Czterdzieści. Czterdzieści filiżanek kawy - Katarzyna Kostołowska - ebook

Czterdzieści. Czterdzieści filiżanek kawy ebook

Katarzyna Kostołowska

4,6
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 283

Data ważności licencji: 1/15/2029

Oceny
4,6 (74 oceny)
52
12
9
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
phunwone

Całkiem niezła

Chyba najslabsza ze xwszystkich, water Marceli za nadto rozbudowany i te subjektywne wstawki o Rosji
10
KasiuniaA34

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
beatakrzewiniak

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze szybko się czyta książki tej autorki.
00
rybkaaga

Nie oderwiesz się od lektury

jak zwykle przyjemna lektura. fajne bohaterki i życiowe historie 😉
00
Kucik

Nie oderwiesz się od lektury

Super już czekam na cdn
00



Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt se­rii i okładkiAGNIESZKA LE­NART – RERA DE­SIGN
Ilu­stra­cje na okładce© ma­ri­sa__/Adobe Stock © Evge­niia­sArt/Adobe Stock
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC
Re­dak­cjaALI­CJA RUDZKA-SIECZ­KOW­SKA
Ko­rektaIWONA HU­CHLA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Po­lish edi­tion © Ka­ta­rzyna Ko­sto­łow­ska, Pu­bli­cat S.A. MMXXIV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved.
ISBN 978-83-271-6713-2
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­znica@pu­bli­cat.pl

Dla Ró­żanki

Osoby dra­matu:

Anita, Aśka, Ka­ro­lina, Magda

i inni (w ko­lej­no­ści al­fa­be­tycz­nej):

Adam – mąż Ka­roli

Aleks – były mąż Magdy

Bejbi i Gu­zik – psy Ka­roli i Adama

Fi­le­mon – kot Ka­roli i Adama

Ja­nusz – oj­ciec Anity

Julka – córka To­ma­sza

Kinga – córka Adama

Kon­rad – były mąż Aśki

Kor­dian – syn Anity i Szy­mona

Kry­styna – matka Aleksa, part­nerka Ja­nu­sza

Mal­wina – matka Kingi

Mar­ce­lina – bar­manka

Ma­ry­sia – córka Pawła

Mi­ko­łaj – syn Magdy i Aleksa

Mi­łosz – syn Anity i Szy­mona

Pa­weł – part­ner Magdy

Re­gina – matka To­ma­sza

Szy­mek ju­nior – syn Anity i Szy­mona

Szy­mon se­nior – mąż Anity

Ta­de­usz – part­ner Zosi

To­masz – part­ner Aśki

Wal­de­mar Ka­nia – oj­ciec Magdy

Zo­sia – matka Magdy

oraz:

Baśka i Ka­zik – ptasz­niki ty­gry­sie

Zima 2021/2022

Gru­dzień

1 grud­nia, środa

Pej­zaż za oknem za­ple­cza Ubie­ralni nie na­le­żał do tych, w które chcia­łoby się wpa­try­wać bez końca. Obej­mo­wał po­łać ma­łego po­dwórka za­mknię­tego ścia­nami sta­ro­miej­skich ka­mie­nic. Odra­pa­nymi i zu­peł­nie go­łymi – okna miesz­kań od strony ofi­cyny, pod­bite siń­cami wiel­ko­miej­skiego pyłu, za­czy­nały się do­piero od pierw­szego pię­tra, nie­wi­docz­nego z po­zy­cji ob­ro­to­wego krze­sła, na któ­rym Aśka sie­działa przed sto­łem steb­nówki firmy Zoje. Poza tym rzym­ska ro­leta zo­stała opusz­czona do po­łowy wła­śnie po to, żeby za­sło­nić ża­ło­sny wi­dok na po­nure mury i na to, co pod nimi się pię­trzyło. A pię­trzyło się sporo, w nie­chluj­nej, cha­otycz­nej, mo­krej hał­dzie. Po śniegu, który wczo­raj ła­ska­wie po­pa­dał w po­staci ra­czej li­chej krupy niż baj­ko­wego pu­chu, o któ­rym wszy­scy we Wro­cła­wiu ma­rzyli od wielu nie­mal zu­peł­nie bez­śnież­nych zim, po­zo­stała tylko nie­miła wil­goć, ak­tu­al­nie wci­ska­jąca się w brudne szcze­liny sprzę­tów nie­wia­do­mego po­cho­dze­nia i jesz­cze bar­dziej za­gad­ko­wego celu ich prze­cho­wy­wa­nia. Do­by­tek czy­je­goś ży­cia, już nie­po­trzebny, więc po­rzu­cony. Ja­kieś zde­ze­lo­wane sanki, na któ­rych nikt ni­gdy nie zje­dzie z żad­nej górki, rzeź­bione nogi sto­łowe osie­ro­cone przez blaty, mio­tły – co prawda zbie­ra­jące kurz, ale nie z pod­łóg, za to z po­wie­trza wy­peł­nio­nego smo­giem, czy roz­chwiane dra­biny, na które tylko sa­mo­bójca od­wa­żyłby się wspiąć.

