Cztery żywioły magii - Aneta Jadowska, Milena Wójtowicz, Marta Kisiel, Magdalena Kubasiewicz - ebook
BESTSELLER

26 osób interesuje się tą książką

Opis

Cztery żywioły.
Cztery magiczne opowieści.
Cztery fantastyczne autorki i ich nieposkromiona wyobraźnia.

Fantastyczny dream team powraca! Jadowska, Kisiel, Kubasiewicz, Wójtowicz – cztery żywioły polskiej fantastyki znowu w natarciu!

Przez miasto przeszła wichura, a wietrzyca Majka jest przekonana, że ktoś ją śledzi. Czy popada w paranoję?
A może miała coś wspólnego z niedawnym atakiem żywiołu?

Kiedy lokalny ryneczek zostaje poddany rewitalizacji po polsku, w spokojnej dzielnicy pojawiają się groźne siły.
Filomena, Kira i Tomira zwierają szyki, żeby przywrócić ład i uchronić mieszkańców przed niebezpieczeństwem… oraz przed pewnym rozgogolonym żigolakiem.

W Krakowie dochodzi do serii podpaleń. Ogień zdaje się dziwnie obcy, a Helena, ogniowa czarownica pracująca w straży pożarnej, szybko wiąże tę sprawę z przypadkami sprzed lat. W jaki sposób się łączą i co mają wspólnego z samą Hel?

Wyspa na Bałtyku, tajemnica, morskie legendy, magia… Dla Mary mogłyby to być wakacje życia, gdyby nie jeden szczegół – musi odnaleźć szczątki swojego ojca, inaczej ten nigdy nie zazna życia wiecznego.

Gorąca, porywająca i wciągająca… Oto kolejna wyjątkowa antologia stworzona przez wasze ulubione pisarki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 306

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (554 oceny)
310
168
63
13
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MadisLenis

Całkiem niezła

Niestety trochę wymęczyłam się na tej książce, pomysły na opowiadania były nawet ciekawe, ale mam wrażenie, że autorki zostały ograniczone przez krótki format.
20
Madeline04

Dobrze spędzony czas

Najbardziej podobały mi się opowiadania Kubasiewicz i Jadowskiej. Chętnie przeczytałabym oddzielną powieść o bohaterce żywiołu ognia Kubasiewicz. W tej historii jest duży potencjał na nową serię autorki.
10
anmarfrank

Całkiem niezła

Trzy z czterech opowiadań są całkiem w porządku: Wspomnienie ognia Kubasiewicz, Zawieje, zamiecie Wójcik i Wnuczka morza Jadowskiej. Tego Kisiel nie skończyłam bo zaczyna się bardzo słabo. Najlepsze jest zdecydowanie Wspomnienie ognia, po nie warto sięgnąć. Ogólnie książka ok, jak tak sobie leci w tle, ale nic wybitnego i raczej nie zapada w pamięć
10
Klaudiaaz

Z braku laku…

Opowiadanie Kubasiewicz o żywiole ognia było genialne, ale pozostałe trzy wypadały bardzo kiepsko.
10
myshaoneteu

Dobrze spędzony czas

Dwa ostatnie opowiadania bardzo fajne.
10

Popularność




Teraz

Majka Brzozowska biegła. Wokół wiatr szarpał gałęziami dębów i jesionów, strącając z nich ostatnie, zeschnięte liście. Skrzypiały złowrogo pnie drzew powalonych przez niedawną trąbę powietrzną – nie zaległy całkiem na ziemi, oparły się o pnie sąsiednich i teraz przy każdym podmuchu ostrzegały, że runą już, zaraz, za chwilę.

W słuchawkach grała Mai playlista do biegania, do rytmu stu pięćdziesięciu uderzeń serca na minutę. Kobieta nie słuchała tekstów, muzyka była tłem, liczyło się tempo, które miała trzymać.

Wdech, wydech, lewa, prawa. Tylko ona, drzewa i wiatr muskający ich gałęzie oraz jej włosy.

I zadyszka. Towarzyszyła jej przez ostatnie kilka dni, znak, że przesadziła, chociaż nie była pewna kiedy.

To przez wiatr zaczęła biegać. Potrzebowała wymówki, dobrego, ludzkiego powodu, by obcować z żywiołem powietrza, był pozwolić mu się muskać, ogarniać, żywić. Bieganie prowadziło ją do parku, na pola, na wały, nad rzekę… wszędzie tam, gdzie mogła się zachłysnąć swoją prawdziwą naturą.

Zwykle wyruszała koło dziewiętnastej, kiedy Grześ zasiadał z Krzysiem do dobranocki – nie tej tradycyjnej, w telewizji, ale odpalanej ze streamingów – a ona miała godzinę z hakiem dla siebie. Na bieganie… albo na coś innego.

Niezależnie od tego, na co poświęcała ten czas, do męża i do syna wracała spokojna, odprężona i gotowa dalej nosić swoją maskę. Maja Brzozowska była kochającą żoną i matką, cenioną pracownicą, życzliwą koleżanką, zdyscyplinowaną biegaczką. Wszyscy wiedzieli, że porządny z niej człowiek.

Kiedy kończyła już swoją trasę i wybiegała z parku Wolności, by skręcić w Kilińskiego, zwróciła uwagę na zaparkowane na ulicy auto. Stary passat, zwyczajny, nic szczególnego, chyba że było się dobrze zorientowanym lokalnym nienormatywnym i wiedziało się, że siedząca na miejscu kierowcy i robiąca na drutach w marnym świetle lampki sufitowej starsza pani to Ludmiła Marciniak, potomkini rodu Martinusów i ponoć ostatnia łowczyni tej krwi.

Tej „ostatniej” Majka nie kupowała. Ludmiła miała brata, a brat – syna i dwie wnuczki. Ród Martinusów miał się dobrze i nawet jeśli chwilowo udawali, że są fajni, sympatyczni i nieszkodliwi, to wcale nie oznaczało, że tak będzie zawsze.

Ludmiła, Majka musiała to przyznać, udawała koncertowo. Wdała się w jakieś biznesy z Marią Strzelecką i jeśli wierzyć lokalnym plotkom, to żyła z nią w Brzezinie, tworząc zgodne, emeryckie stadło.

