Czterdzieści. Czterdzieści i wciąż pięknie - Katarzyna Kostołowska - ebook

Czterdzieści. Czterdzieści i wciąż pięknie ebook

Katarzyna Kostołowska

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Szczęśliwi czasu nie liczą? Ależ skąd! Odliczanie po czterdziestce trwa!

Cztery przyjaciółki z Wrocławia nie zwalniają tempa, bo i czas biegnie nieubłaganie. Do tego dochodzą przeróżne zmiany… Wahania nastroju, nagłe uderzenia gorąca, kołatanie serca, bezsenność. Z burzą hormonów można sobie dość łatwo poradzić, dużo trudniej sprostać życiowym rewolucjom. Te nie ominą bohaterek serii Czterdzieści także i w tym tomie.

W pogoni za szczęściem i utraconą młodością dziewczyny zawsze znajdą czas dla siebie. Razem stawią czoła nie tylko zmarszczkom i złamanym sercom, ale i nowym wyzwaniom, które czają się tuż za rogiem. Anita, Magda, Karola i Aśka dobrze wiedzą, że opieranie się nurtowi wydarzeń nie ma sensu. Że akceptacja bywa lepsza niż bunt. Że czasem warto po prostu odpuścić, bo mimo wszystko życie jest piękne. Zwłaszcza to, które dopiero nadchodzi…

Dziewiąty tom serii dla kobiet w każdym wieku!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 284

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt se­rii i okładkiAGNIESZKA LE­NART – RERA DE­SIGN
Ilu­stra­cje na okładce© ma­ri­sa__/Adobe Stock © va­di­m_fl/Adobe Stock
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC
Opieka re­dak­cyjnaANNA JAC­KOW­SKA
Pro­mo­cja i mar­ke­tingMAŁ­GO­RZATA CZAJ­KOW­SKA, MARTA KU­CHARZ
Re­dak­cjaALI­CJA RUDZKA-SIECZ­KOW­SKA
Ko­rektaIWONA HU­CHLA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Po­lish edi­tion © Ka­ta­rzyna Ko­sto­łow­ska, Pu­bli­cat S.A. MMXXV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved.
ISBN 978-83-271-6912-9
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­znica@pu­bli­cat.pl

Mag­dzie Bie­lec­kiej i Ol­kowi Binsz­to­kowi

z po­dzię­ko­wa­niami za wspar­cie i dach nad głową ❤😘

Osoby dra­matu:

Anita, Aśka, Ka­ro­lina, Magda

i inni (w ko­lej­no­ści al­fa­be­tycz­nej):

Adam – mąż Ka­roli

Aleks – były mąż Magdy

Bejbi i Gu­zik – psy Ka­roli i Adama

Fi­le­mon – kot Ka­roli i Adama

Ja­nusz – oj­ciec Anity

Julka – córka To­ma­sza

Kinga – córka Adama

Kon­rad – były mąż Aśki

Kor­dian – syn Anity i Szy­mona

Kry­styna – matka Aleksa, part­nerka Ja­nu­sza

Laura – matka Julki, była żona To­ma­sza

Mal­wina – matka Kingi

Mar­ce­lina – bar­manka

Ma­ria – go­spo­dyni Wal­de­mara Kani

Ma­ry­sia – córka Pawła

Mi­ko­łaj – syn Magdy i Aleksa

Mi­łosz – syn Anity i Szy­mona

Pa­weł – part­ner Magdy

Re­gina – matka To­ma­sza

Szy­mek ju­nior – syn Anity i Szy­mona

Szy­mon se­nior – mąż Anity

Ta­de­usz – part­ner Zosi

To­masz – part­ner Aśki

Wal­de­mar Ka­nia – oj­ciec Magdy

Zo­sia – matka Magdy

oraz:

Baśka i Ka­zik – ptasz­niki ty­gry­sie

ROK 2022

Maj

W ży­ciu czło­wieka zda­rzają się dni, które za­czy­nają się mar­nie i tak samo się koń­czą.

Anita czę­sto od­no­siła wra­że­nie, że jej ży­cie składa się wy­łącz­nie z ta­kich dni. Bo miała troje dzieci, bo dzieci na­le­żały do wy­soce nie­sub­or­dy­no­wa­nych i bez­czel­nych, bo co chwilę mu­siała ga­sić wznie­cane przez nie po­żary. Bo lu­biła długo po­spać, a nie mo­gła, gdyż za­ję­cia szkolne za­czy­nały się nie­moż­li­wie wcze­śnie, a bla­dymi świ­tami roz­ma­ite czę­ści chło­pię­cej gar­de­roby zło­śli­wie zni­kały z pola wi­dze­nia. Po­dob­nie jak szczo­teczki do zę­bów lub po­jem­niki na dru­gie śnia­da­nia. Wie­czo­rami na­to­miast pa­dała z nóg, w prze­ci­wień­stwie do sy­nów. Co gor­sza, w lo­dówce nie było wina, a je­śli było, to i tak nie wy­pa­dało go pić, po­nie­waż nie po­winno się pić al­ko­holu w obec­no­ści ma­ło­let­nich. Na­wet z kubka na her­batę, jako że aku­rat ci ma­ło­letni mieli do­sko­nały węch, a wie­czo­rami, po­dob­nie jak ran­kami, Anita mu­siała asy­sto­wać sy­nom w pod­sta­wo­wych czyn­no­ściach. I sporo na nich krzy­czeć z bli­skiej od­le­gło­ści. Bo ża­den nie chciał po so­bie sprzą­tać. Ani myć zę­bów. Ani wy­łą­czyć ta­bletu. Ani iść spać. Po­krzy­ki­wa­nie na sy­nów czę­sto prze­ra­dzało się w po­krzy­ki­wa­nie na męża, który zu­peł­nie nie współ­pra­co­wał, za to ki­wał głową z nie­do­wie­rza­niem. Lub co gor­sza wy­kpi­wał jej me­tody wy­cho­waw­cze, któ­rych wła­ści­wie nie uzna­wał za żadną me­todę, tylko za akt hi­ste­rycz­nej de­spe­ra­cji. Wspa­niale, do­prawdy! Le­żał na ka­na­pie i z po­zy­cji ho­ry­zon­tal­nej wy­gła­szał pełne wyż­szo­ści uwagi, że „to prze­cież jesz­cze dzieci”, że „nie ma co prze­sa­dzać”, że „złość pięk­no­ści szko­dzi”. Lub nie wy­gła­szał żad­nych uwag, ale pa­trzył w ten pro­tek­cjo­nalny spo­sób, który do­pro­wa­dzał do jesz­cze więk­szego szału. Gdyby przy­naj­mniej le­żał z piw­nym brzu­chem wy­sta­ją­cym spod przy­bru­dzo­nego pod­ko­szulka – wtedy może ła­twiej by­łoby to znieść, przy­naj­mniej uspra­wie­dli­wia­łoby to ja­koś te mał­żeń­skie awan­tury. Ale nie! Szy­mon prze­sad­nie dbał o swoją gar­de­robę, za­wsze pięk­nie pach­niał, a za­miast brzu­cha miał twardą skałę, co spra­wiało, że Anita tak wa­rio­wała na punk­cie męża. Więc wie­czo­rem, po ko­lej­nej ostrej wy­mia­nie zdań, szła do sy­pialni sama, po­wstrzy­mu­jąc się od za­da­nia py­ta­nia, czy on też za­mie­rza pójść. Ukła­dała się w po­ścieli, wy­gi­nała ciało w ku­szą­cej po­zie i uda­wała, że wcale nie czeka. Le­żała co­raz bar­dziej znie­cier­pli­wiona, ale upar­cie mil­cząca. Z na­dzieją na na­miętne po­jed­na­nie. Zwy­kle jed­nak by­wała zbyt sko­nana, żeby do­cze­kać. Zmę­cze­nie dość szybko brało górę. Po­wieki cią­żyły, za­my­kały się wbrew woli i pra­gnie­niu. Za­sy­piała roz­ża­lona. Znowu bez seksu, bez przy­tu­le­nia czy choćby jed­nego do­brego słowa, za czym cho­ler­nie tę­sk­niła.

Nie­stety... Wiele dni Anity za­czy­nało i koń­czyło się tak samo mar­nie.

Dla­tego tym bar­dziej do­ce­niała dni inne. Otwie­ra­jące przed nią miłą per­spek­tywę, dzięki któ­rej nie iry­to­wały jej na­wet te pie­kielne po­ranki wy­peł­nione bez­ładną bie­ga­niną po miesz­ka­niu, spo­glą­da­niem na ze­ga­rek, po­szu­ki­wa­niem czy­stych chło­pię­cych maj­tek, nie­po­pla­mio­nych cze­ko­ladą dżin­sów lub pa­sty do zę­bów o smaku ana­na­so­wym. A po­tem ner­wo­wym prze­mie­rza­niem ulic i uli­czek Gra­bi­szynka dzie­lą­cych miesz­ka­nie od pla­có­wek oświa­to­wych, cho­wa­niem nie­po­ma­lo­wa­nej twa­rzy w cie­niu kap­tura mę­żow­skiej bluzy pach­ną­cej Dio­rem. Je­śli o czymś w tych chwi­lach my­ślała, to tylko o tym, żeby jak naj­szyb­ciej do­trzeć do celu, żeby nie spo­tkać żad­nego są­siada, a na­stęp­nie jak naj­szyb­ciej wró­cić do domu, aby wresz­cie w spo­koju na­pić się kawy i do­pro­wa­dzić do ładu.

Ten ma­jowy dzień miał być wła­śnie jed­nym z rzadko zda­rza­ją­cych się do­brych dni w ży­ciu Anity. Z tego po­wodu nie de­ner­wo­wała jej pa­pla­nina naj­młod­szego synka ani na­bur­mu­szona mina naj­star­szego, Szymka, któ­remu od­mó­wiła przed wyj­ściem z domu dzie­się­ciu zło­tych na za­kupy w szkol­nym skle­piku („w po­jem­niku masz prze­cież pyszne, zdrowe, zro­bione przez ma­mu­się dru­gie śnia­da­nie”). Nie wy­pro­wa­dził jej z rów­no­wagi na­wet Mi­łek, średni syn, który tuż przed szkolną bramą oznaj­mił, że za­po­mnieli worka ze stro­jem na WF.

– Nie my za­po­mnie­li­śmy, tylko ty za­po­mnia­łeś, ko­chany. I to o stroju na wy­cho­wa­nie fi­zyczne! Fi­zyczne, po­wta­rzam. W ojca to ty się nie wda­łeś, co? – fuk­nęła Anita, ale bar­dziej w bez­wa­run­ko­wym, wy­ćwi­czo­nym przez trudne lata ma­cie­rzyń­stwa od­ru­chu niż w praw­dzi­wej zło­ści.

– Tata też wszyst­kiego za­po­mina – na­tych­miast od­ciął się Mi­łek, po­nie­waż był naj­bar­dziej bez­czel­nym z trzech sy­nów Anity.

– Z pew­no­ścią nie stroju do ćwi­czeń. Po­nie­waż jest kim? – Spoj­rzała na Miłka wy­cze­ku­jąco.

– Spor­tow­cem?

– Wła­śnie! – Anita nie mo­gła się nie uśmiech­nąć. Nie tylko dla­tego, że z po­wodu po­sia­da­nia wy­spor­to­wa­nego męża od­czu­wała dumę. Także z tego po­wodu, że prze­waż­nie uśmie­chała się na samo wspo­mnie­nie Szy­mona. Ko­chała go jak wa­riatka. Zda­wała so­bie z tego sprawę i już dawno prze­stała za­drę­czać się py­ta­niem, czy to aby na pewno zdrowe. W końcu naj­bar­dziej po­winno się ko­chać sa­mego sie­bie, jako że jest się je­dyną na świe­cie osobą, na którą na­prawdę można li­czyć. Tak w każ­dym ra­zie twier­dzili mą­drzejsi od niej. Może... Może gdyby wy­szła za mąż za ko­goś in­nego, tak wła­śnie by było, ale skoro los po­sta­wił na jej ży­cio­wej dro­dze wspa­nia­łego Szy­mona, nie po­tra­fiła wiel­bić go choćby odro­binę mniej.

– Cho­ciaż ra­czej zwy­kłym tre­ne­rem z si­łowni – mruk­nął Mi­łek, przez co Anita zo­stała bru­tal­nie spro­wa­dzona na zie­mię.

Uśmiech zgasł jak na­gle zdmuch­nięta świeczka.

– Że co?! – W gło­sie Anity za­zgrzy­tała stal.

– Nic, nic... Pod­rzuć mi strój na WF, jak bę­dziesz je­chała do pracy – za­ko­men­de­ro­wał Mi­łosz, po czym na wszelki wy­pa­dek bły­ska­wicz­nie roz­pły­nął się w tłu­mie uczniów Szkoły Pod­sta­wo­wej nr 109, za­nim jego matka zdą­żyła wy­po­wie­dzieć się na te­mat gów­nia­rzy, któ­rzy nie będą jej dyk­to­wać, co ma ro­bić. A już na pewno nie to­nem roz­ka­zu­ją­cym.

Ob­ró­ciła się na pię­cie, bio­rąc jed­no­cze­śnie głę­boki od­dech. Nie ma co psuć so­bie hu­moru, skoro przy­grzewa słońce, a cie­pły wiatr owiewa gołe kostki. Może jesz­cze nie na­de­szło uko­chane przez Anitę lato, ale już wy­bu­chła wio­sna, Wro­cław obu­dził się do ży­cia, wy­spa na ron­dzie Je­rzego Woź­niaka za­czer­wie­niła się kie­li­chami tu­li­pa­nów, był piękny po­ra­nek, była jesz­cze pięk­niej­sza eks­pek­ta­tywa, cu­downe wprost wi­doki na przy­szłość.

– Dzień do­bry – usły­szała.

Są­siadka z par­teru, eme­rytka i wdowa po ja­kimś ma­jo­rze Mi­li­cji Oby­wa­tel­skiej, ale przede wszyst­kim plot­kara zwi­sa­jąca co dzień z pa­ra­petu, po­dob­nie jak jej wy­pie­lę­gno­wane pe­lar­go­nie, świ­dro­wała Anitę znie­sma­czo­nym spoj­rze­niem. I już było wia­domo, że inne są­siadki do­wie­dzą się o wszyst­kim tym, co skła­dało się na Anitę tego ranka. O skan­da­licz­nym braku ma­ki­jażu, pod­puch­nię­tych po­wie­kach, fry­zu­rze w ewi­dent­nym nie­ła­dzie oraz dre­sie marki Adi­das w jesz­cze gor­szym sta­nie.

Tyle że Ani­cie tego ranka było wszystko jedno.

– Dzień do­bry – od­parła we­soło.

Niech so­bie baba pa­trzy, niech ko­men­tuje w du­chu, niech po­tem ob­ga­duje. Kogo by to ob­cho­dziło? Na pewno nie Anitę. Na pewno nie dzi­siaj. Nie tego pięk­nego dnia, o któ­rym ma­rzyła od mie­sięcy, wpa­tru­jąc się przy każ­dej oka­zji w lu­stra i lu­sterka, ewen­tu­al­nie szyby, a wo­bec ich braku na po­do­rę­dziu także w obu­dowę eks­presu w Cze­ko­la­dziarni. Pod­cią­ga­jąc pal­cami po­wieki, co na­tych­miast da­wało efekt młod­szej twa­rzy. Pa­su­ją­cej do twa­rzy męża młod­szego od Anity o całą cho­lerną de­kadę.

Raź­nym kro­kiem ru­szyła spod szkoły w stronę domu. Mi­ja­jąc rondo Woź­niaka, nie zwró­ciła uwagi na tu­li­pany. Bar­dziej za­in­te­re­so­wał ją rze­czony Woź­niak. Kim był? Pa­mię­tała od­sło­nię­cie nie­bie­skiej ta­bliczki z na­zwą ronda. Od­było się to ja­kieś dzie­sięć lat temu, może wcze­śniej. Na uro­czy­stość przy­je­chał wtedy sam pre­zy­dent Wro­cła­wia – wi­działa Ra­fała Dut­kie­wi­cza na wła­sne oczy, bo aku­rat prze­cho­dziła tam­tędy w dro­dze do Li­dla albo do Żabki. Oko­licz­no­ści już nie po­tra­fi­łaby przy­wo­łać, ale czarny płaszcz pre­zy­denta wciąż miała przed oczami, jakby to było wczo­raj. Dziwne... Jed­nak jesz­cze dziw­niej­sze i w za­sa­dzie za­wsty­dza­jące, że ani wtedy, ani te­raz nie po­tra­fi­łaby od­po­wie­dzieć na py­ta­nie, kim był pa­tron ronda. Jako wro­cła­wianka bądź co bądź! Nie wzięła ze sobą te­le­fonu, więc po­sta­no­wiła to wy­go­oglo­wać po po­wro­cie do domu[1].

Tyle że za­nim tam do­szła, zdą­żyła za­po­mnieć. Była zbyt pod­eks­cy­to­wana per­spek­tywą, którą otwie­rał przed nią ten piękny ma­jowy dzień. Wzięła prysz­nic, wy­su­szyła włosy, po­pi­ja­jąc kawę, ubrała się jak czło­wiek. W czar­nych chi­no­sach, dzia­ni­no­wej bluzce z de­kol­tem w se­rek i za­mszo­wych mo­ka­sy­nach na sto­pach czuła się rów­nie swo­bod­nie, jak ele­gancko. Przej­rzała się w lu­strze z uzna­niem. Do fi­gury nie można się było przy­cze­pić, do­prawdy. A już za­raz, za mo­men­cik, nie bę­dzie się można przy­cze­pić ab­so­lut­nie do ni­czego.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Je­rzy Woź­niak (1923–2012) – żoł­nierz, le­karz, wię­zień po­li­tyczny PRL. Pod­czas II wojny świa­to­wej wal­czył w sze­re­gach Ar­mii Kra­jo­wej, uczest­nik ak­cji „Bu­rza”. Rondo na­zwano jego imie­niem w 2013 r.