Ob­raz marny, mimo to Aśka wpa­try­wała się w niego od dłuż­szego czasu. Za­sty­gła, bez­wied­nie ska­nu­jąc spoj­rze­niem każdy przy­gnę­bia­jący szcze­gół i tak samo bez­wied­nie przy­trzy­mu­jąc pod pal­cami śli­ski, skrzący się zło­tem we­lur, z któ­rego szyła suk­nię na ja­kiś syl­we­strowy bal. Oczy ją szczy­pały od wy­pa­try­wa­nia nici jakby zło­śli­wie kry­ją­cych się w je­dwab­nym meszku. Po­winna wresz­cie udać się do oku­li­sty, ale od­py­chała od sie­bie tę nie­miłą per­spek­tywę.

My­śli bie­gły nie wia­domo ani skąd, ani do­kąd, nie wia­domo jak i nie wia­domo o czym. Ostat­nio czę­sto tak miała. Czę­sto wła­śnie tu­taj, na no­wym sta­no­wi­sku pracy. Po pro­stu za­wie­szała się, chyba zwy­czaj­nie chło­nąc to, co tu i te­raz. Ten po­nury wi­dok po­dwórka, ale także za­ple­cza urzą­dzo­nego z pełną smaku i smacz­ków pie­czo­ło­wi­to­ścią, za­pach oliwy do steb­nówki, mięk­kość tka­niny przy­no­siły jej za­do­wo­le­nie, a na­wet na­miastkę szczę­ścia, za któ­rym też od za­wsze go­niła i które – być może – wresz­cie na nią spa­dło. W ja­kimś nie­od­gad­nio­nym sen­sie, bo prze­cież gdyby ją za­py­tać, nie po­tra­fi­łaby do­kład­nie po­wie­dzieć, co spra­wia, że na­gle, wła­śnie tu­taj, czuje się kom­pletna. Mimo że kom­pletna wcale nie jest. Nie w ten spo­sób, o ja­kim nie tyle ma­rzyła, ile na­wet nie za­kła­dała in­nego. Nie była matką. Na­dal. Nie­odwo­łal­nie. Już na za­wsze.

Gwał­tow­nie po­trzą­snęła głową, jakby była ze­brą strzą­sa­jącą z sie­bie na­pię­cie tuż po umknię­ciu przed na­cie­ra­ją­cymi lwi­cami w bez­pieczny re­jon sa­wanny. Aśka tak samo jak dzi­kie zwie­rzę zrzu­ciła z sie­bie stres. Myśl ata­ku­jącą znie­nacka, prze­śla­du­jącą, bez­li­to­śnie przy­po­mi­na­jącą o tym, że szczę­ścia wcale nie miała, żad­nego, a je­śli ja­kieś, to ta­kie na niby, w każ­dym ra­zie nie­do­sko­nałe.

Lewą dłoń prze­nio­sła na brzuch, w któ­rym kie­dyś, wiele lat temu uro­dziło się i umarło to praw­dziwe, je­dyne szczę­ście, ja­kie ją in­te­re­so­wało. W któ­rym po­now­nie nie ma szans się na­ro­dzić. Myśl umknęła, przy­wra­ca­jąc Aśkę rze­czy­wi­sto­ści, temu jej „tu i te­raz”, które da­wało po­czu­cie speł­nie­nia. Złud­nego, ale tak wła­śnie wy­glą­dało jej ży­cie, a cała ta­jem­nica po­lega na tym, żeby ja­koś się w ży­ciu za­do­mo­wić, by je do­ce­nić. Mimo nie­do­sko­na­ło­ści i w ogóle mimo wszystko.

