firmie lepiej zarządzać ludźmi i oszczędzać pieniądze. Na dobry początek oszczędzimy państwu pięćdziesiąt sześć minut z dzisiejszego dnia. Dziękuję za uwagę. – Podnoszę macbooka ze stołu i idę prosto do drzwi odprowadzany zdumionymi spojrzeniami. I proszę, błagam w myślach, by Michał i Julia ruszyli za mną. Żeby przypadkiem nie przyszło im do głowy obracać całej sytuacji w żart, tłumaczyć mojej niedyspozycji odstawionymi lekami. Żeby wstali i wynieśli się stąd czym prędzej, nim ktokolwiek zrozumie, co zaszło.

I tak właśnie się dzieje.

– Do widzenia państwu – słyszę za plecami ich głosy i pierwsze pomruki niezadowolenia, ucięte uderzeniem drzwi.

Cały czas na wdechu przechodzę przez recepcję, puszczając oko do biurowej bogini, która marszczy brwi zdziwiona naszą nagłą ewakuacją. Kobieta spogląda w kierunku sali numer siedemnaście i uspokojona widokiem wylewającego się z niej tłumu szarych garniturów żegna nas wyćwiczonym skinieniem. Ja nie zwalniam kroku. Wzywam windę i zabijam czas pozostały do jej przyjazdu, przerzucając ciężar ciała z nogi na nogę, jakbym bujał się do wewnętrznego rytmu. Emocje powoli dają o sobie znać. Prąd płynie tuż pod skórą z coraz większym natężeniem, ściska brzuch i wspina się po plecach. Ale jeszcze chwila. Musimy wstrzymać się ze wszystkimi słowami, przynajmniej dopóki nie wejdziemy do środka i nie ruszymy w krótką podróż z powrotem na ziemię.

Drzwi wreszcie się rozsuwają, odsłaniając eleganckiego mężczyznę w oczojebnie błękitnym garniturze i kobietę na dziesięciocentymetrowych szpilkach, którym ewidentnie przerwaliśmy pocałunek. Z największym skupieniem szukają wzrokiem czegoś na suficie i uśmiechają się, jakby przenieśli się trzydzieści lat wstecz, do liceum. Ona ma na palcu obrączkę, on nie. Widzę wszystko – to mój dar i największe przekleństwo. Czasem chciałbym móc przejść przez dzień ślepy i głuchy, nie doszukiwać się ukrytych znaczeń w gestach i nie interpretować brzmienia słów, ale nie potrafię. To sprawia, że jestem dobry w tym, co robię. Podobno.

Korpogołąbki są myślami daleko stąd, ale mimo to nikt z nas jeszcze nie próbuje głośno komentować spotkania. Jedynie Julia kiwa głową, wbija we mnie parę wściekle zielonych oczu i sylabizuje bez dźwięku, że to, co zrobiłem było bez-czel-ne. Mamrocze jeszcze coś tam o braku szacunku. Zarządza moim zespołem, więc opieprzanie mnie leży jak najbardziej w jej kompetencjach. Na szczęście nasz szef zachowuje kompletny spokój. Zarzuca na ramię marynarkę i spokojnym krokiem maszeruje przez główny hall w kierunku rozwrzeszczanych ulic błyszczących w sierpniowym słońcu.

Po chwili siedzimy już w taksówce, gdzie każdy może sobie pofolgować, bo trudno znaleźć słowa, których nasi wąsaci kierowcy nie słyszeliby już po tysiąc razy na wszystkich tych długich kursach spod klubów w centrum w dowolną sobotnią noc. Ale zamiast litanii inwektyw, której coraz bardziej się spodziewam, słychać jedynie miarowy warkot silnika, gdy przeciskamy się powoli na Mokotów. Wyciągamy telefony i odpisujemy na maile. Spoglądam na rozpadające się fasady budynków nieumiejętnie schowane za wielkoformatowymi reklamami i dochodzę do wniosku, że to miasto staje się z każdym rokiem coraz brzydsze.

– Nie wiem jak wy, ale ja strasznie zgłodniałem – mówi wreszcie Michał, prosząc taksówkarza, żeby zmienił kurs i zaparkował pod restauracją.

Czarny mercedes staje przy krawężniku, blokując cały prawy pas, a my wyskakujemy sprawnie z cuchnącego fajami skórzanego wnętrza prosto w jasne przestrzenie pełne haftowanych obrusów i świeżo ściętych kwiatów.

– Witamy, panie Jackson. – Kelner pojawia się znikąd, kłania się w pas i pyta szefa o rezerwację.

– Dziś tylko szybki brunch.

– W takim razie mogę zaproponować miejsca na górnym tarasie – mówi, prowadząc nas po skrzypiących drewnianych schodach.

Całe menu mieści się na jednej stronie i zawiera takie pozycje jak nóżki wieprzowe czy grzanka z móżdżkiem. Ostatecznie zamawiam kawę, sok i tatar z łososia, który sam kosztuje 79 złotych i jest traktowany jako przystawka. Normalnie ograniczyłbym się do napojów, ale jeśli to ma być mój ostatni posiłek na koszt firmy, to czemu nie. Julia bierze latte, a Michał coś, czego nawet nie ma w karcie. Gdy kwadrans później kelner wróci do nas z zamówieniami, dowiemy się, że to kilka plasterków szynki pochodzącej z krów, które całe życie piją piwo i są masowane po tyłkach. Znajdę w tym analogię do naszego współczesnego życia, ale będzie jeszcze zbyt wcześnie, a ja będę wciąż zbyt trzeźwy, żeby podzielić się tym spostrzeżeniem.

– Wiecie, jaki jest sekret udanego małżeństwa? – odzywa się nagle Michał.

Kręcimy głowami, zastanawiając się, czy to początek dowcipu, tajemna wiedza, którą chce się z nami podzielić, czy głęboko zawoalowana aluzja. Szef stuka dwukrotnie obrączką w stół i kontynuuje.

– Raz w tygodniu ja i moja żona wybieramy się do takiego miejsca jak to. Jemy pyszną kolację przy świecach, słuchamy nastrojowej muzyki i tańczymy. Ona chodzi we wtorki, ja w piątki.

Wybuchamy śmiechem oczywiście. Ale cisza, która zapada po chwili, jest głęboka i wymowna.

– Weszliśmy tam przegrani – odzywam się wreszcie. – Widzieliście ich twarze. Nie mieli najmniejszej ochoty nas słuchać.

– To prawda – przyznaje Michał.

– Tak, ale być może warto było powiedzieć im, bo ja wiem… O tym, że na przykład taki Future Investment po roku współpracy z nami może pochwalić się sześćdziesięcioprocentowym wzrostem wydajności – mówi Julia. – Wiesz, takie twarde dane potrafią przemówić do wyobraźni.

– To także prawda.

– Więc co? Uważacie, że zawaliłem? – pytam wprost.

– Uważam, że firma jest w dobrym miejscu – zaczyna szef. – Co nie oznacza, że możemy przestać szukać nowych klientów. Potrzebujemy środków na rozwój, a jeżeli ich nie znajdziemy, na jesieni trzeba będzie podjąć kilka trudnych decyzji. Na przykład poszukać oszczędności w dziale analityki. Ale to już kompetencje pani Julii – dodaje po chwili, obrzucając ją chłodnym spojrzeniem.

– Myślę, że nie ma co czekać do jesieni – odpowiada. – Tylko wyjść w miasto i znaleźć te pieniądze.

– Albo od razu zacząć zwalniać? – prowokuje ją Michał.

Julia nie odwraca wzroku. Ona nigdy nie ucieka przed konfrontacją, ale wiem, że na to jedno pytanie nie chce udzielić odpowiedzi. Przy całej swojej upierdliwości zawsze pozostaje lojalna wobec zespołu. A on musi to wiedzieć, więc ją podpuszcza, przyciska do ściany, żeby przyznała mu rację na głos albo zaprzeczyła. Z Michałem tak już jest. Zwykle można z nim konie kraść, ale gdy poczuje krew, biorą nad nim górę pierwotne instynkty. Być może zwolnią mnie tu i teraz. Mam tylko nadzieję, że nie będę musiał płacić za tego łososia.

– Wiesz… – zaczyna Julia po chwili – pozbywanie się ludzi to tylko pozorna oszczędność. Jak podpiszemy nowy kontrakt, będziemy musieli znów poszerzyć zespół i dodatkowo wszystkich przeszkolić, a my przecież chcemy się rozwijać. No ale jeśli nic się nie wydarzy w najbliższej przyszłości… – Splata palce i odchyla głowę do tyłu, jak zawsze przed wydaniem wyroku. Para zielonych oczu patrzy prosto na mnie ze złością i rozczarowaniem. Otwiera usta.

W tym samym momencie rozlega się anielski głos Niny Simone dobiegający nie z zaświatów, ale spod stołu. Michał sięga do kieszeni i odbiera telefon. Trzykrotnie powtórzone „tak” nic nam nie mówi, ale gdy zaczyna wyjaśniać, że aplikację najlepiej będzie zainstalować w nocy, kiedy pracownicy nie są zalogowani do systemu, czuję się, jakbym eksplodował od środka. To uczucie jest lepsze niż orgazm, niż wszystkie narkotyki razem wzięte i zaaplikowane prosto do rdzenia. Sprawia, że kolory stają się bardziej ostre, a dźwięki głośniejsze.

– Okres testowy będzie trwał około dziesięciu dni roboczych. Pierwsze dokładne analizy będziemy w stanie dostarczyć przed upływem trzeciego miesiąca.

Ja to zrobiłem. Ja sam. Postawiłem wszystko na jedną kartę, a ona okazała się dżokerem, który śmieje się całemu światu w twarz. Nie jestem w stanie wysiedzieć na miejscu. Julia spogląda wciąż podejrzliwie w kierunku Michała, ale gdy ten pokazuje kciuk wycelowany ku górze, umawiając ekipę techniczną na jutro, bo oczywiście, ma pan rację, nie ma sensu czekać do poniedziałku, jej twarz odzyskuje kolory. Wychylam się przez barierkę tarasu i patrzę na przechodniów, jadące powoli samochody, srające w locie gołębie, bezchmurne niebo odbite w szklanych taflach wieżowców i to prawdziwe wysoko nad nimi, błękitniejsze niż kiedykolwiek. Pojedynczy liść zerwany z drzewa podmuchem ciepłego wiatru przelatuje tuż koło mojej głowy i z piruetem ląduje miękko na podłodze, tylko po to, by zostać przydepniętym przez zbliżającego się do nas kelnera.

Łosoś smakuje jak z Lidla, o kawie można powiedzieć tylko tyle, że jest ciepła, a sok pomidorowy naprawdę ciężko spierdolić, ale i tak nie mogę przestać się uśmiechać. Chłopak przychodzi zapytać, czy wszystko w porządku z naszym zamówieniem.

– Obawiam się, że nie otrzymaliśmy naszej whisky – mówi Michał, przyglądając się bacznie jego reakcji.

Kelner marszczy brwi, ale nie wytyka mu oczywistej ściemy. To nie jest knajpa, w której kwestionuje się zachowanie gości. Więc czeka. Przylepia sobie do twarzy głupi uśmiech, szura butami i nadstawia ucha. Mija bite pół minuty, aż w końcu robi mi się go żal i zerkam do karty, żeby zobaczyć, co dobrego tam mają z trunków i zakończyć tę groteskę. Michał odzywa się pierwszy.

– Trzy razy Glenfiddich z lodem. Osiemnastoletni.

– Oczywiście – odpowiada nasz kelner, kłania się i znika, zbiegając po drewnianych stopniach z wyuczoną precyzją.

Chwilę później na naszym stole lądują ciężkie kryształowe szklanki wypełnione rudym płynem.

– Najmocniej państwa przepraszam za tę pomyłkę. Alkohol jest na koszt lokalu.

Michał wznosi toast za moją niewyparzoną gębę. Jest dziewiąta trzydzieści rano w piątek, a ja piję whisky w pracy z moimi przełożonymi, wypełniony poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Ten sam ja, który sześć lat temu wyleciał z hukiem ze studiów; który jedenaście lat temu siedział o północy pod blokiem, palił z Siwym szluga na spółę i zastanawiał się, czy kiedykolwiek uda mu się wyjechać z rodzinnego miasta; który dwadzieścia lat temu przestał oddychać na całe dwie minuty po tym, jak przegrał nierówną walkę z siłami natury i wyrżnął głową w falochron; który trzydzieści lat temu był jedynie małym zaślinionym glutem wychowującym się w wiejskiej chacie na końcu świata, gdzie nie dojeżdżał żaden autobus, a ludzie w trakcie burzy stawiali gromnice w oknach i każdy był wierzący. Moje zdrowie.

Do biura docieramy parę minut po jedenastej, zmęczeni trzema kolejkami whisky i spacerem w słońcu, które dziś nie zna litości. Padam z impetem na krzesło, włączam komputer i ze zdziwieniem odkrywam, że jestem zbyt nawalony, żeby poprawnie wpisać hasło. Pamięć mięśniowa szwankuje, palce spadają na klawiaturę w złej kolejności. Spoglądam w dół i wklepuję literę po literze, czując się przy tym jak małpa, którą ktoś nauczył fajnej sztuczki. „Pomiędzy wielkimi rzeczami, których nie jesteśmy w stanie dokonać, i małymi rzeczami, którymi nie chcemy się zająć, istnieje ryzyko, że nie zrobimy nic” – głosi cytat na mojej tapecie. Dziś dokonałem czegoś wielkiego, więc na resztę dnia daję sobie wolne. Włączam przeglądarkę i odpalam GeoGuessr, grę, która polega na odgadywaniu losowych lokalizacji na podstawie trójwymiarowego widoku zaczerpniętego z Google Street View. W pracy gram rzadko, ale zdarzało się, że w domu zarywałem noce, włócząc się ulicami Pretorii czy Trondheim, zastanawiając się, jak by wyglądało moje życie, gdybym urodził się w Eau Claire w Wisconsin i dorastał, buszując w polach kukurydzy pod bezkresnym amerykańskim niebem. Być może nabawiłbym się odcisków na dłoniach od machania widłami za stodołą albo rozpalałbym ogniska pod lasem i całował rude piegowate dziewczyny, powoli rozpinając suwaki ich zimowych kurtek. Tyle żyć i tyle opowieści podszytych tym szczególnym rodzajem tęsknoty za miejscami, w których nigdy nie byłem.

Trzy godziny znikają, zanim dopada mnie popołudniowy kac. W kuchni spotykam Krzycha. Dziś ma na sobie spraną koszulkę z logo Pearl Jam, conversy w dwóch różnych kolorach i fabrycznie podarte dżinsy. Kiedyś pracował w agencji reklamowej jako copywriter, ale wyrzucili go, bo ponoć dał w mordę klientowi na spotkaniu. Widzę, jak przygląda się moim przekrwionym oczom, gdy nalewam sobie kolejne szklanki wody z dystrybutora, ale nie zadaje zbędnych pytań. Zamiast tego proponuje, żeby wyskoczyć na piwo po pracy.

– Tylko jedno – zarzeka się, dźgając mnie z łokcia pod żebra i śmiejąc się donośnie.

– Chętnie… – odpowiadam i przypominam sobie nasze ostatnie wspólne wyjście na miasto.

Godzinny wykład na temat różnic pomiędzy piwami craftowymi i koncernowymi w jego wykonaniu był nawet interesujący, ale po degustacji APY, IPY i dwóch weizenbocków przeszedł płynnie do tematu bezcelowości egzystencji wobec perspektywy śmierci cieplnej Wszechświata i ja też poczułem, że muszę się upić. Gdzieś koło północy udało mi się zaciągnąć go na stację metra, gdzie puścił obfitego pawia prosto na peron i omal nie wtoczył się pod nadjeżdżający pociąg. Zanim wsiadł do wagonu, zdążył wyszeptać mi do ucha, że jego żona zdradziła go ze swoim przyjacielem z dzieciństwa. Gdy odjeżdżał, płakał.

– …ale obiecałem już rodzicom, że wpadnę do nich na weekend. Dzwonią do mnie cały czas i pytają, kiedy przyjadę. Nie widzieliśmy się od Wielkanocy.

– Rozumiem. No to pozdrów staruszków.

– Tak zrobię – obiecuję.

Tuż nad naszymi głowami wybuchają gromkie owacje i przez chwilę czuję się jak jeden z tych wkręconych biedaków z kiepskich programów telewizyjnych. Zaraz wpadnie tu człowiek z mikrofonem, by zapytać mnie, czy to ładnie tak okłamywać kolegę, a ja nie będę miał nic na swoje usprawiedliwienie.

– Co u hakerów tak wesoło? – pyta Krzychu, gapiąc się bez zrozumienia w sufit.

– Może w końcu opracowali tę sztuczną inteligencję – podsuwam.

– Ach, czyli trud nasz skończony – mówi, a w jego głosie wybrzmiewa nuta nadziei.

W obawie przed nawrotem apokaliptycznych tematów biorę ostatni łyk i czym prędzej wracam do biurka. Przez szklaną ścianę antresoli widzę pomieszczenie programistów, którzy siedzą wpatrzeni w linijki kodu wyświetlonego na rzutniku. Niektórzy wciąż trzymają ręce w geście triumfu wysoko ponad głową, inni przeczesują palcami tłuste włosy. Ostatnio zaliczyli tak zwany przysiad, czyli całoweekendowy maraton w biurze. Może wreszcie będą mogli wrócić do domu, wziąć prysznic i usiąść z powrotem przed monitorami, żeby opędzić wszystkie dodatkowe zlecenia, od których pękają ich skrzynki mailowe. Programista to będzie ostatni zawód na ziemi, jestem tego pewien. Świat będzie potrzebował ich dłużej niż polityków i prostytutek.

Gdy wychodzę z pracy, powietrze pachnie zmierzchem. Świat przechyla się na stronę nocy. Z poziomu ulic powoli wstaje chłodny mrok i wspina się piętro po piętrze w kierunku dachów ozłoconych ostatnimi promieniami słońca. Za godzinę nie będzie widać nic prócz neonów i latarni, a w miasto wyruszy druga zmiana, by wypocić z siebie ten tydzień, bo „fake it ‘till you make it” to jedyne przykazanie, którego tu się przestrzega. Wciskam słuchawki do uszu i odpalam w telefonie tryb losowy.

Cut my life into pieces

This is my last resort

O Jezu. Coby Dick wykrzykuje do mojego ucha kolejne słowa pełne nastoletniego bólu istnienia. Zamykam oczy i widzę go, jak stoi na kwadratowej scenie, otoczony bujającym się do rytmu tłumem. I jeszcze te zbliżenia na twarze fanów, zdołowane zakolczykowane nastolatki w swoich pokojach wyklejonych po sufit plakatami, cały ten pozowany ból. Z drugiej strony niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nie słuchał Papa Roach w liceum. Blanka nagrała mi to na kasetę TDK w zamian za paczkę fajek. Takie były czasy. Utwór leci do końca, a ja schodzę powoli na stację metra niesiony przez spoconą masę. Wskakuję do ostatniego wagonu, przemykając pomiędzy zamykającymi się drzwiami i ruszam w stronę Kabat. Zanim dojadę na miejsce, zdążę przesłuchać album w całości, włącznie z ostatnim ukrytym utworem, który zabrzmi zaskakująco dobrze podczas spaceru przez ciemniejące ulice osiedla.

Wdrapuję się po schodach na piąte piętro bez zadyszki i uznaję, że to rekompensuje kolejny tydzień wymigiwania się od siłowni. Z oddali słyszę szczekanie Bajzla. Uchylam drzwi mieszkania, a on przeciska się przez wąską szparę i wylewa na korytarz w całej swojej włochatej objętości. Podskakuje dwa razy, robi obrót w prawo i opada na tyłek. Schylam się, nadstawiam ucho do lizania i czochram go po grzbiecie, dopełniając nasz powitalny rytuał.

– Cześć, co w pracy? – rzucam, przekraczając próg.

Julia podnosi głowę z kanapy i spogląda na mnie, mrużąc oczy.

– Nic szczególnego, poza tym, że pracuję z jednym takim czubkiem, który nie potrafi utrzymać języka za zębami. Nie zgadniesz, co dzisiaj zrobił.

– Opowiedz mi. – Siadam obok. – Czuję, że to dobra historia.

Julia wstaje i odkłada laptop na stolik obok kanapy. Na ekranie widzę kadr z nowego sezonu Black Mirror. Kobieta w podartych ciuchach i rozmazanym makijażu przemawia na przyjęciu weselnym.

– Hej, zaczęłaś oglądać beze mnie? Nie tak się umawialiśmy.

– Tylko parę minut – odpowiada i kładzie głowę na moim ramieniu.

Zatapiam palce w jej włosach, długich ciemnych kosmykach, które całe dnie spędzają spięte w kitkę lub koka albo jakieś inne fantazyjne aranżacje o nieznanych mi nazwach i tylko po godzinach są w stanie wyrwać się spod kontroli, wpadać do oczu i ust, także moich. Wolę ją taką, roztrzepaną, ubraną w moją powyciąganą bluzę i krótkie spodenki niż cały ten jej biurowy sznyt, żakiety, koszule i szpile, w których wygląda jak fantazja erotyczna każdego koksującego menago. Czasem udaję, że nic nie widzę, częściej mam ochotę dać w mordę jednemu z drugim za to, jak się na nią gapią, ale wtedy wszyscy dowiedzieliby się, że jesteśmy razem, i zaczęłyby się niepotrzebne pytania i problemy.

– Nawet nie wiesz, ile miałeś dzisiaj szczęścia – mówi, patrząc mi prosto w oczy. – Michał zabrał nas na to śniadanie, żeby cię zwolnić.

– Z tego, co pamiętam, to najpierw ciebie zapytał o zdanie. Ciekawe, co byś mu odpowiedziała, gdyby nie zadzwonił telefon?

– Żebyś do wieczora opróżnił swoje biurko, oczywiście – odpowiada bez cienia ironii w głosie. – Wiesz, że moje zdanie tam nic nie znaczy. To on założył Engram, ja jestem tylko jego prawą ręką. I lewą. I czasem głową – dodaje.

– Zarobiłem dla firmy mnóstwo pieniędzy – stwierdzam fakt. – Na koniec dnia tylko to się liczy.

– Nigdy się nie nauczysz, co?

– Czego? – pytam, z wielką ulgą rozpinając obcisłe spodnie.

– Jak zrobić karierę w tym biznesie. Jechanie po bandzie zawsze kończy się wywrotką.

– Na razie jeszcze jadę. Wyskakuj z tych szortów – mówię.

Julia przewraca się na plecy i wymachuje mi nogami przed twarzą. Po chwili akrobacji na jej palcu dyndają krótkie spodenki ozdobione hawajskim motywem, absolutnie ulubiona część mojej garderoby. Gdybym mógł, chodziłbym w nich na każde spotkanie. Zamiast się przebierać, łapię ją za stopę i gryzę w kostkę. Druga ręka sunie w górę po udzie i znika pod bluzą.

– Skoro już tu jesteśmy – mówię, zauważając, że nie ma na sobie stanika – jesteś gotowa na trzydzieści sekund dobrej zabawy?

Julia przygryza wargę i mruży oczy. Nawet gdy parodiuje bycie sexy, wciąż jest sexy.

– Trzeba wyjść z psem – mówi zupełnie trzeźwo.

Bajzel kręci się pod drzwiami z wywieszonym jęzorem i podkulonym ogonem.

– E, tam. Jeszcze chwilę wytrzyma.

– Idź – mówi, trącając dużym palcem stopy moje usta – pobawimy się, jak wrócisz.

Z największym trudem podnoszę się z kanapy, naciągam spodenki na tyłek i ruszam do przedpokoju. Dwie minuty później jestem już na trawniku za blokiem i przyglądam się, jak mój pies obwąchuje kolejne kępy trawy w poszukiwaniu tej idealnej, na którą warto nalać. Kręci się i wierci, schyla i prostuje, ale ani myśli defekować. Jego obłąkany taniec ciągnie się w nieskończoność.

– No dalej, stary! – wołam do niego. – Ty to robisz specjalnie.

Wykładam mu na głos, że dobre ziomki nie odstawiają sobie takich numerów. Po co mu te trzysta milionów receptorów w nosie, jak nie jest w stanie wyczuć narastającego napięcia pomiędzy pańcią i pańciem? Pamiętam, że jak jeszcze był mały, lubił wskakiwać nam do łóżka w samym środku akcji. Zaczynał gryźć mnie po palcach albo lizać Julię po twarzy i cały klimat szlag trafiał, no bo przecież to taka słodka kuleczka i jak go tu nie wyczochrać? Tego już na głos mu nie wypominam. Na całe szczęście, bo za moimi plecami pojawia się sąsiad.

– Jebać ten tydzień, co? – rzuca i spuszcza swojego dobermana ze smyczy.

Zauważam, że z kieszeni jego bojówek wystaje na wpół upity browar. Marek jest starym dziennikarzem śledczym, który wieczorami zakłada kowbojski kapelusz i gra covery Dżemu po knajpach, a w wolnych chwilach spekuluje na giełdzie. Zawsze gdy spotykamy się na spacerze z psami, sprzedaje mi jakąś dobrą historię, której bohaterami są politycy czy inni celebryci. „W gazecie ani w internecie o tym nie przeczytasz” – podsumowuje każdą z nich i zarzeka się, że to wszystko prawda. Kiedyś przyznał mi się też, że parę lat temu zainwestował część swoich oszczędności w dziwny internetowy twór o nazwie bitcoin. Rozsądek każe mi dzielić wszystkie jego opowieści przez trzy, ale z drugiej strony ta panamera turbo, którą parkuje pod blokiem, musi trochę palić. Nie chcę go spławiać, bo w sumie jest w porządku gościem, ale czekają mnie pilne obowiązki domowe, więc wołam Bajzla, rzucam coś o wyjeździe do rodziców i zaczynam dreptać w kierunku bloków.

– Bądź zmianą, którą chcesz ujrzeć w świecie – mówi Marek, zakładając worek na rękę i schylając się po kupę swojego psa. – Szerokiej drogi.

Wracam do mieszkania, otwieram drzwi i zastaję Julię leżącą nago na kanapie. Nie, lepiej: otwieram drzwi i zastaję Julię wychodzącą spod prysznica. Gdy podnosi ręce, by wytrzeć włosy, szlafrok rozsuwa się na boki niczym kurtyna, odsłaniając jej ciało. Pojedyncza kropla przemyka pomiędzy piersiami i sunie po rozgrzanej skórze w kierunku pępka. Albo tak: otwieram drzwi, a w całym mieszkaniu panuje półmrok. Wchodzę do środka, Julia pojawia się tuż za moimi plecami, zasłania mi oczy ręką, a drugą wsuwa w moje hawajskie spodenki. Tego typu historie wyobrażam sobie, jadąc windą.

A później otwieram drzwi i zastaję Julię z telefonem przyciśniętym ramieniem do ucha i wszystkimi dziesięcioma palcami zaangażowanymi w wystukiwanie monotonnej uwertury na służbowym laptopie. Wymieniamy się pochmurnymi spojrzeniami, gdy przechodzę w kierunku kuchni. Wyciągam z lodówki browar i robię psu żarcie.

– Michał zadzwonił. Chce, żebym mu pomogła przygotować wszystkie specyfikacje przed jutrzejszym montażem. Wieczór z głowy – mówi później, wzdychając ciężko.

Chcę jej powiedzieć, żeby oddzwoniła i mu przekazała, że może się pierdolić. Myślę o tym, jak to jest możliwe, żeby w pięćdziesięcioosobowej firmie nie było nikogo kompetentnego do odwalania tej brudnej roboty. Etap garażowego start-upu jest już dawno za nami. Mam zamiar poprosić Julię, żeby przypomniała Michałowi, ile zarabia, i zasugerowała podwójną, nie, potrójną stawkę za te wszystkie zarwane weekendy i nocne zlecenia.

– Z czym chcesz kanapki? – pytam ostatecznie, wiedząc, że kłótnia nic tu nie zmieni.

– A co jest w lodówce?

– Pizza z wczoraj i jakiś pasztet.

– Odgrzej mi tę pizzę. Pasztet wyrzuć. Ma dwa tygodnie.

– Kiedyś… – zaczynam, ale jej już dawno tu nie ma.

Wskakuje na kanapę, wkłada słuchawki do uszu i znika. Ja siadam tuż obok. Odpalam PlayStation i próbuję skończyć Bloodborne, ginąc raz po raz zadeptany przez zmutowanego człowieka-konia. Jestem już tak blisko, potwór tańczy po komnacie praktycznie pozbawiony życia, z głośników łupie chóralna symfonia podbita zwierzęcymi jękami, spocone ręce zaciskają się na padzie. Na ekranie pojawia się napis, że umarłem, choć czuję wyraźnie, że pod mokrą koszulką moje serce bije jak wściekłe. Dopijam piwo, próbuję jeszcze raz i ginę po pierwszych pięciu sekundach. Już wiem, że nic z tego nie będzie. Przez następny kwadrans przewijam kciukiem pół kilometra życiowych mądrości, zdjęć kotów i dzieci, wspomnień, linków i reklam, głównie myśląc o tym, czy nalać sobie whisky, czy kontynuować spożywanie chmielowych specyfików. Otwieram wyszukiwarkę i sprawdzam nazwy piw, które polecał Krzychu. Wszystkie mają świetne recenzje. To, które mam w lodówce, okazuje się koncernowym gównem wyprodukowanym przez zagranicznego korposzatana. Czytam kolejne komentarze na forach równie rozbawiony, co przerażony, bo zawsze myślałem, że trunki, a w szczególności browary, mają magiczną moc jednoczenia ludzi. Przez chwilę mam ochotę założyć konto i napisać, że za moich czasów było na odwrót, bo to skini tłukli metali. Przełączam się na chwilę na zgadywankę geolokacyjną i trafiam prosto do dzielnicy nędzy w zachodniej Sofii. Chodzę długo błotnistymi ulicami wśród sfatygowanych chałup ulepionych z gołej cegły, folii i drutu. Zamazane twarze i wychudzone psy odprowadzają spojrzeniami kolorowy samochodzik, który przyjechał tu z lepszego świata. Gdy przestaję czuć cokolwiek, wyłączam przeglądarkę.

Julia ziewa, opiera się o mnie i zamyka oczy.

– Zacząłeś coś mówić w kuchni… – szepcze.

Uśmiecham się zaskoczony i trochę też wdzięczny, że zapytała. Ona jest jak ja. Niewiele rzeczy jej umyka. Zawsze wie, kiedy kłamię.

– Chciałem ci powiedzieć, że kiedyś zadzwonię po taksówkę. Wsiądziemy do niej tak, jak stoimy i pojedziemy na lotnisko. Kupimy bilety na pierwszy lepszy samolot, który akurat będzie leciał do Kalifornii. Na miejscu zaopatrzymy się w zapas dobrego miejscowego wina i gorzką czekoladę i pójdziemy z tym wszystkim prosto na plażę. Rozbierzemy się do naga i będziemy opalać się tak długo, aż wsiąkniemy w piasek. – Gdy kończę zdanie, Julia już śpi wtulona we mnie. – Tak naprawdę chciałem ci powiedzieć, że kiedyś wezmę twój telefon i rozpieprzę go o ścianę – mówię cicho. – Czasem tak bardzo za tobą tęsknię.

Siedzimy długo, zapadając się coraz głębiej w ciemność. Słyszę brzęk ciepłych kropli rozbijających się o parapet, który po chwili zamienia się w jednostajny szum. Ulice spływają wodą, świat odwraca się w nich do góry nogami, faluje i rozmywa. Znikają ludzie, samochody zawracają do domów, światła gasną jedno po drugim. Na Ziemi zostaję już tylko ja wypełniony po brzegi poczuciem perfekcyjnie zmarnowanego czasu. Nic więcej się tu dziś nie wydarzy.

Wreszcie biorę Julię na ręce, zanoszę do sypialni i odkładam po jej stronie łóżka. Zdejmuję z siebie wszystko i kładę się obok na wznak. Mój telefon wibruje na nocnej szafce. Ekran zapala się i gaśnie, ale żadna siła nie wygoni mnie teraz spod pościeli, gdy słodka nieświadomość jest już na wyciągnięcie ręki.

Wszystko inne musi poczekać do jutra.

***

Pamiętam wszystko. Nasze zziębnięte twarze, zaczerwienione policzki i dygocące brody, gdy stoimy w szczycie bloku Siwego. Gęsty szary dym ulatujący po każdym zaciągnięciu. Marlboras z wygniecionym filtrem zatacza drugie koło. Blanka zaciąga się i odwraca peta, przystawiając mi go do ust. Gorzki oddech, słodki pocałunek i dopiero wydech. Przekazuje szluga dalej, wkłada dłonie do kieszeni mojej kurtki, splata palce byle jak, przysuwa się bliżej i całuje mnie jeszcze raz.

– Przymarzniecie do siebie, jak będziecie się tyle lizać – mówi Hans i pogania Grubego, żeby mu obstawił. – On w końcu wychodzi czy nie?

– Zadzwoń.

– Już dzwoniłem. Nie odbiera.

– Ale mówił, że będzie.

– To będzie.

Hans wysysa resztki dymu z filtra i strzela petem w betonową płytę. Snop czerwonych iskier rozpryskuje się jak fajerwerk na pochmurnym niebie. Za rogiem słychać walnięcie drzwi do klatki schodowej i kroki. Siwy jak nic. Tylko on tak tupie.

– No i co? Masz? Udało się? – Ledwo do nas podchodzi, już zasypujemy go pytaniami.

– Cześć. Nic z tego – odpowiada smutno.

Nikt mu nie wierzy.

– Nie no, stary, no co ty.

– Mówię wam – wzrusza ramionami, a z wnętrza jego płaszcza dobiega nas brzęk kluczy.

– Ściemniacz!

Siwy wyciąga obie ręce z kieszeni. Palce wystające z obciętych rękawiczek wyglądają, jakby unosiły się same w półmroku, ale to, co trzymają, widzimy wyraźnie. Plastikowy prostokącik z napisem „prawo jazdy” i kluczyki do toyoty. Nikt nawet nie myśli, żeby znów pośmiać się ze zdjęcia, a w szczególności z tej grzywki przyciętej siekierą i rozczesanej po czole niczym firanka.

– Jedziemy! – zarządza Hans.

– Dajcie zajarać w spokoju.

– Później! – krzyczy do niego chórem głosów odbitych od szarych bloków.

Pamiętam wszystko. Pięć cieni wyprzedzających nas, gdy przemykamy pod latarnią w kierunku parkingu. Puls pomarańczowych świateł jak bicie serca i jęk rozbrajanego alarmu. Oczy Blanki, roześmiane, błyszczące niczym poranny szron. Odrywanie drzwi przyspawanych do framugi mrozem jak rozdzieranie rzepa, zapach wnętrza – skóra, pety i wanilia. I nas. Takich żywych, szczęśliwych, gotowych do drogi gdziekolwiek, byle dalej, choćby i na sam koniec nocy.

Siwy wciska płytę do radia. Przekręca kluczyk. Warkot silnika i gitarowy riff wchodzą jednocześnie. Już po chwili pędzimy przez zaspane ulice naszego miasta z nim za kierownicą. Obok Gruby odwraca się do tyłu, kładzie ramię na oparciu i nic nie mówi, tylko patrzy, jakby widział nas po raz pierwszy. Ja pośrodku z tyłu, wciśnięty pomiędzy Blankę i Hansa, skąd mam idealny widok na drogę wyskakującą z mroku prosto na nas. Przyspieszamy, muza łupie z głośników, dłonie przestają szukać zapalniczek, chwytają się czegokolwiek, gdy wchodzimy w kolejny zakręt.

– Dawaj na dworzec.

– Dawaj na maka.

– Lepiej zatrzymaj się pod nocnym.

Więc stajemy. Gruby wyskakuje po browary, a my obchodzimy camry dookoła, kopiemy w opony, rozmawiamy o litrach i koniach, pytamy, ile czasu potrzebuje, żeby rozpędzić się do setki, czy poleci dwieście, jak namówił starych, żeby dali mu kluczyki, i co za to będzie musiał zrobić. Siwy odpowiada spokojnie na kolejne pytania, może nawet zmyśla wszystkie te cyfry i sytuacje, kto to wie? Stara się niczego po sobie nie pokazywać, ale cały rośnie w dumę, że to on pierwszy zdał egzamin. Że może nas obwozić po mieście. Ja muszę czekać do marca. Blanka ma urodziny w lipcu, a Hans i Gruby mogą iść na kurs dopiero za rok.

Pakujemy się z powrotem do nagrzanego wnętrza. Słychać syk otwieranych puszek i pstryknięcia zapalniczek. Uchylamy szyby i jedziemy dwadzieścia na godzinę przez centrum dymiącym, dudniącym basami autem, marząc o tym, żeby oglądał nas cały świat. Później powstanie na to konkretne określenie: POM, czyli powolny objazd miasta. I każdy z nas będzie twierdził, że on jest jego autorem. Teraz słowa nie mają znaczenia.

Blanka podnosi się z kanapy, wychyla na zewnątrz i siada w oknie. Pierwsze płatki śniegu topnieją na jej twarzy, wiatr rozwiewa dym wydobywający się z ust, a ja myślę sobie, że jest stuknięta i że nigdy w życiu nikogo bardziej nie kochałem. Siwy pyta, czy jest jej wygodnie, przyspiesza i zwalnia, jakby chciał sprawdzić, czy się przestraszy, ale Blance wciąż jest mało. Prowokuje go, uderzając dłonią w dach. Dalej! Camry piszczy oponami i wyskakuje do przodu. Chwytam ją za kurtkę w momencie, gdy siła rozpędu omal nie wyrzuca jej za okno.

– Siwy! – krzyczę.

Wszyscy krzyczą, a on hamuje. Toyota staje na środku skrzyżowania. Z okna auta wystaje dziewczyna zatrzymana w połowie lotu ku ziemi. Rozpuszczone włosy praktycznie dotykają asfaltu. Nad nami zapala się i gaśnie żółte światło nieczynnej sygnalizacji. Zaczynamy z powrotem oddychać. Dopiero później przychodzi śmiech.

Strzelamy petami i zamykamy okna. Auto znów nabiera prędkości.

***

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
CZĘŚĆ I. KRUKI VAN GOGHA
CZĘŚĆ II. CISZA NAUCZY CIĘ ŚPIEWAĆ
CZĘŚĆ III. DWIEŚCIE W MIEŚCIE
CZĘŚĆ IV. FOLLOW ME HOME
CZĘŚĆ V. PANY I PSY
EPILOG. ŚWIATY RÓWNOLEGŁE

Redaktorka prowadząca: Marta Budnik

Wydawczyni: Justyna Żebrowska

Redakcja: Justyna Żebrowska

Korekta: Ewa Popielarz

Projekt okładki: Łukasz Werpachowski

Zdjęcie na okładce i wyklejka: © mikalaimanyshau / Stock.Adobe.com

Copyright © 2022 by Rafał Cichowski

Copyright © 2022, Mova an imprint of Wydawnictwo Kobiece Łukasz Kierus

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2022

ISBN 978-83-67335-37-9

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek