Dom gejsz - Alex Vastatrix, Waldemar Bednaruk - ebook + audiobook

Dom gejsz ebook i audiobook

alex Vastatrix, Bednaruk Waldemar

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Dom gejsz to kontynuacja bestsellerowej książki Harem. Zaczyna się od wątku współczesnego – nasza autorka jest już szczęśliwą posiadaczką małej fortuny ze sprzedaży Haremu. Wiedzie wygodny żywot w związku ze swoim chłopakiem, w pracy układa się jej doskonale, ale czegoś jej brakuje. Podrażniona żyłka poszukiwacza skarbów przeszłości nie daje jej spokoju. I wtedy dowiaduje się o istnieniu zaginionej części pamiętnika Sobiepana. Rusza więc ku nowej przygodzie, przez Chiny, Japonię i Afrykę.

Ciekawy wątek w książce poświęcony jest Marysieńce i jej pierwszym spotkaniu z Janem III Sobieskim.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 565

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 54 min

Lektor: Aleksandra Kowalewska

Oceny
3,7 (43 oceny)
14
12
11
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
DawidLegimi

Nie polecam

Nie polecam.
00

Popularność




Dom gejsz

Alex Vastatrix

Opieka historyczna Waldemar Bednaruk

Copyright © Alex Vastatrix 2020

Projekt okładki: Piotr Dąbrowski

Ilustracje: Shutterstock

Redakcja: Anna Kielan

Korekta: Firma Korektorska UKKLW – Elżbieta Steglińska

ebook: JENA

ISBN 978-83-66630-03-1

Warszawa 2020

Wydawca: TIME Spółka Akcyjna, ul. Jubilerska 10, 04-190 Warszawa

facebook.com/hardewydawnictwo | instagram.com/hardewydawnictwo

Prolog

Szarpiący trzewia strach dodawał mi sił, kiedy pędziłam przez prastary bór pamiętający czasy pogańskich bogów. Jednym susem przesadziłam wykrot, który wyłonił się tak nagle, że nie zdążyłam go ominąć.

Następnym razem nie wystarczy mi sił. Wpadnę do środka i tam mnie dopadną! – pomyślałam.

Na drodze pojawił się prześwit.

Koniec lasu czy polana? – zastanowiłam się. Polana.

Zastygłam bez ruchu na skraju gęstwiny. Dosłownie padałam z nóg po wielogodzinnej ucieczce. Serce tłukło mi w piersi jak żywe stworzenie. Musiałam odpocząć. Wiedziałam jednak, że nie mogę sobie pozwolić nawet na chwilę postoju.

Jeszcze nie teraz!

„Uciekaj! Jej już nie pomożesz!” – Wciąż rozbrzmiewał w mojej głowie rozpaczliwy krzyk dziewczyny.

Uciekałam więc bez wytchnienia całą noc. Miałam nadzieję, że uda mi się zgubić pościg, ale wciąż słyszałam jego odgłosy. Wielkie psy ujadały, prowadząc nieomylnie moim tropem uzbrojoną zgraję.

Przede mną rozciągała się niewielka pusta przestrzeń zamknięta nieprzeniknioną ścianą ciemnego lasu w odległości nie większej niż strzał z łuku.

„Biegnij tam! Las zapewni ci osłonę!” – wołało rozpaczliwie serce.

„Zastanów się! Przyjrzyj dokładnie!” – oponował rozum.

Wysunęłam ostrożnie jedną zakrwawioną nogę, sprawdzając grunt. Wyciągnęłam szyję, węsząc dookoła jak zaniepokojona łania.

Coś jest nie tak! Zbyt spokojnie, zbyt kusząco.

Musiałam się jednak zdecydować, i to szybko. Ujadanie psów zbliżało się w zastraszającym tempie, a przede mną była pusta połać polany. Nie mogłam pozwolić, by dopadły mnie na otwartej przestrzeni. Nie miałabym najmniejszych szans w starciu z wściek­łą sforą. A tuż za nią pędzili jeszcze gorsi ludzie.

Ruszaj! Nie wahaj się! – jakbym słyszała wołanie wprost do ucha.

To pułapka! Uciekaj w bok, skrajem lasu! – Rozsądek niemal piszczał ze strachu.

Posłuchałam jak zawsze głosu serca.

Może byłam zbyt zmęczona. A może taki mój los ktoś zapisał na kartach historii. Mimo że wciąż nie widziałam środka polany spowitej mgłą sięgającą do kolan, ruszyłam pędem w stronę złudnego bezpieczeństwa lasu.

A jednak pułapka!

Kiedy dotarłam na skraj niecki wypełnionej gęstym jak śmietana, wirującym niespiesznie tumanem mgły, oni powstali. Leżeli tam cały czas, doskonale ukryci przed moim wzrokiem, w cierpliwym oczekiwaniu na zwierzynę, jaką dla nich byłam.

W milczeniu i z morderczą sprawnością utworzyli zwarty mur oddzielający mnie od bezpiecznego celu. Poznawałam z tej odległości niektóre twarze. Martwe. Nienawistne. Pełne mordu w oczach.

Wreszcie mnie dopadli!

Tyle dni ucieczki, tyle trudu na nic.

Rozpędzona do granic możliwości udręczonego całonocnym pościgiem ciała próbowałam się zatrzymać. Wbiłam poranione pięty w ukwieconą murawę polany, jednak śliskie od rosy podłoże nie stanowiło dobrego oparcia dla stóp. Upadłam na plecy, sunąc przez chwilę wprost pod nogi oprawców.

Jeszcze chwilę wierzgałam rozpaczliwie, by nie znaleźć się w bezpośrednim zasięgu ich rąk. Ze zwierzęcym skowytem w piersi zerwałam się do ucieczki i rzuciłam w przeciwną stronę. Tam jednak przez zalane słonym potem oczy zobaczyłam smukłe sylwetki psów, odrywające się od ściany ciemnego lasu. Pędziły z groźnym bulgotem w gardłach wprost na mnie. Byłam w potrzasku! Nic już nie mogło mnie uratować!

– Nieeee! – wrzasnęłam z całych sił, zanim potężne uderzenie pozbawiło mnie świadomości.

*

Nagły zgrzyt klucza w zamku wyrwał mnie z sennego koszmaru.

Znowu byłam nią!

– Boże, dzięki, że dziś nie musiałam przez to przechodzić do końca! – zachłysnęłam się spazmatycznie, próbując odzyskać oddech.

Znowu to uczucie, jakby ktoś usiadł mi na piersiach. Kiedy się budziłam, przez chwilę łykałam powietrze jak wyciągnięty z morza topielec. Do spoconego czoła przylepił się kosmyk włosów. Czy to się kiedyś skończy? Tego nie wiedziałam, ale miałam przeczucie, graniczące z pewnością, że mogę się wyrwać z tego zaklętego kręgu koszmarów. Nie wzięły się znikąd i same nie znikną. Muszę działać. Muszę coś z tym zrobić!

Adam zajrzał do mnie. Nie pytał. Spojrzał tylko i już wiedział.

– Kawy? – zaproponował.

Skinęłam bez słowa głową.

Kochany chłopak! – pomyślałam.

Tylko on znał moją tajemnicę. Budziłam go krzykiem, a on tulił mnie do rana. Koszmar wracał regularnie, od kiedy skończyłam pisać książkę. Na początku tylko w nocy. Pierwszy pojawił się tydzień po oddaniu Haremu do druku. Drugi, dzień po premierze. Trzeci i kolejny raz w miesiącu, potem co dwa tygodnie, a ostatnio co kilka dni. Męczył mnie tak, że bałam się zasnąć. Wysysał ze mnie całą energię. Czuwałam nocami, a potem chodziłam nieprzytomna.

To było tak, jakby ktoś stopniowo przygotowywał mnie na kataklizm. Częstotliwość sygnałów rosła. Może to podświadomość próbuje mnie przestrzec przed nadchodzącym niebezpieczeństwem? Miałam pewność, że cokolwiek to będzie, nastąpi już niedługo. Może nawet dziś.

Jutro mija pierwsza rocznica wydania Haremu! Osiągnęłam sukces, ale nie jestem szczęśliwa, czuję raczej dojmujący smutek i tęsknotę za czymś, co przeminęło. A teraz też lęk.

Z dnia na dzień robię się coraz bardziej nieobecna, rozkojarzona i rozdrażniona. Zamyślam się w trakcie rozmów, odpływam do innego świata.

To wszystko wina Józi! Wiem o tym, bo od kiedy opadła gorączka wydawnicza, brakuje mi tego nieustannego napięcia. Pośpiechu w poszukiwaniu nowych materiałów i ciągłego oczekiwania na to, co przyniesie nowy dzień. Pracy do późna, padania z nóg bez siły i wstawania z bólem głowy o świcie. Uzależniłam się i trudno mi teraz wrócić do normalnego życia.

– Znowu przeleżałaś cały dzień na kanapie? – Dostaję kubek aromatycznej kawy i całusa na powitanie.

– Uhm – mruczę, by cokolwiek odpowiedzieć. Uśmiecham się do niego, by nie patrzył na mnie tak podejrzliwie i ze sztucznym entuzjazmem podrywam się z pluszowej leżanki. – Może coś zjesz? – pytam, udając ożywienie.

On tylko kręci głową, siadając z westchnieniem przy mnie.

Martwi się o mnie. Wiem, że niepotrzebnie.

– To minie. – Pocieszam bardziej siebie niż jego.

– Tylko kiedy? – pyta.

Nie umiem odpowiedzieć. Jeszcze nie.

– Teraz tylko czekam.

– Na co?

– Nie mam pojęcia! Może na ciąg dalszy? – Koszmar nie pojawił się bez powodu i sam raczej nie zniknie. – To się musi stać już niedługo! – Biorę Adama za rękę i gładzę uspokajająco, chociaż to ja potrzebuję pociechy.

– Ale co? – Nie rozumie.

Krępującą ciszę przerywa dźwięk mojego telefonu.

– Tak? – Podświadomie czuję, że to jest ten długo oczekiwany moment.

Adam taktownie wymyka się z pokoju, aby nie przeszkadzać.

– Cześć, to ja Kaśka! – Słyszę znajomy głos.

Piegowata Kaśka? Z mroków pamięci wyłania się postać pasująca do głosu. Chodziłyśmy razem na fakultet z archeologii. Wystarczył jej ułomek starego dzbana, by wiedzieć wszystko o jego twórcach. Kiedy ją ostatnio widziałam, starała się o pracę u wojewódzkiego konserwatora zabytków.

– Cześć! Jak tam skorupy?

– Dzięki! Pamiętałaś? – W jej głosie słyszę niedowierzanie i podziw, a nawet może wdzięczność, że jest na świecie ktoś, kogo interesuje jej praca.

– A jak tam doktorat? – Rewanżuje się pamięcią o moich dokonaniach.

– Gotowy. Czekam na recenzje – odpowiadam z dumą, której nie czuję.

– No to jest okazja, by się napić! Co powiesz na wino?

Nie wiem, skąd się to bierze, ale w dole brzucha znowu odzywa się niemal bolesne napięcie, które towarzyszy mi od dłuższego czasu. Bzdura! Wzruszam ramionami, jakbym siłą starała się odpędzić od siebie niemądre myśli.

– Wino, mówisz? – cedzę wolno, szukając pretekstu do odmowy. Nie znajduję. – Okej! – rzucam do słuchawki z udawaną gorliwością. – Kiedy i gdzie?

*

Po pierwszym kieliszku czuję, że popełniłam błąd. Mimo wysiłków nie mogę wykrzesać z siebie entuzjazmu do rozmowy o dawnych czasach. Po drugim jestem przekonana, że nie dotrwam do trzeciego, bo nie obchodzą mnie losy słabo pamiętanych koleżanek. Odpływam myślami do szczegółów życia w haremie. To chore, że bardziej interesuje mnie przeszłość sprzed wieków niż to co tu i teraz. Karcę się w myślach, ale to nic nie daje. Wyobrażam sobie dalsze losy Józi, których nie udało mi się ustalić na podstawie zachowanego pamiętnika. Wiem, że jest niepełny, że gdzieś powinna być dalsza część. A wspomnienia Sobiepana? One też mogły się zachować, tylko nikt nie wie gdzie.

I wtedy nagle z paplaniny Kaśki do ucha wpada mi znajoma nazwa miejscowości – Klemensów! Od razu czujniej nadstawiam uszu, bo kojarzy mi się z Zamoyskimi, a ci nieodparcie z moją Józią.

– Klemensów? – powtarzam bezwiednie, a Kaśka, widząc, że mnie wreszcie zainteresowała, podejmuje wątek z nową energią.

– Tak, Klemensów! Siedziba rodu Zamoyskich w latach 1809–1941!

Teraz sobie przypominam, że po bezpotomnej śmierci Sobiepana ordynacja Zamoyskich przechodziła niezwykle burzliwe losy. Wydzierali ją sobie krewni magnata, próbując odsunąć od dziedziczenia wdowę – późniejszą królową Marysieńkę Sobieską. Po latach sporów doszło między nimi do ugody. Znakomita większość majątku, wraz z siedzibą rodu, pozostała własnością Zamoyskich, ale nie miała szczęścia do gospodarzy i kolejni ordynaci tylko ją coraz bardziej zadłużali. W końcu dwunasty z nich w kolejności Stanisław Kostka Zamoyski sprzedał miasto Zamość na pokrycie długów, przenosząc na początku XIX wieku swoją siedzibę do Klemensowa – pałacyku tuż obok Szczebrzeszyna na brzegu Wieprza.

– No i co z tym Klemensowem? – pytam po raz pierwszy z prawdziwym ożywieniem.

– Jak ci przed chwilą mówiłam – wzdycha z przyganą. – Właś­nie dostaliśmy z Rosji skrzynie z tamtejszą porcelaną.

– O, to nowość, nie wiedziałam, że za Putina uda się coś stamtąd wyrwać! – Uśmiecham się do kieliszka, a wino nagle zaczyna smakować.

– No i się nie udaje. – Kiwa z rezygnacją swoją ptasią główką. – Wciąż mają setki tysięcy naszych zabytków, o których zwrocie nie chcą słyszeć.

– Ale wam się udaje? – podpowiadam, chcąc ją skłonić do wyznań.

Potakuje w zamyśleniu głową, kręcąc resztką wina w kieliszku. Po czym pochyla się nad stołem, by przekrzyczeć hałas muzyki.

– Nie dostaliśmy tego za nic, to była wymiana – wiesz coś za coś.

Co dostali w zamian? Trochę wbrew sobie zaczynam się zastanawiać, czym skłonili Rosjan do zwrotu zagrabionego mienia. Pochylam się nad stołem, tak że niemal stykamy się czołami.

– Trop Bursztynowej Komnaty – próbuje konspiracyjnie szepnąć, ale wie, że musi krzyczeć, by się przebić przez gwar otaczających nas głosów.

– Bursztynowa Komnata? – Uśmiecham się ze zrozumieniem na wspomnienie rosyjskiej obsesji. Dla niej zrobiliby wszystko! W końcu szukają jej nieustannie od 1945 roku. Niemcy zrabowali ją z Carskiego Sioła w 1941 i trzymali w Królewcu. Kiedy jednak Armia Czerwona wkroczyła tam w kwietniu 1945 roku, po komnacie nie został żaden ślad. – Trop? Nowy trop po 75 latach? – Kręcę głową z niedowierzaniem, ale jednocześnie nie mogę powstrzymać ciekawości, bo wiem, że wszelkie, najdrobniejsze nawet poszlaki, polscy komuniści przekazywali na bieżąco Rosjanom.

– Zdjęcia z celi gaulaitera Prus Wschodnich Ericha Kocha, przetrzymywanego u nas w celi śmierci aż do 1986 roku! – wykrzykuje mi do ucha, machając jednocześnie do przechodzącego kelnera, by przyniósł po jeszcze jednym kieliszku wina.

Błyskawicznie przestaję się nudzić, a mój umysł zaczyna analizować fakty niczym komputer. Tak, znam to nazwisko. Kolejny z licznego pocztu niemieckich oprawców, odpowiedzialnych za ludobójstwo Polaków w czasie II wojny światowej. To on miał ukryć komnatę przed nadejściem Armii Czerwonej. Gdyby nie to, już dawno zadyndałby na sznurze jak wielu innych nazistowskich zbrodniarzy. Został skazany na śmierć, ale wyroku nie wykonano. Komuniści trzymali go w celi, próbując wszelkimi sposobami wydrzeć tajemnicę Bursztynowej Komnaty. Wierzyli, że w końcu się uda, a on dzięki temu uniknął spotkania z katem. Wiem jednak, że umarł ze starości, zabierając tę tajemnicę do grobu.

– Zgadza się, dopóki żył, nic nie powiedział. Po śmierci zaś jego rzeczy osobiste przekazano KGB. – Kaśka, jakby czytając w moich myślach, po raz kolejny kiwa głową. Zawiesza głos, czekając, aż zapytam, a kiedy przysuwam się bliżej, kontynuuje. – Nikomu wówczas nie przyszło do głowy, by sfotografować celę. Dopiero po jakimś czasie ktoś zauważył, że wydrapane na ścianie esy floresy układają się w jakiś dziwny obraz. Nasi próbowali go przez całe lata analizować, ale bez skutku. Teraz w zamian za cały pociąg zrabowanych zabytków wysłaliśmy do Moskwy zdjęcia z celi. – Wzrusza ramionami. – Nam i tak nic po nich!

– Ciekawe. – Pociągam solidnie z nowego kieliszka. – A co dostaliśmy w zamian?

– Kota w worku! Trochę starych potłuczonych skorup, jak te z Klemensowa, akta przedwojennych sądów i kilka pomników, w tym dwa Piłsudskiego. – Kaśka macha lekceważąco ręką.

– Coś musiało w tym jednak być, co skłoniło cię do tego, by do mnie zadzwonić – mówię, wbijając w nią natarczywie wzrok.

– Masz rację, chodzi o te skorupy, a raczej o to, czym były owinięte. – Wyciąga z torebki i podaje mi przez stół strzęp starego, na wpół zbutwiałego papieru, i uśmiecha się triumfująco, aż się jej słynne na całym roku dołeczki w policzkach pokazują.

Siląc się na obojętność, sięgam po wiekowy szczątek. Rzucam okiem i na widok pierwszego z brzegu wyrazu krztuszę się winem. Z głośnym stukiem odstawiam szkło.

A więc jednak przeczucie mnie nie myliło! To jest ten dzień!

Kaśka mówi coś, coraz głośniejszy gwar wypełnia przestrzeń wokół nas, a ludzie, przeciskając się, potrącają moje krzesło. Nawet tego nie widzę. Siedzę obojętna na wszystko, co się wokół dzieje. Bo liczy się jedno słowo, „harem”, napisane bez najmniejszej wątpliwości ręką samego Sobiepana Zamoyskiego. Oto trzymam w ręku jedną z zaginionych kart jego diariusza.

Zamość – listopad 1664 roku

W mrocznej sali ponurego zamczyska przygarbiony cierpieniem człowiek z wysiłkiem sięgnął po pióro, by drżącą dłonią rozpocząć wypełnianie oprawionej w skórę księgi. W pełgającym świetle kilku świec rozpoczął z trudem od tytułu.

Dyariusz dalekiey podróży w egzotyczne kraye

Jana Zamoyskiego, trzeciego z kolei Ordynata na Zamościu

Nie tyle starość, co wyniszczająca organizm podstępna choroba jest przyczyną obecnej mojej słabości. Mam ci ja bowiem dopieroż lat trzydzieści i siedem mojego żywota, więc i patrząc na to, nie czas mi jeszcze na tamten świat. Jednak czuję, że ten wróg utajony w środku, któregom do siebie wpuścił, folgując swym grzesznym chuciom, nie opuści mnie aż do śmierci.

Stary dobry Żyd Jakub, z zacnego rodu hiszpańskich medyków, zaleczył co prawda we mnie chorobę, zwaną u nas francuską, ale i on nie obiecywał, że bolesna kuracja maścią rtęciową poskutkuje na zawsze. Teraz więc czuję, że przyszło mi spłacić dług zaciągnięty u Kostuchy.

Każdy bowiem, kto się narodził z łona kobiety, umrzeć musi, gdy się wypełni jego czas. Zanim jednak zgasnę alibo też stracę do szczętu wpływ na swój umysł i własne postępowanie, pragnę uporządkować moje zapiski z dawnych lat. A w szczególności te z ostatniej ponaddwuletniej podróży w dalekie kraje. Bywałem wówczas na lądach nietkniętych stopą białego człowieka. Oczy moje widziały, a uszy słyszały dziwy, których przede mną nie doświadczył nikt z cywilizowanych ludzi.

Czas mam po temu teraz ostatni, a i nader do tego sposobny. Zostałem sam. Porzucony przez wszystkich. Jedni poginęli w pomroce dziejów, inni odsunęli się ode mnie.

Nie dziw i to. Do niczego już się bowiem nie nadaję.

Ni jeść, ni pić, ni chędożyć!

Oto jak w tak młodym wieku stałem się przez swe liczne nałogi wrakiem jeno człowieka, który ledwie pióro w ręku utrzymać może. Mógłbym co prawda wezwać osobistego sekretarza, który każde me słowo skrzętnie zapisze. Mam w końcu na usługach tysiące ludzi. Wolę jednak nie powierzać pewnych spraw postronnym oczom i uszom. Sam wszystko spiszę, a co z tym potomni zrobią, to już na ich sumienie niech spada.

*

Pewnego dnia wraz z dwoma kompanionami, imć Pawłem Słotowskim, sędzicem ziemskim chełmskim, oraz markizem Jacques’em de Luzon, zaokrętowaliśmy się na statek, by wyruszyć po branki do mego haremu. Zabrałem ze sobą tylko jednego lokaja Mateusza oraz małego Murzynka kuternogę o imieniu Mzungu. A było to lat temu bez mała czternaście.

Przeklęty przez Boga i ludzi Irlandczyk kapitan Finan McGregor stanął za sterem łajby. Zanim podnieśliśmy kotwicę, kazałem wytoczyć beczułkę najprzedniejszego rumu i nalać załodze po słusznej miarce. Polak bowiem nie siada na konia, póki nie wypije za pomyślność wyprawy! Tej zasady trzymałem się nieodmiennie od zawsze i nie zamierzałem jej zarzucić.