Sta­cja ra­diowa, jedna z nie­licz­nych, któ­rych sy­gnał uda­wało się na­mie­rzyć w cze­lu­ści za­ple­cza za­mknię­tego so­lid­nymi przed­wo­jen­nymi mu­rami, nada­wała wia­do­mo­ści. Niby naj­śwież­sze, a jed­nak zjeł­czałe, Ka­czyń­ski bo­wiem znowu prze­po­wia­dał ani­hi­la­cję Rze­czy­po­spo­li­tej. Aśka zdjęła lewą rękę z brzu­cha, żeby unie­ru­cho­mić we­lur i prawą ręką się­gnąć do od­bior­nika. Chciała mu­zyki, ja­kiej­kol­wiek, byle tylko za­grała, jed­nak kiedy z eteru do­biegł ko­biecy głos – ni­ski, cie­pły, ko­jący, Aśka od­pu­ściła wy­szu­ki­wa­nie in­nej sta­cji. Za­miast tego po­pra­wiła na bla­cie tka­ninę i na­dep­nęła pe­dał ma­szyny.

Głos prze­bi­jał się przez ter­kot urzą­dze­nia, a kiedy ma­szyna ci­chła, wcale nie roz­brzmie­wał gło­śniej, za to wciąż przy­jem­nie od­prę­ża­jąco. Choć tylko do mo­mentu, w któ­rym Aśka wsłu­chała się w słowa.

– Ko­biety czter­dzie­sto­let­nie, czter­dzie­sto­kil­ku­let­nie nie mają ła­two przez to, co o so­bie ze­wsząd sły­szą. MILF, ry­cząca czter­dziestka i in­nego ro­dzaju okre­śle­nia od­no­szące się do sek­su­al­no­ści, do esen­cji ko­bie­co­ści, do sto­sunku tej ko­bie­co­ści do pier­wiastka mę­skiego są de­pre­cjo­nu­jące i wy­soce krzyw­dzące. Z ko­lei te sfor­mu­ło­wa­nia niby po­cie­sza­jące, niby pod­no­szące na du­chu, na przy­kład „czter­dziestka to nowa trzy­dziestka”, „pięć­dzie­siątka to nowa czter­dziestka”, wcale nie są lep­sze.

Aśka za­sty­gła ze stopą unie­sioną nad pe­da­łem ma­szyny. Wy­krzy­wiła usta z nie­sma­kiem. To było o niej, a jed­no­cze­śnie zu­peł­nie nie.

– Za­miast pod­no­sić na du­chu, obez­wład­niają po­czu­ciem, że na­leży być młod­szą, bo młod­sze jest lep­sze, atrak­cyj­niej­sze, god­niej­sze po­żą­da­nia. Słu­cha­nie cze­goś ta­kiego ni­komu by nie po­mo­gło, a na pewno nie po­maga czter­dzie­sto­kil­ku­lat­kom, które, czy chcą, czy nie chcą, za­czy­nają się mie­rzyć z prze­mi­ja­niem. Ży­jemy w kul­tu­rze wiecz­nej mło­do­ści rów­no­znacz­nej z praw­dzi­wym szczę­ściem. Nie mó­wię, że dla wszyst­kich ko­biet w wieku czter­dzie­ści plus to pro­blem, jed­nak dla nie­któ­rych, może na­wet dla więk­szo­ści, to pro­blem do­nio­sły. Zmiany fi­gury, zmiany ry­sów twa­rzy, pierw­sze do­le­gli­wo­ści zdro­wotne, które do tej pory zu­peł­nie ich nie do­ty­czyły, na­wet pre­zbio­pia, czyli star­czow­zrocz­ność, po­wo­dują za­gu­bie­nie, utratę pew­no­ści sie­bie, zwąt­pie­nie we wła­sne moż­li­wo­ści czy na­wet wła­sne nie­wąt­pliwe osią­gnię­cia. Nie­które z tych ko­biet sku­piają się już tylko na roz­pacz­li­wych wy­sił­kach za­trzy­ma­nia oznak bie­gną­cego czasu. Co gor­sza, głów­nie tych fi­zycz­nych.

