Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mroczny i realistyczny kryminał otwierający serię o komisarzu Tomku Kawęckim – cynicznym, samotnym śledczym z przeszłością, która nie daje o sobie zapomnieć.
Zawieszony w obowiązkach, nie stroniący od alkoholu i przekraczania granic, wraca do gry, próbując rozwikłać sprawę brutalnego morderstwa studentki.
Im dalej w śledztwie, tym więcej znaków zapytania – a granica między ofiarą a sprawcą, dobrem a złem zaczyna się zacierać. „Detoks” to nie tylko kryminał, ale też opowieść o uzależnieniach, winie i rozpaczliwej próbie oczyszczenia.
Autor z reporterską precyzją oddaje klimat Łodzi – miasta szorstkiego i pełnego kontrastów. To doskonała propozycja dla słuchaczy, którzy cenią kryminały z pogłębioną psychologią postaci, gęstą atmosferą i narracją, która nie pozwala się oderwać. Pierwszy tom serii, która uzależnia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 639
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Krzysztof Domaradzki, 2025
Copyright © for the Polish ebook edition by XAUDIO Sp. z o. o., 2025
Projekt okładki: XAUDIO Sp. z o. o.,
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
Warszawa, 2025
ISBN 978-83-8341-183-5
Wydawca:
XAUDIO Sp. z o.o.
e-mail: [email protected]
www.xaudio.pl
W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego.
– Amen!
– Pan z wami.
– I z duchem twoim.
Powędrował wzrokiem nad ołtarz. Zatrzymał się na półkolistej wnęce, w której znajdował się świetnie zachowany fresk. A na nim przybity do krzyża Chrystus. Miał przechyloną na prawo głowę, włosy starannie schowane za uszami. Korona cierniowa oplatała jego czoło, a z krwawiących dłoni i stóp sterczały kolce. Genitalia zasłaniała szmata, brudna od ściekającej z ciała krwi. Za Jezusem wyrastał demoniczny krajobraz, w którym oprócz ciężkich ciemnych chmur można było dojrzeć upadłe miasto, tonące w czymś, co przypominało duszną zbieraninę gazów.
Był pod ogromnym wrażeniem tego fresku. Właśnie tak wyobrażał sobie śmierć Syna Bożego. Jako wielkie, spektakularne cierpienie, które zatrważało nie tylko jego świadków, ale też biernie asystującą mu naturę. Odkąd sięgał pamięcią, marzył o identycznym końcu.
Kiedy ksiądz odmówił kolektę i wierni usiedli w kościelnych ławach, zaczął dyskretnie masować nadgarstek. Bolał go od wczoraj. Gdyby wcześniej odpowiednio go rozgrzał, zapewne uniknąłby bólu. Ale rozgrzewka nie wchodziła w grę. Tak jak i wszystkie inne poboczne rytuały, które mogłyby go rozproszyć, zdekoncentrować, spowodować rozluźnienie i odebrać przyjemność płynącą z ceremonii. Wiedział, że byłoby to niewyobrażalnie ryzykowne. Podobnie jak założenie na nadgarstek usztywniacza, którym mógłby niepotrzebnie ściągnąć na siebie czyjąś uwagę. Wystarczyło, że zwracał ją swoim wyglądem.
– Panie, który zostałeś posłany, aby uzdrowić skruszonych w sercu, zmiłuj się nad nami.
– Zmiłuj się nad nami!
– Chryste, który przyszedłeś wzywać grzeszników, zmiłuj się nad nami.
– Zmiłuj się nad nami!
– Panie, który siedzisz po prawicy Ojca, aby się wstawiać za swoim ludem, zmiłuj się nad nami.
– Zmiłuj się nad nami!
Rozejrzał się wokół. Po jego prawej stronie siedział starzec z przymrużonymi oczami i zrośniętymi siwymi brwiami. Niedowidzący, przysypiający i głuchy jak pień. Celebrował każde wstawanie, choć raczej z konieczności wymuszonej przez wiek niż z oddania liturgii. Brał głęboki oddech, a następnie drżącymi rękoma odpychał się od ławki. Jak emerytowany skoczek narciarski, który nie jest w stanie wyzbyć się nawyków.
Obok niego stała czterdziestoletnia kobieta z sępim nosem i czarnymi włosami, spod których wyłaniały się jasne odrosty. Hipnotycznie wpatrywała się w księdza. Była pobudzona i nieprawdopodobnie skoncentrowana. Dobra owieczka. Zrobiłaby wszystko, co by jej Bóg rozkazał. A być może nawet wszystko, do czego próbowałby ją nakłonić ksiądz.
Po lewej stronie, kilka metrów od jego ławy, stała dziewczynka w puchowej żółtej kurtce. Mogła mieć najwyżej dziesięć lat. Była znudzona, obracała się jak na twisterze. Szukała wzrokiem atrakcji, podróżując między sklepieniami kościoła, ławami, dziwnie wyglądającymi starcami a różowymi rzepami swoich nowych butów. W końcu napotkała jego wzrok. Zawstydził ją swoim uśmiechem, pokazując jej zbyt długie dziąsła, do których przymocowane były krótkie żółte zęby. Ale zawstydzenie nie powstrzymało jej dziecięcej ciekawości. Przestała bujać się na boki i zaczęła się w niego bezceremonialnie wgapiać.
Miała dobre niebieskie oczy. I niewinną buzię, białą jak kartka papieru. Tak mogła wyglądać Maryjka, kiedy była mała.
– Oto wielka tajemnica wiary.
– Głosimy śmierć twoją, Panie Jezu, wyznajemy Twoje zmartwychwstanie i oczekujemy Twego przyjścia w chwale.
Odwrócił się w stronę dziewczynki, żeby dobrze widziała jego dłonie, wielkie i zadbane. Schował lewy kciuk i dostawił w jego miejsce prawy, który oplótł palcem wskazującym. Kiedy rozsunął dłonie, udając, że właśnie wyrwał sobie kciuk, dziewczynka ze zdziwienia rozdziawiła usta. Uśmiechnęła się. Kiedy pokazał jej sztuczkę z kciukiem ponownie, wiedziała już, że nie ma w tym żadnej magii, ale nadal nie miała pojęcia, jak on to robi. Spuściła wzrok na swoje dłonie i bezskutecznie próbowała odtworzyć trik.
Fresk z konającym Chrystusem nie był jedyną rzeczą, która podobała mu się w tym kościele. Znacznie bardziej urzekało go to, że nawet w niedzielę świątynię odwiedzało niewielu wiernych. Tylko ci, którzy faktycznie zasługiwali na wysłuchanie przez Boga. Nie pchali się do niej żądni sensacji emeryci, bardziej od modlitwy zainteresowani tym, którzy z ich nielicznych znajomych doczłapali do kościoła, a którym się to z jakichś powodów nie udało. Nie widział tu zniszczonych przez alkohol mężczyzn, pieniaczy i damskich bokserów, którzy chcieliby za pomocą mszy wyzerować swoje konto, wymazać z niego obrzydlistwa, jakich regularnie dopuszczali się w domu. Nie przychodziły nastolatki, które w tygodniu hańbiły swoje ciała grzesznym nasieniem, a w niedzielę próbowały zmazać je godzinną modlitwą.
Nie widywał tu pseudokatolików, którzy nie zasługiwali na rozgrzeszenie. Którzy samą swoją obecnością wypalali mu źrenice w oczach. Gardził nimi. Szczerze ich nienawidził. Gdyby tylko mógł, odebrałby im prawo do życia.
– Panie Jezu Chryste, ty powiedziałeś swoim apostołom: pokój wam zostawiam, pokój mój wam daję. Prosimy cię, nie zważaj na grzechy nasze, lecz na wiarę swojego Kościoła, i zgodnie z twoją wolą napełniaj go pokojem i doprowadź do pełnej jedności. Który żyjesz i królujesz na wieki wieków.
– Amen!
Dziewczynka wciąż przeszywała go wzrokiem. Czekała na kolejny pokaz. Ale on nie miał ochoty nic jej pokazywać. Zaczęła go irytować. Nie widział już w niej małej Maryjki, tylko wścibskiego bachora, którego matka wysłała pod przymusem na mszę. Nie była niewinną małą katoliczką. Te słodkie oczy, którymi się w niego wgapiała, dał jej szatan. Żeby mamiła nimi i rozpraszała innych, łgała i oszukiwała, niszczyła jedność, którą stworzył Bóg.
Miał ochotę rozłupać jej głowę o ścianę.
– Oto Baranek Boży, który gładzi grzechy świata. Błogosławieni, którzy zostali wezwani na jego ucztę.
– Panie, nie jestem godzien, abyś przyszedł do mnie, ale powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiona dusza moja.
Kiedy zaczął gmerać w kieszeni kurtki, zauważył poruszenie dziewczynki. Wyczuwał jej dziecięce podniecenie, łaknienie rozrywki, jaką mógł jej zaoferować. Słabość, która prędzej czy później obróci się przeciwko niej. Wyciągnął z kieszeni zaciśniętą pięść, niewiele mniejszą od jej głowy. Dziewczynka przewiercała wzrokiem jego dłoń, martwiąc się, że może przeoczyć sztuczkę. Postanowił, że jej nie zawiedzie. Że pokaże jej coś, co ją dogłębnie poruszy.
Rozejrzał się wokół, po czym rozwarł dłoń. Dziewczynka długo wpatrywała się w jej zawartość. Próbowała zrozumieć, na czym polega ten trik. W końcu podniosła na niego wzrok. Dopiero gdy zobaczyła jego wstrętny dziąsłowy uśmiech, zrozumiała, że to nie jest sztuczka.
Wyszła z kościoła zdjęta strachem, z oczami szklącymi się od łez. Rzuciła się pędem przed siebie. Do domu. Byle szybciej, byle dalej od niego. Byle zapomnieć o tym, co zobaczyła.
Nie miała wówczas pojęcia, że ten widok będzie ją prześladował przez wiele lat.
– Niech was błogosławi Bóg wszechmogący, Ojciec i Syn, i Duch Święty.
– Amen!
– Idźcie w pokoju Chrystusa.
– Bogu niech będą dzięki!
Minął tydzień od ostatniego mrozu. Zima pozostawiła po sobie jedynie odstręczające pożółkłe zwały śniegu, które piętrzyły się na chodnikach, oraz tysiące nowych dziur wyzierających z jezdni. Nadkomisarz Witold Ptak przyglądał się kołom tonącym w asfaltowych wyżłobieniach i przy każdym wstrząsie zaciskał zęby. Zastanawiał się, dlaczego zawsze po zimie łódzkie drogi wyglądają tak, jakby przez Polskę przeszła wielomiesięczna nawałnica. I dlaczego, choć od ponad dekady jesteśmy w Unii Europejskiej, podpięci do niewyczerpanego cycka unijnych funduszy, nic się nie zmienia. Gdzie podziały się miliony, które miały zostać zainwestowane w modernizację dróg? Ile z nich utknęło w kabzach polityków? I dlaczego ta cholerna Unia na to wszystko pozwala?
– Jak na polu minowym – syknął Witold. – Gapisz się, a mimo to i tak nie masz pojęcia, kiedy urwie ci nogę.
Młodsza aspirant Magda Giętka, która w skupieniu prowadziła samochód, posłała mu kwaśny uśmiech. Z jego miny próbowała wyczytać, czy jest na nią zły. Czy ma do niej żal o to, że wplątała go w nieprzyjemną sytuację. Czy będzie chciał to wykorzystać. Ale z jego pomarszczonej twarzy, z charakterystycznym garbatym nosem i czerwonymi przebarwieniami, ciężko było cokolwiek wyczytać. Prędzej by odgadła nazwę jego ulubionego trunku, niżby się dowiedziała, w jakim jest nastroju.
Choć dzieliło ich ponad dziesięć lat, pod wieloma względami byli do siebie podobni. Wysportowani i szczupli. Raczej poważni niż groteskowi. Surowi. A przede wszystkim nieszczególnie urodziwi. Witolda gubiła sfatygowana gęba i nienaturalnie długi nos. Magda traciła przez szparę między zębami, wyłupiaste oczy i zaniedbane włosy w kolorze siana, które opadając na kościste policzki, dodatkowo wyszczuplały twarz. Gdyby nie widoczna różnica wieku, każdy mógłby ich uznać za parę. Stanowiliby niezauważalny duet: niewzbudzający zdziwienia, nierodzący pytań, nieodznaczający się niczym szczególnym. Niewidzialny. Porażający nijakością.
Wykorzystując kilkumetrowy odstęp, Magda wcisnęła się przed czerwoną toyotę. Dzięki temu zyskali jedną pozycję w wyścigu kulawych żółwi toczonym w sercu miasta. Chwilę później dotarli na wysokość skrzyżowania i zobaczyli niebieskie światła policyjne odbijające się od kamienic. Byli już prawie na miejscu.
– Uratowałeś mi dzisiaj dupę – wypaliła Magda, kiedy zatrzymali się przed przejściem dla pieszych.
– Raz ja ratuję twoją dupę, innym razem ty ratujesz moją, tak to już bywa – odparł beznamiętnie Witold. Jedną dłonią wodził po twarzy, jak gdyby szukał na niej resztek zgolonej rano brody. W drugiej trzymał smartfona, którym nerwowo stukał o kolano.
– Co nie zmienia faktu, że jestem twoją dłużniczką. Sama bym sobie z nim nie poradziła.
– W tej robocie nie ma dłużników – powiedział Witold po dłuższym milczeniu. – Są tylko fajni goście i chuje. Fajnym gościom się pomaga, a chujom nie. Ty wydajesz się fajnym gościem.
Wydajesz się, zanotowała w myślach Magda. Co nie znaczy, że nim jesteś.
– Raczej gościówą.
– Może być gościówą.
– A on? Jemu w końcu też pomogłeś.
Spojrzeli za siebie. Oboje westchnęli. Z tylnego siedzenia dobiegało ciężkie, nieregularne chrapanie.
– Co do niego mam coraz więcej wątpliwości.
Magda przypomniała sobie historie, które opowiadali starsi koledzy z jej poprzedniej pracy. O dziwaku z kryminalnego. Nielubianym, kontrowersyjnym i upierdliwym. A przy tym wyjątkowo inteligentnym i chorobliwie zaangażowanym. O świetnym śledczym, który był wrzodem na dupie zarówno dla przestępców, jak i dla swoich kolegów. O śledczym, który dwa lata temu, po rozstaniu z żoną, rozsypał się na drobne kawałki i w lawinowym tempie zaczął osuwać się na dno.
A teraz ona miała być jego partnerką.
– Czy to prawda, że cierpi na zespół Aspergera?
Witold spojrzał na nią jak na kosmitkę.
– Słyszałaś kiedyś o Trumanie Capote?
– Tak – odparła szybko, mając nadzieję, że Witold nie zechce tego sprawdzić.
– Ja nie słyszałem. Dopiero od niego dowiedziałem się, że to amerykański pisarz, który słynął ze znakomitej pamięci. Podobno zapamiętywał wszystkie przeprowadzane rozmowy. Nie musiał robić notatek. Z nim jest podobnie. Nie wiem, czy zapamiętuje wszystko, co mu ludzie mówią, ale z całą pewnością zapamiętuje sporo. Tak przynajmniej było kiedyś. Przed metamorfozą. – Witold zrobił pauzę, żeby rzucić okiem na czarny ekran milczącego telefonu. – Nie wiem, czy ma zespół Aspergera, czy to tylko jedna z wielu wydziałowych legend, ale podejrzewam, że większość historii, które o nim słyszałaś, została zmyślona.
– A co jest prawdą?
– To, że swoim podejściem do życia potrafi wysysać z innych energię. Jest toksyczny.
– To dlatego zdecydowałeś się na zmianę partnera?
– Ja? – Witold zaśmiał się chrapliwie. – To, że jestem szefem grupy dochodzeniowej, nie znaczy, że odpowiadam za dobór zespołu. Jako prosty policjant mam łapać przestępców, najlepiej jak potrafię. Decyzje kadrowe podejmują nasi specjaliści od zarządzania. Ale gdyby zależało to ode mnie, już dawno nie bylibyśmy partnerami. – Zmierzył Magdę wzrokiem. – To pomysł Szczebiota. Wie, że Kawęcki może dać wydziałowi wiele dobrego. Dlatego próbuje do niego jakoś dotrzeć.