Czasami Maję kusiło, żeby zagadnąć o te plotki syna Marii, ale to mogło naruszyć zasady ich relacji. Ustalili je na sesji zerowej, a Brzozowskiej nie przyszło wtedy do głowy, że powinna od razu wypytać swojego terapeutę, z kim się zadaje jego matka i czy podczas rodzinnych obiadów poruszają ten najbardziej niezręczny temat – w końcu Ludmiła była nie tylko emerytką, lecz także łowczynią potworów, a Piotr, jak by nie patrzeć, do tychże się zaliczał.

Tak samo zresztą jak Maja.

Nie zwolniła tempa, nie zmieniła trasy. Jako zwykły człowiek nie miała przecież powodów, żeby omijać staruszkę uprawiającą swoje hobby w nietypowym miejscu.

Lecz jako wietrzyca trzęsła się cała na myśl, że kilka dni temu przez Brzeg przeszła wichura. Wichura, z którą Majka nie miała nic wspólnego, nie było jej wtedy w mieście! Ale czy łowcy w ogóle pytali o takie sprawy?

Wiatr zaszumiał w zaroślach, owinął ją swoim podmuchem, zapewnił, że jest obok, gotów zmieść z powierzchni ziemi kogo tylko mu wskaże. Maja nie zareagowała. Normatywni nie rozmawiali z wiatrem, nie rozumieli, gdy do nich mówił. Jeśli Marciniak nie zamierzała jej dopaść, jeśli była tu tylko przypadkiem, lepiej było nie zwracać na siebie uwagi.

Przebiegła obok passata. Zegarek zawibrował, ostrzegając o zbyt wysokim tętnie. Brzozowska nawet na niego nie spojrzała. Zignorowała pierwotny strach, który skłębił się głęboko w trzewiach i kazał jej kluczyć i gubić pościg. To nie miało sensu, panika zdradziłaby ją przed każdym łowcą. Jej sojusznikami były stabilność i zwyczajność.

Odkąd sprowadziła się do Brzegu, pilnowała swojej rutyny aż do przesady. Sprawianie wrażenia, że jest się człowiekiem, było ważne. Dbanie o dobrostan bestii kryjącej się w środku również. Czas spędzony z Grześkiem także był ważny. Krzyś był najważniejszy, ale dobrą matką dla swojego ludzkiego dziecka mogła być tylko wtedy, gdy zadbała, by wszystko inne – pozory, ograniczenia, które sobie narzuciła, plan pomagający panować nad sobą – działało bez zarzutu.

Życie Majki składało się ze starannie ułożonych puzzli, tak dobranych, by nikt się nie zorientował, że trochę przy nich oszukiwała. I żeby upilnować tej układanki i nie zagubić się w jej meandrach, co tydzień, w każdy wtorek, spacerem przechodziła ze Słowiańskiej na Plac Dworcowy, wbiegała na drugie piętro budynku dworca PKP i spędzała godzinę na terapii u Piotra Strzeleckiego.

Kiedy wolnym krokiem, z tętnem wciąż wyższym niż zwykle, podchodziła do klatki schodowej swojego bloku na Słowiańskiej, przyszło jej do głowy, że za tydzień mogłaby na kolejnym spotkaniu poruszyć temat łowców. I wspomnieć, że ostatnio ma wrażenie, jakby Ludmiłę Marciniak widziała dosłownie wszędzie.

*

W środy to ona odbierała Krzysia ze żłobka. Wracając do domu spacerem, minęli grupę urzędników w garniturach i garsonkach, robiących sobie zdjęcia przy powalonym drzewie – niewątpliwie na miejski profil fejsbukowy, żeby pokazać, jak władza jest blisko ludu i jak aktywnie działa.

– Wiater wieje bziuuu – oznajmił radośnie Krzyś, machając ręką, jakby trzymał w niej samolocik.

Od ostatniej wichury, tej, która zwaliła drzewo pod ich blokiem, wiatr fascynował chłopca jakby bardziej. Maja nie wiedziała, jak się z tym czuje. Krzyś był człowiekiem, całkowicie zwyczajnym. Wszystko odziedziczył po ojcu, od wyglądu po normatywność.

Majka była wysoka i szczupła, miała długie ręce i nogi. Grześ mówił, z nutką podziwu i odrobiną żartu, że ma figurę modelki, a ona zawsze wtedy się uśmiechała, na zewnątrz, sztucznie i fałszywie, przytakiwała mu i wspominała, że ma dobre geny. W duchu za to zawsze dodawała, że jak każda wietrzyca.

Nienormatywni związani z pogodą tacy właśnie byli: strzeliści niczym drzewa, z ramionami o zasięgu skrzydeł wiatraków.

Krzyś tymczasem był średniego wzrostu, pulchniutki i w swojej niebieskiej puchówce wyglądał jak najsłodszy, najpiękniejszy, prawie trzyletni obłoczek. Majka nazywała go swoim zefirkiem i swoją chmurką i doskonale wiedziała, że te słowa pozostaną tylko słowami, bo ominęło go przekleństwo bycia nieczłowiekiem.

Wiatr do niego nie mówił, ale też go nie przerażał.

Jednego Brzozowska była pewna – czuła niesamowitą ulgę na myśl, że ostatnia wichura przydarzyła się akurat wtedy, kiedy Grześ wpadł na pomysł wycieczki. Takie wydarzenie mogło naprawdę przestraszyć Krzysia i zrazić go do wiatru na zawsze. Sama myśl o tym bolała.

Kiedy pod ich domem wiatr powalił drzewo, oni byli… w Wiązowie? Może już w Owczarach? A może w Macu przy autostradzie? Objechali kilka miejsc, radośnie, wesoło i beztrosko, szukając lokalnych zabytków. Maja najlepiej zapamiętała wiatrak. Był taki piękny… kiedyś. Teraz zostały z niego tylko mury, ale mogła sobie wyobrazić, jak wspaniale wyglądał, gdy jeszcze miał skrzydła i gdy napędzał go wiatr.

Podczas ich wycieczki ledwie wiało, za to w tym czasie przez miasto przeszła niewielka trąba powietrzna. Podobno nic dziwnego przy aktualnych zmianach klimatu. Gdyby Brzozowska została na miejscu, wiatr na pewno w ogóle nie ruszyłby ich mieszkania, szepnęłaby do niego, zatrzymała go. Nie siał zniszczeń specjalnie, tego była pewna. Mogło go wziąć na psoty, mógł źle ocenić swoją siłę – jak to żywioł.