„Jak Anita na ten przy­kład?”, Aśce prze­bie­gło przez myśl py­ta­nie. Wy­ra­ża­jące wąt­pli­wość, bo nie by­łaby tego taka pewna. Przy­ja­ciółka, ow­szem, wy­ka­zy­wała pewną nad­wraż­li­wość w uga­nia­niu się za wieczną mło­do­ścią, jed­nak do za­gu­bio­nych ofiar losu ra­czej nie na­le­żała. Była na to zbyt aser­tywna oraz bez­czelna, bo wy­star­cza­jąco na­pa­ko­wana ro­dzi­ciel­ską mi­ło­ścią dwojga lu­dzi sta­no­wią­cych aż do śmierci matki Anity pod­ręcz­ni­kowe mał­żeń­stwo. Mi­ło­ścią o dzie­sięć lat młod­szego męża zresztą też. Wbrew cią­gle wy­ra­ża­nym przez Anitę oba­wom, Szy­mon za nią sza­lał.

– A prze­cież ten okres ży­cia może być mo­to­rem zmian. Przyj­rze­nia się so­bie i się­gnię­cia po to, czego tak na­prawdę chcemy. Zmiana pracy? Nowa ak­tyw­ność? Speł­nie­nie ja­kie­goś ma­rze­nia, które do tej pory z róż­nych wzglę­dów speł­nić się nie mo­gło? Czemu nie? Co niby stoi na prze­szko­dzie? Prze­cież na pewno nie ko­lejna zmarszczka czy kilka cen­ty­me­trów wię­cej w oko­licy ta­lii.

– Wła­śnie. – Aśka od­po­wie­działa ko­bie­cie z ra­dio­od­bior­nika i gwał­tow­nie się­gnęła ku niemu, żeby jed­nak zna­leźć inną sta­cję. Nie przy­trzy­mała przy tym we­luru, który ro­man­tycz­nie spły­nął na pod­łogę. – Jezu... – wes­tchnęła.

Na szczę­ście we­lur, choć ja­sny, nie od­niósł żad­nego szwanku. Mar­ce­lina za do­dat­kową, so­witą opłatą co rano myła pod­łogi i w Ubie­ralni, i w Cze­ko­la­dziarni, by do­piero po­tem sta­nąć za ba­rem. A myła bar­dzo do­kład­nie, zwłasz­cza tu­taj, na tym za­ple­czu, na wy­pa­dek gdyby ku­pon cen­nej tka­niny wy­padł Aśce z ręki. Tu mu­siało być ide­al­nie czy­sto. I było. Myśl o Mar­ce­li­nie, która o tej po­rze już peł­niła funk­cję bar­manki, przy­wo­łała ko­lejną myśl. Ku­szącą, bo o chro­mo­wa­nym eks­pre­sie pa­rzą­cym naj­lep­sze kawy w ca­łym Wro­cła­wiu.

Aśka zwi­nęła we­lu­rową su­kienkę w nie­gnio­tący się ru­lon, odło­żyła ją na półkę, wy­łą­czyła ma­szynę, po czym roz­pu­ściła włosy, które ciężką za­słoną opa­dły na plecy. Skie­ro­wała się do ła­zienki i włą­czyła świa­tło. Niby nic jej nie ob­cho­dziło ana­li­zo­wa­nie rze­ko­mego kry­zysu toż­sa­mo­ścio­wego ko­biety czter­dzie­sto­kil­ku­let­niej, a jed­nak do­kład­nie przyj­rzała się so­bie w lu­strze. By­naj­mniej nie miała twa­rzy dwu­dzie­sto­latki. Doj­rza­łość zo­sta­wiła swój od­cisk, prze­żyte lata, stresy, smutki, mi­ło­ści też, ale lu­strzane od­bi­cie na­dal nie mo­gło się nie po­do­bać. Chyba ni­komu. Kla­syczne, re­gu­larne rysy, in­te­li­gentne ciemne oczy, pełne wargi wciąż nie­tknięte kwa­sem hia­lu­ro­no­wym (choć ostat­nio roz­wa­żała taką moż­li­wość, od­kry­wa­jąc asy­me­trię mię­dzy pra­wym a le­wym ką­ci­kiem ust; w końcu wszystko jest dla lu­dzi; osta­tecz­nie jed­nak zba­ga­te­li­zo­wała sprawę). Nie kry­go­wała się, nie ru­mie­niła bez sensu na czę­sto sły­szane kom­ple­menty. Do­sko­nale wie­działa, że jest piękna. Wciąż. Wciąż inne ko­biety omia­tały ją na ulicy spoj­rze­niami wy­ra­ża­ją­cymi za­zdrość. W spoj­rze­niach męż­czyzn wciąż wi­działa za­in­te­re­so­wa­nie. Ta­kie spe­cjalne, ja­kim męż­czyźni ra­czą ko­biety, które im się po­do­bają. „Z ja­kimi praw­do­po­dob­nie chęt­nie by się prze­spali...”, zmru­żyła po­wieki i po­krę­ciła głową, wpra­wia­jąc w ruch ciem­no­brą­zowe pu­kle.