– I liczy na to, że ja w tym pomogę? – zdziwiła się Magda.
– Może.
– Że gdy będzie pracować ze mną, przestanie chlać?
– Tak uważa Szczebiot. Ale moim zdaniem jemu już nikt nie jest w stanie pomóc.
Witold odebrał telefon w chwili, gdy znaleźli się na wysokości kamienicy, do której za kilka minut mieli wejść. Wychyleni do przodu, wpatrywali się przez przednią szybę samochodu w wysokie okna mieszkania na czwartym piętrze. Wraz z nimi robił to tłum gapiów ściśniętych po obu stronach chodnika.
– Wiesz, że Stare Polesie i Centrum to najbardziej niebezpieczne osiedla w Łodzi? – zapytał Witold.
– Specjalnie mnie to nie dziwi – odparła Magda.
– A mimo to ludzie, którzy tu mieszkają, czują się bezpiecznie. Przez to są potencjalnie łatwiejszymi ofiarami niż mieszkańcy miejskich peryferii, ciągle spłoszeni i przekonani, że za chwilę ktoś ich napadnie albo zgwałci. Nie są świadomi, że to w ich getcie czai się największe zło.
– Może to i dobrze. – Poczuła na sobie ciężki wzrok Witolda, ale pozostała skupiona na drodze. – Dzięki temu mniej się stresują.
– Ale żyją krócej.
W ślamazarnym tempie, przedzierając się przez ulicę zastawioną radiowozami, pokonali kilkaset metrów i zjechali na niewielki betonowy parking. Witold wysiadł i przegonił dwóch meneli, którzy próbowali wydębić od niego pieniądze. Przywitał się z pryszczatym, potarganym chłopakiem, który siedział na murku. Zaprowadził go do samochodu.
– Do której masz czas? – zapytał.
– Do dziewiętnastej – odparł chłopak.
Witold spojrzał na zegarek.
– Powinno wystarczyć. Jedyne, co musisz robić, to siedzieć w samochodzie i czekać, aż się obudzi. Wtedy zadzwonisz do mnie i przypilnujesz, żeby nigdzie nie poszedł. Jasne?
Chłopak pochylił się i spojrzał na mężczyznę śpiącego na tylnym siedzeniu. Pokiwał głową.
– Nie da się tego spierdolić – stwierdził Witold, wręczając chłopakowi pięćdziesięciozłotowy banknot. – Chodźmy – zwrócił się do Magdy.
We dwoje ruszyli w stronę kamienicy, a speszony małolat wsiadł do samochodu.
Pierwsi na miejscu zbrodni zjawili się gapie, głównie okoliczne męty, bliżsi i dalsi sąsiedzi, pracownicy pobliskich sklepów. Po nich przybyli przedstawiciele służb, policjanci i ratownicy medyczni. Niedługo później zaczęli pojawiać się dziennikarze.
Redakcja „Expressu Łódzkiego” mieściła się w ścisłym centrum miasta, w jednej z odrestaurowanych kamienic na Piotrkowskiej, dzięki czemu Alicja Mioduszewska była pierwszą reporterką, która dotarła na miejsce. A przynajmniej tak jej się wydawało. Zdążyła zebrać kilka informacji, zanim policjanci zapanowali nad chaosem wokół budynku i na wszystkie pytania zaczęli odpowiadać: „Bez komentarza”. Kiedy kilkanaście minut później funkcjonariuszy oblepili pozostali przedstawiciele mediów, licząc na zdobycie choćby strzępów wypowiedzi, nie byli w stanie uzyskać od nich nic, co dałoby się zacytować.
Alicja przeciskała się wówczas przez tłum gapiów.
Mężczyzna z ogorzałą twarzą i oddechem cuchnącym alkoholem:
– Widywałem ją, pewnie. Nie za często, ale widywałem. Młoda, wysportowana. Jak to mówią, dobrze wyposażona przez naturę. Chyba w miarę normalna, zwyczajna, porządna. Studentka, zdaje się. Co więcej można powiedzieć o człowieku?
Kobieta z fioletowymi włosami tworzącymi parodię irokeza:
– To ta studentka z czwartego piętra? Wydawała się taka spokojna, tajemnicza. Jakby smutna. Albo zamyślona, sama nie wiem. Szkoda wielka. To znaczy szkoda, że to ona. Choć oczywiście byłoby też szkoda każdej innej osoby, którą by to spotkało. Tragedia. Po prostu tragedia.
Mężczyzna z sadłem wylewającym się spomiędzy niezapiętej kurtki:
– To zwykłe kurwisko było. Bo to raz ją widziałem z jakimiś fagasami? Co rusz sprowadzała kogoś do mieszkania. Ta jej koleżanka też. Takie same były. Jeden czort. Może niezbyt poprawne będzie to, co powiem, ale chyba dobrze się stało, wie pani? Dobrze się stało, bo coś takiego nie mogło się ciągnąć w nieskończoność. Tak może uda się jakoś powstrzymać tę zarazę. A pani jak myśli? Coś to pomoże?
Kobieta ze łzami w oczach i makijażem spływającym z twarzy:
– Raz czy drugi widziałam ją w sklepie. To straszne. Taka młoda, grzeczna, uprzejma. Tyle życia miała przed sobą. Gdyby to był ktoś w moim wieku, jakaś pijaczka albo zła matka, toby nie było tak żal. Ale ona? Dwudziestoletnia dziewczyna? Boże kochany! Ja się teraz będę bać swoje dzieci na dwór wypuszczać, bo jeszcze ktoś je pozabija. W łeb da i będzie po wszystkim. I będzie koniec.
Alicja nie po raz pierwszy się przekonała, że ludzie to w zdecydowanej większości wariaci chorobliwie żądni sławy, choćby minimalnego zainteresowania ze strony jakiejś obcej osoby, albo panicznie bojący się wszystkiego, czego nie znajdują w swojej szarej codzienności. Tylko przez chwilę się łudziła, że znajdzie kogoś, kto powie jej coś, co będzie nadawało się do publikacji. Cokolwiek. Ale ludzie, którzy upierali się, że znali ofiarę, nie potrafili określić jej wieku ani opisać wyglądu. Jedni nie wierzyli, że ktoś mógł ją zamordować, inni bez zająknięcia wymieniali całą listę sprawców. Niektórzy traktowali język polski jako narzędzie służące wyłącznie do oddzielania rzucanych wściekle kurew. Z gburowatego bełkotu polskiej tłuszczy wyłaniał się dołujący obraz nizin społecznych, stworzonych z konfabulantów, pieniaczy i wypłoszów. Jedni nienawidzili drugich. Wszyscy nienawidzili wszystkich.
Muszę się stamtąd wydostać, pomyślała Alicja, zanim ten rozemocjonowany motłoch odbierze mi chęć do życia.
Szybkim krokiem pokonała kilkaset metrów i weszła do pierwszej kawiarni, na jaką trafiła po drodze. Zanim zamówiła kawę, poprosiła barmana o hasło do Wi-Fi. Zajęła miejsce przy najbliższym wolnym stoliku i wyciągnęła laptopa z torby. Pospiesznie spisała kilka informacji i zadzwoniła do Piotrka Wochyńskiego, który pełnił w niedzielę dyżur w internetowej redakcji „Expressu”.
– Właśnie wysyłam ci dwa maile. W pierwszym znajdziesz krótkie wprowadzenie do sprawy, kilka faktów, które udało mi się ustalić, i wypowiedź policjanta, który zdążył cokolwiek powiedzieć, zanim starsi koledzy zatkali mu usta. Dasz radę to dodać do newsa?
– Jasne – odparł lapidarnie Piotrek.
– W drugim mailu znajdziesz kilka zdjęć budynku, w którym doszło do zabójstwa. Robiłam je w pośpiechu i przy słabym oświetleniu, więc na jedynkę żadne z nich się nie nadaje. Warto je jednak wstawić do materiału.
– Pewnie. Poczekaj chwilę – powiedział Piotrek i zamilkł, żeby porozumieć się z kimś z redakcji. Po chwili oznajmił: – Zaraz do ciebie oddzwonię.
Dwie minuty później telefon Alicji zawibrował. Podniosła go ze stołu i zaklęła. Na wyświetlaczu pojawił się numer Kornelii Lemiesz, szefowej działu miejskiego i zastępczyni redaktora naczelnego. A przy okazji jedynej osoby w redakcji, której Alicja szczerze nie znosiła.
– Musimy popracować nad twoim tytułem – powiedziała na powitanie Kornelia.
– Dlaczego?
– Jest słaby.
Alicja zacisnęła dłoń na gorącej filiżance.
– Nudny. Nijaki. Lead zresztą też. Potrzebujemy kilku mocnych określeń, które wciągną czytelnika do gry.
– „Zabójstwo” jest według ciebie słabym określeniem, nie wciąga do gry? – zapytała, starając się zatuszować frustrację.
– Musimy to zmienić, w takiej formie tego nie puszczę. Zredaguję twój tekst, a ty postaraj się dowiedzieć czegoś więcej o sprawie.
Rozłączyła się.
Alicja wiedziała, w jaki sposób pracuje Kornelia i czym skończy się jej ingerencja w tekst. Zadzwoniła do Piotrka.
– Przepraszam – wymamrotał szeptem. – Doskoczyła do mnie, gdy tylko się zorientowała, że rozmawiam z tobą.
– Nie ma sprawy, znam ją nie od dzisiaj. Mam tylko jedną prośbę – powiedziała. – Usuniesz moje nazwisko z tekstu?
– A co, wstydzisz się swojej pracy?
– Nie swojej. Jej.
Zapłaciła za niewypitą kawę, spakowała komputer do torby i wyszła z kawiarni.
Potworny ból głowy przywrócił Tomka Kawęckiego do życia. Suchość w ustach ledwo pozwalała mu przełknąć ślinę. Gdy ją przeciskał przez ciasny, uzbrojony w kolce przełyk, czuł się tak, jakby mu ktoś rozcinał nożem gardło. Musiało upłynąć kilkadziesiąt sekund, zanim na spuchniętej wardze wyczuł skrzepniętą krew i rozpoznał znajomy smak wymiocin.
Otwierał oczy i ponownie je zamykał, silnie zwierając przy tym powieki. Miał nadzieję, że zdoła dzięki temu przenieść rozrywający czaszkę ból na inne części ciała, na ramiona lub ręce, a przy odrobinie wysiłku nawet na nogi. Kiedy przyzwyczaił się do cierpienia, począł rejestrować niewyraźne obrazy wyłaniające się z migawek. Próbował wędrować wzrokiem po klaustrofobicznym pomieszczeniu, w którym go umieszczono. Zaczynał reagować na bodźce słuchowe. Radio. Serwis informacyjny. Łódź. Zabójstwo. Strzępy informacji wpadały do jego świadomości, ale po chwili się ulatniały, a on tracił przytomność i zapadał w sen.
Po jednym z przebudzeń poczuł niespodziewany przypływ energii. Wspierając się na rękach, podniósł się z kanapy. Dopiero wtedy się zorientował, że nie leży w pomieszczeniu, tylko w samochodzie. I że na przednim siedzeniu pojazdu jest jakiś człowiek. Widział go jednak jak przez mgłę. Opuścił więc głowę, skupiając wzrok na umazanych wymiocinami spodniach.
– Obudził się.
Kawęcki ponownie uniósł swój ołowiany łeb. Długowłosa, potargana istota z pryszczami na twarzy przyglądała mu się z lękiem, przyciskając do ucha telefon. Rozmawiając, a właściwie słuchając rozmówcy, usilnie próbowała wyciągnąć coś z kieszeni. W końcu wyjęła kluczyki i włożyła je do stacyjki. Czekała na kogoś, nerwowo wyglądając przez uchylone okno samochodu. Kawęcki nie potrafił rozpoznać po głosie, czy to kobieta, czy zniewieściały mężczyzna.
Ale zrozumiał, co się stało. A w zasadzie – co się nie wydarzyło. Nie umarł. I nie zanosiło się na to, żeby miał umrzeć niebawem.
A to martwiło go najbardziej.
Kiedy ktoś pytał Witolda Ptaka o najstraszniejszą rzecz, z jaką spotkał się w pracy, on za każdym razem relacjonował tę samą historię.
Opowiadał o tym, jak jednego ze swoich pierwszych dni w policji, na początku lat dziewięćdziesiątych, wraz z partnerem Władysławem Górą, dobijającym pięćdziesiątki grubasem z esbecką przeszłością, wylądował w niedawno wybudowanym bloku na Teofilowie. Wszystko było w nim nowe: począwszy od domofonu przez śnieżnobiałą klatkę schodową, w której nadal pachniało farbą, na drzwiach antywłamaniowych skończywszy. Nawet mieszkańcy bloku wydawali się zupełnie nieużywani. Idealny obraz psuł jedynie zamek w drzwiach do mieszkania pod trójką, który wyglądał jak po interwencji domorosłego MacGyvera.
Opowiadając tę historię, Witold zawsze podkreślał, że gdy weszli do środka, omal nie podeptali zwłok. Mężczyzna, którego ciało blokowało wejście do mieszkania, miał na sobie białą koszulę, zaprasowane w kant spodnie i nienaganną fryzurę. W zasadzie od razu można było go kłaść do trumny. Podobnie jak jego żonę. Leżała kilka metrów dalej, ubrana w elegancką garsonkę, czarne rajstopy i buty na obcasie. Z jedną ręką wyciągniętą wzdłuż tułowia, a drugą uniesioną nad głową, przypominała kraulistkę. Natomiast w pokoju, do którego wstępu broniła drewniana kotara, znajdowało się ich dziecko. Maleńkie, najwyżej kilkutygodniowe. Do tego stopnia jeszcze nieukształtowane, że Witold i Góra nie potrafili określić jego płci. Wiedzieli tylko, że nie oddycha. Najprawdopodobniej od dawna.
Ale to nie ciała, na które natrafili w mieszkaniu, były w tym wszystkim najgorsze. Nie to, że po przepracowaniu zaledwie kilku tygodni w policji natknął się na martwego noworodka, największy koszmar każdego policjanta. Najgorsze było to, że mieszkanie wydawało się sterylne. Nie unosił się w nim fetor rozkładających się zwłok, fekaliów i Bóg wie czego jeszcze, tylko owocowy zapach środków czyszczących. Meble i podłogi pachniały cytrynowym płynem do mycia drewna, a łazienkę wypełniała intensywna woń kostek zapachowych. Stojące na szafce buty były nawoskowane czarną pastą. Wszystkie ubrania leżały na dnie szafy w identycznych kupkach, jak gdyby miały zaświadczyć o czyjejś pedantycznej dewiacji. Ale najgorszy był salon. To tam, w jego centralnym punkcie, znajdowało się kilkanaście fotografii noworodka, oprawionych w jednakowe białe ramki i w równych odstępach zawieszonych na ścianie.
Kiedy jednak Witold stał w przedpokoju mieszkania na Próchnika i ściskał w zębach niezapalonego papierosa, nie był pewien, czy nadal będzie opowiadał tę historię.
Bo właśnie zdobył lepszą.
– Telefon.
– Co?
Magda Giętka wycelowała w Witolda palcem.
– Telefon ci dzwoni. Odbierz.
Jej słowa dotarły do niego z dużym opóźnieniem. W końcu zdjął lateksowe rękawiczki, rozsunął suwak papierowego kombinezonu ochronnego, który musiał na siebie założyć, żeby móc obejrzeć miejsce zbrodni, i zanurkował do kieszeni. Przez dobre kilka sekund wpatrywał się w wyświetlacz telefonu. Przez kilka kolejnych obracał trzymanego w ustach papierosa, bezmyślnie wpatrując się w Magdę. Był blady. Bardziej niż ściany mieszkania na Teofilowie, do którego przed laty wparował z tłustym esbekiem, aby podziwiać efekty rozszerzonego samobójstwa.
– Aż tak źle? – zapytała Magda, która w pośpiechu wciskała się w kombinezon.
– Gorzej.
Witold wyciągnął w końcu papierosa z ust. Ścisnął go w dłoni.
– Nie wchodź tam – powiedział.
– Muszę. Taka praca. Poza tym nieźle się nakombinowałam, żeby ubrać się w to cholerstwo.
Witold wyciągnął rękę. Zagrodził Magdzie drogę.
– Kiedyś mi za to podziękujesz – powiedział.
Magda zatrzymała się i spojrzała na niego. Nie żartował. Ale ona też nie. Chwyciła jego rękę i powoli ją opuściła.
– Nie będę musiała. A przynajmniej nie za to.
Tomek Kawęcki długo gmerał w kieszeniach spodni. W końcu wyciągnął z jednej garść papierków, parę monet, banderolę po wódce i kilka połamanych, sypiących tytoniem papierosów. W drugiej znalazł jedynie puste pudełko po zapałkach i dziurę, przez którą musiała się ulotnić większość zawartości.
– Masz ogień? – wycharczał, po raz pierwszy od wielu godzin wydobywając głos z gardła.
– Tu nie wolno palić.
Policjant popatrzył na pryszczatą twarz nastolatka przypiętą do zbyt dużej głowy, którą z trudem utrzymywało wątłe ciało.
– Przecież to nie twój samochód.
– Skąd wiesz?
– Widziałeś kiedyś faceta, który we własnym samochodzie siedziałby na miejscu pasażera?
Kawęcki obnażył udawaną pewność siebie chłopaka. Małolat niemal zapadł się w sobie.
– Tym samochodem jeździ kobieta. Mężczyźni nie wieszają misiów pod lusterkami i nie przypinają futrzanych breloków do kluczyków. Chyba że są pedałami. – Kawęcki uchwycił w lusterku wzrok chłopaka. – Jesteś pedałem?
– Nie jestem.
– A mówisz i wyglądasz jak pedał.
Małolat milczał, bojąc się cokolwiek powiedzieć. Miał pilnować cywilizowanego człowieka z problemem alkoholowym. Niegroźnego i małomównego. Tymczasem wpatrywał się w niego agresywny brudas przypominający narkomana na głodzie. Można było się po nim spodziewać okropnych rzeczy. Również tego, że za chwilę się na niego rzuci i rozłupie mu głowę o kierownicę. Zastanawiał się, czy Witold nie wrobił go w pilnowanie jakiegoś przestępcy.
– Ile masz lat? – zapytał Kawęcki.
– Dziewiętnaście.
– Niewykluczone, że jeszcze nie jesteś świadomy swojej orientacji. Chłopaki w twoim wieku, zamiast rozmawiać, obrzucają się gównem. Wyzywają się od ciot i wyliczają, kogo i ile razy dymali Murzyni. Nakręcają się wzajemnie, tworząc środowisko, w którym posuwający się faceci uchodzą za największych zwyrodnialców. Może się okazać, że odrzucasz swój homoseksualizm podświadomie, byle nie być zgnojonym przez otoczenie.
– Nie jestem pedałem!
Podnosząc głos, chłopak odzyskał pewność siebie. Witold by mi tego nie zrobił, pomyślał. Nie zostawiłby mnie z jakimś pieprzonym zbirem.
– Nieważne. Mówisz, że nie palisz?
– Nie.
– A potrafisz uruchomić zapalniczkę samochodową?
– Tu nie ma zapalniczki.
– A co jest?
– Transmiter.
– Co?
– Transmiter. Można do niego podłączyć pendrive’a lub kartę SD. To CQ-118, jeden z najtańszych transmiterów na rynku. Obniża jakość dźwięku, generuje szumy i trudno go wyregulować. Dokąd idziesz?
Tomek Kawęcki uchylił drzwi i zaczął przesuwać zbolałe ciało w stronę wyjścia. W głębokim poważaniu miał parametry urządzenia, które bezprawnie zajęło miejsce zapalniczki samochodowej. Interesowało go jedynie, jak zdobyć ogień.
Kiedy wydostał się z pojazdu, nie żałował trudu, jaki go to kosztowało. Późne promienie słoneczne przebijały się przez chmury, rozświetlały betonowy parking i tłumiły typową późnozimową ponurość. Przypomniał sobie studenckie czasy, kiedy we wczesnych godzinach porannych przedzierał się przez centrum miasta. Zamroczony alkoholem, chłonął pierwsze symptomy wiosny. Lubił nietrzeźwość. Stan beztroski, pogardy dla lęków i przeciwności losu, spychania w odmęty świadomości obaw o teraźniejszość i przyszłość. Dlatego żałował, że od kilku lat tak rzadko bywał wstawiony. Że od niezachwianej trzeźwości przechodził od razu do stanu podłego i posępnego upojenia. Że tak gwałtownie zatapiał się w rynsztokową rzeczywistość.
– Masz ogień? – zaczepił jednego z dwóch siedzących na chodniku meneli.
Obdartus pokręcił głową, co nie musiało oznaczać, że nie ma ognia. Mógł po prostu nie zrozumieć pytania.
– A ty? – zapytał Kawęcki drugiego męta.
– Może mam, a co? – wychrypiał tamten głosem zwiastującym raka krtani.
– Chciałem ci zaproponować układ. Dasz mi ogień, a ja dam wam po papierosie.
Kawęcki pochylił się, z trudem utrzymując równowagę, i pokazał parze bezdomnych zawartość swojej dłoni. Menele zerknęli zachłannie na wymięte kawałki papierosów i szybko porozumieli się spojrzeniami. Jeden z nich zanurkował do kieszeni i wyjął pudełko zapałek.
– Dawaj – powiedział.
Obaj bezdomni i policjant rozsiedli się na murku i w milczeniu palili coś, co kiedyś musiało być papierosami. Na pierwszy rzut oka wyglądali na ludzi tego samego sortu, fabrycznie uszkodzonych i skazanych na błyskawiczną eksploatację. Różnili się tylko sposobem palenia. Bezdomni zaciągali się zachłannie, co rusz pokasłując i spluwając wpadającymi im do ust drobinami tytoniu. Kawęcki palił wolniej, z namaszczeniem wciągając dym w płuca i powoli go wypuszczając. Przypominał arystokratę, który przypadkiem trafił na ulicę.
W pewnym momencie na ramieniu Kawęckiego wylądowała ciężka ręka i pociągnęła go za sobą. Zanim się zorientował, co się stało, ponownie znalazł się na tylnym siedzeniu auta, z nowym guzem na głowie. Tyle że tym razem w towarzystwie rozwścieczonego Witolda Ptaka.
– Co ty, kurwa, wyprawiasz! – pieklił się Witold.
Zacisnął pięść i złożył się do uderzenia, ale nie wyprowadził ciosu. Rozprostował palce, a po chwili zacisnął je ponownie na zagłówku fotela. Jeszcze długo po tym, jak go puścił, widniały na nim deformacje spowodowane przez jego stalowy uścisk.
– Masz w ogóle pojęcie, co się stało?
– Zgubiłem papierosa. Podejrzewam, że jesteś za to przynajmniej częściowo odpowiedzialny.
– Nie zgrywaj się. Pamiętasz cokolwiek?
Kawęcki skrzywił się w głupkowatym uśmiechu.
– Jaka jest ostatnia rzecz, którą pamiętasz?
– „Kiedy wypijam ostatni kieliszek, wtedy piję tym bardziej, ponieważ ostatniego kieliszka nie wypiłem nigdy”1 – wybełkotał w afektowany sposób Kawęcki.
Witold opuścił szybę i zapalił papierosa.
– Tu nie wolno palić. – Małolat wciąż zasiadał na przednim siedzeniu, przysłuchując się mężczyznom, którzy zapomnieli o jego obecności.
– Wyjdź, proszę, zanim dam ci w łeb za to, że pozwoliłeś mu wysiąść – powiedział Witold, rzucając chłopakowi ukradkowe spojrzenie spod pomarszczonego czoła.
Małolat błyskawicznie ulotnił się z auta.
– Nie chcesz być poważny? Nie szkodzi. Ja będę. Opowiem ci, co się stało. Nie będzie to jednak historia o tobie. Opowiem ci o dziewczynie, której poćwiartowane ciało właśnie widziałem.
Witold osiągnął swój cel. Z twarzy Kawęckiego zaczął się zsuwać irytujący uśmiech.
– Kilkaset metrów stąd, w kamienicy na Próchnika, znaleźliśmy martwą kobietę. Ktoś ją zaszlachtował. Choć nie wiem, czy „zaszlachtował” to odpowiednie słowo – powiedział Witold. – Jej ciało było w kawałkach. Kilkunastu. Ktoś porąbał ją siekierą.
Kawęcki milczał. Jego obolała głowa wolno przetwarzała przyswojone przed chwilą informacje.
– Daj mi papierosa – poprosił po chwili.
– Nie, nie będziesz teraz palić. Za półtorej godziny ma się odbyć konferencja prasowa. Po niej mamy zebranie, na którym Szczebiot uformuje grupę śledczą. Spróbuję je przesunąć, a ty doprowadzisz się do porządku. W bagażniku masz czyste ubrania i przybory kosmetyczne. Odśwież się i przebierz. Kup sobie coś do jedzenia. W drodze na komendę opowiem ci, co wiadomo o zabójstwie.
– Jak się nazywa ta kobieta?
– Martyna Bułecka.
Tomek Kawęcki skinął powoli głową i wyciągnął rękę po banknot, który Witold wydobył z portfela.
– Jesteś mi winny pięćdziesiąt złotych, które zapłaciłem temu gówniarzowi, żeby cię pilnował. I dwadzieścia złotych, które daję ci teraz. Oraz flaszkę, za fatygę. Ale jeśli kupisz za te pieniądze wódkę zamiast jedzenia, nie będziesz musiał mi nic oddawać, ponieważ urwę ci łeb. Rozumiesz?
– Kupię papierosy i wodę.
– Nie kupuj szlugów – powiedział Witold, wyrzucając przez okno wypalonego do połowy papierosa. – Nie słyszałeś młodego? Tu się nie pali.
– A czyj to samochód?
– Magdy. Zacznij się do niego przyzwyczajać.
Menedżer powinien delegować zadania i efektywnie rozdzielać pracę.
Menedżer powinien umiejętnie zarządzać czasem, zarówno swoim, jak i pracowników, którzy mu podlegają.
Menedżer powinien ufać podwładnym.
Mariusz Szczebiot wściekał się, przypominając sobie teorie, które zapamiętał z jednej z wielu książek dotyczących zarządzania i przywództwa. Zaczytywał się w nich od kilku miesięcy, choć właściwie nie wiedział, czy ma to jakikolwiek sens. Z każdą książką nabierał przekonania, że piszą je niekompetentni cwaniacy nastawieni na łatwy zarobek. Wypisują rady coachów i ekspertów od zarządzania, które ich zdaniem mają uniwersalne zastosowanie. Tymczasem, jak uważał Szczebiot, żadna rada nie może go mieć, ponieważ wszędzie tam, gdzie czynnik ludzki odgrywa choćby minimalną rolę, teorie biorą w łeb. A rzeczywistość zawsze przynosi rezultat gorszy od spodziewanego.
Dlatego w życiu Mariusz Szczebiot uznawał tylko dwie teorie, których nie znalazłby w żadnym menedżerskim podręczniku: Jeśli chcesz, żeby coś zostało zrobione dobrze, zrób to sam. I nigdy nie ufaj ludziom.
Naczelnik Wydziału Kryminalnego Komendy Wojewódzkiej Policji dreptał po korytarzu, nerwowo zerkając w kierunku schodzących się do budynku dziennikarzy. Co kilkanaście sekund przyciskał do ucha telefon, a następnie, zdenerwowany, wpychał go z powrotem do kieszeni. Konwulsyjnie poprawiał swoją nienaganną fryzurę – krótko ostrzyżone czarne włosy z niewielką, lekko podniesioną grzywką – i strzepywał niewidzialne okruchy z munduru. Nie miał pojęcia, co zrobić z rękoma, które zdawały się służyć mu wyłącznie do ściągania spojrzeń zdezorientowanych kolegów. Już nawet nie łudził się, że podczas konferencji prasowej zdoła zapanować nad stresem. Miał jedynie nadzieję, że przed tą bandą żądnych sensacji pajaców nie skompromituje się do reszty.
Kiedy zobaczył na korytarzu Witolda Ptaka, momentalnie ruszył w jego stronę. Wskazał mu palcem puste pomieszczenie, w końcu znajdując jakieś zastosowanie dla swoich rąk. Będąc już poza zasięgiem wzroku pozostałych policjantów, wręczył Witoldowi zadrukowaną do połowy i złożoną we czworo kartkę.
– To jest treść komunikatu, który przedstawimy mediom – oznajmił.
Witold rozłożył kartkę i szybko przebiegł ją wzrokiem.
– Poważnie?
– Tak.
– Ale przecież tu nie ma żadnych informacji. Niczego się nie dowiedzą.
– A czy zależy nam, żeby dużo wiedzieli? Jeśli ludzie się dowiedzą, że jakiś psychopata zaszlachtował atrakcyjną dziewczynę, zlecą się sępy i zaczną dziobać. Przez kilka dni będą nas zamęczać wszystkie ogólnokrajowe telewizje. A to sprawi, że góra zacznie jeszcze mocniej naciskać, żebyśmy szybko rozwiązali sprawę. Tego nie chcemy. To znaczy chcemy szybko rozwiązać sprawę, ale nie chcemy, by wywierano na nas nacisk.
Szczebiot zrobił kilka kroków w miejscu, po czym poluzował krawat. Pocił się, jakby był na bieżni.
– Jesteś pewien, że to dobra strategia?
– Gdybyśmy wszystko dali im od razu, toby nas rozszarpali. Dlatego musimy dozować wiedzę. Codziennie będziemy podrzucać strzępy informacji, powoli oswajając ich z tym, co się wydarzyło. Rozumiesz?
Witold wsparł się pod boki i głośno sapnął, okazując w ten sposób dezaprobatę wobec władczego tonu szefa. Niektórzy w wydziale mówili, że Szczebiotowi nie służy władza, którą dostał wraz z objęciem funkcji naczelnika. Sprawiła, że stał się arogancki, nieuprzejmy, nieufny i z jakiegoś powodu przekonany o swojej wyższości nad niedawnymi kolegami, często starszymi od niego. Inni twierdzili, że zawsze taki był. Tyle że ukrywał to pod fasadą nieszczerego uśmiechu i poufałego klepania po plecach. Witold zaliczał się do tych drugich.
– Widziałeś kiedyś coś podobnego? – zapytał Szczebiot, próbując zmienić temat. – To nieludzkie. Ten pokój wyglądał jak ubojnia.
– Wiem, jak wyglądał – odburknął Witold. – Właśnie próbuję wyrzucić ten widok z pamięci.
– Czy mamy DNA sprawcy?
– Prawdopodobnie tak.
– Prawdopodobnie?
– Musimy poczekać na analizę nasienia znalezionego w pochwie ofiary. Nie zdziwiłbym się, gdyby w tym chaosie zostało zanieczyszczone czymś, co nie pozwoli dokonać odczytu.
Naczelnik ze zrozumieniem pokiwał głową, po czym zerknął na zegarek. Do rozpoczęcia konferencji zostało piętnaście minut. Czuł, że coraz mocniej pocą mu się dłonie.
– Gdzie jest Kawęcki? – zapytał.
– Trudno powiedzieć – odparł Witold. – Ostatni raz widziałem go godzinę temu.
– Dlaczego nie było go na miejscu zbrodni?
– Był, ale ulotnił się, zanim przyjechałeś. Już ci to mówiłem.
– Mówiłeś też, że pojechał coś sprawdzić. Coś, co nie może czekać. I nie powiedział, co to takiego?
– Nie.
– A ty nie byłeś na tyle ciekawy, żeby go o to zapytać?
– Wiem, kiedy nie warto zadawać mu pytań.
Witold włożył ręce do kieszeni i wymacał palcami wygniecioną paczkę papierosów. Miał ochotę zapalić. Najlepiej dwa naraz. Tak, by każde zaciągnięcie raniło jego płuca i wyżerało wszystko, co znajduje się na drodze łączącej je z ustami. Wiedział, że Szczebiot przejrzał jego kłamstwa i że z trudem się powstrzymuje, by mu tego nie wygarnąć.
– Znowu zaczął chlać? – zapytał naczelnik.
– Nic mi o tym nie wiadomo.
Witold przypomniał sobie, jak kilka godzin wcześniej trzymał głowę Kawęckiego, żeby nie zakrztusił się rzygami. Jak wpychał jego bezwładne ciało na tylne siedzenie samochodu.
– Dzisiaj wydawał się trzeźwy – dodał.
Szczebiot ponownie zerknął na zegarek. Dwanaście minut. Nie miał czasu martwić się ewentualną kompromitacją podwładnego, kiedy wielkimi krokami zbliżała się jego własna.
– Dopilnuj, żeby przyszedł na jutrzejszą odprawę. Trzeźwy. W przeciwnym razie wykluczę go ze śledztwa.
Może tak byłoby lepiej, pomyślał Witold, kierując się do wyjścia.
Tomek Kawęcki patrzył, jak pod jego stopy spływa mocz ściekający z tylnej ściany nieczynnego kiosku. Zapiął rozporek, mocując się z guzikami. Schylił się po stojącą obok powstałej właśnie kałuży puszkę piwa i opróżnił ją kilkoma haustami. Beknął, uwalniając smród strawionego alkoholu i taniej zapiekanki, którą zjadł kilka minut wcześniej. Po raz pierwszy tego dnia mógł powiedzieć, że czuje się przyzwoicie. A przynajmniej nie tak, jakby pod wpływem najdrobniejszego ruchu miał się rozpaść na kawałki.
Zapalił papierosa. Z kieszeni lekkiej wiosennej kurtki, której nie widział od przynajmniej kilku lat i nie pamiętał, w jaki sposób znalazła się na jego grzbiecie, wyciągnął telefon z popękanym wyświetlaczem. Miał siedemnaście nieodebranych połączeń, większość od Magdy i Szczebiota. Otrzymał też jednego esemesa. Od Witolda.
Próbowałem przekonać Szczebiota, że pojechałeś sprawdzić coś, co ma związek ze sprawą. Nie uwierzył mi. Odprawa rozpoczyna się o ósmej. Przeczytaj raport, który Ci wysłałem, i przyjdź na nią przygotowany. A przede wszystkim zacznij odbierać ten jebany telefon.
Kawęcki rzucił niedopałek pod nogi. Włożył do ust gumę do żucia i zaczął ją energicznie przeżuwać. Obmacał kieszenie, upewniając się, że ma odznakę i dokumenty, po czym ruszył w kierunku ulicy Próchnika.
Kamienica niczym się nie wyróżniała. Przed laty wraz z sąsiadującymi z nią budynkami musiała stanowić bardzo atrakcyjną lokalizację w tętniącej rytmem robotniczego życia Łodzi. Usytuowana była zaledwie kilkaset metrów od Piotrkowskiej, towarzyskiego i kulturalnego centrum miasta, nieopodal zakładów włókienniczych i wystawnych domów wielkich fabrykantów. Ale ślady świetności tego miejsca zostały skutecznie zatarte. Zmył je kryzys i upadek przemysłu włókienniczego. Resztę zadeptali dawni robotnicy, biedujący, głodni, częściej wybierający się do monopolowego niż do pracy. Gustowne elewacje niszczały, a jedyne zabiegi renowacyjne prowadzili młodzi gniewni, szalikowcy albo zwykli dresiarze, zostawiając na ścianach bezmyślne bazgroły lub odciski butów. Na niegdyś urokliwych balkonikach dziś wisiały sprane prześcieradła, postrzępione obrusy i podarte portki.
Policjanci znali takie miejsca zbyt dobrze. To tu byli wzywani przez mieszkańców zaniepokojonych odgłosami dochodzącymi zza ścian. Zazwyczaj przyjeżdżali do awantur domowych, mężów tłukących żony, konkubentów gwałcących konkubiny albo pozwalających na to innym w zamian za pieniądze. Przyjeżdżali do mężczyzn i kobiet trzymających papierosy w dziurach pomiędzy połamanymi zębami, spluwających i smarkających na podłogę. Do humanoidalnych stworów, którym ewolucja wyrządziła psikusa, w równym stopniu upodabniających się do ludzi, jak do wstrętnych elewacji budynków, w których przyszło im dogorywać.
Ale oprócz nich w tego typu budynkach mieszkali młodzi łodzianie i przyjezdni z pobliskich wsi. Zazwyczaj bardziej zagubieni od lokalnych mętów. A przy tym piekielnie zdolni. Zawieszeni między Akademią Muzyczną, filmówką i Akademią Sztuk Pięknych. Podróżujący po świecie, znający języki obce, rozsmakowani w kulturze. Z premedytacją przedkładający złożoność nad prostotę. Celowo wynajmowali jamy w takich kamienicach, ponieważ chcieli żyć blisko centrum, miejscowego elementu i miejskiego folkloru. W gnijącym sercu miasta odnajdywali piękno, które kryło się głęboko pod powłoką kurzu, brudu i marazmu.
Być może dwudziestoczteroletnia Martyna Bułecka była jedną ze zbłąkanych dusz, które w łódzkim piekle szukały sensu życia, a znalazły niewyobrażalne cierpienie. Tego Tomek Kawęcki zamierzał się dowiedzieć. Na razie znał tylko jej imię, nazwisko i adres.
Budynek, w którym mieszkała ofiara, opustoszał dopiero kilkanaście minut po północy. Wtedy pracę zakończyli lekarz medycyny sądowej, policyjni technicy i funkcjonariusze, którzy przez kilka godzin przesłuchiwali sąsiadów i potencjalnych świadków. Przed kamienicą kręcił się jeden policjant. Maszerował w tę i z powrotem, robiąc, co tylko się da, żeby zbytnio nie zmarznąć. Kawęcki machnął mu przed nosem legitymacją policyjną i pewnym krokiem wszedł do budynku.
Martyna Bułecka wynajmowała mieszkanie na ostatnim, czwartym piętrze kamienicy. Prowadziły do niego betonowe schody i szerokie korytarze, w których dobrze niósł się dźwięk. Sąsiedzi musieli wyraźnie słyszeć wszystkie stąpnięcia, kaszlnięcia i krzyki, zwłaszcza że drewniane drzwi broniące dostępu do większości mieszkań nie wyglądały na dźwiękoszczelne. To samo tyczyło się wejścia do lokum Martyny Bułeckiej, przed którym rozpościerała się biało-niebieska taśma odgradzająca z napisem POLICJA, który niemal zlewał się z bliźniaczym nadrukiem na kamizelce siedzącego obok policjanta.
– Komisarz Tomasz Kawęcki.
Młody policjant rzucił mu podejrzliwe spojrzenie, a potem przyjrzał się jego legitymacji policyjnej. Szukał podobieństw między człowiekiem ze zdjęcia a wrakiem mężczyzny, który się przed nim zameldował.
– To zdjęcie sprzed kilku lat. Tutaj bardziej przypominam siebie. – Kawęcki podał policjantowi dowód osobisty. – Czas nie jest dla mnie łaskawy – powiedział.
Policjant przeniósł wzrok na listę osób uprawnionych do wejścia do mieszkania. W końcu oddał Kawęckiemu legitymację i dowód, a z obszernej torby wydobył kombinezon ochronny.
– Proszę to założyć, komisarzu. Technicy nie zdążyli zająć się dzisiaj wszystkim. Dokończą jutro.
– A co już zrobili?
– Na pewno zabrali zwłoki.
Kawęcki wciskał się w papierowy strój, starając się wykonywać jak najmniej ruchów, aby nie rozpylać fetoru swojego ciała. Młody policjant przyglądał mu się uważnie, zastanawiając się, czy wpuściwszy pijanego komisarza na miejsce zbrodni, zasłużył na większy gniew przełożonych, niż gdyby zabronił mu tam wstępu.
– Będzie mi to potrzebne? – zapytał Kawęcki, wskazując na opakowanie maści mentolowej, które leżało w torbie.
– Jeżeli przeszkadza panu zapach krwi, to tak.
– Uwielbiam go. Zwłaszcza o poranku.
Młody odpowiedział mu wymuszonym uśmiechem, podając listę do podpisania. Potem zszedł na półpiętro.
Kawęcki wszedł do mieszkania, schylając się pod policyjną taśmą, i zapalił światło. Kiedy tylko znalazł się w środku, w nozdrza uderzyła go charakterystyczna metaliczna woń. Rozejrzał się po przedpokoju, starając się nie zaglądać do pomieszczenia, w którym, jak wywnioskował z rozstawu policyjnych oznaczeń, jeszcze niedawno znajdowały się zwłoki. Najpierw jego uwagę przykuła okrągła plama na zniszczonej brązowej wykładzinie, prawdopodobnie po wymiocinach, a potem stojąca przy drzwiach wejściowych szafka na buty, na której równo ustawiono cztery pary damskich pantofli. Podniósł pierwszą z nich i przyjrzał się podeszwom. Były czyste. Czyste letnie buty pod koniec mroźnej zimy. A nad nimi pusty wieszak na kurtki i opróżniona z ubrań szafa.
Patrząc przed siebie, Kawęcki ruszył w głąb wąskiego przedpokoju. Mieszkanie nie było duże, najwyżej trzydziestokilkumetrowe, za to wysokie, jak w większości łódzkich kamienic. Wyremontowane i odświeżone mogłoby wyglądać ładnie, ale najwyraźniej nikt w nie od lat nie inwestował. Mimo to wydawało się wyjątkowo zadbane. Nic nie wskazywało na to, że parę godzin wcześniej przewinęło się przez nie kilkanaście osób w kombinezonach ochronnych. To znak, że technicy i policjanci dobrze wykonali swoją pracę.
Na końcu mieszkania znajdowało się małe kwadratowe pomieszczenie, zapewne należące do współlokatorki zamordowanej dziewczyny. Zdecydowanie różniło się od przedpokoju. Pełno w nim było drobiazgów i szpargałów, gęsto poupychanych w szafkach i zajmujących większość jednego biurka. Drugie, dostawione obok, było puste. Na niedokładnie zasłanym łóżku leżała sterta ubrań oraz pościel. Obok niego stała niedomknięta szafa. Gdy Kawęcki rozsunął drzwi, wysypało się z niej kilka par czarnych kozaków i parę kurtek. Pewnie zawartość wieszaków i szafki z przedpokoju. Na parapecie ledwo mieściły się doniczki z różnokolorowymi kwiatami.
Wrócił na korytarz i zajrzał do łazienki. Gdy włączył światło, zobaczył idealnie wysprzątane pomieszczenie. Pochylił się, żeby podnieść klapę toalety. Poczuł silny chemiczny zapach cytrynowego detergentu. Następnie przyjrzał się uważnie odpływom w zlewie i w wannie. Nie dostrzegł ani jednego włosa. Podobne oględziny przeprowadził w kuchni. Potwierdziły jego przypuszczenia: mieszkanie było idealnie wysprzątane. Nienaturalnie czyste. Żaden, nawet najbardziej pedantyczny domownik nie byłby w stanie utrzymać w nim takiego porządku. Wyjątek stanowił jedynie mały kwadratowy pokój.
Oraz pomieszczenie, które Kawęcki zostawił sobie na koniec.
Zabójca najwidoczniej chciał dać wszystkim do zrozumienia, gdzie dokonał zbrodni. A właściwie – gdzie stworzył swoje dzieło. Widząc zalane krwią ściany, pokryte niezliczonymi czerwonymi plamami o najróżniejszych kształtach, Kawęcki miał wrażenie, że ogląda obraz abstrakcjonisty, który wnętrze niewielkiej podłużnej izdebki potraktował jak płótno. Na rozłożonej kanapie, jedynym meblu w pomieszczeniu, nie licząc przymocowanej do sufitu lampy, artysta zostawił ślady swojego pędzla. Stara wersalka była połamana w kilku miejscach, w innych przecinały ją głębokie nacięcia. Na Kawęckiego spoglądało jej puste wnętrze, które roiło się od krwawych plam przypominających niepożądane, choć nieszkodzące dziełu zacieki. Brakowało tylko bohaterki portretu. Wymknęła się z obrazu w kilkunastu plastikowych torbach.
Powinienem być pieprzonym krytykiem sztuki, a nie śledczym, pomyślał Kawęcki.
Odruchowo sięgnął do kieszeni, ale strój ochronny zagrodził mu dostęp do papierosów.
Zaklął pod nosem i pospiesznie wyszedł z mieszkania.
– I jak, dowiedział się pan czegoś? – zagadnął go młody policjant.
– Tylko tego, że nie lubię malarstwa.
Kawęcki ściągnął kombinezon, rzucił go w kąt i bez pożegnania opuścił budynek. Zapalił papierosa i mocno się nim zaciągnął. Wszedł do pierwszej napotkanej bramy, oparł się o mur i sięgnął po telefon. Uruchomił transfer danych i otworzył skrzynkę pocztową. Spośród kilku otrzymanych tego dnia wiadomości tylko jedna miała dla niego jakąkolwiek wartość – ta od Witolda, zatytułowana „Martyna.Bułecka_raport”. Kawęcki otworzył plik i zjechał na dół dokumentu, pomijając notatkę policyjną. Skoncentrował się na zdjęciach ofiary.
Rozdygotane palce sunęły po ekranie, co chwila ujawniając przerażające szczegóły zbrodni. Policyjny fotograf wyodrębnił każdą część ciała, która została oderwana od tułowia denatki: począwszy od pojedynczych fragmentów palców, a skończywszy na głowie, z piękną twarzą młodej kobiety. Ofiara miała duże piwne oczy, wypielęgnowane brwi i wyraziste usta. Krew lepiła się do jej długich jasnych włosów.
Kawęcki wrócił do notatki. Dowiedział się z niej, że Martyna Bułecka została przywiązana do rozłożonej wersalki, zgwałcona, o czym miały świadczyć zaschnięte ślady spermy na jej udach, a następnie poćwiartowana. Sprawca prawdopodobnie najpierw okaleczył jej narządy płciowe, potem zaś rozkawałkował ciało, rozrzucając jego części po pokoju niczym niepasujące do siebie puzzle. Pierwszą osobą, która ujrzała tę makabrę, była Weronika Tarnawska, współlokatorka Bułeckiej. Gdy tylko to zobaczyła, zwymiotowała. Kawęcki przypomniał sobie okrągłą plamę na wykładzinie. Zastanowił się, czy to dzieło Tarnawskiej, czy któregoś z policjantów.
Zgasił papierosa pod butem i wybrał numer Witolda.
– Czy wiesz, która jest godzina?
Witold był zły, ale nie zaspany. Po tym, co zobaczył, zapewne nie mógł usnąć.
– Mniej więcej.
– Czego chcesz?
– Byłem na miejscu zbrodni.
– I co w związku z tym?
– Nic. Po prostu uznałem, że powinieneś wiedzieć.
– To twój zasrany obowiązek. Nie mogę się z tego powodu cieszyć.
– Nie dzwonię, żeby cię uszczęśliwić. Chcę, żebyś po mnie jutro przyjechał. Nie dotrę na komendę o własnych siłach.
Kawęcki rozłączył się, zanim Witold zdążył zaprotestować.
Schował telefon do kieszeni i wyciągnął kolejnego papierosa. Zapalił go, po czym sięgnął do górnej kieszeni kurtki, w której schował dwustumililitrową butelkę czystej wódki. Opróżnił ją w dwóch krótkich podejściach i roztrzaskał flaszkę o beton. Ruszył przed siebie.
Zatrzymał się na skrzyżowaniu Próchnika z Zachodnią. Spojrzał na rozświetlony szyld sklepu monopolowego. Ciężko westchnął. Po długim namyśle ruszył w przeciwną stronę. W stronę Radogoszcza. W stronę domu.
1 Cytat z powieści Pod Mocnym Aniołem Jerzego Pilcha.