Ale jej wtedy w Brzegu nie było – na szczęście i na nieszczęście.

Straty nie były duże, ot, trzasnęło otwarte okno, przeciąg zmiótł kilka drobiazgów z półek. Kiedy wrócili na Słowiańską, na miejscu już pracowała ekipa usuwająca powalone drzewo. Maja była pod wrażeniem, że miasto tak szybko zareagowało. Na długo jej to dobre wrażenie nie zostało, bo okazało się, że na ich ulicy owszem, uprzątnięto skutki wichury raz-dwa, ale wszędzie indziej służby się ociągały.

Słowiańska znajdowała się blisko Urzędu Miasta, może dlatego miała priorytet. Nie było to fair, ale Brzozowska nie zamierzała narzekać na własne szczęście.

Rzuciła kose spojrzenie urzędnikom – naprawdę, powinni zająć się sprzątaniem bałaganu, a nie robieniem zdjęć – skręciła do pobliskiego sklepu. Skończyła się śmietana, a ona uwielbiała mizerię.

Krzyś namówił ją na kolorowego lizaka – zwykle mu nie ulegała, ale ostatnio jakoś nie miała serca odmawiać. Nie była pewna dlaczego – może to o tym powinna porozmawiać z Piotrem, zamiast go podpuszczać w sprawie jego… cóż… macochy?

Wychodząc ze sklepu, niemal wpadła na Marię Strzelecką. Krzyś rozpromienił się niczym małe słoneczko.

– Bziuu. Świeci – powiedział. Puścił rękę Majki i próbował zademonstrować coś jakby stadionową falę. Brzozowska nie była pewna, co chce pokazać. Lśniące, jasne loki Marii? Jej mieniący się brokatową nitką kolorowy szal? A może po prostu ją samą, rozświetloną uśmiechem i pogodą ducha.

– Pięknie – rozczuliła się Strzelecka. – Ma pani bystrego synka.

– Dziękuję. – Maja wzięła małego na ręce i odeszła pośpiesznie.

Nie pożegnała się nawet, ale przecież się nie znały. Brzozowska po prostu wiedziała, kim jest matka Piotra. W mieście tak małym jak Brzeg łatwo było wiedzieć całkiem dużo o ludziach, których formalnie się nie zna. A Maria Strzelecka była widoczna, kolorowa, prowadziła Siedlisko Relaksacji i regularnie urządzała warsztaty jogi, na które Majka w żadnym razie nie zamierzała się wybierać.

*

Maja kończyła właśnie wklepywać do komputera zamówienie telefoniczne, kiedy do hurtowni weszła Żaneta Wawrzyniak, recepcjonistka Strzeleckiego. Była ubrana w zielony welurowy dres, bardziej pasujący do Żony Hollywoodu czy starszej pani niż do dwudziestokilkuletniej dziewczyny. Włosy miała zebrane w kitkę, policzki zaczerwienione. Była wyraźnie zdyszana.

Rozejrzała się po wnętrzu trochę półprzytomnie, jakby nie do końca ogarniając, gdzie trafiła.

– Dzień dobry… Sorry – wydusiła w końcu. – Nie to chciałam… To przez Google’a!

Odwróciła się i umknęła.

Brzozowska wzruszyła ramionami. Wkrótce zapomniała zupełnie o tej dziwnej wizycie. Przypomniała sobie o niej dopiero wieczorem, gdy wracając z biegu po parku, prawie zderzyła się z Sabiną Piechotą, wspólniczką Strzeleckiego.

Piechota była niższa od Majki o głowę, ale małe szanse, by stała jej się przy zderzeniu krzywda, nawet gdyby Brzozowskiej nie udało się wyhamować. Strzygi były silne i stabilne. Sabina mogła przypominać posturą smukłą witkę, ale tak naprawdę była głazem narzutowym. Mogłyby ją ruszyć: skoncentrowana siła żywiołu, lodowiec, powódź, może tornado… i mało co poza tym.

– Co tu robisz? – zapytała nieufnie Majka. Nie przepadała za Piechotą. Może dlatego, że strzygi z ziemi powstały, z błota i brudu, zupełnej przeciwności powietrza i wiatrów, i były dla wietrzyc naturalnymi wrogami. A może Sabina, chodzący dowód na sukces terapii, pogodzona z samą sobą, ze swoim nieludzkim ja i wiodąca pełne sukcesów i zadowolenia poukładane życie, po prostu działała Majce na nerwy.

– Mieszkam niedaleko – wyjaśniła strzyga, poprawiając pakunek, który taszczyła na plecach. Metalowy pojemnik musiał swoje ważyć, ale ona trzymała go jedną ręką, jakby był to pusty worek, a nie…

– Wiem, że mieszkasz niedaleko – prychnęła Majka, trochę zła na siebie za głupie pytanie. Ale jak do tej pory nie natknęła się w okolicy na Piechotę ani razu. – Co tam targasz?

– Butlę z tlenem.

– Po co ci coś takiego?

Sabina uniosła lekko brwi, wyraźnie dając do zrozumienia, że odpowiedź jest oczywista.

– Do nurkowania.

– Ale po co? – Majka nie mogła się powstrzymać przed zadawaniem kolejnych pytań. Tak naprawdę nie chciała ich zadawać, interesowało ją tylko, co takiego się dzieje, że nagle po pięciu latach natyka się na ulicy na Piechotę, na tę Żanetę, na Marciniakową… na wszystkich. Ale nie mogła się przyznać do własnej paranoi. W Brzegu naprawdę łatwo było na siebie wpaść. W sklepie, na ulicy, w parku…

Na szczęście Piechota nie miała problemów z odpowiadaniem na pytania. Mało tego, rozpromieniła się cała, przynajmniej w takim stopniu, w jakim może się rozpromienić ktoś, kto przypomina zaginioną siostrę Morticii Addams.

– Muszę sprawdzić stawy. Nie da się robić oceny ryzyka zawodowego bez dokładnego sprawdzenia warunków.

– Jaką ocenę ryzyka można przeprowadzić dla stawów?

– Na Korfantego obok stawu budują otwarty basen – przypomniała Sabina. – I co będzie, jak na ratownika się zasadzi utopiec? Albo mamuna? Ja ci powiem, co będzie: tra-ge-dia! Ale spoko, ja wszystko sprawdzę i bez obaw będziesz mogła pójść tam sobie z dzieckiem popływać!

Majka poczuła, jak wzbiera w niej sztorm. Nie chciała, żeby strzyga wspominała o jej dziecku, nie chciała, żeby o nim wiedziała… Uspokoiła burzę, uspokoiła wiatr, który już owijał się wokół jej palców, odpowiadając na targające nią emocje.

Tak, to było małe miasto. Łatwo było wiedzieć wszystko o wszystkich, zwłaszcza jeśli mieszkało się dwie ulice dalej. Zwłaszcza jeśli było się wspólniczką psychologa, do którego Maja chodziła. Piotr na pewno nie opowiadał o niej Sabinie – postępował etycznie, ba, chwytał się tej etyki jak tonący brzytwy i naprawdę bardzo długo tłumaczył Majce, dlaczego jako jedyny nienormatywny terapeuta i coach mimo najlepszych chęci nie jest w stanie dopełnić standardów superwizji. Nie żeby ją to interesowało – i tak nie miała wyboru, z żadnym innym psychologiem w okolicy nie mogła być w pełni szczera.

O ile jednak treść sesji była tajemnicą zawodową, o tyle sytuacja rodzinna Brzozowskiej była oczywista i jawna. Jeden mąż, jedno dziecko. Zdjęcia na fejsowym profilu Grzesia.

– A tak z czysto zawodowej ciekawości, jesteś w stanie kontrolować powietrze w butli? – zapytała znienacka Piechota.

– Co?

Sabina wolną ręką wyciągnęła z kieszeni kurtki notes i wpatrywała się chciwie w Brzozowską.

– Weź, mam niedosyt danych. Jakbyś się natknęła na nurka z butlą, to byłabyś w stanie… no nie wiem… wywołać w butli tornado? Rozerwać ją od środka? Sprawić, że nurek się udusi?

– Skąd ty w ogóle bierzesz takie pytania? Czemu to cię nagle interesuje? – Majka poczuła, że ogarnia ją panika. Najpierw Marciniak, potem nagle wpadła na Strzelecką, ta młoda dziś była u niej w pracy, a teraz…

– Ciekawość zawodowa – wyjaśniła Piechota. – To jak? Potrafiłabyś?

– Nie wiem… ja nigdy nie… w ogóle bym czegoś takiego nie zrobiła!

– Ale tak teoretycznie…

– Nie! Nie wiem!

– A byłabyś ewentualnie otwarta na testy?

Majce opadła szczęka. Wiatr, reagując na jej oburzenie, przemknął ulicą silnym podmuchem, owionął twarz Sabiny.

Piechota wypluła czarny kosmyk, który zawiało jej do ust.

– Jakbyś łaskawie przestała tak zawiewać… Włosy mi w usta wchodzą, wiesz, jak trudno prowadzi się tak rozmowę?

– Odczep się ode mnie!

Odwróciła się i pobiegła w stronę domu, siląc się, by trzymać równe tempo. Zegarek znowu zawibrował, sygnalizując problem z tętnem. Będzie musiała zerknąć na zapisy. Jeśli biegi częściej okażą się takie stresujące, to konieczne będzie włączenie jakichś ćwiczeń oddechowych.

*

W każdą sobotę robili większe zakupy w markecie. Grześ zawsze proponował, że zrobi je sam albo zostanie z małym, gdy Majka pojedzie do sklepu, ale Brzozowska była nieugięta. Uważała, że Krzyś musi się przyzwyczaić do różnych sytuacji społecznych.

Wybierała właśnie szpinak i mieszankę warzyw, gdy syn pociągnął ją za rękę.

– Mamo, księżniczka! – westchnął z zachwytem.

Brzozowska podniosła głowę.

Po drugiej stronie zamrażarek stała Ewa Ewent. Ją też Majka bardziej kojarzyła, niż znała. Niezrównana organizatorka wesel i imprez, perfekcjonistka, kobieta tak piękna i elegancka, że nie sposób było się za nią nie obejrzeć.

Podobno najlepsza przyjaciółka Sabiny Piechoty.

Ewent miała włosy tak jasne, że niemal białe, ubrana była na niebiesko i naprawdę wyglądała jak baśniowa królowa lodu. A kiedy zmierzyła Majkę spojrzeniem, ta poczuła chłód, który nie miał nic wspólnego z zimnem dochodzącym ze sklepowych chłodni.

Ewa odwróciła się i odeszła jak gdyby nigdy nic.

A Majka przestała wierzyć w przypadki i swoją nieuzasadnioną paranoję.

*

Maja przychodziła do biura PS Business Consulting w co drugi wtorek na dziewiętnastą. Zawsze w stroju do biegania. Niby mogłaby się przyznać mężowi do terapii – było to w końcu ludzkie – ale wolała uniknąć pytań. Grześ zacząłby się przejmować, była tego pewna. Pytałby, czy wszystko w porządku. Czy może jej jakoś pomóc.

I co miałaby mu powiedzieć? Wszystko jak najbardziej okej, kochanie, tylko wiatr do mnie mówi? Tylko całe życie kłamię, kim jestem? Nie, lepiej było udawać, że biega.

O tej godzinie recepcjonistki Żanety nie było zwykle w biurze. Piechota też na szczęście była już nieobecna. Żaneta nie stanowiłam problemu, ale strzyga… strzyga mogła skomplikować plany.

A Maja spędziła ostatni tydzień, bardzo starannie rozważając, co powinna zrobić.

Przez ten tydzień zegarek osiem razy ostrzegał ją, że ma za wysokie tętno – za każdym razem skakało jej, kiedy znowu natykała się na kogoś znanego jej z widzenia. Albo trochę lepiej niż z widzenia, jak w wypadku Sabiny i Żanety. Nie wiedziała dlaczego. Nie miała nic wspólnego z tym, co stało się w mieście, jaki więc powód mieli, żeby wciąż się wokół niej kręcić? W końcu zajrzała do aplikacji, żeby sprawdzić, ile razy puls jej szalał przy tych „przypadkowych” spotkaniach, i odkryła, że poprzedniej soboty, wtedy, kiedy przez Brzeg przeszła wichura, a ona, Grześ i Krzyś oglądali wiatrak w Owczarach, jej tętno skakało niczym pasikonik.

Zapytała Grzesia o wycieczkę. Zrobili wtedy tylko jedno zdjęcie, ich troje pod ruinami wiatraka. W Macu nie zapłacili kartą, na wyciągu z konta nie było więc śladu transakcji.

Fakt: w sobotę przez Brzeg przeszła wichura. Fakt: Maja nie była pewna, co się z nią działo w sobotę. Fakt: przez ostatnie półtora tygodnia jej życie stało pod znakiem przypadkowych spotkań: z łowczynią, będącą de facto macochą jej psychologa, ze strzygą, współpracującą z jej psychologiem, z matką jej psychologa, recepcjonistką jej psychologa oraz przyjaciółką strzygi pracującej z jej psychologiem. Wszystko wskazywało na to, że istniała jedna osoba, która mogła udzielić Majce odpowiedzi na dręczące ją pytania.

I tak się dobrze składało, że miała umówione spotkanie z właśnie tą osobą. I że w biurze przy Placu Dworcowym byli tego dnia sami.

Piotr gestem zaprosił ją do gabinetu. Weszła i jak zawsze zajęła miejsce w jednym z turkusowych foteli. One i wiszący na ścianie abstrakcyjny obraz były jedynymi kolorowymi akcentami w pomieszczeniu zdominowanym przez szarości i beże. Szare było biurko i kozetka przeznaczona chyba dla pacjentów mających bardziej kinowe oczekiwania wobec terapii. Ściany pomalowano na kolor delikatnie przechodzący z szarości w lawendę. Pod stopami uginał się puchaty kremowy dywan.

– W jakim nastroju dziś przychodzisz? – zapytał Strzelecki. Zawsze sprawdzał, na początku i na końcu sesji. Patrzył na nią, i pewnie na każdego innego klienta, w skupieniu, ze stuprocentową uwagą, troską i empatią. Patrzył tak, że chciało się spoglądać w jego ciepłe brązowe oczy i opowiedzieć mu wszystko.

– Spokojna i zdecydowana. Może nawet zdeterminowana – odparła zgodnie z prawdą.

– To pomocny stan na początek sesji. Porozmawiamy o tym, co zadziało się od naszego ostatniego spotkania?

– Tak.

Maja uśmiechnęła się do niego. Szyby w oknie zadygotały, podobnie jak drzwi od gabinetu. Wiatr trzymał je dla niej, odcinał drogi ucieczki. Zmiótł z biura pojemnik z długopisami i notatnik.

Siedzący w fotelu Piotr ani drgnął. Może kto inny by się przestraszył takiej demonstracji, ale nie on. Wiedział przecież, czym jest Brzozowska, i nie każda ich sesja przebiegała… bezwietrznie.

– Powiedziałaś, że jesteś spokojna i zdecydowana – przypomniał. – Jak do tego stanu ma się to, co się teraz stało?

– Doskonale się ma – odparła zimno. – Jestem spokojna, bo nerwy mi w tej sytuacji nie pomogą. Jestem zdecydowana uzyskać odpowiedzi.

– Po to tu jesteśmy…

– Właśnie po to – przerwała mu. – Nie będziemy się teraz przerzucali pytaniami, co się we mnie zadziało ani jak to na mnie wpływa. Nie chcę przestrzeni do zrozumienia swoich emocji. Chcę porozmawiać o wichurze.

– Wichurze?

– O wichurze, która przeszła przez miasto w zeszłą sobotę. O tym, co się wtedy stało. Nie było mnie wtedy w mieście.

– Nie wiem, czy potrafię ci o tym opowiedzieć tak, jak tego oczekujesz czy potrzebujesz – stwierdził spokojnie Piotr. – Wiesz, że wiatr to nie mój żywioł. W każdym razie wiało, mocno wiało. Z tego, co słyszałem, podmuchy wyrywały ludziom wózki na parkingach pod sklepami. Połamanych zostało dużo drzew, w parku Wolności i nie tylko, w okolicy, w której mieszkasz, też. Wiatr szarpał oknami… – urwał.

– …tak jak teraz – dokończyła głucho Majka. – A gdzie ty byłeś?

– Tu. Miałem klienta. Szczegóły, jak wiesz, są poufne.

– A gdzie ja wtedy byłam?

– Powiedziałaś właśnie, że poza miastem.

Brzozowska przełknęła ślinę. Przyszło jej do głowy, że może jednak źle do tego podeszła. Może należało wpaść do biura w pełni wichury, zamieść wszystko pod ściany, zawiać wiatrem tak, żeby nie zostało już nic poza prawdą…

…albo spróbować czegoś zupełnie innego.

Wiatr przestał telepać drzwiami i oknem.

– Kiedy zaczynaliśmy sesje, obiecałeś mi parę rzeczy – powiedziała cicho. – Nawzajem sobie obiecaliśmy. Zasady. Kontrakt. Zwał, jak zwał. Masz swój egzemplarz, ja mam swój, ale nie musimy ich wyciągać, bo oboje pamiętamy, co jest tam napisane. Obiecaliśmy sobie szczerość. Żadnych świadomych kłamstw. Pamiętasz?

Skinął głową.

– Więc teraz powiedz mi, szczerze, gdzie byłam, kiedy zaczęła się wichura.

– Z tego, co wiem, w swoim mieszkaniu – odpowiedział bez wahania Piotr. – Potem w parku.

Majka poczuła, że trzęsą jej się ręce. Zacisnęła je na oparciach fotela.

– To nie była wichura, prawda? Ani tornado czy zmiany klimatyczne?

– Nie. To byłaś ty. Trochę zniszczyłaś miasto. Zresztą, biegałaś ostatnio po parku, widziałaś, jak wygląda.

– Koło mojego bloku wszystko szybko uprzątnięto. – Sama nie była pewna, czy pyta, czy stwierdza fakt. – Moje mieszkanie było prawie nietknięte…

– Były facet Sabiny i jego koledzy – wyjaśnił Piotr. – Ogarnęli wszystko raz-dwa, na ile tylko się dało, tak żebyście mogli wrócić do domu… i nie zadawać pytań.

– Dlaczego?

Strzelecki się zawahał.

– Lepiej byłoby, żebyś nie znała powodów.

– Lepiej byłoby, żebyście nie kręcili się wokół mnie niczym marni szpiedzy, wtedy może nie wpadłabym w paranoję! – odparowała lekko histerycznie.

– Nie doceniliśmy cię – przyznał Piotr. – Myśleliśmy, że niczego nie zauważysz, a gdybyś znowu chciała podjąć temat, to dasz się od niego łatwo odwieść. A szpiedzy… Parę osób zrobiło się trochę nerwowych. Chciały sprawdzić, czy… nie będzie problemów. Z twoją pamięcią albo z… emocjami.

Urwał i wpatrywał się w nią przenikliwie.

– Jeśli chcesz wiedzieć, co się stało, powiem ci wszystko – podjął. – Ale weź pod uwagę, że… to nie będzie łatwa ani przyjemna historia.

– Chcę – odpowiedziała bez wahania. – Bez historii. Poproszę streszczenie, im szybciej będę wiedziała…

– Z powodów, których nie znam, zdecydowałaś się powiedzieć mężowi, że jesteś wietrzycą. Nie przyjął tego dobrze.

Piotr mówił spokojnie i powoli, ale Brzozowska poczuła, jakby rąbnął ją pięścią, z całej siły, błyskawicznie, prosto w brzuch.

Podmuch wiatru uderzył w okno biura od zewnątrz. Na niebie zaczęły się zbierać chmury.

– Powiem ci resztę, ale powinnaś się najpierw wyciszyć – powiedział Piotr. – Nie możemy ryzykować, że sytuacja się powtórzy.

Maja zamknęła oczy. Wdech. Jej płuca wypełniło powietrze, wiatr, życie. Wydech. Wiatr wypłynął z niej i otulił ją swoją bliskością. Wdech…

– Kiedy mówisz, że nie przyjął tego dobrze…

– Bał się. Bardzo.

– Ale… już się nie boi. A ja nie pamiętam, żeby kiedykolwiek… A Krzyś?

Piotr uśmiechnął się smutno.

– Krzyś przyjął to wszystko najlepiej. On jeden pamięta, ale nie ma żadnej traumy.

– Co zrobiliście?

– To jest bardzo skomplikowana historia, więc ją też pozwolę sobie skrócić i uprościć: rodzanice, moc trzech i naprawdę duży kawałek nieetycznego szamaństwa w wykonaniu mojej matki – wyjaśnił.

– Nieetycznego szamaństwa? – Majka zaczęła się śmiać. – Nieetycznego szamaństwa?!

– Chciałbym zaznaczyć, że takie działanie jest nieetyczne również z punktu widzenia psychologii i niezgodne z duchem terapii…

– Ale to zrobiliście – wytknęła Brzozowska.

Strzelecki wyglądał na zawstydzonego. Nie… nie zawstydzonego. Był smutny.

– Zapytałem cię – powiedział. – Zapytałem cię, a ty powiedziałaś, że to twój wybór. I że chcesz żyć dalej ze swoją rodziną. Ale najpierw musicie o wszystkim zapomnieć, Grześ i ty.

– I to była twoim zdaniem dobra decyzja?! – krzyknęła Maja.

– Nie wiem. – Piotr kurczowo zaciskał dłonie. – Moje zdanie nie ma znaczenia. Czy w inny sposób udałoby się uratować wasze małżeństwo? Czy terapia by wam pomogła osiągnąć to, czego chcieliście? Czy w ogóle wasze cele byłyby zbieżne? Jak długo by to trwało? Nie wiem, Maju. Nie potrafię ci odpowiedzieć na żadne z tych pytań i nie mogę dać gwarancji, że to, co mogę ci zaoferować i w czym mogę ci pomóc, w ogóle by wystarczyło.

Majka, która już, już podnosiła się z fotela, gotowa rzucać czymkolwiek, wezwać wiatr, szarpać Strzeleckiego, nagle opadła z powrotem na siedzisko.

– Nie wystarczyłoby – powiedziała zrezygnowana. – Bał się mnie. Uciekł ode mnie? Odepchnął mnie? Nie chciał na mnie patrzeć? Trząsł się? Płakał? Zabrał mi Krzysia?

– Maju, takie rozmyślania…

– Nie pomagają, wiem. Ale nie umiem ich teraz powstrzymać. I cokolwiek zrobił, cokolwiek, nie umiałabym o tym zapomnieć. I on też nie. Nie wiem, czemu mu powiedziałam, ale zniszczyłam swoje szczęście, prawda? Zniszczyłam je całkiem, a wy daliście mi szansę, żeby to odwrócić, i może to było nieetyczne, ale było… – przerwała. Oblizała wargi i przełknęła sól, która nagle znalazła się na jej skórze. – To było dobre. A teraz będziecie musieli zrobić to znowu.

– Co? – Teraz to Piotr prawie się poderwał.

– Teraz, gdy wiem, nie przestanę o tym myśleć, a to mnie zniszczy. Nas zniszczy, mnie i Grzesia. Zniszczy naszą rodzinę. Wszystko, co zrobiliście w sobotę, będzie na nic. Wtedy mnie posłuchałeś i zrobiłeś, co chciałam, więc teraz nie pytaj mnie, jak się z tym czuję, bo jak dobrze pójdzie, to nie będzie to miało znaczenia! Zadzwoń do swojej matki i powiedz jej, że muszę wrócić dziś do domu, nie pamiętając o tej rozmowie i o tych wszystkich spotkaniach. I nie możecie tak za mną chodzić, ona, Piechota, Ludmiła… Znowu zacznę coś podejrzewać. I jeszcze…

Piotr, który sięgał już po komórkę, zamarł.

– I jeszcze?

– Hasło – powiedziała Majka. – Musimy ustalić hasło. Na wypadek gdybym znowu do ciebie przyszła, tak jak dziś.

– Hasło?

– Nie masz hasła? Takiego, po którym poznałbyś, że rzekoma wiadomość od ciebie z przyszłości to prawda?

– Nie rozważałem w ogóle możliwości, że ja z przyszłości może mi przekazywać jakieś informacje – przyznał Strzelecki.

Majka spojrzała na niego z politowaniem.

– Założę się, że nawet Piechota ma hasło.

Wtedy

Majka Brzozowska biegła. Wokół wiatr łamał gałęzie drzew. Zeschnięte liście opadały na ziemię, tworząc pod stopami Brzozowskiej szeleszczący, skrzypiący kobierzec. Kolejny podmuch przechylił jeden ze starych dębów – tak mocno, że uderzył w pień sąsiedniego drzewa. Razem ugięły się przed potęgą żywiołu i zaczęły opadać, opadać, aż przed tąpnięciem powstrzymał jej rosnący obok jesion. Zatrzeszczał, zaskrzypiał, ale nie pozwolił im całkiem runąć.

W jednym uchu Maja wciąż miała słuchawkę, a na schowanym w zamykanej na suwak kieszeni telefonie grała playlista do biegania. Muzyka była prawie niesłyszalna, zagłuszona przez wycie wiatru, a jej tempo zbyt wolne, by nadążyć za waleniem serca Majki.

Wdech, wydech, lewa, prawa. Tylko ona, chwiejące się drzewa i wiatr, szarpiący za ich gałęzie, chyboczący grubymi pniami, rozwiewający jej włosy.

A to od siebie chciała uciec najbardziej.

Nigdy nie było jej ze sobą najlepiej, nie czuła się dobrze w swojej skórze, nie odnajdywała się w tym skomplikowanym świecie, ale dziś… dziś tego wszystkiego było po prostu za dużo.

Za sobą słyszała trzeszczenie łamiących się konarów, trzepotanie gałęzi, z których opadały ostatnie liście, i wycie, straszliwe wycie wiatru, który cierpiał razem z nią. Czuła swój ból, jego ból, a jednocześnie uciekała od niego jak najdalej. Wiatr muskał jej policzki, rozwiewał włosy, próbował ją ukoić, utulić, ale nie objęć powietrza szukała.

Było jednak za późno, za późno, by udawać, że nic się nie stało, za późno, by zamieść wszystko pod dywan. Majka popełniła błąd, ogromny, nieodwracalny. Zaryzykowała i straciła wszystko.

Został jej tylko ten niechciany wiatr.

*

Zaczęło się od nagłego podmuchu wiatru. Zawiał tak mocno, że wyrwał Żanecie Wawrzyniak wypełniony słodyczami wózek na kółkach i pchnął go w głąb parkingu.

Towarzysząca praktykantce w zakupach Sabina Piechota wydała z siebie okrzyk rozpaczy – pierwszy, jaki Żanecie zdarzyło się słyszeć z jej ust – i rzuciła się za zakupami, całym ciałem blokując ucieczkę słodyczy. Zatrzymała wózek, zanim kolejny podmuch zdążył zmieść czterdzieści paczek pierniczków pod koła ruszającego auta.

Wawrzyniak już miała jej pomóc zaciągnąć cały ten ładunek do ich samochodu, ale zamarła nagle, bo kolejny podmuch przyniósł z sobą coś jeszcze. Uderzył ją w twarz, w oczy, uszy, zawibrował w niej całej, w tej części, która była ludzka, i w tej, która pamiętała zew lasu.

– To nie jest normalny wiatr – powiedziała, ściszając głos, żeby usłyszała ją tylko Piechota. – Drzewa… krzyczą. Boją się. Jakby zbliżał się drapieżnik, a one nie mogły uciec…

Sabina, która przykrywała koszyk własnym ciałem, żeby nie wywiało z niego opakowań z pierniczkami, wyprostowała się gwałtownie. Tylko na chwilę, bo zaraz rzuciła się podtrzymywać swoje skarby, niczym chciwa smoczyca.

– Brzozowska – stwierdziła z irytacją, wypluwając pasmo czarnych włosów, które wiatr wepchnął jej do ust. – Niech to szlag, Brzozowska ma kryzys, a mnie wywiewa pierniczki!

– Ta, co chodzi do Piotra we wtorki na terapię? – Żaneta zmarszczyła brwi, próbując sobie przypomnieć klientkę. Nazwisko kojarzyła, pojawiało się regularnie przy rezerwacjach i na rachunkach. Miała tylko problem z dopasowaniem go do osoby. Brzozowska miała terminy co dwa tygodnie, we wtorki wieczorem, zawsze przychodziła w ciuchach do biegania. Jak ona miała na imię… Jakoś na M. Maria? Maja! Wawrzyniak zwykle się z nią rozmijała, rzadko siedziała w biurze tak późno. – Ona jest z tych wietrznych?

– Z tych bardzo wietrznych. To wietrzyca – wyjaśniła Piechota. – Duży potencjał, kontrola nad powietrzem, możliwość wpływania na pogodę… Rzecz jasna przy odpowiednim szkoleniu, a z treningów to Brzozowska woli bieganie…

Kolejny powiew szarpnął nimi obiema i koszykiem.

– Załadujmy zakupy – zaproponowała rozsądnie Żaneta.

Wietrzysko przybierało na sile, a Sabina, chociaż sprawiała wrażenie lekko zaniepokojonej, to priorytety miała ustawione na sztywno i słodycze były na szczycie listy. Póki cokolwiek groziło pierniczkom, nie było co liczyć na to, że Piechota poświęci czemukolwiek sto procent uwagi – nieważne, czy byłby to kryzys Brzozowskiej, czy wyjazd z parkingu, na którym zaczynało się robić coraz bardziej wietrznie i nerwowo.

Sabina doprowadziła targany podmuchami wiatru koszyk do beemki. Żaneta otworzyła bagażnik i czym prędzej zabrała się do przeładowywania zakupów, nie zważając, na co je wrzuca – a wrzucała na kask ochronny, pudło z butami roboczymi czy spakowane w schludną skrzynkę akcesoria, które praktykantka pół żartem nazywała zestawem małej hieny cmentarnej. Piechota na te dowcipy tylko wzruszała ramionami i przypominała, że do wykopywania i zakopywania zwłok używa się w zasadzie tego samego sprzętu.

Wawrzyniak nie dała rady zamknąć bagażnika sama, potrzebowała pomocy Sabiny. Miała wrażenie, że niewiele brakowało, by wicher wyrwał go całkiem z zawiasów.

– To jest jak tornado z filmów – jęknęła.

Wokół nich ludzie pospiesznie umykali do aut albo z powrotem do sklepu. Ktoś ścigał po parkingu rozsypane zakupy. Pracownicy budki z pączkami zaciągali okiennice. Drzewa rosnące wzdłuż placu zginały się prawie w pół.

– Oj tam od razu tornado – mruknęła Sabina, podtrzymując drzwi i pomagając Żanecie wsiąść do samochodu. – Mówiłam: wietrzyca.

Piechota zajęła miejsce za kierownicą, starannie zamknęła drzwi od swojej strony i włączyła zamek centralny, jakby podmuch mógł odemknąć sobie klamkę. Możliwe, że mógł. Wyciągnęła z kieszeni telefon i wybrała numer.

– Piotruś, na co przecoachowałeś Majkę Brzozowską? – zapytała, gdy tylko Strzelecki odebrał. – Ja ci wcale nie chcę zadawać nieetycznych pytań, ale jakbyś nie zauważył, to ZARAZ BĘDZIE W BRZEGU TORNADO! I kluczowe pytanie brzmi, kogo albo co zmiecie! Wyjrzyj za okno. I w ogóle sprawdź, czy okna w biurze mamy pozamykane, bo je nam powyrywa z zawiasów… A potem zadzwoń do niej, wiesz, może jakaś specjalna sesja przez telefon, zanim drzewa zaczną się walić na drogi…?

Strzelecki wydał z siebie coś jakby jęk, na tyle głośny, że usłyszała go nawet Żaneta, po czym się rozłączył.

– A teraz co? – zapytała Wawrzyniak, odruchowo kuląc się, gdy podmuch wiatru uderzył w szybę auta.

Piechota wyciągnęła skądś paczkę pierniczków – najwyraźniej zabezpieczyła ją sobie podczas pakowania – otworzyła i poczęstowała praktykantkę.

– Czekamy – powiedziała. – W takich warunkach nie ma się co pchać na drogę, jeszcze faktycznie drzewo się na nią zwali. Piotruś ogarnie Brzozowską i wrócimy sobie na spokojnie do biura.

*

Wiatr wiał od strony Brzegu. Podmuchy były na tyle silne, że Ludmiła Marciniak wyszła na zewnątrz upewnić się, czy okiennice są dobrze zabezpieczone. Sprawdziła metodycznie wszystkie, a potem stanęła przy płocie, zapatrzona w stronę miasta, jakby z tej odległości mogła dostrzec przyczynę niepogody.

Kolejny podmuch uderzył ją prosto w twarz. Nieustępliwie, atakując frontalnie. Ludmiła ani drgnęła. Nie pierwszy raz stawiała czoła żywiołowi. Jak dotąd z każdego starcia wychodziła zwycięsko.

Jeśli ktoś, tak jak ona, wiedział, jakich znaków wypatrywać, od razu mógł poznać, że nie był to zwykły wiatr. Powietrze nie zachowywało się normalnie. To nie było zjawisko meteorologiczne, ale czyjaś wola, silna, ale niezorganizowana.

W okolicy była jedna nienormatywna zdolna spowodować coś takiego, ale do tej pory nie sprawiała problemów.

Cóż, zawsze musiał być ten pierwszy raz.

Ludmiła odwróciła się plecami do wiatru. To nie była jej sprawa. Odkąd przestała być łowczynią, nie musiała już pilnować ludzkiego porządku ani mordować tych, którzy do niego nie pasowali. Choć nadal ich zauważała, instynktu i lat szkolenia nie dawało się ot tak wyrugować. Oni też ją rozpoznawali.

Przechodzili na drugą stronę ulicy, umykali albo, jak ta wariatka Piechota, chcieli rozmawiać o tym, jak doświadczenia zdobyte w polowaniu i uśmiercaniu nienormatywnych można wykorzystać przy dbaniu o bezpieczeństwo i higienę ich pracy.

Drzwi od domu otworzyły się i stanęła w nich Marysia Strzelecka. W jednej ręce trzymała telefon, drugą ściskała klamkę, mocując się wiatrem. Jasne loki wirowały jej wokół głowy niczym zorza. Oczy miała poważne.

– Piotruś dzwonił.

Marciniak stłumiła westchnienie. Niektórzy nienormatywni, tak jak syn Marii, Piotr, zagościli w jej życiu na dobre.

– W sprawie tej wietrzycy? – upewniła się.

Marysia kiwnęła głową.

– To jego pacjentka. Martwi się.

W skrytości ducha Ludmiła uważała, że słusznie. Taki wiatr mógł oznaczać tylko kłopoty. Kłopoty, od których bardzo chciała się trzymać z daleka, a już nie mogła.

Strzelecka miała na sobie kurtkę. Dopiero co skończyła rozmawiać z synem. Ludmiła nawet nie musiała pytać, by wiedzieć, że Marysia mimo warunków zamierza wyprawić się do Brzegu. I chociaż zdawała sobie sprawę, że jej partnerka jest w stanie poradzić sobie z absolutnie wszystkim, to po prostu nie mogła jej puścić samej.

Nie pierwszy raz naszła ją refleksja, że na tym właśnie polega miłość. Idzie ci kobieta w oko huraganu, a ty za nią.

– Czekaj, sieć chociaż wezmę – powiedziała z ociąganiem. – Nie wiem, czy wiele pomoże, łowcy nie próbują łapać wietrzyc żywych. Za duże ryzyko.

Wszystkie księgi rodu Martinusów były co do tego zgodne – przy wietrzycach miało się tylko jedną szansę. Łuk, kusza, pilum, bola, czakram, shuriken czy karabin snajperski były wprost niezbędne do zneutralizowania zagrożenia. Jeśli łowca chybił… cóż, o przegranych nie warto było pamiętać.

Ludmiła nie miała pojęcia, jak obezwładnić wietrzną pannę tak, by zachować przy życiu i ją, i siebie. Cóż, pozostawało jej mieć nadzieję, że Marysia wpadnie na jakiś pomysł. Albo Piechota. Piechota była szurnięta, ale miewała bardzo praktyczne pomysły. A Piotrek na pewno zadzwonił po też Piechotę.

Marciniak czuła, że jak nic skończy ten dzień z bólem głowy.

*

Cztery żywioły magii

Copyright © by Aneta Jadowska, Marta Kisiel, Magdalena Kubasiewicz, Milena Wójtowicz 2024

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2024

Redakcja – Joanna Mika

Korekta – Kornelia Dąbrowska, Julia Młodzińska

Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc

Przygotowanie e-booka – Natalia Patorska

Projekt okładki – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Grafika na okładce i projekt stron tytułowych – Agata Wawryniuk

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie I, Kraków 2024

ISBN mobi: 9788383305998

ISBN epub: 9788383305981

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Julia Siuda, Zuzanna Pieczyńska

Promocja: Aleksandra Parzyszek, Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Barbara Chęcińska, Małgorzata Folwarska, Marta Ziębińska, Natalia Nowak, Kamila Piotrowska, Paweł Truskolaski

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga

E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz

Administracja: Klaudia Sater, Monika Czekaj, Małgorzata Pokrywka

Finanse: Karolina Żak

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl