Czterdzieści. Czterdzieści filiżanek kawy - Katarzyna Kostołowska - ebook

Czterdzieści. Czterdzieści filiżanek kawy ebook

Katarzyna Kostołowska

4,6

36 osób interesuje się tą książką

Opis

Masz 46 lat i milion problemów? Przegadaj je z przyjaciółkami na kawie!

Magda, Karola, Anita i Aśka mogą tylko pomarzyć o stabilizacji… Bo niby w ich życiu wszystko się poukładało, a wciąż jakieś puzzle nie chcą wskoczyć na właściwe miejsce. Złamane nogi i serca, kłopoty z dorastającymi dziećmi, z rodzicami, a nawet z biznesem! Do tego nad światem zbierają się ciemne chmury…

Czy przyjaźń pomoże przetrwać trudny czas? Czy uda się pogodzić zwaśnionych bliskich? Zdania są podzielone – na cztery przyjaciółki. Bo życie nie zawsze jest gorzkie jak kawa, można je przecież osłodzić praliną z Czekoladziarni na Włodkowica.

Ósmy tom bestsellerowej serii CZTERDZIEŚCI.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 283

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (11 ocen)
7
4
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kucik

Nie oderwiesz się od lektury

Super już czekam na cdn
00
pawelc003

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna fantastyczna książka o czterech przyjaciółkach. Swietna
00

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt se­rii i okładkiAGNIESZKA LE­NART – RERA DE­SIGN
Ilu­stra­cje na okładce© ma­ri­sa__/Adobe Stock © Evge­niia­sArt/Adobe Stock
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC
Re­dak­cjaALI­CJA RUDZKA-SIECZ­KOW­SKA
Ko­rektaIWONA HU­CHLA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Po­lish edi­tion © Ka­ta­rzyna Ko­sto­łow­ska, Pu­bli­cat S.A. MMXXIV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved.
ISBN 978-83-271-6713-2
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­znica@pu­bli­cat.pl

Dla Ró­żanki

Osoby dra­matu:

Anita, Aśka, Ka­ro­lina, Magda

i inni (w ko­lej­no­ści al­fa­be­tycz­nej):

Adam – mąż Ka­roli

Aleks – były mąż Magdy

Bejbi i Gu­zik – psy Ka­roli i Adama

Fi­le­mon – kot Ka­roli i Adama

Ja­nusz – oj­ciec Anity

Julka – córka To­ma­sza

Kinga – córka Adama

Kon­rad – były mąż Aśki

Kor­dian – syn Anity i Szy­mona

Kry­styna – matka Aleksa, part­nerka Ja­nu­sza

Mal­wina – matka Kingi

Mar­ce­lina – bar­manka

Ma­ry­sia – córka Pawła

Mi­ko­łaj – syn Magdy i Aleksa

Mi­łosz – syn Anity i Szy­mona

Pa­weł – part­ner Magdy

Re­gina – matka To­ma­sza

Szy­mek ju­nior – syn Anity i Szy­mona

Szy­mon se­nior – mąż Anity

Ta­de­usz – part­ner Zosi

To­masz – part­ner Aśki

Wal­de­mar Ka­nia – oj­ciec Magdy

Zo­sia – matka Magdy

oraz:

Baśka i Ka­zik – ptasz­niki ty­gry­sie

Zima 2021/2022

Gru­dzień

1 grud­nia, środa

Pej­zaż za oknem za­ple­cza Ubie­ralni nie na­le­żał do tych, w które chcia­łoby się wpa­try­wać bez końca. Obej­mo­wał po­łać ma­łego po­dwórka za­mknię­tego ścia­nami sta­ro­miej­skich ka­mie­nic. Odra­pa­nymi i zu­peł­nie go­łymi – okna miesz­kań od strony ofi­cyny, pod­bite siń­cami wiel­ko­miej­skiego pyłu, za­czy­nały się do­piero od pierw­szego pię­tra, nie­wi­docz­nego z po­zy­cji ob­ro­to­wego krze­sła, na któ­rym Aśka sie­działa przed sto­łem steb­nówki firmy Zoje. Poza tym rzym­ska ro­leta zo­stała opusz­czona do po­łowy wła­śnie po to, żeby za­sło­nić ża­ło­sny wi­dok na po­nure mury i na to, co pod nimi się pię­trzyło. A pię­trzyło się sporo, w nie­chluj­nej, cha­otycz­nej, mo­krej hał­dzie. Po śniegu, który wczo­raj ła­ska­wie po­pa­dał w po­staci ra­czej li­chej krupy niż baj­ko­wego pu­chu, o któ­rym wszy­scy we Wro­cła­wiu ma­rzyli od wielu nie­mal zu­peł­nie bez­śnież­nych zim, po­zo­stała tylko nie­miła wil­goć, ak­tu­al­nie wci­ska­jąca się w brudne szcze­liny sprzę­tów nie­wia­do­mego po­cho­dze­nia i jesz­cze bar­dziej za­gad­ko­wego celu ich prze­cho­wy­wa­nia. Do­by­tek czy­je­goś ży­cia, już nie­po­trzebny, więc po­rzu­cony. Ja­kieś zde­ze­lo­wane sanki, na któ­rych nikt ni­gdy nie zje­dzie z żad­nej górki, rzeź­bione nogi sto­łowe osie­ro­cone przez blaty, mio­tły – co prawda zbie­ra­jące kurz, ale nie z pod­łóg, za to z po­wie­trza wy­peł­nio­nego smo­giem, czy roz­chwiane dra­biny, na które tylko sa­mo­bójca od­wa­żyłby się wspiąć.

Ob­raz marny, mimo to Aśka wpa­try­wała się w niego od dłuż­szego czasu. Za­sty­gła, bez­wied­nie ska­nu­jąc spoj­rze­niem każdy przy­gnę­bia­jący szcze­gół i tak samo bez­wied­nie przy­trzy­mu­jąc pod pal­cami śli­ski, skrzący się zło­tem we­lur, z któ­rego szyła suk­nię na ja­kiś syl­we­strowy bal. Oczy ją szczy­pały od wy­pa­try­wa­nia nici jakby zło­śli­wie kry­ją­cych się w je­dwab­nym meszku. Po­winna wresz­cie udać się do oku­li­sty, ale od­py­chała od sie­bie tę nie­miłą per­spek­tywę.

My­śli bie­gły nie wia­domo ani skąd, ani do­kąd, nie wia­domo jak i nie wia­domo o czym. Ostat­nio czę­sto tak miała. Czę­sto wła­śnie tu­taj, na no­wym sta­no­wi­sku pracy. Po pro­stu za­wie­szała się, chyba zwy­czaj­nie chło­nąc to, co tu i te­raz. Ten po­nury wi­dok po­dwórka, ale także za­ple­cza urzą­dzo­nego z pełną smaku i smacz­ków pie­czo­ło­wi­to­ścią, za­pach oliwy do steb­nówki, mięk­kość tka­niny przy­no­siły jej za­do­wo­le­nie, a na­wet na­miastkę szczę­ścia, za któ­rym też od za­wsze go­niła i które – być może – wresz­cie na nią spa­dło. W ja­kimś nie­od­gad­nio­nym sen­sie, bo prze­cież gdyby ją za­py­tać, nie po­tra­fi­łaby do­kład­nie po­wie­dzieć, co spra­wia, że na­gle, wła­śnie tu­taj, czuje się kom­pletna. Mimo że kom­pletna wcale nie jest. Nie w ten spo­sób, o ja­kim nie tyle ma­rzyła, ile na­wet nie za­kła­dała in­nego. Nie była matką. Na­dal. Nie­odwo­łal­nie. Już na za­wsze.

Gwał­tow­nie po­trzą­snęła głową, jakby była ze­brą strzą­sa­jącą z sie­bie na­pię­cie tuż po umknię­ciu przed na­cie­ra­ją­cymi lwi­cami w bez­pieczny re­jon sa­wanny. Aśka tak samo jak dzi­kie zwie­rzę zrzu­ciła z sie­bie stres. Myśl ata­ku­jącą znie­nacka, prze­śla­du­jącą, bez­li­to­śnie przy­po­mi­na­jącą o tym, że szczę­ścia wcale nie miała, żad­nego, a je­śli ja­kieś, to ta­kie na niby, w każ­dym ra­zie nie­do­sko­nałe.

Lewą dłoń prze­nio­sła na brzuch, w któ­rym kie­dyś, wiele lat temu uro­dziło się i umarło to praw­dziwe, je­dyne szczę­ście, ja­kie ją in­te­re­so­wało. W któ­rym po­now­nie nie ma szans się na­ro­dzić. Myśl umknęła, przy­wra­ca­jąc Aśkę rze­czy­wi­sto­ści, temu jej „tu i te­raz”, które da­wało po­czu­cie speł­nie­nia. Złud­nego, ale tak wła­śnie wy­glą­dało jej ży­cie, a cała ta­jem­nica po­lega na tym, żeby ja­koś się w ży­ciu za­do­mo­wić, by je do­ce­nić. Mimo nie­do­sko­na­ło­ści i w ogóle mimo wszystko.

Sta­cja ra­diowa, jedna z nie­licz­nych, któ­rych sy­gnał uda­wało się na­mie­rzyć w cze­lu­ści za­ple­cza za­mknię­tego so­lid­nymi przed­wo­jen­nymi mu­rami, nada­wała wia­do­mo­ści. Niby naj­śwież­sze, a jed­nak zjeł­czałe, Ka­czyń­ski bo­wiem znowu prze­po­wia­dał ani­hi­la­cję Rze­czy­po­spo­li­tej. Aśka zdjęła lewą rękę z brzu­cha, żeby unie­ru­cho­mić we­lur i prawą ręką się­gnąć do od­bior­nika. Chciała mu­zyki, ja­kiej­kol­wiek, byle tylko za­grała, jed­nak kiedy z eteru do­biegł ko­biecy głos – ni­ski, cie­pły, ko­jący, Aśka od­pu­ściła wy­szu­ki­wa­nie in­nej sta­cji. Za­miast tego po­pra­wiła na bla­cie tka­ninę i na­dep­nęła pe­dał ma­szyny.

Głos prze­bi­jał się przez ter­kot urzą­dze­nia, a kiedy ma­szyna ci­chła, wcale nie roz­brzmie­wał gło­śniej, za to wciąż przy­jem­nie od­prę­ża­jąco. Choć tylko do mo­mentu, w któ­rym Aśka wsłu­chała się w słowa.

– Ko­biety czter­dzie­sto­let­nie, czter­dzie­sto­kil­ku­let­nie nie mają ła­two przez to, co o so­bie ze­wsząd sły­szą. MILF, ry­cząca czter­dziestka i in­nego ro­dzaju okre­śle­nia od­no­szące się do sek­su­al­no­ści, do esen­cji ko­bie­co­ści, do sto­sunku tej ko­bie­co­ści do pier­wiastka mę­skiego są de­pre­cjo­nu­jące i wy­soce krzyw­dzące. Z ko­lei te sfor­mu­ło­wa­nia niby po­cie­sza­jące, niby pod­no­szące na du­chu, na przy­kład „czter­dziestka to nowa trzy­dziestka”, „pięć­dzie­siątka to nowa czter­dziestka”, wcale nie są lep­sze.

Aśka za­sty­gła ze stopą unie­sioną nad pe­da­łem ma­szyny. Wy­krzy­wiła usta z nie­sma­kiem. To było o niej, a jed­no­cze­śnie zu­peł­nie nie.

– Za­miast pod­no­sić na du­chu, obez­wład­niają po­czu­ciem, że na­leży być młod­szą, bo młod­sze jest lep­sze, atrak­cyj­niej­sze, god­niej­sze po­żą­da­nia. Słu­cha­nie cze­goś ta­kiego ni­komu by nie po­mo­gło, a na pewno nie po­maga czter­dzie­sto­kil­ku­lat­kom, które, czy chcą, czy nie chcą, za­czy­nają się mie­rzyć z prze­mi­ja­niem. Ży­jemy w kul­tu­rze wiecz­nej mło­do­ści rów­no­znacz­nej z praw­dzi­wym szczę­ściem. Nie mó­wię, że dla wszyst­kich ko­biet w wieku czter­dzie­ści plus to pro­blem, jed­nak dla nie­któ­rych, może na­wet dla więk­szo­ści, to pro­blem do­nio­sły. Zmiany fi­gury, zmiany ry­sów twa­rzy, pierw­sze do­le­gli­wo­ści zdro­wotne, które do tej pory zu­peł­nie ich nie do­ty­czyły, na­wet pre­zbio­pia, czyli star­czow­zrocz­ność, po­wo­dują za­gu­bie­nie, utratę pew­no­ści sie­bie, zwąt­pie­nie we wła­sne moż­li­wo­ści czy na­wet wła­sne nie­wąt­pliwe osią­gnię­cia. Nie­które z tych ko­biet sku­piają się już tylko na roz­pacz­li­wych wy­sił­kach za­trzy­ma­nia oznak bie­gną­cego czasu. Co gor­sza, głów­nie tych fi­zycz­nych.

„Jak Anita na ten przy­kład?”, Aśce prze­bie­gło przez myśl py­ta­nie. Wy­ra­ża­jące wąt­pli­wość, bo nie by­łaby tego taka pewna. Przy­ja­ciółka, ow­szem, wy­ka­zy­wała pewną nad­wraż­li­wość w uga­nia­niu się za wieczną mło­do­ścią, jed­nak do za­gu­bio­nych ofiar losu ra­czej nie na­le­żała. Była na to zbyt aser­tywna oraz bez­czelna, bo wy­star­cza­jąco na­pa­ko­wana ro­dzi­ciel­ską mi­ło­ścią dwojga lu­dzi sta­no­wią­cych aż do śmierci matki Anity pod­ręcz­ni­kowe mał­żeń­stwo. Mi­ło­ścią o dzie­sięć lat młod­szego męża zresztą też. Wbrew cią­gle wy­ra­ża­nym przez Anitę oba­wom, Szy­mon za nią sza­lał.

– A prze­cież ten okres ży­cia może być mo­to­rem zmian. Przyj­rze­nia się so­bie i się­gnię­cia po to, czego tak na­prawdę chcemy. Zmiana pracy? Nowa ak­tyw­ność? Speł­nie­nie ja­kie­goś ma­rze­nia, które do tej pory z róż­nych wzglę­dów speł­nić się nie mo­gło? Czemu nie? Co niby stoi na prze­szko­dzie? Prze­cież na pewno nie ko­lejna zmarszczka czy kilka cen­ty­me­trów wię­cej w oko­licy ta­lii.

– Wła­śnie. – Aśka od­po­wie­działa ko­bie­cie z ra­dio­od­bior­nika i gwał­tow­nie się­gnęła ku niemu, żeby jed­nak zna­leźć inną sta­cję. Nie przy­trzy­mała przy tym we­luru, który ro­man­tycz­nie spły­nął na pod­łogę. – Jezu... – wes­tchnęła.

Na szczę­ście we­lur, choć ja­sny, nie od­niósł żad­nego szwanku. Mar­ce­lina za do­dat­kową, so­witą opłatą co rano myła pod­łogi i w Ubie­ralni, i w Cze­ko­la­dziarni, by do­piero po­tem sta­nąć za ba­rem. A myła bar­dzo do­kład­nie, zwłasz­cza tu­taj, na tym za­ple­czu, na wy­pa­dek gdyby ku­pon cen­nej tka­niny wy­padł Aśce z ręki. Tu mu­siało być ide­al­nie czy­sto. I było. Myśl o Mar­ce­li­nie, która o tej po­rze już peł­niła funk­cję bar­manki, przy­wo­łała ko­lejną myśl. Ku­szącą, bo o chro­mo­wa­nym eks­pre­sie pa­rzą­cym naj­lep­sze kawy w ca­łym Wro­cła­wiu.

Aśka zwi­nęła we­lu­rową su­kienkę w nie­gnio­tący się ru­lon, odło­żyła ją na półkę, wy­łą­czyła ma­szynę, po czym roz­pu­ściła włosy, które ciężką za­słoną opa­dły na plecy. Skie­ro­wała się do ła­zienki i włą­czyła świa­tło. Niby nic jej nie ob­cho­dziło ana­li­zo­wa­nie rze­ko­mego kry­zysu toż­sa­mo­ścio­wego ko­biety czter­dzie­sto­kil­ku­let­niej, a jed­nak do­kład­nie przyj­rzała się so­bie w lu­strze. By­naj­mniej nie miała twa­rzy dwu­dzie­sto­latki. Doj­rza­łość zo­sta­wiła swój od­cisk, prze­żyte lata, stresy, smutki, mi­ło­ści też, ale lu­strzane od­bi­cie na­dal nie mo­gło się nie po­do­bać. Chyba ni­komu. Kla­syczne, re­gu­larne rysy, in­te­li­gentne ciemne oczy, pełne wargi wciąż nie­tknięte kwa­sem hia­lu­ro­no­wym (choć ostat­nio roz­wa­żała taką moż­li­wość, od­kry­wa­jąc asy­me­trię mię­dzy pra­wym a le­wym ką­ci­kiem ust; w końcu wszystko jest dla lu­dzi; osta­tecz­nie jed­nak zba­ga­te­li­zo­wała sprawę). Nie kry­go­wała się, nie ru­mie­niła bez sensu na czę­sto sły­szane kom­ple­menty. Do­sko­nale wie­działa, że jest piękna. Wciąż. Wciąż inne ko­biety omia­tały ją na ulicy spoj­rze­niami wy­ra­ża­ją­cymi za­zdrość. W spoj­rze­niach męż­czyzn wciąż wi­działa za­in­te­re­so­wa­nie. Ta­kie spe­cjalne, ja­kim męż­czyźni ra­czą ko­biety, które im się po­do­bają. „Z ja­kimi praw­do­po­dob­nie chęt­nie by się prze­spali...”, zmru­żyła po­wieki i po­krę­ciła głową, wpra­wia­jąc w ruch ciem­no­brą­zowe pu­kle.

Tyle że Aśka nie chciała in­nych, od lat ko­chała jed­nego. Wcale też nie była pusz­czal­ska, jak wy­da­wało jej się kie­dyś, w cza­sach, w któ­rych zdra­dzała męża. Po pro­stu mu­siała tra­fić na tego je­dy­nego. Na To­ma­sza. Nie każ­demu, nie każ­dej się to zda­rza... W tej kwe­stii miała szczę­ście. W tej jed­nej bez wąt­pie­nia.

Umyła ręce, zga­siła świa­tło, za­mknęła za sobą naj­pierw drzwi ła­zienki, po­tem za­ple­cza, na mo­ment przy­sta­nęła po­środku czę­ści skle­po­wej. Prze­je­chała wzro­kiem po re­lin­gach z kre­acjami. Każda wy­szła spod jej ręki, każda za­chwy­cała, każda kosz­to­wała tyle co po­łowa czyn­szu za lo­kal i o każ­dej było wia­domo, że prę­dzej czy póź­niej się sprzeda. Na­gle to po­czuła. Kom­plet­ność. Na­wet ra­dość. Oraz prze­ogromną chęć na pie­kielne espresso.

Zwal­czyła chęć na pa­pie­rosa, jako że obie­cała To­ma­szowi nie pa­lić. Przy­naj­mniej nie tak dużo.

Cho­lerna lwia zmarszczka wy­da­wała się Ani­cie głęb­sza z każ­dym ko­lej­nym pie­kiel­nym po­ran­kiem, który spę­dzała w po­cie i znoju, czyli na wy­pra­wia­niu sy­nów do przed­szkola i do szkoły.

– Je­zu­sie, jak ja wy­glą­dam... – par­sk­nęła gniew­nie, kiedy w pę­dzie mię­dzy sy­pial­nią a po­ko­jem star­szych sy­nów wy­go­spo­da­ro­wała chwilę na przy­sta­nek przed lu­strem wi­szą­cym w ko­ry­ta­rzu.

Na­le­żała do ko­biet, które re­gu­lar­niej niż inne kon­tro­lują swój wi­ze­ru­nek. A to w lu­strze, a to w od­bi­ciu mi­ja­nej wi­tryny, a to w chro­mo­wa­nej po­kry­wie eks­presu do kawy sto­ją­cego na ba­rze jej Cze­ko­la­dziarni. Mu­siała. W od­ru­chu nie­kon­tro­lo­wa­nym świa­do­mie. Ab­so­lut­nie bez­wa­run­ko­wym. Wy­śmie­wa­nym przez przy­ja­ciółki im­pu­tu­jące jej próż­ność.

– Wyjdź­cie za mąż za młod­szego, to same prze­ko­na­cie się, jak to jest – od­po­wia­dała.

Bo na uspra­wie­dli­wie­nie chwil tak zwa­nej próż­no­ści (Anita uzna­wała je ra­czej za chwile czuj­no­ści) miała męża. Przy­stoj­nego spor­towca. Młod­szego o de­kadę i pre­zen­tu­ją­cego się nie­po­ko­jąco do­sko­nale. Więc na­prawdę mu­siała. Wciąż do­ska­ki­wać, wciąż spraw­dzać stan fi­gury i fry­zury oraz uzę­bie­nia, co też oka­zało się ważne, od­kąd den­tystka z Kru­czej oznaj­miła Ani­cie, że z wie­kiem „zęby po pro­stu się roz­luź­niają”. Oświad­cze­nie spo­wo­do­wało u Anity przy­pływ pa­niki. Bo jesz­cze to?!

– Boże, sta­rość to kosz­mar – jęk­nęła na fo­telu den­ty­stycz­nym.

– Wcale nie trzeba być sta­rym. Zda­rza się to już przed trzy­dziestką. Ostat­nio mia­łam dwu­dzie­sto­ośmio­let­nią pa­cjentkę, któ­rej po­może wy­łącz­nie apa­rat or­to­don­tyczny – od­parła den­tystka ty­tu­łem po­cie­sze­nia.

Co mo­gła so­bie po­da­ro­wać. Sa­mo­po­czu­cie Anity pi­ko­wało w dół i już nie za­mie­rzało za­wró­cić. Do tej pory aku­rat o zę­bach nie my­ślała jako o swoim sła­bym punk­cie. Ow­szem, man­ka­men­tów znaj­do­wała w so­bie wiele, ale nie ten. Noż kurwa! Bez prze­sady! Zęby miała po ma­mie zdrowe, ja­sne i mocne. Tyle że jej piękna mama za­cho­ro­wała na raka. Nie do­żyła wieku Anity, za­tem nikt nie byłby w sta­nie stwier­dzić, czy w któ­rymś mo­men­cie sy­tu­acja nie ule­głaby na­głemu po­gor­sze­niu, a zęby roz­luź­nie­niu.

– Mamo! Nie wiem, gdzie są moje dżinsy! – po­skar­żył się Mi­łek to­nem do­no­śnym i prze­peł­nio­nym pre­ten­sją.

Anita ode­rwała pa­lec od zmarszczki, którą opuszką palca wska­zu­ją­cego usi­ło­wała wpra­so­wać do środka, i za­mknęła usta (z zę­bami na­dal trzy­ma­ją­cymi się kupy), ale tylko po to, żeby za­raz je otwo­rzyć.

– Może w miej­scu, w któ­rym wczo­raj bez­tro­sko rżną­łeś je na pod­łogę! Jak gdy­byś był udziel­nym księ­ciem, który ma służbę! Tyle że ja słu­żącą nie je­stem! – Z im­pe­tem ru­szyła w stronę po­koju dzie­cię­cego.

– Na pod­ło­dze nie ma.

Przy­sta­nęła w progu. Rze­czy­wi­ście. Po drew­nia­nych pa­ne­lach wa­lały się różne rze­czy, łącz­nie z opa­ko­wa­niem po za­ka­za­nych w tym domu kan­ce­ro­gen­nych, bo sma­żo­nych nie wia­domo w czym i zro­bio­nych nie wia­domo z czego chip­sach. Nie­stety, pew­nych za­ka­zów prze­strze­gała tylko Anita. Jej młody mąż by­wał rów­nie nie­sub­or­dy­no­wany jak sy­no­wie. W kwe­stii chip­sów na pewno. Choć spor­to­wiec. Ak­tu­al­nie prze­by­wa­jący w gó­rach na ty­go­dnio­wym obo­zie spor­to­wym dla sta­łych by­wal­ców si­łowni, w któ­rej pra­co­wał. Więc nie tylko spor­to­wiec, ale także cho­lerny szczę­ściarz. Do­prawdy, już nie mo­gła się do­cze­kać jego po­wrotu.

„Byle do so­boty...”

Anita się po­chy­liła. Opa­ko­wa­nie po chip­sach za­chrzę­ściło w jej dłoni, w któ­rej po chwili zna­la­zło się także sre­berko po ja­kimś rów­nie nie­zdro­wym ba­to­nie z ole­jem pal­mo­wym.

– Nie wrzu­ci­łeś tych spodni do pra­nia? – za­py­tała Miłka. Bez sensu, bo prze­cież jej sy­no­wie ni­gdy nie wrzu­cali ni­czego tam, gdzie po­winni.

– Nie – pa­dła od­po­wiedź, którą Anita po­winna prze­wi­dzieć. Choćby z po­wodu wie­lo­let­niego do­świad­cza­nia tak zwa­nego cudu ma­cie­rzyń­stwa.

– Weź inne – po­ra­dził bratu Szy­mek, imien­nik i wierna ko­pia swo­jego do­sko­na­łego ojca. Ukląkł przy tym, żeby ła­ska­wie po­dać matce wczo­raj­sze skar­petki le­żące pod łóż­kiem.

– Nie lu­bię in­nych – wy­znał Mi­łek.

– Mamo! – za­wo­łał Kor­dian z po­koju obok. – Ja nie chcę tego swe­terka! To zna­czy swe­tra – po­pra­wił się bły­ska­wicz­nie, co Anita przy­jęła z nie­małą ro­dzi­ciel­ską sa­tys­fak­cją. Nie­na­wi­dziła zdrob­nień, zdrob­nio­nek i nie wa­hała się wpa­jać tego po­tom­stwu od nie­mow­lęc­twa.

– Ja­kiego znowu swe­tra? – od­krzyk­nęła, nie prze­ry­wa­jąc zbie­ra­nia z pod­łogi roz­ma­itych czę­ści chło­pię­cej gar­de­roby, po­śród któ­rych wciąż nie znaj­do­wały się ulu­bione dżinsy Miłka.

– Tego nie­bie­skiego. Tego, który wy­cią­gnę­łaś z szafy. – Kor­dian po­ja­wił się w po­koju star­szych braci. W sa­mych majt­kach, z po­tar­ga­nymi wło­sami, z po­licz­kami jesz­cze za­ró­żo­wio­nymi od snu, zie­wa­jący. Roz­czu­la­jący...

– Je­zu­sie, ra­tuj – wes­tchnęła Anita, pod­cho­dząc do naj­młod­szego synka. Po­gła­ska­łaby go po roz­czo­chra­nej główce, ale miała za­jęte ręce. – Dla­czego nie chcesz nie­bie­skiego swe­tra, co?

– Bo on mnie gry­zie! – od­parł ma­lec, wra­ca­jąc do sie­bie.

– Nie wy­trzy­mam za­raz! Swe­ter go gry­zie! – prych­nął Mi­łek, po czym wy­darł się, żeby brat zza ściany do­brze go usły­szał. I za­nim Anita zdą­żyła za­re­ago­wać. – To ty ugryź swe­ter, głupku!

No cóż. Może póź­niej niż trzeba, ale Anita też umiała krzy­czeć. Zo­stała do tego do­brze wy­szko­lona.

– Milcz! – Pa­lec, który chwilę temu miał zni­we­lo­wać lwią zmarszczkę, te­raz po­gro­ził śred­niemu sy­nowi.

Mi­łek jed­nak tylko wzru­szył ra­mio­nami.

– Wo­lał­bym wie­dzieć, gdzie są moje dżinsy.

– A ja wo­la­ła­bym, że­byś ich po­szu­kał. W celu ich zna­le­zie­nia!

„Kurwa mać!”, do­dała rów­nie gło­śno, tyle że już w du­chu.

– Nie może ubrać in­nych? – po­no­wił do­brą radę Szy­mon, a że wcią­ga­jąc na pupę wła­sne spodnie, pa­trzył w okno, za któ­rym wiatr tar­gał bez­listne ga­łę­zie to­poli, nie za­re­je­stro­wał mor­der­czego spoj­rze­nia po­sła­nego mu przez ro­ze­źloną oraz co­raz bar­dziej zmę­czoną po­ran­kiem matkę.

– Spodni się nie ubiera, tylko wkłada – po­pra­wiła syna ma­chi­nal­nie.

– Lub za­kłada. – Młod­szy brat do­rzu­cił swoje z miną osoby naj­mą­drzej­szej na świe­cie. Za jaką się zresztą ostat­nio uwa­żał.

Anita resztką sił po­wstrzy­mała się od ką­śli­wego ko­men­ta­rza.

– Do­bra. Dość! – Mach­nęła ręką. – Idę wam zro­bić ka­napki do szkoły.

– Wo­lał­bym dy­chę na droż­dżówkę, mó­wiąc szcze­rze – po­in­for­mo­wał ją Mi­łek, za­nim wy­szła.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki