Czterdzieści. Czterdzieści i wciąż pięknie - Katarzyna Kostołowska - ebook

Czterdzieści. Czterdzieści i wciąż pięknie ebook

Katarzyna Kostołowska

4,8
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 284

Data ważności licencji: 12/30/2029

Oceny
4,8 (10 ocen)
8
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KasiuniaA34

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
Kucik

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja jak i poprzednie części. Mam nadzieję na ciąg dalszy 😘😘😘 dziękuję 🙂
00
Kakhime

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zwykle ciepło, wzruszająco, czasem zabawnie. Po prostu życiowo. Polecam
00
Katarina2021

Nie oderwiesz się od lektury

Dalszy ciąg przygód czterech przyjaciółek . Polecam
00
rybkaaga

Nie oderwiesz się od lektury

💛💛💛
00

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt se­rii i okładkiAGNIESZKA LE­NART – RERA DE­SIGN
Ilu­stra­cje na okładce© ma­ri­sa__/Adobe Stock © va­di­m_fl/Adobe Stock
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC
Opieka re­dak­cyjnaANNA JAC­KOW­SKA
Pro­mo­cja i mar­ke­tingMAŁ­GO­RZATA CZAJ­KOW­SKA, MARTA KU­CHARZ
Re­dak­cjaALI­CJA RUDZKA-SIECZ­KOW­SKA
Ko­rektaIWONA HU­CHLA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Po­lish edi­tion © Ka­ta­rzyna Ko­sto­łow­ska, Pu­bli­cat S.A. MMXXV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved.
ISBN 978-83-271-6912-9
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­znica@pu­bli­cat.pl

Mag­dzie Bie­lec­kiej i Ol­kowi Binsz­to­kowi

z po­dzię­ko­wa­niami za wspar­cie i dach nad głową ❤😘

Osoby dra­matu:

Anita, Aśka, Ka­ro­lina, Magda

i inni (w ko­lej­no­ści al­fa­be­tycz­nej):

Adam – mąż Ka­roli

Aleks – były mąż Magdy

Bejbi i Gu­zik – psy Ka­roli i Adama

Fi­le­mon – kot Ka­roli i Adama

Ja­nusz – oj­ciec Anity

Julka – córka To­ma­sza

Kinga – córka Adama

Kon­rad – były mąż Aśki

Kor­dian – syn Anity i Szy­mona

Kry­styna – matka Aleksa, part­nerka Ja­nu­sza

Laura – matka Julki, była żona To­ma­sza

Mal­wina – matka Kingi

Mar­ce­lina – bar­manka

Ma­ria – go­spo­dyni Wal­de­mara Kani

Ma­ry­sia – córka Pawła

Mi­ko­łaj – syn Magdy i Aleksa

Mi­łosz – syn Anity i Szy­mona

Pa­weł – part­ner Magdy

Re­gina – matka To­ma­sza

Szy­mek ju­nior – syn Anity i Szy­mona

Szy­mon se­nior – mąż Anity

Ta­de­usz – part­ner Zosi

To­masz – part­ner Aśki

Wal­de­mar Ka­nia – oj­ciec Magdy

Zo­sia – matka Magdy

oraz:

Baśka i Ka­zik – ptasz­niki ty­gry­sie

ROK 2022

Maj

W ży­ciu czło­wieka zda­rzają się dni, które za­czy­nają się mar­nie i tak samo się koń­czą.

Anita czę­sto od­no­siła wra­że­nie, że jej ży­cie składa się wy­łącz­nie z ta­kich dni. Bo miała troje dzieci, bo dzieci na­le­żały do wy­soce nie­sub­or­dy­no­wa­nych i bez­czel­nych, bo co chwilę mu­siała ga­sić wznie­cane przez nie po­żary. Bo lu­biła długo po­spać, a nie mo­gła, gdyż za­ję­cia szkolne za­czy­nały się nie­moż­li­wie wcze­śnie, a bla­dymi świ­tami roz­ma­ite czę­ści chło­pię­cej gar­de­roby zło­śli­wie zni­kały z pola wi­dze­nia. Po­dob­nie jak szczo­teczki do zę­bów lub po­jem­niki na dru­gie śnia­da­nia. Wie­czo­rami na­to­miast pa­dała z nóg, w prze­ci­wień­stwie do sy­nów. Co gor­sza, w lo­dówce nie było wina, a je­śli było, to i tak nie wy­pa­dało go pić, po­nie­waż nie po­winno się pić al­ko­holu w obec­no­ści ma­ło­let­nich. Na­wet z kubka na her­batę, jako że aku­rat ci ma­ło­letni mieli do­sko­nały węch, a wie­czo­rami, po­dob­nie jak ran­kami, Anita mu­siała asy­sto­wać sy­nom w pod­sta­wo­wych czyn­no­ściach. I sporo na nich krzy­czeć z bli­skiej od­le­gło­ści. Bo ża­den nie chciał po so­bie sprzą­tać. Ani myć zę­bów. Ani wy­łą­czyć ta­bletu. Ani iść spać. Po­krzy­ki­wa­nie na sy­nów czę­sto prze­ra­dzało się w po­krzy­ki­wa­nie na męża, który zu­peł­nie nie współ­pra­co­wał, za to ki­wał głową z nie­do­wie­rza­niem. Lub co gor­sza wy­kpi­wał jej me­tody wy­cho­waw­cze, któ­rych wła­ści­wie nie uzna­wał za żadną me­todę, tylko za akt hi­ste­rycz­nej de­spe­ra­cji. Wspa­niale, do­prawdy! Le­żał na ka­na­pie i z po­zy­cji ho­ry­zon­tal­nej wy­gła­szał pełne wyż­szo­ści uwagi, że „to prze­cież jesz­cze dzieci”, że „nie ma co prze­sa­dzać”, że „złość pięk­no­ści szko­dzi”. Lub nie wy­gła­szał żad­nych uwag, ale pa­trzył w ten pro­tek­cjo­nalny spo­sób, który do­pro­wa­dzał do jesz­cze więk­szego szału. Gdyby przy­naj­mniej le­żał z piw­nym brzu­chem wy­sta­ją­cym spod przy­bru­dzo­nego pod­ko­szulka – wtedy może ła­twiej by­łoby to znieść, przy­naj­mniej uspra­wie­dli­wia­łoby to ja­koś te mał­żeń­skie awan­tury. Ale nie! Szy­mon prze­sad­nie dbał o swoją gar­de­robę, za­wsze pięk­nie pach­niał, a za­miast brzu­cha miał twardą skałę, co spra­wiało, że Anita tak wa­rio­wała na punk­cie męża. Więc wie­czo­rem, po ko­lej­nej ostrej wy­mia­nie zdań, szła do sy­pialni sama, po­wstrzy­mu­jąc się od za­da­nia py­ta­nia, czy on też za­mie­rza pójść. Ukła­dała się w po­ścieli, wy­gi­nała ciało w ku­szą­cej po­zie i uda­wała, że wcale nie czeka. Le­żała co­raz bar­dziej znie­cier­pli­wiona, ale upar­cie mil­cząca. Z na­dzieją na na­miętne po­jed­na­nie. Zwy­kle jed­nak by­wała zbyt sko­nana, żeby do­cze­kać. Zmę­cze­nie dość szybko brało górę. Po­wieki cią­żyły, za­my­kały się wbrew woli i pra­gnie­niu. Za­sy­piała roz­ża­lona. Znowu bez seksu, bez przy­tu­le­nia czy choćby jed­nego do­brego słowa, za czym cho­ler­nie tę­sk­niła.

Nie­stety... Wiele dni Anity za­czy­nało i koń­czyło się tak samo mar­nie.

Dla­tego tym bar­dziej do­ce­niała dni inne. Otwie­ra­jące przed nią miłą per­spek­tywę, dzięki któ­rej nie iry­to­wały jej na­wet te pie­kielne po­ranki wy­peł­nione bez­ładną bie­ga­niną po miesz­ka­niu, spo­glą­da­niem na ze­ga­rek, po­szu­ki­wa­niem czy­stych chło­pię­cych maj­tek, nie­po­pla­mio­nych cze­ko­ladą dżin­sów lub pa­sty do zę­bów o smaku ana­na­so­wym. A po­tem ner­wo­wym prze­mie­rza­niem ulic i uli­czek Gra­bi­szynka dzie­lą­cych miesz­ka­nie od pla­có­wek oświa­to­wych, cho­wa­niem nie­po­ma­lo­wa­nej twa­rzy w cie­niu kap­tura mę­żow­skiej bluzy pach­ną­cej Dio­rem. Je­śli o czymś w tych chwi­lach my­ślała, to tylko o tym, żeby jak naj­szyb­ciej do­trzeć do celu, żeby nie spo­tkać żad­nego są­siada, a na­stęp­nie jak naj­szyb­ciej wró­cić do domu, aby wresz­cie w spo­koju na­pić się kawy i do­pro­wa­dzić do ładu.

Ten ma­jowy dzień miał być wła­śnie jed­nym z rzadko zda­rza­ją­cych się do­brych dni w ży­ciu Anity. Z tego po­wodu nie de­ner­wo­wała jej pa­pla­nina naj­młod­szego synka ani na­bur­mu­szona mina naj­star­szego, Szymka, któ­remu od­mó­wiła przed wyj­ściem z domu dzie­się­ciu zło­tych na za­kupy w szkol­nym skle­piku („w po­jem­niku masz prze­cież pyszne, zdrowe, zro­bione przez ma­mu­się dru­gie śnia­da­nie”). Nie wy­pro­wa­dził jej z rów­no­wagi na­wet Mi­łek, średni syn, który tuż przed szkolną bramą oznaj­mił, że za­po­mnieli worka ze stro­jem na WF.

– Nie my za­po­mnie­li­śmy, tylko ty za­po­mnia­łeś, ko­chany. I to o stroju na wy­cho­wa­nie fi­zyczne! Fi­zyczne, po­wta­rzam. W ojca to ty się nie wda­łeś, co? – fuk­nęła Anita, ale bar­dziej w bez­wa­run­ko­wym, wy­ćwi­czo­nym przez trudne lata ma­cie­rzyń­stwa od­ru­chu niż w praw­dzi­wej zło­ści.

– Tata też wszyst­kiego za­po­mina – na­tych­miast od­ciął się Mi­łek, po­nie­waż był naj­bar­dziej bez­czel­nym z trzech sy­nów Anity.

– Z pew­no­ścią nie stroju do ćwi­czeń. Po­nie­waż jest kim? – Spoj­rzała na Miłka wy­cze­ku­jąco.

– Spor­tow­cem?

– Wła­śnie! – Anita nie mo­gła się nie uśmiech­nąć. Nie tylko dla­tego, że z po­wodu po­sia­da­nia wy­spor­to­wa­nego męża od­czu­wała dumę. Także z tego po­wodu, że prze­waż­nie uśmie­chała się na samo wspo­mnie­nie Szy­mona. Ko­chała go jak wa­riatka. Zda­wała so­bie z tego sprawę i już dawno prze­stała za­drę­czać się py­ta­niem, czy to aby na pewno zdrowe. W końcu naj­bar­dziej po­winno się ko­chać sa­mego sie­bie, jako że jest się je­dyną na świe­cie osobą, na którą na­prawdę można li­czyć. Tak w każ­dym ra­zie twier­dzili mą­drzejsi od niej. Może... Może gdyby wy­szła za mąż za ko­goś in­nego, tak wła­śnie by było, ale skoro los po­sta­wił na jej ży­cio­wej dro­dze wspa­nia­łego Szy­mona, nie po­tra­fiła wiel­bić go choćby odro­binę mniej.

– Cho­ciaż ra­czej zwy­kłym tre­ne­rem z si­łowni – mruk­nął Mi­łek, przez co Anita zo­stała bru­tal­nie spro­wa­dzona na zie­mię.

Uśmiech zgasł jak na­gle zdmuch­nięta świeczka.

– Że co?! – W gło­sie Anity za­zgrzy­tała stal.

– Nic, nic... Pod­rzuć mi strój na WF, jak bę­dziesz je­chała do pracy – za­ko­men­de­ro­wał Mi­łosz, po czym na wszelki wy­pa­dek bły­ska­wicz­nie roz­pły­nął się w tłu­mie uczniów Szkoły Pod­sta­wo­wej nr 109, za­nim jego matka zdą­żyła wy­po­wie­dzieć się na te­mat gów­nia­rzy, któ­rzy nie będą jej dyk­to­wać, co ma ro­bić. A już na pewno nie to­nem roz­ka­zu­ją­cym.

Ob­ró­ciła się na pię­cie, bio­rąc jed­no­cze­śnie głę­boki od­dech. Nie ma co psuć so­bie hu­moru, skoro przy­grzewa słońce, a cie­pły wiatr owiewa gołe kostki. Może jesz­cze nie na­de­szło uko­chane przez Anitę lato, ale już wy­bu­chła wio­sna, Wro­cław obu­dził się do ży­cia, wy­spa na ron­dzie Je­rzego Woź­niaka za­czer­wie­niła się kie­li­chami tu­li­pa­nów, był piękny po­ra­nek, była jesz­cze pięk­niej­sza eks­pek­ta­tywa, cu­downe wprost wi­doki na przy­szłość.

– Dzień do­bry – usły­szała.

Są­siadka z par­teru, eme­rytka i wdowa po ja­kimś ma­jo­rze Mi­li­cji Oby­wa­tel­skiej, ale przede wszyst­kim plot­kara zwi­sa­jąca co dzień z pa­ra­petu, po­dob­nie jak jej wy­pie­lę­gno­wane pe­lar­go­nie, świ­dro­wała Anitę znie­sma­czo­nym spoj­rze­niem. I już było wia­domo, że inne są­siadki do­wie­dzą się o wszyst­kim tym, co skła­dało się na Anitę tego ranka. O skan­da­licz­nym braku ma­ki­jażu, pod­puch­nię­tych po­wie­kach, fry­zu­rze w ewi­dent­nym nie­ła­dzie oraz dre­sie marki Adi­das w jesz­cze gor­szym sta­nie.

Tyle że Ani­cie tego ranka było wszystko jedno.

– Dzień do­bry – od­parła we­soło.

Niech so­bie baba pa­trzy, niech ko­men­tuje w du­chu, niech po­tem ob­ga­duje. Kogo by to ob­cho­dziło? Na pewno nie Anitę. Na pewno nie dzi­siaj. Nie tego pięk­nego dnia, o któ­rym ma­rzyła od mie­sięcy, wpa­tru­jąc się przy każ­dej oka­zji w lu­stra i lu­sterka, ewen­tu­al­nie szyby, a wo­bec ich braku na po­do­rę­dziu także w obu­dowę eks­presu w Cze­ko­la­dziarni. Pod­cią­ga­jąc pal­cami po­wieki, co na­tych­miast da­wało efekt młod­szej twa­rzy. Pa­su­ją­cej do twa­rzy męża młod­szego od Anity o całą cho­lerną de­kadę.

Raź­nym kro­kiem ru­szyła spod szkoły w stronę domu. Mi­ja­jąc rondo Woź­niaka, nie zwró­ciła uwagi na tu­li­pany. Bar­dziej za­in­te­re­so­wał ją rze­czony Woź­niak. Kim był? Pa­mię­tała od­sło­nię­cie nie­bie­skiej ta­bliczki z na­zwą ronda. Od­było się to ja­kieś dzie­sięć lat temu, może wcze­śniej. Na uro­czy­stość przy­je­chał wtedy sam pre­zy­dent Wro­cła­wia – wi­działa Ra­fała Dut­kie­wi­cza na wła­sne oczy, bo aku­rat prze­cho­dziła tam­tędy w dro­dze do Li­dla albo do Żabki. Oko­licz­no­ści już nie po­tra­fi­łaby przy­wo­łać, ale czarny płaszcz pre­zy­denta wciąż miała przed oczami, jakby to było wczo­raj. Dziwne... Jed­nak jesz­cze dziw­niej­sze i w za­sa­dzie za­wsty­dza­jące, że ani wtedy, ani te­raz nie po­tra­fi­łaby od­po­wie­dzieć na py­ta­nie, kim był pa­tron ronda. Jako wro­cła­wianka bądź co bądź! Nie wzięła ze sobą te­le­fonu, więc po­sta­no­wiła to wy­go­oglo­wać po po­wro­cie do domu[1].

Tyle że za­nim tam do­szła, zdą­żyła za­po­mnieć. Była zbyt pod­eks­cy­to­wana per­spek­tywą, którą otwie­rał przed nią ten piękny ma­jowy dzień. Wzięła prysz­nic, wy­su­szyła włosy, po­pi­ja­jąc kawę, ubrała się jak czło­wiek. W czar­nych chi­no­sach, dzia­ni­no­wej bluzce z de­kol­tem w se­rek i za­mszo­wych mo­ka­sy­nach na sto­pach czuła się rów­nie swo­bod­nie, jak ele­gancko. Przej­rzała się w lu­strze z uzna­niem. Do fi­gury nie można się było przy­cze­pić, do­prawdy. A już za­raz, za mo­men­cik, nie bę­dzie się można przy­cze­pić ab­so­lut­nie do ni­czego.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Je­rzy Woź­niak (1923–2012) – żoł­nierz, le­karz, wię­zień po­li­tyczny PRL. Pod­czas II wojny świa­to­wej wal­czył w sze­re­gach Ar­mii Kra­jo­wej, uczest­nik ak­cji „Bu­rza”. Rondo na­zwano jego imie­niem w 2013 r.