Ruszyliśmy w morze nazajutrz, po zakończeniu niezbędnych napraw. Kapitan kazał podnieść kotwicę i zakręcił kołem. To on okazał się żywym przykładem przysłowia głoszącego, by nie wierzyć Irlandczykowi, który stroni od kielicha. Nie znałem wówczas ni tego przysłowia, ni też za wiele samej osoby, ale wydał mi się na wstępie personą dość godną zaufania. Na tyle przynajmniej, by powierzyć mu nasz los na najbliższe miesiące.

Skąd u mnie to przeświadczenie? Do dziś pojąć nie mogę.

Przecie i mnie zdziwił jego niechętny stosunek do rumu. Nie powiem, wypiliśmy po jednym i drugim, jednak w chwili, gdy wszyscy znani mi Polacy i Irlandczycy takoż nabierają dopiero animuszu do dalszego spożycia, on podziękował i wymówił się obowiązkami. To powinno mnie zaniepokoić! Jednakże wówczas jedynie wzbudziło podziw dla tak wstrzemięźliwej postawy kompana.

– Mój Boże! – zawołałem wówczas do Słotowskiego. – Cóż za Spartan jakiś! Brać by nam z takich przykład!

– Nalać, jaśnie panu? – zapytał z właściwym sobie poczuciem humoru Słotowski.

– Lej, hultaju! Tam, gdzie jedziemy, łatwiej o szkorbut niż o dobry trunek!

Zaśmiał się jeno, błyskając bielą zębów. Znał mnie lepiej niż ktokolwiek inny. Dokończyliśmy wspólnie słuszną flaszę rumu i na długo przedtem, nim w naczyniu ukazało się dno, zapomniałem o rzeczach, o których powinien pamiętać przywódca wyprawy.

W drogę wyruszyliśmy z małego portu Baia Farta, leżącego na południowy zachód od wielkiego centrum handlu niewolnikami, jakim była portugalska Benguela. Miała to być podróż pełna przygód, z której powrócą jedynie nieliczni spośród uśmiechniętej zgrai, machającej do zebranej na nabrzeżu garstki gapiów.

Posuwaliśmy się wzdłuż zachodniego wybrzeża Afryki w kierunku południowym, a ja codziennie budziłem się ze świadomością, że podążam śladami wielkich odkrywców. Niespełna sto siedemdziesiąt lat temu szlak, po którym płynęliśmy, wytyczał Bartolomeo Diaz w poszukiwaniu morskiej drogi do Indii. Nigdy nie dopłynął do wymarzonego celu, ale jego odkrycia pomogły następcom, a i my korzystaliśmy z wysiłków Portugalczyków.

Znałem z literatury liczne niebezpieczeństwa, z którymi musiał się zmierzyć dzielny kapitan. Dzikie plemiona, kompletny brak wiedzy o świecie za horyzontem, strach pełnych zabobonów ludzi.

– To nie takie czasy! – Zaśmiał się gromko nasz kapitan, kiedy mu powiedziałem o swoich odczuciach. – Na szczęście – dorzucił zaraz, by wyjaśnić, jak bardzo zmienił się świat żeglarzy od tamtej pory. – Mieli wtedy pierwsze, co prawda dość prymitywne, przyrządy nawigacyjne i pełnomorskie statki, dlatego nie musieli trzymać się tak blisko lądu, bo nie poruszali się już jak ślepcy macający w poszukiwaniu drogi. Nie mieli jednak map, musieli więc uważać, by nie wpakować się na mieliznę.

Płynęliśmy, ciesząc się z naszych udogodnień. Pogoda dopisywała, wiatr wypełniał żagle, entuzjazm nas nie opuszczał. Na pokładzie załadowanego prowiantem po same luki niewielkiego galeonu panowała atmosfera radosnego oczekiwania na nowe przygody.

Statek odkupiłem od McGregora, który dotychczas był jego szczęśliwym właścicielem i kapitanem w jednej osobie. Szczęśliwym przynajmniej do chwili spotkania z niszczącym żywiołem u zachodnich wybrzeży Czarnego Lądu. Nie miał oszczędności na naprawę, dlatego przyjął moją ofertę jak zrządzenie losu. Prawem nowego właściciela zmieniłem przy okazji remontu nazwę z dotychczasowej Lucille na Gryzelda po mojej siostrze.

Gdyby mnie ktoś zapytał, dlaczego nazwałem statek imieniem starszej siostry, z którą łączyła mnie raczej trudna miłość, a nie ukochanej Marcysi, nie wiedziałbym, co powiedzieć. Może to tak powszechna u Polaków niechęć do wystawiania uczuć na widok publiczny, a może żal do tej pierwszej miłości, że umarła i zostawiła mnie samego na tym świecie? Nie wiedziałem wtedy i nie wiem teraz.

Statek wyposażyliśmy w sześć małych dział, dwadzieścia muszkietów i wystarczającą liczbę pałaszy dla wszystkich na pokładzie. Ten mały arsenał wyglądał dość groźnie, ale nie nadawał się do poważnej walki na morzu. Tym bardziej że czterdziestoosobowa załoga nie stanowiła wystarczającej siły, by stawić czoła większej jednostce. Byliśmy jednak lepiej przygotowani niż każdy inny statek na tych wodach, a po doposażeniu okrętu w kilka większych armat mogliśmy odstraszyć niejednego pirata. Tak nam się przynajmniej wydawało.

Z pełnymi wiatru żaglami płynęliśmy w kierunku Przylądka Dobrej Nadziei. Towarzyszyły nam stadka radośnie dokazujących delfinów. Czas schodził na snuciu planów oraz obserwacji morskich stworzeń. Dla rozrywki bardziej niż z potrzeby zarzucaliśmy niekiedy przynętę na prowizorycznie przygotowanych wędkach, zaś wyciągane ryby cieszyły oko nieznanym nam dotąd ubarwieniem. Po tygodniu takiego sielskiego żeglowania doskonałe humory załogi zwarzyła zmiana towarzystwa. Wyglądając o poranku za burtę, zamiast wesołych delfinów zobaczyłem groźne sylwetki rekinów. Ich ostre płetwy z nieubłaganą cierpliwością cięły fale, jakby czekały, aż ktoś nieopatrznie skorzysta z kąpieli.

W dzienniku okrętowym odnotowałem pod datą 7 lipca Roku Pańskiego 1650:

Dwie godziny po wschodzie słońca majtek z bocianiego gniazda melduje, iż widzi żagiel z południowego wschodu. Statek, wyraźnie większy od naszego, idzie kursem kolizyjnym wprost na nas.

Na końcu zaś z przesadnym optymizmem:

Według kapitana nie ma powodów do niepokoju.

Osiem lat po rozpoczęciu wyprawy Sobiepana

Józia

Wiosenne słońce wspinające się coraz wyżej po błękitnym nieboskłonie osuszało błotnistą drogę wiodącą z Zamościa w kierunku Lublina. Pędziła nią co koń wyskoczy dwójka zupełnie z pozoru niedobranych ludzi: weteran i ślicznotka. On z przodu prowadził jucznego konia. Ona tuż za nim. Nie oglądała się za siebie. Nie musiała, bo i tak wiedziała, że na płaskim terenie potężne jak skały mury zamojskiej twierdzy rzucają mroczny cień daleko poza granice miasta. Spędziła w tym cieniu ostatnie lata swojego życia. Opuściła go nagle. Tak jak stała. W ubraniu, które akurat miała na sobie, a ono niestety nie zostało uszyte z myślą o jeździe konnej. Elegancka suknia w kolorze głębokiej zieleni, sięgająca do kostek, bogato zdobiona koronkami. Do tego żółte trzewiczki z miękkiej skórki. Całość przykryła ciemną opończą z kapturem, spod którego wymykały się jasne kręcone kosmyki jej niesfornych włosów. Słowem, strój zupełnie nieprzystający do okoliczności, w których miał być używany. Trudy podróży w niewygodnym siodle osładzała sobie, obserwując towarzyszącego jej mężczyznę.

„W końcu masz, czego chciałaś!” – mówiła, patrząc z dumą na zgrabną sylwetkę szkockiego oficera.

Miał na imię Harry i do dzisiejszego poranka służył w zamojskim regimencie, który postanowił opuścić po wygaśnięciu kontraktu. Spoglądając na niego, każdy mógł poznać człowieka po ciężkich przejściach. Sfatygowana licznymi bataliami ciężka żołnierska kurta zwisała z wychudzonych długą chorobą barków, znamionujących dawną siłę. Na ogorzałym obliczu szpetna i opornie gojąca się blizna po szwedzkiej kuli, którą maskował coraz dłuższy zarost. Sprawiał nie najlepsze wrażenie. Widać było, że ostatnio miał ciągle pod górę.

Ona poznała go i pokochała w dużo lepszych czasach. W najdrobniejszych szczegółach pamiętała dumną sylwetkę jeźdźca wydającego rozkazy w migocącym świetle pochodni. Z zamkniętymi oczami mogłaby opisać w najdrobniejszych szczegółach każdy jego gest i minę. Przez zamknięte szczelnie okno nie słyszała co prawda słów wypowiadanych do żołnierzy, ale domyślała się ich i od razu poczuła dumę, widząc posłuch, jakim się cieszył wśród podwładnych.

„Trochę to głupie.” Sama śmiała się z tego. „Cieszyć się z powodu autorytetu człowieka widzianego pierwszy raz w życiu”.

Przez to jedno mgnienie oka czuła jednak więź, łączącą ją z chwili na chwilę coraz mocniej z tym przystojnym oficerem. I miała niezachwianą pewność, iż wkrótce przerodzi się ona w trwałe uczucie. Teraz nie wyglądał już tak dobrze, ale miała nadzieję, że ruch na świeżym powietrzu i dobra strawa sprawią, iż odzyska dawny wigor.

Pochłonięta myślami nawet nie zauważyła, kiedy oddalili się od Zamościa na tyle, by nie majaczył on na horyzoncie jak wielka mroczna góra. Widok na okolicę stopniowo przysłaniały rosnące coraz gęściej drzewa. Wcześniej porastały krajobraz tak naturalnie, iż nawet ich nie zauważała, w pewnej chwili jednak gałęzie przysłoniły całkowicie niebo.

Właściwie bez powodu poczuła dreszcz na plecach. Zwróciła baczniejszą uwagę na otoczenie. Właśnie wjeżdżali do kolejnej wioski leżącej w sporej odległości od poprzedniej, przy drodze do Lublina. Idący na przedzie czarny ogier Harry’ego nagle postawił uszy. Rozejrzał się podejrzliwie i zwolnił. Chyba chciał zawrócić, ale prowadzony twardą ręką jeźdźca nie mógł tego zrobić. Wyraźnie boczył się, drepcąc niemal w miejscu.

Zupełnie jakby się przestraszył dzikiego zwierzęcia! – pomyślała, widząc, że jego pan zachowuje się tak samo. Węszy i wypatruje, nie wypuszczając pistoletu z dłoni. Dziwne – sama doszła już do wniosku, że w tej wiosce panuje niepokojąca cisza. Prawie jak u nas w dzień odpustu. – Uśmiechnęła się do wspomnień. Wszyscy szli do kościoła, a we wsi cisza, jak makiem zasiał. Czasem pies zaszczekał albo kura zagdakała i to tyle.

Tutaj jednak zupełnie nic. Ani psa, ani kury. Cisza dzwoniła w uszach. Tylko wiatr niepokojąco szumiał w koronach drzew.

„Co tak śmierdzi?” – Z wiatrem nadleciał do niej niepokojąco znajomy zapach. Czuła go kiedyś w lesie, gdy natknęła się na resztki jelenia nadjedzonego przez wilki. Uświadomiła sobie, że w powietrzu unosi się specyficzny fetor śmierci i rozkładu. Teraz jednak o wiele gorszy, gdyż bardziej skoncentrowany.

Wiedziała, że źle wybrali czas na taką podróż. Rok 1658 bowiem, wbrew powszechnym oczekiwaniom, nie przyniósł ukojenia umęczonym wojnami mieszkańcom Rzeczypospolitej. Nadal trwała walka z okrutnym Szwedem. Obce wojska wyparto już co prawda z większości ziem państwa polsko-litewskiego i w tym miejscu nie spodziewali się ich spotkać, ale istniały inne, nie mniej realne zagrożenia. Szczególnie dla tak małej grupki.

Wróg dzierżył jeszcze kilka twierdz na północy kraju. Wojska polskiego króla Jana Kazimierza szykowały się do odzyskania silnie ufortyfikowanych zamków w Malborku, Toruniu i Elblągu. Zaciągi do wojsk prowadzono praktycznie bez przerwy, zaś ludność jęczała pod ciężarem nowych danin ściąganych gwałtem raz przez jedną, raz przez drugą stronę konfliktu.

A to nie wszystko.

Jadąc przez zniszczony wojną kraj, wszędzie natykali się na spalone wsie i miasta, ludzi oszalałych z głodu, gotowych zabić, by nakarmić dzieci. A tam, gdzie wojna, głód i nędza szalały też choroby. Słyszała, że szwedzcy żołnierze dopuszczają się masowych gwałtów na miejscowych kobietach, roznosząc kiłę, zaś widmo morowej śmierci podąża jak cień za wojskami Karola Gustawa.

Harry zeskoczył z siodła.

Ona wolałaby przejechać czym prędzej przez tę upiorną wios­kę i mieć ją za sobą. Rozumiała jednak, iż musi sprawdzić, co tutaj się stało. Obserwowała, jak mężczyzna ostrożnie podchodzi do drzwi pierwszej chaty. Teraz i ona zobaczyła, że nie domykają się, bo blokuje je bosa stopa zbyt sztywna i sina, by należeć do żywego człowieka.

Popchnął butem drzwi, które z głośnym skrzypnięciem otworzyły się do środka. Uchylił głowę, by przepuścić spłoszone ruchem stado tłustych zielonych much. Zatkał nos z odrazą i zajrzał do środka. Tkwił tak przez chwilę, dając jej znak, by się nie zbliżała. Widziała, jak drgnął, kiedy poznał zagrożenie. Rzucił się pędem do konia.

– Dalej, nie zatrzymuj się! – Jednym płynnym ruchem wskoczył na siodło.

– Co tam się stało? – Chciała wiedzieć, choć po jego twarzy poznała, że nie spodoba jej się odpowiedź.

– Czarna śmierć – rzucił przez ramię, popędzając konia.

– Wszyscy umarli? – Słyszała historie o całych wsiach wymarłych z powodu zarazy. Opowiadano, że w ciągu jednej nocy ludzie zasypiali i nigdy się nie budzili. Znajdowano ich rano z poskręcanymi kończynami, jakby ktoś się nad nimi znęcał, z wyrazem niewyobrażalnego cierpienia na twarzach. Inni mówili, że to wcale nie tak szybko, że zanim człowiek umrze, męczy się przez kilka dni straszliwie. Wstrząsają nim lodowate dreszcze, poci się, ciało rozgrzewa się jak piec. Do tego dochodzi uporczywy kaszel, plucie krwią, a w pachwinach robią się bolesne ropnie, pękające w ostatnim stadium choroby.

Nikt nie wiedział, skąd się bierze choroba, zwana niekiedy dżumą, ani jak można się nią zarazić, ale nie było na nią lekarstwa. Występowała wszędzie tam, gdzie ludzie zostali już osłabieni innymi klęskami. Przechodziła falami przez Europę co jakiś czas, zaś jej znakiem rozpoznawczym były czarne od podskórnych wybroczyn zwłoki. Stąd jej nazwa.

– Wszyscy pewnie nie, ale kto ocalał, uciekł z wioski. Jedźmy stąd czym prędzej.

Ruszyli galopem przed siebie, ścigani przez żałosne wycie psa, który jako jedyny z całej wioski pozostał na poboczu, opłakując swych gospodarzy.

Marysieńka

Tymczasem w siedzibie rodu Zamoyskich zaczynały się rządy nowej pani. Inauguracja następowała wśród łez i krzyków, tak zwykle bywa, gdy młoda kobieta przebojem burzy stary porządek.

– I nigdy tu nie wracaj! – Gromki krzyk poprzedził trzaśnięcie drzwiami sypialni.

– To już trzecia pokojówka w tym tygodniu. – Niepokoiły się panny z fraucymeru Marysieńki.

– Jak nie przestanie tak szaleć, to same będziemy musiały koło niej wszystko robić – szepnęła z przestrachem Judyta.

– To tylko te trudne dni. – Uspokoiła ją pyzata Mila Pluszczyńska. Ona najdłużej znała nową panią na Zamościu. Przyjechała z jej orszakiem z Warszawy, gdzie razem dotrzymywały towarzystwa samej królowej jaśnie pani. Stąd u niej śmiałość, by wypowiedzieć w głos to, co innym chodziło po głowie.

– Przejdzie jej – zaszemrały z nadzieją – wyszumi się, postawi na swoim i będzie dobrze.

Pod warunkiem że postawi na swoim – dopowiedziała w myślach Mila. Ona jedna zdawała się znać prawdziwą przyczynę złości Marysieńki. Wszyscy myśleli, że to kapryśny charakterek młodej pani w połączeniu z oporem starej służby daje tak wybuchową mieszankę, że co dzień słychać w pałacu krzyki, odgłosy policzkowania i trzaskania drzwiami. Ona jednak znała ją najdłużej. Znała inną Marysieńkę – wesołą, pogodną i uczynną. Tutaj w ciągu kilku dni zmieniła się w kłębek nerwów.

– Nic nie idzie zgodnie z planem – szepnęła Mila, spoglądając z troską na młodą panią ordynatową.

Pochodząca z francuskiego rodu zubożałej szlachty d’Arquien Marysieńka Zamoyska dotychczas nie miała takich zmartwień jak pozostali śmiertelnicy. Była szczęśliwą, wychowaną w kokonie nieświadomości o problemach tego świata siedemnastolatką, którą kilka dni wcześniej wydano za mąż za największego magnata ówczesnej Rzeczypospolitej. Nie znała trosk egzystencjalnych, trapiących znakomitą większość ludności Starego Kontynentu. Nie musiała pracować, zabiegać o strawę dla siebie i swoich bliskich, nie znała uczucia potrzeby wstawania przed świtem, by ruszyć do pracy. Jej jedyny obowiązek polegał na dbaniu o wygląd, zaś jedynym zmartwieniem pozostawała uroda, która kiedyś przeminie, ale na razie rozkwita w całej krasie.

Co prawda jak każdy i ona miała swoją historię, którą z ogniem w oczach opowiadała, by zilustrować koszmar swojego dzieciństwa. Ta pełna grozy opowieść o trudach podróży z cudownego Nevers do strasznej Polski zaczynała się od makabrycznej przeprawy przez całą Europę.

– W środku zimy! – podkreślała zawsze, unosząc zgrabny paluszek, aby zwrócić uwagę na okropieństwa przeżycia, którego doświadczyła, mając zaledwie cztery latka.

Ale prawda była taka, i tę prawdę znała jej najzaufańsza dwórka, że przebyła tę drogę w nieco mniej dramatycznych okolicznościach. Nie musiała przemierzać mroźnego bezkresu o własnych siłach, tylko przespała większość drogi opatulona w futra nowej małżonki polskiego króla Władysława, Ludwiki Marii. Ona to, będąc jej matką chrzestną, czuwała nad dzieckiem jak nad własnym. Zresztą ta nadopiekuńczość, a z czasem też zażyłość dziewczynki z jej królewską protektorką zrodziły wiele plotek, które krążyły po kraju przez całe dekady. Złośliwe języki szeptały w chętne uszy, że to nie chrześniaczka, a córka zrodzona z grzesznego związku księżnej Nevers z jej kochankiem markizem de Cinq – Marsem. Pogłoski o możliwym romansie i jego owocu dotarły na polski dwór jeszcze przed przybyciem wybranki króla Władysława, ale on je zignorował. Z czasem usłyszała je również Marysieńka, ale i ona nic sobie z tego domniemanego nieślubnego pochodzenia nie robiła.

Teraz zaś jej głównym zmartwieniem było wywalczenie solidnej pozycji na dworze małżonka, tak by zapewnić sobie wygodne i dostatnie życie, którego mogłyby jej zazdrościć inne kobiety. Szczególnie zaś pozostałe dwórki z fraucymeru królowej jeszcze oczekujące na właściwego męża albo wydane za mąż za mniej zamożnych poddanych monarszej pary.

W zasadzie nic trudnego! – myślała kilka dni wcześniej rezolutna dziewczyna z Francji, gdy z główką pełną planów zmierzała wygodnym powozem w stronę Zamościa. Wystarczy wziąć pod pantofel safandułowatego pana ordynata, wprowadzić kobiece rządy i żyć długo i szczęśliwie w otoczeniu dzieci, ciesząc się z pomnażanego majątku!

– Niby takie proste, a z tymi Polakami nigdy nie wiadomo, jak postąpić! – prychnęła teraz ze złością, rzucając ozdobną szczotkę na skotłowaną pościel. – Do mnie, moje panny! – Klasnęła zgrabnymi rączynami, aż zagrzechotały na nadgarstkach złote bransolety. – Muszę zrobić się na bóstwo! – Bo dziś jest ten dzień, kiedy wygram i zostanę prawdziwą panią na Zamościu – dopowiedziała w myślach, planując kolejne posunięcia utwierdzające jej pozycję na miejscowym dworze. Nie dopuszczała do siebie myśli, że może przegrać, pozostając kosztowną maskotką swego wielkiego męża.

A tego właśnie się po niej tutaj spodziewano.

Maskotką, która w zamian za splendory posłusznie odegra przypisaną jej rolę. Wiedziała, czego od niej oczekiwano – miała bez zbędnych komplikacji dać Zamoyskim dziedzica i trzymać buzię na kłódkę. Ładnie wyglądać, nie odzywać się niepytana, niczego nie chcieć, dużo się uśmiechać i nie wtrącać do spraw męża.

Nie po to jednak mnie tu przysłano – zmięła ze złością przeczytany wczoraj list.

Oczywiście poznała, że przed doręczeniem został otwarty, a jego zawartość skopiowana, jednak nie było w nim nic kompromitującego. Jak zawsze pisano tak, by tylko ona zrozumiała, iż nadawca żąda od niej zdecydowanego działania.

Tylko jak mam to zrobić? – Codziennie budziła się w tym ponurym otoczeniu z tym samym pytaniem.

Sobiepan

Niepokój, czy wręcz strach, którego doświadczasz w ciemnej alejce, gdy spotykasz na drodze wielkiego zbira, w tym konkretnym przypadku nie znalazł uzasadnienia. Okazało się, iż nasz kurs przecięła fregata holenderskiej marynarki wojennej. Oddaliśmy jej honory i zaprosiwszy kapitana na pokład, położyliśmy statek w dryf, oczekując na przybicie obcej szalupy.

– Mijn God, cóż to za bandera?! – zawołał w pierwszych słowach niewielki człowieczek w mundurze. Wyskoczył energicznie z łodzi, jakby dokonywał abordażu.

Domyśliłem się w nim kapitana, choć drobna sylwetka zrazu nie pasowała do moich wyobrażeń osoby piastującej tak zaszczytną funkcję. W ruchach jednak i w całej postawie dało się dostrzec człeka zdecydowanego i nawykłego do wydawania rozkazów. Obok mizernej postaci z daleka rzucała się w oczy, wręcz świeciła niezwykłą jasnością jego nietypowa karnacja, przypominająca buzię porcelanowej lalki. Do tego niemal białe włosy i rzęsy oraz wystający do przodu rząd drobniutkich zębów.

– Polska, mości kapitanie. – Odkłoniłem się grzecznie, wychodząc przed szereg oczekującego na pokładzie komitetu. Zerknąłem przy tym z dumą na szczyt masztu, gdzie dostojnie łopotała biało-czerwona flaga z naszytym na białym pasku herbem Zamoyskich.

– Jakem żyw, jeszcze nie zdarzyło mi się widzieć polskiej bandery na maszcie – dziwił się uprzejmie i podziwiał nasz gość w trakcie powitań i wzajemnych prezentacji.

Dowiedziałem się wówczas, iż mamy do czynienia z kapitanem Dirkiem van Bremen, który od miesięcy patroluje przybrzeżne wody, by zapewnić bezpieczeństwo morskim podróżnikom.

Holandia, mimo niewielkiego terytorium, jakim dysponowała na kontynencie europejskim – bez porównania w stosunku do ogromnych obszarów naszej Rzeczypospolitej – była w tamtym okresie morską i kolonialną potęgą. Jej interesy sięgały krańców znanego nam wówczas świata. Do ich obrony dysponowała flotą wojenną zdolną stawić czoła każdemu przeciwnikowi.

– Nie pan jeden – przytaknąłem w sprawie bandery, próbując znaleźć odpowiednie słowa, by wytłumaczyć cudzoziemcowi, czemu kraj z dostępem do morza nie jest zainteresowany posiadaniem własnej floty. – Szlachta u nas, drogi panie, decyduje o polityce państwa – podjąłem próbę, poprowadziwszy gości do stołu – a widzi ona interes kraju jedynie w tych sprawach, którymi sama się trudni. Pierwszą i ostatnią rzeczą jest więc u nas uprawa ziemi, resztą zaś rząd się nie kłopocze, pozostawiając sprawy własnemu biegowi. – Niejeden z naszych władców marzył o silnej flocie – wspomniałem morskie ambicje dwóch ostatnich Jagiellonów na polskim tronie.

Zygmunt Stary rozumiał znaczenie panowania na morzu dla pomyślnego rozwoju kraju, dlatego jako pierwszy zaczął budowę floty wojennej. Jego syn Zygmunt August rozwinął, będący w fazie planowania projekt, budując armadę o znacznym potencjale militarnym. Jednak po jego śmierci wielkie ambicje kontrolowania szlaków morskich na Bałtyku odłożono do kufra.

Ugościliśmy Holendrów po staropolsku. Mimo iż kucharz okrętowy o Polsce niewiele i słyszał, toć i jego można było nauczyć paru prostych potraw.

A tu nie tyle o kuchnię, ile o samą gościnność przecie idzie – tłumaczyłem po wielokroć, tracąc z czasem nadzieję na zrozumienie.

Tak więc na stole dużo i różnorodnie. Wina przednie. Ochota do rozmów nieustająca. Wypiliśmy raz i drugi za zdrowie naszego króla i za pomyślność republiki Holandii. Nasi goście mieli co świętować, bo właśnie zakończyli jedną z najdłuższych wojen w dziejach ludzkości. Kiedy Rzeczypospolita próbowała stłumić krwawe powstanie Kozaków, Holandia po osiemdziesięciu latach walk z Hiszpanią wreszcie uzyskała uznanie dla swojej niepodległości. Uwolnione od wojennego wysiłku masy ludzi i niemałe kapitały skierowano na podbój zamorskich krain przynoszących Holendrom krociowe zyski. Bogacił się kraj, obrastali w dobra obywatele. A w miarę wzrostu zamożności rosły apetyty na coraz większe zdobycze.

Znałem ci ja jedną Holenderkę przed laty. Patrząc na jej rodaka, który z apetytem godnym lepszej kuchni ściągał z półmisków wszystko, co serwowano, przypomniałem sobie jejmość spotkaną podczas swojej pierwszej podróży na Zachód. Było to w jakiejś mieścinie przy granicy niemiecko-holenderskiej. Wstałem wówczas dość późno, po nocnej pijatyce, i w samych portkach jeno próbowałem otrzeźwieć, mocząc głowę w cebrze przy studni. Ciężko mi to szło i musiałem wylać na siebie co najmniej pięć wiader, zanim ustało kołysanie wywołane francuskim winem. Zajęty sobą, późno usłyszałem turkot kół i przez zasłonę mokrych włosów zobaczyłem wtaczający się na dziedziniec ładowny powóz. Pachołek czym prędzej przystawił schodki i otworzył drzwi, z których wyjrzała matrona lat około trzydziestu.

Stara już, ale jeszcze niczego sobie, pomyślałem wówczas.

Dziś bym tak nie powiedział, ale mając lat niespełna osiemnaście, patrzyłem na świat – a zwłaszcza na kobiety – innym okiem.

Ona też mi się przyglądała. I to bez skrępowania. Taksowała mnie wzrokiem od bosych stóp po mokrą od wody twarz, zatrzymując się dłużej na nagim torsie. Oceniała mnie jak źrebaka i poczułem się skrępowany tym badawczym spojrzeniem. Żadna kobieta do tej pory tak na mnie nie patrzyła i nie wyobrażałem sobie, by jakakolwiek ze znanych mi polskich dam mogła tak bezczelnie gapić się na obcego mężczyznę. Co innego my! My, mężczyźni, ciągle to robimy i nigdy nie przyszło mi do głowy, że może to być tak krępujące dla osoby taksowanej wzrokiem jak wystawione na sprzedaż juczne zwierzę.

– Chodźże tu! – Machnęła na mnie władczo ręką.

Nie znałem jej mowy, więc nie miałem pewności, czy dobrze zrozumiałem, ale jej gest zdawał się nie pozostawiać wątpliwości – wzywała mnie do siebie. Zanim zareagowałem, rozejrzałem się wokół, by potwierdzić, że to właśnie do mnie skierowała te słowa. Nikogo innego nie zauważyłem, nie licząc miejscowego chłopaka przy drzwiach powozu, który zaniemówił ze zgrozy, najwyraźniej bojąc się awantury. Widząc, że uznano mnie za służącego, po chwilowym zawahaniu postanowiłem nie wyprowadzać urodziwej matrony z błędu i mrugnąwszy na pacholika, podszedłem posłusznie do schodków. Wyciągnęła do mnie bogato upierścienioną rękę. Trzymała w niej miedziaka.

Zdumiony spojrzałem jej w oczy.

– Wody gorącej do pokoju mi przynieś! Całą balię, a dostaniesz więcej!

Zanim zdążyłem cokolwiek zrobić lub powiedzieć, kobieta z poszumem spódnic przeszła obok, ocierając się biodrem o moje udo, i pomaszerowała do gospody. Spojrzałem na chłopaka. Ten wzruszył bezradnie ramionami i najwyraźniej chciał przepraszać, a może tłumaczyć. Nie pozwoliłem.

– Masz miedziaka – rzuciłem mu moją zapłatę. – I szoruj do kuchni po wodę! – Ruszył czym prędzej, ale zatrzymałem go w pół drogi. – Jak będzie gotowa, przyjdź po mnie!

– Tak, panie. – Skłonił się raz jeszcze i znikł za drzwiami.

Nie miałem lepszych planów na nadchodzący dzień, więc postanowiłem zobaczyć, co wyniknie z nowej znajomości. Chłopak wyjaśnił mi, że to żona jednego z najbogatszych kupców w Holandii, która często się tu zatrzymuje w drodze na zakupy. Nie minął kwadrans, a my już, stękając z wysiłku, targaliśmy balię z gorącą wodą do pokoju na piętrze. Pokojówka pokazała, w którym miejscu ją ustawić, po czym wypchnęła na korytarz mojego towarzysza.

– Ty zostań! – Pokazała miejsce, w którym mam stać i się nie ruszać. Błysnęła przy tym równymi ząbkami w wiele mówiącym uśmiechu. Wyczytałem z niego bez najmniejszych wątpliwości, że w innym czasie i okolicznościach nie odmówiłaby mi swoich wdzięków.

Tymczasem jednak czmychnęła za parawan, gdzie, jak widziałem, przygotowywała swoją panią do kąpieli. Rozsznurowała gorset i pomogła wyzwolić się z krępujących sukni. Następnie zaś rozpuściła bujne rude włosy, które falą spłynęły na plecy, sięgając ponętnych pośladków.

Podglądałem je przy tym, czując, jak moje ciało bezwiednie reaguje podnieceniem. Oddech przyspieszył jak przy wysiłku, narzucona byle jak koszula zaczęła parzyć, zaś spodnie zrobiły się o wiele za ciasne w kroku. Nie zważając na nic, przesunąłem się nieco, by lepiej widzieć.

– A, jesteś tutaj! – zawołała, jakby dotychczas nie wiedziała o moim istnieniu. – Obróciła się na stołku w moją stronę.

Wygłodniałym wzrokiem chłonąłem roztaczający się przede mną widok. Wyglądała zupełnie inaczej od znanych mi kobiet. Prostytutki, bo to z nimi najczęściej miałem do czynienia, nie mogły poszczycić się zdrowym wyglądem. Jedne wychudzone, inne nadmiernie otyłe. Wszystkie ze zniszczonymi hulaszczym trybem życia twarzami. Ich piersi, te wielkie i małe, szybko ulegały prawom grawitacji, smętnie zwisając z sutkami celującymi w podłogę. Ona zaś ciało miała obfite, lecz nie grube. Piersi pełne, z dumnie sterczącymi brodawkami. Celowały wprost we mnie, jakby rzucając wyzwanie. Gapiłem się w nie przez chwilę, zanim opuściłem wzrok na płaski brzuch, okrągłe biodra, solidne uda i meszek między nimi. Skórę miała gładką o odcieniu tak jasnym, że dotychczas niespotkanym.

– Chodź, mój nieśmiały chłopcze. – Dotknęła dłonią mojego krocza. – Musimy cię teraz umyć. – Zaśmiała się na widok mojej zbaraniałej miny. Wstała energicznie i podeszła do mnie.

Przy wydatnej pomocy pokojówki zostałem sprawnie rozebrany i wpakowany do balii. Szorowały mnie długo i z zapałem, szczególnie dokładnie między nogami. W pewnym momencie, kiedy miałem już niezachwianą pewność, że jeszcze nigdy nie byłem tak dokładnie umyty, uświadomiłem sobie, że pokojówka zniknęła, zaś rudowłosa piękność wciska mi do ręki mydło.

– Twoja kolej, mój chłopcze – szepnęła mi do czerwonego ucha, zaraz potem wskakując do balii. Spojrzała z podziwem na moją męskość unoszącą się ponad powierzchnię parującej wody. Wzięła ją do ręki i uklękła nade mną. Patrzyłem, wstrzymując oddech, jak dosiada mnie z głośnym chlupnięciem wody.

Krew zaszumiała mi w uszach od doznanej rozkoszy. Przez chwilę delikatnie poruszała biodrami w przód i w tył, a ja rozkoszowałem się łagodnymi muśnięciami. Jej ruda grzywa opadła mi na pierś, łaskocząc rozpalone ciało. Poddawałem się bezwolnie pieszczocie, czerpiąc przyjemność z niespiesznego kołysania. Ciepła woda chlupotała w balii, pełne piersi kiwały się nad twarzą.

Po dłuższej chwili niespieszny rytm przestał mi wystarczać. Poczułem, że stopniowo wzbiera we mnie zniecierpliwienie. Ręce same rwały się do jej pośladków, by podnieść je do góry, przyspieszyć ruchy, zmierzać do celu we własnym tempie. Zadygotałem z niecierpliwości. Ale ona, czytając w moich myślach, nie pozwoliła na przejęcie kontroli. Przytrzymała mi ręce i wykonując lubieżny taniec, kołysała się nade mną niespiesznie, jakby miała przed sobą cały dzień.

Odetchnąłem głęboko raz i drugi, by opanować gorączkę. W końcu to ona tutaj jest panią! Uśmiechnąłem się do siebie w myślach i ta świadomość pozwoliła mi zapanować nad emocjami. Z czasem spodobało mi się to dominowanie kobiety, która bez mojego udziału decydowała, kiedy i ile przyjemności otrzymam. To długotrwałe oczekiwanie, przygotowania do aktu, w których dwie atrakcyjne kobiety traktowały mnie jak męską dziwkę, to było coś, czego dotychczas nie doznałem.

Płatne zbliżenia dawały mi do tej pory krótkotrwałe uczucie spełnienia, podobnie jak ukradkowe korzystanie z wdzięków służby we własnym domu. Zresztą, poza krótkim epizodem z wczesnego okresu mojej aktywności na tym polu, o którym nie chciałem wówczas myśleć, to ja dominowałem w łożu. Uważałem również, że nie byłem skończonym egoistą, ale tutaj to mnie wykorzystywano i coraz bardziej mi się to podobało. Rozmarzony poddałem się całkowicie przyjemności, za co zostałem skarcony trzepnięciem po ręku.

– Nie leń się, mój chłopcze! – prychnęła, pokazując na mydło.

Czym prędzej porwałem się mydlić podskakujące mi przed oczami piersi. Mój zapał w myciu i ugniataniu ich sprawił, iż tak jak jeździec przyspiesza przed pojawiającą się przeszkodą ruchy wierzchowca, tak też moja dżokejka narzuciła szybsze tempo.

Wbiłem palce w jej boki, gdy rozchlapując wodę, zaczęliśmy krzyczeć w zgodnym tempie. Rzucaliśmy głowami na boki, drżeliśmy jak w ataku gorączki, a ona nie przestawała. Dopiero po długiej jak wieczność chwili opadła zupełnie bez siły na moją pierś.

Przysnąłem na chwilę, a kiedy otworzyłem oczy, uświadomiłem sobie, że po porannym kacu nie pozostał żaden ślad. Kazano mi się ubrać i opuścić pokój. Na odchodne zaś dostałem całusa najpierw od jednej, a potem od drugiej i nim się obejrzałem, już wylądowałem na korytarzu ze złotym guldenem w garści.

To więcej niż płacę luksusowej prostytutce za cały tydzień – uświadomiłem sobie po chwili i choć nie należałem do osób potrzebujących zarabiać na swoje utrzymanie pracą, jakoś dziwnie mnie to podniosło na duchu. Nie omieszkałem później chwalić się tą przygodą w męskim gronie, zyskując większe uznanie niźli weterani wojny trzydziestoletniej.

*

Niechętnie wróciłem do rzeczywistości, słysząc, o jak poważnych sprawach mowa. Odnotowałem, iż mimo naszej gościnności humory wszystkim zwarzyły wieści z wojskowego okrętu.

– Piraci grasują po tych wodach, moi panowie – zaczął bez żadnych wstępów holenderski kapitan.

Na te słowa, choć z niejednego pieca chleb jadłem i niebezpieczeństwu w oczy zaglądałem, poczułem nieprzyjemny dreszcz przebiegający po plecach. Jakby mroźny podmuch od nagle otwartych drzwi w zimowy poranek. Wydawało mi się do niedawna, że problem piractwa dotyczył wyłącznie Morza Śródziemnego i wybrzeży Afryki Północnej. Każdy słyszał mrożące krew w żyłach opowieści o arabskich piratach napadających na kupieckie statki pływające w tym rejonie. Niekiedy nawet zuchwałość morskich drapieżców prowadziła do ataku na miejscowości nadmorskie z dala od popularnych szlaków handlowych. Odnotowano wiele tego typu sytuacji nawet u wybrzeży Anglii.

Chodziło o zyski z przestępczego procederu. Od wielu dekad ogromną popularnością na arabskich rynkach cieszyli się chrześcijańscy niewolnicy. Bogaci szejkowie płacili złotem za europejskie nałożnice i niekiedy nie mniej za takąż służbę. Moda na egzotycznych niewolników w naszej części świata w najmniejszym stopniu nie dorównywała zapotrzebowaniu na białych więźniów w Afryce i Azji. Uwaga świata z czasem skupiła się na zjawisku niewolnictwa Murzynów wywożonych z Afryki jako kluczowym czynniku rozwoju gospodarczego nowych terenów ekspansji mocarstw, natomiast zupełnie zapomniano o  milionowej nawet rzeszy porwanych Europejczyków.

Arabscy piraci byli z natury zuchwali, pomysłowi i bezwzględni, dlatego każdy drżał przed podróżą w zagrożone rejony. Mieli szpiegów w portach, którzy informowali ich o statkach z cennym ładunkiem. Te zaś podróżowały w uzbrojonych konwojach, by nie stać się łatwym łupem. My również wiedzieliśmy o zagrożeniu, ale kiedy ominęliśmy szczęśliwie niebezpieczne wody, odetchnęliśmy z ulgą, by teraz usłyszeć o nowym zagrożeniu.

– Piraci! – Szmer przeleciał wokół stołu.

– Mów waść, gdzie i kiedy o nich słyszano. – Daleki byłem od rezygnacji ze swoich planów na sam dźwięk złowrogiej nazwy, a i oficerowie nie wydawali się przestraszeni, choć odpowiedzialność nakazywała dowiedzieć się czegoś więcej na temat morskich rozbójników.

– Nie tylko słyszano, lecz także widziano! A nawet ja sam. – Kapitan zuchwale wskazał na swoją pierś. – Na pokładzie mojej fregaty miałem sposobność ścigać tych niegodziwców! Nie dalej jak miesiąc temu – van Bremen skinął na oficera, który podał mu mapę z zaznaczonymi na czerwono punktami – dopadłem ich na tych wodach i to na gorącym uczynku można powiedzieć, bo w trakcie napaści na portugalską szkutę. Niestety po krótkiej walce czmychnęli. Tutaj jesteśmy my. – Wskazał przestrzeń w samym środku kropkowanego błękitu. – A te czerwone znaki to miejsca, gdzie widziano piracki statek.

– Duży był? Mocno uzbrojony? – wtrącił się McGregor, pochylając jednocześnie swoją zwalistą sylwetkę nad mapą rozłożoną między półmiskami.

Poczułem się pewniej, widząc, że nasz kapitan nie lekceważy zagrożenia. Iluż to bufonów spotkałem na drodze, którzy zgrzeszywszy nadmierną pewnością, zgubili siebie i podległych sobie ludzi. Co prawda Irlandczyk zapewniał mnie już wcześniej, że z taką siłą nie mamy się czego obawiać. Piractwem na tych wodach zajmowali się bowiem głównie mieszkańcy przybrzeżnych miejscowości, którzy kiedyś na niewielkich łódkach atakowali mniejsze, nieuzbrojone jednostki. Niezwykle rzadko trafiał się piracki statek zdolny do napaści na większe cele. Jednak w myśl przysłowia głoszącego, że lepiej być nadmiernie ostrożnym, niż stać się pokarmem dla ryb, McGregor postanowił pokazać, jak poważnie podchodzi do obowiązków.

– Nie dość dobrze widziałem, by o szczegółach prawić, bo miałem go pod słońce i po wymianie kilku salw ściemniło się na tyle, że i nie było do kogo strzelać. – Holender wzruszył ramionami.

– No, ale coś jednak waść widziałeś – naciskałem, bo siła potencjalnego napastnika miała ogromne znaczenie, a i możliwość rozpoznania, kto zacz, w razie spotkania na morzu też zwiększała szanse na przetrwanie. – Skoroś wiedział, że pirat i strzelałeś.

– Nie był zbyt duży, ledwie jak wasz jednopokładowy galeon, ale silnie uzbrojony i na ilem widział, z liczną załogą. Sam ich kapitan zaś to we krwi skąpany olbrzym, który na nasz ostrzał śmiechem jeno odpowiadał.

Zwarzony opowieścią o piratach nastrój nie pozwolił cieszyć się w pełni uciechami stołu. Van Bremen namawiał, abyśmy zawrócili i płynęli wraz z nim do najbliższego portu, gdzie radził przeczekać do chwili, aż on rozprawi się ostatecznie z morskimi rozbójnikami. My jednak na swą zgubę nawet słuchać o tym nie mieliśmy zamiaru. Tak więc po krótkim pożegnaniu każdy ruszył w swoją stronę.

Józia

Wiosenny dzień właśnie chylił się ku zachodowi, gdy dwoje jeźdźców, gnając bez wytchnienia przed siebie, dotarło do upragnionego skraju ciemnego lasu. Jeszcze rankiem oboje służyli największemu magnatowi w ówczesnej Polsce, Janowi „Sobiepanowi” Zamoyskiemu. Należeli do wąskiego grona jego ulubieńców. Ona jako nałożnica, sprzedana przez rodziców, by spełniała erotyczne zachcianki swojego pana. On dowódca części wojsk magnata – sprawne narzędzie walki na każdym polu bitwy. A teraz pędzili na złamanie karku jak ścigani przez stado diabłów uciekinierzy – byle dalej od Zamościa!

– Musimy się zatrzymać, bo konie popadają – rzucił ciut wcześ­niej Harry.

Omal nie zsunęła się z siodła na samą myśl o tym, że obijane twardym siodłem pośladki wreszcie przestaną boleć. Odjechali już na tyle daleko, że nie musieli się obawiać ewentualnego pościgu. Przynajmniej dziś.

Zanim wkroczyli głębiej w groźny mrok lasu, zatrzymali się na skraju, a mężczyzna długo wciągał w nozdrza niosącą się daleko woń igliwia. Słuchał wychylony do przodu w siodle jak chart na polowaniu, ona ani drgnęła, zdając się na jego doświadczenie w wykrywaniu niebezpieczeństwa.

Przejechali tego dnia kawał drogi. Zobaczyli kraj zupełnie inny niż podczas poprzedniej wyprawy. Topniejące śniegi odsłoniły ogromną skalę spustoszenia dokonanego przez przechodzące wojska. Czuło się jednak powiew nadziei. Wiosną tego roku wynędzniali po surowej zimie wieśniacy rozpoczęli odbudowę domów z wojennych zniszczeń. Stukot młotków i siekier, przy akompaniamencie pił, niósł się nieprzerwanie po całej okolicy, gdy ich niezwykły orszak przemierzał ukradkiem drogi i bezdroża centralnej Polski, zmierzając wytrwale do obranego celu.

Udawali się na północ – w stronę morza. Harry postanowił zrezygnować z głównego traktu z Zamościa do Lublina i dalej przez Warszawę do Gdańska. Wolał poruszać się mniej uczęszczanymi szlakami.

„Lepiej nie rzucać się w oczy” – tłumaczył jej niewygody, a ona wiedziała, że na głównych drogach panuje duży ruch i jest może bezpieczniej, ale więcej oczu, a co gorsza więcej pytań, na które nie mieli ochoty odpowiadać. „Nie możemy zostać w kraju” – powiedział to pierwszy, a ona przytaknęła ochoczo. Zawsze chciała zobaczyć, jak wygląda świat poza jej rodzinną wioską.

Sobiepan może i sprawiał wrażenie trochę nieporadnego i dobrodusznego wujaszka śmiejącego się głośno i sypiącego rubasznymi żartami. Oboje jednak wiedzieli, że nigdy nie wybacza zdrady. A za taką mógł uznać uczucie łączące jego ulubieńców. Byli świadkami jego gwałtownych wybuchów gniewu. Jeśli musiał, to był stanowczy, zdecydowany, a nawet okrutny, szczególnie gdy chodziło o spełnianie zachcianek. Pamiętali wiszącego na murach przez całe lato sługę, który przez nieuwagę zastrzelił jego ulubionego psa gończego. Było tylko kwestią czasu, gdy otrząśnie się po zadanym niespodziewanie przez żonę ciosie i zacznie szukać ulubionej nałożnicy.

„A gdyby odkrył, że uciekamy razem…” Nie musiała kończyć, by i on wiedział, że jaśnie pan ordynat potraktowałby ich związek jako szczególnego rodzaju zbrodnię popełnioną przez dwie dotychczas najbliższe mu osoby. Nie mieli wątpliwości – ich uczucie w oczach Sobiepana zasługiwało na najokrutniejszą karę. Dlatego już na wstępie ustalili, iż jedynym wyjściem będzie emigracja. Szybka i dyskretna. Postanowili bez najmniejszej zwłoki udać się do Gdańska. Stamtąd zaś gdzie oczy poniosą – choćby i na koniec świata. Harry jako szkocki szlachcic z wygasłym już kontraktem na służbę wojskową mógł podróżować swobodnie, gdzie chciał. Nikt nie miał najmniejszych podstaw, by go zatrzymać ani w jakikolwiek sposób utrudniać mu podróży.

Józia jednak, choć została wypędzona z najbliższego otoczenia zamojskiego dworu przez żonę ordynata, w świetle obowiązującego prawa nadal pozostawała własnością swojego pana. Nie dysponowała bowiem żadnym dowodem, który potwierdzałby, że jej dotychczasowy właściciel obdarzył ją wolnością i pozwolił swobodnie odejść. Choć osobiście czuła się zwolniona z obowiązku świadczenia dalszej służby, to formalnie nadal była tylko poddanką pańszczyźnianą, która oddaliła się z miejsca przymusowego pobytu.

Przywiązani do ziemi chłopi musieli pracować na dobrobyt swego pana, a nie włóczyć się po kraju bez jego zgody. Nie mieli prawa oddalać się od wioski dalej niż na jarmark czy do kościoła i każdy wolny człowiek, podejrzewający ucieczkę, powinien ich pochwycić, by odprowadzić prawowitemu właścicielowi. Osoba zaś ułatwiająca im ucieczkę narażała się na zarzut kradzieży majątku, jakim w istocie był każdy poddany. Kiedy sobie uświadomiła ten stan, pojawiła się w jej głowie myśl, by wrócić do Zamościa i prosić o akt uwolnienia z chłopskich pęt, ale zaraz zastąpiła ją refleksja – a co jeśli pan ordynat już zmienił zdanie i każe mi zostać?

„Może tak być, że spuszczony na chwilę z oka małżonki zechce potajemnie odbudować swoje gniazdo rozpusty”. Harry hamował zapędy Józi, bo siłą rzeczy miał mniej sentymentu do byłego pracodawcy i obawiał się, by nie stracić ledwie zdobytego szczęścia. Cóż mógłby począć wobec zachcianki wielkiego magnata? Zupełnie nic.

Zatrzymali się zaraz po przekroczeniu granicy lasu, wybierając na postój niewielką polankę przy głównym trakcie. Harry zajął się końmi, Józia rozpaliła ogień. Przez chwilę jedli w milczeniu chleb z serem, utrudzeni i nagle skrępowani swoją bliskością.

Harry zastygł w bezruchu, zapatrzony w ogień i jakby zobojętniały na otaczającą go rzeczywistość. Dopiero teraz docierała do niego w pełni świadomość problemów, przed którymi stanął. Nie było mu łatwo podjąć decyzję o wyjeździe, gdyż ta nowa ojczyzna przyjęła go dobrze i od wielu lat zapewniała godziwe utrzymanie, gdy z tej pierwszej, czyli Szkocji, musiał uciekać w wielkim pośpiechu. Być może – jak wówczas myślał – na zawsze. Po przybyciu tutaj przekonał się z pewnym zdziwieniem, że wśród Polaków żyje wielu jego rodaków. Przyjeżdżali do tego kraju za chlebem od ponad stu lat i zostawali na zawsze, parając się głównie handlem. W dużych miastach znalazł całe dzielnice, w których czuł się jak w domu, słuchając zewsząd rodzimej mowy.

Wraz z nim napłynęła nowa fala. Tym razem byli to ludzie, którzy musieli uchodzić przed represjami ze strony rządzących. Jego rodzina stanęła po stronie monarchii w sporze angielskiego króla Karola I z parlamentem i wraz z nią przegrała wojnę domową. W bitwie pod Dunbar, a potem Worcester, wspierający władcę Szkoci zostali rozgromieni przez wojska Oliviera Cromwella, zaś niedobitki musiały uciekać z kraju w obawie przed represjami. Teraz znowu uchodził chyłkiem jak przestępca w obawie przed gniewem wielkiego magnata.

Józia tymczasem, mimo odczuwanego w całym ciele zmęczenia, kręciła się niecierpliwie po obozowisku gotowa do rozmowy. Kilka razy otwierała nawet usta, by coś powiedzieć, ale widząc jego chmurną minę, rezygnowała. Jej głowę przepełniały setki myśli, które w innych okolicznościach i w innym towarzystwie popłynęłyby z gardła jednym nieprzerwanym strumieniem.

Szkoda, że nie ma tu Zośki! – westchnęła bezgłośnie, zerkając spod oka na mruka. Miałabym się komu wygadać – uśmiechnęła się z rozrzewnieniem do tej myśli – ale z drugiej strony lepiej, że jej tu nie ma, bo ten tu pewnie nigdy by się nie odezwał, gdybyśmy były razem. I tak się pewnie nie odezwie – szepnęło do ucha przekornie drugie ja dziewczyny – siedzi tu i pewnie żałuje, że mnie zabrał. Nie bądź głupia, jakby nie chciał, toby nie zabierał – spierała się sama ze sobą jak za dawnych lat, kiedy wymyślonymi rozmowami zapełniała sobie czas podczas pasienia bydła. Może wtedy chciał, a teraz żałuje! Popatrz na niego – tak wygląda szczęśliwy kochanek? Nooo nie, ale… ma sporo na głowie… Taa, szczególnie ciebie! Kombinuje, jak się pozbyć tego balastu. Balastu!? Na tę myśl zerwała się gwałtownie na równe nogi z czerwonymi z gniewu policzkami.

Harry, wyrwany nagle z zamyślenia, podniósł głowę i patrzył na nią z miną osoby przebudzonej z głębokiego snu.

Józia, jakby nie pamiętając, co ją skłoniło do tak gwałtownego ruchu, rozejrzała się wokół siebie i jej wzrok padł na leżący tuż obok bukłak z winem. Porwała go w jednej chwili i wyjmując korek pochyliła w jego stronę.

Obojgu najwyraźniej w tym samym momencie przypomniała się tamta chwila w lesie, wiele miesięcy temu, gdy wylała mu na spodnie wielki kubek gorącego piwa.

– Uważaj, pacholiku! – Odsunął się od niej z udawanym przestrachem, nawiązując do jej ówczesnego przebrania. A ona zastygła na moment, oczekując na zachętę.

Wpatrywał się przez długą jak wieczność chwilę w drżący w jej dłoni bukłak, jakby nie wiedząc, na co się zdecydować – co zrobić albo co powiedzieć?

Powoli jednak, jakby z namysłem, uniósł wzrok i po raz pierwszy od wielu godzin spojrzał jej prosto w oczy.

Marysieńka

Drewniane parkiety lśniły w porannym słońcu blaskiem zbliżonym do srebrnych luster, gdy Marysieńka w otoczeniu swych dam energicznie przemierzała korytarze zamojskiego pałacu. Stukot pantofelków niósł się gromkim echem daleko przed nimi, a służba, przeczuwając, że zaraz zdarzy się coś niezwykłego, czmychała czym prędzej do swoich zakamarków.

Wielki plan, nad którym pracowała w samotności, zakładał, że musi się w pierwszej kolejności rozmówić ze swoją szwagierką Gryzeldą Wiśniowiecką, starszą siostrą jej męża Jana. To ona do tej pory sprawowała niepodzielne rządy w Zamościu, chociaż mężczyznom mogło się wydawać, iż jest inaczej. Marysieńka zapoznała się jednak pokrótce ze stanem rzeczy i uznała, że od tego kroku musi zacząć. Mimo iż odczuwała pewien lęk przed spotkaniem z budzącą powszechną grozę matroną, to postanowiła to uczucie zdusić i wykazać się odwagą niezbędną do realizacji planu.

– Pani do kogo? – Ostry jak strzał z bicza głos osadził je w miejscu tuż przed podwójnymi drzwiami prowadzącymi wprost do pałacowego skrzydła zajmowanego przez Gryzeldę.

Szpiedzy już donieśli, że się zbliżam. Uśmiechnęła się do siebie w myślach, spoglądając odważnie w szeroką twarz pierwszego ze słynnych cerberów chroniących dostępu do komnat szwagierki. Zanim przyjechała do Zamościa, już jej powiedziano, jakie panują tu zwyczaje. Siostra jej męża nie ruszała się na krok bez dwóch wiernych jak psy panien z fraucymeru. Towarzyszyły jej od dziecka. Pochodziły z okolicznych biednych rodów szlacheckich i wolały zostać u jej boku, gdy inne dziewczyny powydawano za mąż. Zresztą kto by je chciał? Bez śladu uśmiechu otaksowała na zimno stojącą murem w uchylonych drzwiach zawalidrogę. Wyglądała jak stary mężczyzna. Na pomarszczonej twarzy ani śladu zabiegów, którym poddawały się zwykle kobiety. Na górnej wardze czarny wąsik, zaś szara, prosta jak habit suknia nie pozwalała domyślać się kształtów. Jednak była to potężna kobieta i mogła swą postawą budzić lęk otoczenia. Z przekazanego wcześniej opisu wnioskowała, iż ma do czynienia z Franciszką Sobieszczańską.

– Zapowiedz mnie swojej pani! – Marysieńka nie uznała za słuszne odpowiadać na pytanie, bo do kogóż mogłaby tu przychodzić.

– Dzisiaj księżna pani nie przyjmuje. – Lodowaty głos nie pozostawiał wątpliwości, iż nie ma nadziei na spełnienie żądania. Przez chwilę jeszcze taksowała ją wzrokiem, jakby chciała ocenić zasób cierpliwości rozmówczyni, by zaproponować: – Mogę umówić na przyszły tydzień.

Nawet gdyby Marysieńka miała tyle czasu, nie pozwoliłaby się odpędzić spod tych drzwi. To nic innego niż klasyczna próba sił pomiędzy panującym a pretendentem do władzy. Obie strony doskonale o tym wiedziały. Jeśli raz ustąpi, już zawsze będzie musiała się cofać. Trzeba było działać. I to natychmiast. Dzisiaj po raz kolejny zbudziła się w pustym łożu. Pustym, bo pan małżonek się obraził i nie zechciał jej zaszczycić swoją wizytą. Więc jak, do cholery, ma spełnić oczekiwania stawiane wzorowej małżonce, gdy nie śpi w jednym łóżku z mężczyzną? Zacisnęła pięści ze złością, a nawet gdy przeklinała w myślach, jej „cholery” brzmiało jak „kolery”. Kilkanaście lat w Polsce nie sprawiło, iż nauczyła się dobrze języka tubylców. Lubiła jednak po polsku zakląć, bo żadne z francuskich przekleństw nie brzmiało tak dobrze.

A wszystko przez te kurwy, com je tak sprawnie wypędziła – cieszyła się przez chwilę swoim zwycięstwem w pierwszy samotny poranek. Nikt się po niej nie spodziewał takiego sprytu ani tym bardziej śmiałości.

Sama królowa jej doradziła, by rządy w nowym domu zacząć od porządków

– Nic nie wskórasz, moja droga – pouczała dyskretnie dzień przed ślubem – jak nie będziesz panować nad popędem swego samca. Bo czymże oni w końcu są, jak nie bezmyślnymi samcami!? – Zaśmiała się drwiąco. – Tylko jeść, pić i parzyć się z jak największą liczbą samic! Oto ich cała filozofia!

– Trafiają się wyjątki. – Marysieńka próbowała nieśmiało protestować, trochę z nadzieją, że i jej się taki trafi, co to w poezji rozmiłowany i swą ukochaną wyszukanym komplementem uraczy.

– A owszem – zgodziła się niechętnie królowa, by zaraz ostudzić rodzącą się w niej nadzieję – ale twój wybranek do nich nie należy! To typowy przykład samczego rodzaju, który tylko te trzy podstawowe potrzeby zaspokaja. Nie masz u niego uczuć wyższych ani tym bardziej żądzy władzy, zaszczytów czy bogactw.

Uświadomiła sobie, iż powodem tych braków może być fakt, iż imć ordynat wszystko to już miał i nie musiał o nic zabiegać.

– Tak więc – kontynuowała niezrażona Ludwika Maria – masz moje dziecko łatwiejsze zadanie, bo panowanie nad tak prostym organizmem osóbce tak subtelnej jak ty nie powinno przysparzać najmniejszych problemów. Tylko pozbądź się tego, pożal się Boże, haremu! – Machnęła pulchną rączką przed nosem, jakby oganiała się od niecnotliwych zapachów. – Bez tego nie zapanujesz nad jego chucią i nie skierujesz jej tam, gdzie jest to dla ciebie niezbędne. – Ruchem brwi wskazała jednoznacznie między nogi przyszłej panny młodej. Ta zaś zapłoniła się zakłopotana jak zawsze, gdy musiała wysłuchiwać łóżkowych porad od bardziej doświadczonych kobiet.

No i posłuchała rady swojej protektorki, trochę podstępem, a trochę śmiałością doprowadziła do rozbicia tego gniazda rozpusty, jakie imć pan ordynat uwił sobie poza murami zamojskiej twierdzy. Rozpędziła na cztery wiatry jego prywatny burdel! Długo syciła się widokiem wypędzonych nałożnic. Wyglądała przez okno, obserwując znikające w oddali barwne sylwetki kurew Sobiepana. I do tej pory wspomnienie tego sukcesu przyprawiało ją o żywsze bicie serca. A błogi uśmiech zadowolenia z samej siebie wracał na jej zgrabne usteczka. Jednak było to prawdziwie pyrrusowe zwycięstwo. Teraz już powątpiewała, czy dla tej krótkiej chwili satysfakcji warto było wchodzić w tak ostry spór z panem mężem i to zanim jeszcze otrzymała to, na czym jej najbardziej zależało.

Jeśli nic nie zrobię, kolejną noc przyjdzie spędzić samej! Nie po tom za mąż szła, by siedzieć w pustej sypialni! Zbuntowała się dzisiejszego poranka i postanowiła, że musi niezwłocznie doprowadzić do zbliżenia z mężem. Tyle dni po ślubie, a jej związek z zamojskim magnatem nie został nawet skonsumowany, choć nie była pewna, czy on miał tego świadomość. Mógł nie mieć! Z zażenowaniem wspomniała ich noc poślubną. Jej wybranek spił się na weselu do nieprzytomności. Drużbowie dostarczyli go do małżeńskiej sypialni w stanie takiego upojenia, że nie zorientował się nawet, iż spędził noc obok łoża. Od tamtej pory nie znalazł czasu, potem zaś woli, by dopełnić małżeńskich obowiązków.

Skoro znalazła się w takiej sytuacji, to cierpliwe oczekiwanie na wymarzony cel w postaci dziecka było pozbawione jakichkolwiek racjonalnych podstaw. Musiała się sama postarać, by zrealizować zamierzenia. Tym bardziej że to był jedyny punkt wspólny wszystkich zainteresowanych stron. Bez dziecka nie zdobędzie nigdy odpowiedniego znaczenia na tym dworze i nie spełni pokładanych w niej oczekiwań. Dlatego musiała wziąć sprawy w swoje ręce.

– I zrobię to, jak mi Bóg miły! – syknęła do swojego odbicia w lustrze dzisiejszego poranka, przybierając sprytny wyraz ślicznej buzi.

A każdy, kto ją choć odrobinę poznał, musiał wiedzieć, że ta młoda dama nie rzuca słów na wiatr.

Nie mogę dłużej zwlekać! To musi się dokonać dziś, a najpóźniej jutro! – z tą myślą zasypiała i z nią się zbudziła. Czuła bowiem głęboko, iż rozpoczęły się te dni, w których jej zamierzenia mogłyby zostać uwieńczone sukcesem. Jej ciało wręcz wołało o dotyk. Zaś niedające odpoczynku sny wypełniały obrazy namiętnych zbliżeń. Budziła się spragniona i coraz bardziej rozdrażniona oczekiwaniem. Dlatego nie mogła ustąpić sprzed tych drzwi ani na krok.

– W takim razie usiądziemy tutaj i poczekamy na audiencję u jaśnie pani księżnej Wiśniowieckiej. – Skinęła w stronę swoich dwórek. – Drogie panie!

I wszystkie usiadły wprost na podłodze pod drzwiami, za które nie zostały wpuszczone.

Sobiepan

Nazajutrz po spotkaniu z Holendrem ciąg dalszy sprzyjających wiatrów. Odnotowałem, iż słoneczko przygrzewa, a wiatr od lądu niesie zapachy sawanny. Wydawać się mogło, że w tej sielankowej otoczce szybko zapomnimy o przestrogach małego kapitana, ale jednak nie. Wyczuwam wśród swoich ludzi pewną czujność, jakby gotowość do stawienia czoła nadchodzącym niebezpieczeństwom. Co mnie osobiście cieszy, bo choć nie mam dużego doświadczenia w dowodzeniu, to już doświadczyłem, co znaczy stać na czele grupy przeświadczonej, iż czeka ją zagłada.

Tymczasem tuż po śniadaniu do mojej kajuty wślizgnął się Mzungu i przycupnął w kąciku, obserwując moją poranną toaletę. Tkwiłem na zydlu nieruchomy jak głaz, w czasie gdy Mateusz, wygoliwszy na gładko moje policzki, wklepywał w skórę francuskie pachnidła. Zerknąłem na malca, który od naszego pierwszego spotkania znacznie przybrał na wadze i już nie przypominał malutkiego szkieletu obciągniętego poszarzałą skórą. Zazwyczaj wesoły i psotny dziś wydał mi się jakiś przygaszony.

– Co zbroiłeś tym razem? – zachęciłem go do wyznania, jakby wypisanego wprost na czarnym jak heban obliczu. Ucząc się ciągle czegoś nowego, przebywał stale wśród załogi, a na małej powierzchni pokładu nie obyło się bez tego, by co najmniej raz dziennie nie wszedł w drogę bosmanowi pałającemu do niego szczególną niechę­cią. Wiadomo, że nie wszystkim przypadają do gustu kilkuletnie murzyńskie szkraby, w dodatku ciągle wtykające nos w nie swoje sprawy, ale nawet na statku niewolniczym, gdzie tacy jak on traktowani byli jak towar, Mzungu potrafił zjednać sobie sympatię załogi. Tutaj miałem wrażenie, że nieco oporniej mu to idzie.

– Nie, nic. – Pokręcił głową, milcząc jeszcze przez chwilę, jakby w niemym zmaganiu z samym sobą. – Tylko ta załoga jakaś taka dziwna…

– Dziwna? – Zachęciłem go uśmiechem do dalszych zwierzeń. – A na czym ta dziwność według ciebie polega?

Nie chciałem się śmiać wprost z niego, ale zauważyłem, że od kiedy wyruszyliśmy w ten rejs, wesoły i psotny dotychczas malec spoważniał. Składałem ten nastrój na karb tęsknoty za rodzinnym domem, a dziś może nawet strachu przed piratami, ale okazało się, że to nie w tym tkwiła przyczyna. Powoli, krok za krokiem, wydobywałem z niego powód niepokoju.

Wydawało mu się, że nasi marynarze knują coś przeciwko nam. Słyszał jakieś szepty po kątach, widział, jak się odwracają, gdy on podchodzi, i jak udają, że go nie widzą, by z nim nie rozmawiać. A on przecież uwielbiał rozmowy z dorosłymi. Tyle mógł się od nich dowiedzieć ciekawych rzeczy. W rodzinnej wiosce mężczyźni pozwalali małym chłopcom przysłuchiwać się opowieściom, jakie snuli przy ognisku. To stąd wiedział, jak polować na lwa i jak się chronić przed szarżującym nosorożcem.

– Biedny malec! – mówiłem sobie wtedy. – Z tęsknoty za rodziną wszędzie widzi otaczające nas zło. Ja niczego takiego nie dostrzegałem – przeciwnie – wszyscy wydawali się serdeczni, zaś przyszłość wyprawy jawiła mi się wyłącznie w jasnych barwach. Do czasu jednak. Wkrótce bowiem miałem się przekonać, że mały chłopiec potrafi lepiej odczytywać oznaki niebezpieczeństwa niż dorosły i doświadczony mężczyzna.