Tyle że Aśka nie chciała in­nych, od lat ko­chała jed­nego. Wcale też nie była pusz­czal­ska, jak wy­da­wało jej się kie­dyś, w cza­sach, w któ­rych zdra­dzała męża. Po pro­stu mu­siała tra­fić na tego je­dy­nego. Na To­ma­sza. Nie każ­demu, nie każ­dej się to zda­rza... W tej kwe­stii miała szczę­ście. W tej jed­nej bez wąt­pie­nia.

Umyła ręce, zga­siła świa­tło, za­mknęła za sobą naj­pierw drzwi ła­zienki, po­tem za­ple­cza, na mo­ment przy­sta­nęła po­środku czę­ści skle­po­wej. Prze­je­chała wzro­kiem po re­lin­gach z kre­acjami. Każda wy­szła spod jej ręki, każda za­chwy­cała, każda kosz­to­wała tyle co po­łowa czyn­szu za lo­kal i o każ­dej było wia­domo, że prę­dzej czy póź­niej się sprzeda. Na­gle to po­czuła. Kom­plet­ność. Na­wet ra­dość. Oraz prze­ogromną chęć na pie­kielne espresso.

Zwal­czyła chęć na pa­pie­rosa, jako że obie­cała To­ma­szowi nie pa­lić. Przy­naj­mniej nie tak dużo.

Cho­lerna lwia zmarszczka wy­da­wała się Ani­cie głęb­sza z każ­dym ko­lej­nym pie­kiel­nym po­ran­kiem, który spę­dzała w po­cie i znoju, czyli na wy­pra­wia­niu sy­nów do przed­szkola i do szkoły.

– Je­zu­sie, jak ja wy­glą­dam... – par­sk­nęła gniew­nie, kiedy w pę­dzie mię­dzy sy­pial­nią a po­ko­jem star­szych sy­nów wy­go­spo­da­ro­wała chwilę na przy­sta­nek przed lu­strem wi­szą­cym w ko­ry­ta­rzu.

Na­le­żała do ko­biet, które re­gu­lar­niej niż inne kon­tro­lują swój wi­ze­ru­nek. A to w lu­strze, a to w od­bi­ciu mi­ja­nej wi­tryny, a to w chro­mo­wa­nej po­kry­wie eks­presu do kawy sto­ją­cego na ba­rze jej Cze­ko­la­dziarni. Mu­siała. W od­ru­chu nie­kon­tro­lo­wa­nym świa­do­mie. Ab­so­lut­nie bez­wa­run­ko­wym. Wy­śmie­wa­nym przez przy­ja­ciółki im­pu­tu­jące jej próż­ność.

– Wyjdź­cie za mąż za młod­szego, to same prze­ko­na­cie się, jak to jest – od­po­wia­dała.

Bo na uspra­wie­dli­wie­nie chwil tak zwa­nej próż­no­ści (Anita uzna­wała je ra­czej za chwile czuj­no­ści) miała męża. Przy­stoj­nego spor­towca. Młod­szego o de­kadę i pre­zen­tu­ją­cego się nie­po­ko­jąco do­sko­nale. Więc na­prawdę mu­siała. Wciąż do­ska­ki­wać, wciąż spraw­dzać stan fi­gury i fry­zury oraz uzę­bie­nia, co też oka­zało się ważne, od­kąd den­tystka z Kru­czej oznaj­miła Ani­cie, że z wie­kiem „zęby po pro­stu się roz­luź­niają”. Oświad­cze­nie spo­wo­do­wało u Anity przy­pływ pa­niki. Bo jesz­cze to?!

– Boże, sta­rość to kosz­mar – jęk­nęła na fo­telu den­ty­stycz­nym.

– Wcale nie trzeba być sta­rym. Zda­rza się to już przed trzy­dziestką. Ostat­nio mia­łam dwu­dzie­sto­ośmio­let­nią pa­cjentkę, któ­rej po­może wy­łącz­nie apa­rat or­to­don­tyczny – od­parła den­tystka ty­tu­łem po­cie­sze­nia.

Co mo­gła so­bie po­da­ro­wać. Sa­mo­po­czu­cie Anity pi­ko­wało w dół i już nie za­mie­rzało za­wró­cić. Do tej pory aku­rat o zę­bach nie my­ślała jako o swoim sła­bym punk­cie. Ow­szem, man­ka­men­tów znaj­do­wała w so­bie wiele, ale nie ten. Noż kurwa! Bez prze­sady! Zęby miała po ma­mie zdrowe, ja­sne i mocne. Tyle że jej piękna mama za­cho­ro­wała na raka. Nie do­żyła wieku Anity, za­tem nikt nie byłby w sta­nie stwier­dzić, czy w któ­rymś mo­men­cie sy­tu­acja nie ule­głaby na­głemu po­gor­sze­niu, a zęby roz­luź­nie­niu.

– Mamo! Nie wiem, gdzie są moje dżinsy! – po­skar­żył się Mi­łek to­nem do­no­śnym i prze­peł­nio­nym pre­ten­sją.

Anita ode­rwała pa­lec od zmarszczki, którą opuszką palca wska­zu­ją­cego usi­ło­wała wpra­so­wać do środka, i za­mknęła usta (z zę­bami na­dal trzy­ma­ją­cymi się kupy), ale tylko po to, żeby za­raz je otwo­rzyć.

– Może w miej­scu, w któ­rym wczo­raj bez­tro­sko rżną­łeś je na pod­łogę! Jak gdy­byś był udziel­nym księ­ciem, który ma służbę! Tyle że ja słu­żącą nie je­stem! – Z im­pe­tem ru­szyła w stronę po­koju dzie­cię­cego.

– Na pod­ło­dze nie ma.

Przy­sta­nęła w progu. Rze­czy­wi­ście. Po drew­nia­nych pa­ne­lach wa­lały się różne rze­czy, łącz­nie z opa­ko­wa­niem po za­ka­za­nych w tym domu kan­ce­ro­gen­nych, bo sma­żo­nych nie wia­domo w czym i zro­bio­nych nie wia­domo z czego chip­sach. Nie­stety, pew­nych za­ka­zów prze­strze­gała tylko Anita. Jej młody mąż by­wał rów­nie nie­sub­or­dy­no­wany jak sy­no­wie. W kwe­stii chip­sów na pewno. Choć spor­to­wiec. Ak­tu­al­nie prze­by­wa­jący w gó­rach na ty­go­dnio­wym obo­zie spor­to­wym dla sta­łych by­wal­ców si­łowni, w któ­rej pra­co­wał. Więc nie tylko spor­to­wiec, ale także cho­lerny szczę­ściarz. Do­prawdy, już nie mo­gła się do­cze­kać jego po­wrotu.

„Byle do so­boty...”

Anita się po­chy­liła. Opa­ko­wa­nie po chip­sach za­chrzę­ściło w jej dłoni, w któ­rej po chwili zna­la­zło się także sre­berko po ja­kimś rów­nie nie­zdro­wym ba­to­nie z ole­jem pal­mo­wym.

– Nie wrzu­ci­łeś tych spodni do pra­nia? – za­py­tała Miłka. Bez sensu, bo prze­cież jej sy­no­wie ni­gdy nie wrzu­cali ni­czego tam, gdzie po­winni.

– Nie – pa­dła od­po­wiedź, którą Anita po­winna prze­wi­dzieć. Choćby z po­wodu wie­lo­let­niego do­świad­cza­nia tak zwa­nego cudu ma­cie­rzyń­stwa.

– Weź inne – po­ra­dził bratu Szy­mek, imien­nik i wierna ko­pia swo­jego do­sko­na­łego ojca. Ukląkł przy tym, żeby ła­ska­wie po­dać matce wczo­raj­sze skar­petki le­żące pod łóż­kiem.

– Nie lu­bię in­nych – wy­znał Mi­łek.

– Mamo! – za­wo­łał Kor­dian z po­koju obok. – Ja nie chcę tego swe­terka! To zna­czy swe­tra – po­pra­wił się bły­ska­wicz­nie, co Anita przy­jęła z nie­małą ro­dzi­ciel­ską sa­tys­fak­cją. Nie­na­wi­dziła zdrob­nień, zdrob­nio­nek i nie wa­hała się wpa­jać tego po­tom­stwu od nie­mow­lęc­twa.

– Ja­kiego znowu swe­tra? – od­krzyk­nęła, nie prze­ry­wa­jąc zbie­ra­nia z pod­łogi roz­ma­itych czę­ści chło­pię­cej gar­de­roby, po­śród któ­rych wciąż nie znaj­do­wały się ulu­bione dżinsy Miłka.

– Tego nie­bie­skiego. Tego, który wy­cią­gnę­łaś z szafy. – Kor­dian po­ja­wił się w po­koju star­szych braci. W sa­mych majt­kach, z po­tar­ga­nymi wło­sami, z po­licz­kami jesz­cze za­ró­żo­wio­nymi od snu, zie­wa­jący. Roz­czu­la­jący...

– Je­zu­sie, ra­tuj – wes­tchnęła Anita, pod­cho­dząc do naj­młod­szego synka. Po­gła­ska­łaby go po roz­czo­chra­nej główce, ale miała za­jęte ręce. – Dla­czego nie chcesz nie­bie­skiego swe­tra, co?

– Bo on mnie gry­zie! – od­parł ma­lec, wra­ca­jąc do sie­bie.

– Nie wy­trzy­mam za­raz! Swe­ter go gry­zie! – prych­nął Mi­łek, po czym wy­darł się, żeby brat zza ściany do­brze go usły­szał. I za­nim Anita zdą­żyła za­re­ago­wać. – To ty ugryź swe­ter, głupku!

No cóż. Może póź­niej niż trzeba, ale Anita też umiała krzy­czeć. Zo­stała do tego do­brze wy­szko­lona.

– Milcz! – Pa­lec, który chwilę temu miał zni­we­lo­wać lwią zmarszczkę, te­raz po­gro­ził śred­niemu sy­nowi.

Mi­łek jed­nak tylko wzru­szył ra­mio­nami.

– Wo­lał­bym wie­dzieć, gdzie są moje dżinsy.

– A ja wo­la­ła­bym, że­byś ich po­szu­kał. W celu ich zna­le­zie­nia!

„Kurwa mać!”, do­dała rów­nie gło­śno, tyle że już w du­chu.

– Nie może ubrać in­nych? – po­no­wił do­brą radę Szy­mon, a że wcią­ga­jąc na pupę wła­sne spodnie, pa­trzył w okno, za któ­rym wiatr tar­gał bez­listne ga­łę­zie to­poli, nie za­re­je­stro­wał mor­der­czego spoj­rze­nia po­sła­nego mu przez ro­ze­źloną oraz co­raz bar­dziej zmę­czoną po­ran­kiem matkę.

– Spodni się nie ubiera, tylko wkłada – po­pra­wiła syna ma­chi­nal­nie.

– Lub za­kłada. – Młod­szy brat do­rzu­cił swoje z miną osoby naj­mą­drzej­szej na świe­cie. Za jaką się zresztą ostat­nio uwa­żał.

Anita resztką sił po­wstrzy­mała się od ką­śli­wego ko­men­ta­rza.

– Do­bra. Dość! – Mach­nęła ręką. – Idę wam zro­bić ka­napki do szkoły.

– Wo­lał­bym dy­chę na droż­dżówkę, mó­wiąc szcze­rze – po­in­for­mo­wał ją Mi­łek, za­nim wy­szła.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki