Ogród numer czterdzieści - Katarzyna Kostołowska - ebook + książka

Ogród numer czterdzieści ebook

Katarzyna Kostołowska

4,5

Opis

W ROD „Morele” budzi się wiosna. Wraz z kolejnym sezonem w ogrodzie pojawiają się nowe wyzwania i nowi ludzie.

Janina Skórka, prezeska zarządu ROD, nadal onieśmiela otoczenie nie tylko różową fryzurą, ale też czarnym charakterem. Jest osobą zasadniczą, surową, trudną w obyciu, dlatego na jej widok działkowcy na wszelki wypadek kryją się za altankami.

Klaudiusz Janowski, prywatny przedsiębiorca, chodzący konkret i człowiek czynu, ulega modzie na ogrodnictwo działkowe. Sam tym zdziwiony kupuje działkę w „Morelach”.

Co oprócz niełatwego usposobienia połączy tych dwoje ludzi? Jaką rolę odegra w ich historii pewna roztargniona projektantka ogrodów, a jaką gminny program sterylizacji bezdomnych zwierząt?

Kolejny tom serii o ROD „Morele” to opowieść o różnych rodzajach miłości. O miłości, która daje spełnienie, i o takiej, która spełnić się nie może. A także o tym, że życie bez kotów jest bez sensu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 281

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (37 ocen)
22
12
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam opowieści Pani Katarzyny i ROD Morele. Mogłabym je czytać bez końca
10
Crooleeck806

Dobrze spędzony czas

Po całej serii ta książka jest dość przewidywalna i nudna a dodatkowo mam poczucie, że jest niedokończona 🤓
00
ElAMaToZo

Nie oderwiesz się od lektury

nie można się od niej oderwać
00
Kucik

Nie oderwiesz się od lektury

Super. Już bym chciała czytać ciąg dalszy :)
00
kinga9600

Nie oderwiesz się od lektury

Zwariowana przygoda działkowców ROD. Z niechęci do miłości jest tylko jeden krok.
00

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt okładkiAGNIESZKA LE­NART – RERA DE­SIGN
Ilu­stra­cje na okładce i we wnę­trzu © Yuliia/Adobe Stock © ma­ri­sa_ _/Adobe Stock © Guz Anna/Adobe Stock © cut­tle­fi­sh84/Adobe Stock
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC
Re­dak­cjaALI­CJA RUDZKA-SIECZ­KOW­SKA
Ko­rektaIWONA HU­CHLA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Po­lish edi­tion © Ka­ta­rzyna Ko­sto­łow­ska, Pu­bli­cat S.A. MMXXIII (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved.
ISBN 978-83-271-6442-1
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­znica@pu­bli­cat.pl

Biuro Za­rządu Ro­dzin­nego Ogrodu Dział­ko­wego „Mo­rele”:

Ja­nina Skórka – Pre­zes Za­rządu

Ma­riola Mańka – Wi­ce­pre­zes Za­rządu

Pa­tryk Koc – Skarb­nik

Te­resa Wasz­kie­wicz – Se­kre­tarz

Klau­diusz Ja­now­ski – czło­nek

Go­spo­darz ROD: Mar­cin Ko­wal­ski

Kwie­cień

Sza­fi­rowa jak sza­fi­rek, fio­le­towa jak fio­łek, czer­wona jak pier­wio­snek, ró­żowa jak ma­gno­lia, żółta jak for­sy­cja. Wio­sna. To wła­śnie ona. Owady uwi­jają się przy pę­ka­ją­cych pą­kach, ptaki od­śpie­wują ra­do­sne pie­śni w zie­le­nią­cych się ko­ro­nach drzew, a dział­kowcy już za­cie­rają ręce przed wio­sen­nymi po­rząd­kami.

Szpa­dle przy­go­to­wane? Far­tu­chy upra­so­wane? Rę­ka­wice wy­prane? Ko­siarki na­oli­wione? W ra­zie pro­ble­mów ze sprzę­tem za­wsze można po­pro­sić o po­moc na­szego ogro­do­wego go­spo­da­rza.

Za­rząd ROD „Mo­rele” wita wio­snę oraz dział­kow­ców i przy­po­mina o za­ka­zie wjazdu po­jaz­dów me­cha­nicz­nych na te­ren ogrodu.

Kwie­cień ple­cień

Su­nące po nie­bie oło­wiane chmury raz po raz strzą­sały z sie­bie cięż­kie kro­ple desz­czu, które ark­tyczny wi­cher wci­skał za koł­nie­rze prze­my­ka­ją­cych uli­cami prze­chod­niów. Umę­czeni zbyt długą zimą nie­szczę­śnicy ku­lili się przed ostrymi po­dmu­chami i mo­czyli przed­wcze­śnie wy­cią­gnięte z szaf wio­senne obu­wie w zdra­dli­wych ka­łu­żach, szczel­nie wy­peł­nia­ją­cych dziury we wro­cław­skich chod­ni­kach. Prze­jeż­dża­jące sa­mo­chody roz­bry­zgi­wały błot­ni­stą breję, spły­wa­jącą po­tem po szkle przy­stan­ko­wych wiat lub piw­nicz­nych okie­nek. Słońce wy­chy­la­jące się nie­spo­dzie­wa­nie zza cięż­kich chmur, ow­szem, da­wało na­dzieję, bo przez kilka mi­nut ocie­plało kli­mat (nie­któ­rym pod pod­nie­sio­nymi koł­nie­rzami na­wet po­ciły się karki), jed­no­cze­śnie jed­nak po­gar­szało sy­tu­ację, bo w jego ostrych pro­mie­niach Wro­cław sta­wał się jesz­cze bar­dziej brudny, nie­przy­ja­zny i smutny w ten szcze­gólny spo­sób, w jaki smutny jest świat za­wie­szony po­mię­dzy ciem­no­ścią, która nie chce odejść, a świa­tłem, które wciąż nie zde­cy­do­wało się przy­być.

Pod Ro­dzinny Ogród Dział­kowy „Mo­rele” za­je­chał nieco zu­żyty ford mon­deo, z któ­rego wy­sia­dła ko­bieta. Mniej wię­cej pięć­dzie­się­cio­let­nia, z ró­żo­wymi wło­sami ze­bra­nymi w kok, ape­tycz­nie za­okrą­glona, jed­nak ewi­dent­nie nie­za­do­wo­lona. Ob­rzu­ciła złym spoj­rze­niem małe vo­lvo z za­pa­ro­wa­nymi szy­bami, które nie dość, że zaj­mo­wało jej stałe miej­sce par­kin­gowe tuż przy po­la­kie­ro­wa­nej na zie­lono furtce, to za­sta­wiało też lewe skrzy­dło ogro­do­wej bramy. Śmie­ciarka z pew­no­ścią by się nie zmie­ściła. Gdyby aku­rat dzi­siaj od­bie­rała śmieci, czego na szczę­ście Eko­sys­tem nie miał w har­mo­no­gra­mie.

– Szlag mnie kie­dyś trafi – wy­mru­czała pod no­sem, mo­cu­jąc się z prze­rdze­wiałą kłódką przy furtce, nad którą wi­siał szyld z na­zwą ogrodu.

De­ner­wo­wało ją vo­lvo, któ­rego nie mo­gła sko­ja­rzyć z żad­nym z dział­kow­ców, ale przede wszyst­kim pa­skudna po­goda. Wiatr tar­gał ró­żową pa­ra­solką, do szału do­pro­wa­dzała spa­da­jąca z ra­mie­nia to­rebka. Do oka wpa­dła ja­kaś ostra dro­binka. Skądś do­bie­gało szcze­ka­nie psa. Z bar­dzo bli­ska.

Ró­żo­wo­włosa ko­bieta ob­ró­ciła się, jed­nak nie do­strze­gła żad­nego zwie­rzę­cia. Za to to­rebka znowu zsu­nęła się z ręki.

– Kurwa mać!

Kłódka ewi­dent­nie wy­ma­gała na­oli­wie­nia. Przez dłuż­szą chwilę opie­rała się z hi­ste­rycz­nym zgrzy­tem, ale osta­tecz­nie pod­dała się wsu­wa­nemu w nią klu­czy­kowi. Wpa­so­wał się w od­po­wied­nie miej­sce, dał się prze­krę­cić i ogro­dowa furtka sta­nęła otwo­rem.

Ko­bieta par­sk­nęła ni to gniew­nie, ni to z ulgą, my­śląc o tym, że od cze­goś w końcu w „Mo­re­lach” jest za­trud­niany go­spo­darz. A także o tym, że ona jedna nie może my­śleć o wszyst­kim.

Skie­ro­wała kroki ku po­ma­lo­wa­nemu na ró­żowo Do­mowi Dział­kowca, w któ­rym mie­ściło się biuro za­rządu „Mo­reli”. Farba miej­scami od­cho­dziła od tynku, a fa­sadę bu­dynku od za­chodu, skąd zwy­kle dmu­chał wiatr, wła­ści­wie trudno już było po­strze­gać jako ró­żową. Miała ra­czej ko­lor ku­rzu, ja­kim zi­mowe wi­chry sma­gały ją przez ostat­nich kilka po­nu­rych zi­mo­wych mie­sięcy.

Po przy­stoj­nej twa­rzy ko­biety prze­biegł tak prze­sadny gry­mas nie­chęci, że nikt w tym mo­men­cie nie na­zwałby jej ładną. Tylko że nikt jej nie wi­dział. Co do tego nie miała wąt­pli­wo­ści. Po­sie­dze­nie za­rządu za­czy­nało się do­piero za pół go­dziny, a mu­sia­łaby być ostat­nią na­iw­niaczką, by przy­pusz­czać, że kto­kol­wiek, oprócz niej rzecz ja­sna, przy­bę­dzie do biura przed cza­sem.

– Pa­skudna po­goda! Cud, że w ogóle do­tar­łam – oznaj­miła głu­chej ci­szy pa­nu­ją­cej w bu­dynku.

Strzą­snęła wodę z pa­ra­solki i roz­ło­żyła ją na pod­ło­dze. Z ró­żo­wego po­lie­stru struż­kami spły­nęła desz­czówka, two­rząc mi­nia­tu­rową ka­łużę na po­prze­cie­ra­nym tu i ów­dzie bu­rym li­no­leum, które od wielu lat nie mo­gło się do­cze­kać wy­miany z po­wodu nie­ustan­nego po­ja­wia­nia się in­nych, dużo waż­niej­szych wy­dat­ków. Rzut oka na li­no­leum w opła­ka­nym sta­nie na­stą­pił rów­no­cze­śnie z cięż­kim wes­tchnie­niem.

Od­wie­siła płaszcz i zer­k­nęła w wi­szące na ścia­nie ko­ry­ta­rza lu­stro. Po­śli­niła pa­lec, starła spod le­wego oka smugę tu­szu do rzęs. Skon­tro­lo­wała stan fry­zury. Na szczę­ście ran­kiem mocno na­ta­pi­ro­wała włosy, więc ró­żowy kok trwał w sta­nie nie­na­ru­szo­nym. Wy­gła­dziła spód­nicę, ob­cią­gnęła ża­kiet i pchnęła odra­pane drzwi pro­wa­dzące do biura za­rządu wy­peł­nio­nego biur­kami, krze­słami i się­ga­ją­cymi su­fitu, nie­do­my­ka­ją­cymi się me­ta­lo­wymi sza­fami, które nie mo­gły po­mie­ścić nad­miaru se­gre­ga­to­rów z do­ku­men­tami pro­du­ko­wa­nymi na co­ty­go­dnio­wych dy­żu­rach za­rządu w ilo­ściach do­prawdy nie­prze­bra­nych.

Kiedy włą­czyła lampę, po­miesz­cze­nie za­lało cie­płe żółte świa­tło. Otu­lone nim ściany prze­stały być tak okrop­nie przy­bru­dzone, a me­ble tak nie­wia­ry­god­nie szpetne. Na­tych­miast zro­biło się przy­tul­niej.

Za to za szybą prze­sło­niętą wy­kroch­ma­loną fi­ranką na­dal sza­lały ży­wioły.

Ja­nina Skórka

Ko­bieta na­zy­wała się Ja­nina Skórka i była pre­ze­sem za­rządu ogrodu roz­po­ście­ra­ją­cego się za oknem biura. Tak wła­śnie. Pre­zesem.

Fe­mi­na­ty­wów nie uzna­wała, gdyż nie ule­gała dziw­nym, na­gle na­sta­łym mo­dom, poza tym jej zda­niem żeń­skie koń­cówki do­da­wały śmiesz­no­ści za­miast po­wagi. Więc jako pre­zes peł­niła funk­cję zda­niem nie­któ­rych sza­cowną, a zda­niem in­nych śmieszną. Jesz­cze inni mieli cały za­rząd, peł­nione w nim funk­cje oraz po­dej­mo­wane prze­zeń uchwały głę­boko gdzieś. Na co­ty­go­dnio­wych dy­żu­rach za­rządu się nie po­ja­wiali, bo nie mieli do za­rządu żad­nych py­tań. Rzą­dzili się na dzier­ża­wio­nych dział­kach, jakby te do nich na­le­żały, po­nie­waż nie tylko nie za­po­znali się z re­gu­la­mi­nem ROD, ale także nie od­róż­niali prawa dzier­żawy dział­ko­wej od prawa wła­sno­ści.

Jed­nak pa­nią pre­zes za­rządu ko­ja­rzyli do­sko­nale. Nie tylko z po­wodu jej ró­żo­wej fry­zury. Kiedy do­strze­gali ten róż gdzieś na ho­ry­zon­cie, na wszelki wy­pa­dek na­gle zni­kali za al­tan­kami lub zgi­nali plecy nad ra­ba­tami, żeby wy­rwać nie­ist­nie­jący chwast. Ja­nina Skórka prze­ja­wiała bo­wiem nie tylko za­mi­ło­wa­nie do ko­loru ró­żo­wego. Uwiel­biała także cze­piać się z byle po­wodu, naj­czę­ściej zresztą wy­my­ślo­nego na po­cze­ka­niu. Pod­czas go­spo­dar­skiego ob­chodu „Mo­reli” przy­sta­wała przy ko­lej­nych furt­kach i to­nem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu wy­po­wia­dała słowa kry­tyki.

„Nie prze­szka­dza panu ten prze­chy­lony pło­tek? A może czeka pan, żeby za­rząd na­pra­wił? Co to, to nie, drogi pa­nie! My dbamy tylko o czę­ści ogólne”.

„Kom­po­stow­nik stoi za bli­sko są­siada, pa­nie Ja­niak. Od­le­głość od gra­nicy działki po­winna wy­no­sić co naj­mniej je­den metr. Co naj­mniej! W związku z czym? Kon­kret­nie w związku z pa­ra­gra­fem czter­dzie­stym dru­gim re­gu­la­minu ROD. Któ­rego pew­nie pan nie czy­tał, jak zga­duję!”

„Za­chwasz­czone aż strach! Za­raz całe »Mo­rele« bę­dziemy mieli w perzu! Pro­szę na­tych­miast się tym za­jąć, że­by­śmy nie mu­sieli wdra­żać przy­krych pro­ce­dur! Jak to ja­kich? Choćby wy­po­wie­dze­nia umowy dzier­żawy dział­ko­wej. Na przy­kład! Ja ab­so­lut­nie nie stra­szę, ja tylko in­for­muję”.

„Czy do­cze­kam się wresz­cie wie­ko­pom­nej chwili, w któ­rej po­sprzą­tają pań­stwo to śmiet­ni­sko na ty­łach? Działka to nie skła­do­wi­sko złomu, a ja mam całą ko­lejkę chęt­nych na działki!”

„Leje pani tę wodę bez opa­mię­ta­nia... Nie sły­szała pani, że mamy w Pol­sce kry­zys hy­dro­lo­giczny? Ja ni­czego nie na­rzu­cam, w końcu pani sama za to płaci, ra­dzi­ła­bym jed­nak za­dbać nieco o kli­mat. W końcu ten ra­chu­nek za­pła­cimy my wszy­scy, bez wy­jątku...”

O tak. Je­śli sta­no­wiący ema­na­cję po­mie­sza­nia pór roku kwie­cień ilu­stro­wał wła­śnie znane przy­sło­wie o sa­mym so­bie, Ja­nina Skórka była cho­dzą­cym przy­kła­dem su­ro­wej, cze­pia­ją­cej się wła­dzy. Nie tylko w kwiet­niu. Za­wsze.

Nikt w „Mo­re­lach” nie do­cie­kał ta­kiego stanu rze­czy, nikt nie był cie­kaw, dla­czego ta mi­łu­jąca róż ko­bieta za­cho­wuje się jak roz­draż­niona osa. Przyj­mo­wano ją taką, jaka była, a ści­ślej rzecz uj­mu­jąc, sta­rano się nie przyj­mo­wać jej w ogóle, kon­takty ogra­ni­czać do nie­zbęd­nego mi­ni­mum, je­śli dys­ku­to­wać, zgła­szać uwagi lub wy­ra­żać pre­ten­sje – to wzglę­dem in­nych człon­ków za­rządu, a na wi­dok ró­żo­wego koka czmy­chać w głąb działki, w gę­stwiny za­ro­śli na ty­łach, byle da­lej od „tej okrop­nej baby”.

Sama Ja­nina też ni­czego nie do­cie­kała. Ufała sa­mej so­bie. Po­le­gała na swoim stylu by­cia, bo ni­gdy jej nie za­wiódł. Miała swoje zda­nie i w stu pro­cen­tach się z nim zga­dzała. Opi­nie in­nych zo­sta­wiała in­nym. Poza tym wy­cho­dziła z za­ło­że­nia, że wła­dza nie musi być lu­biana, tylko sku­teczna.

A ona była sku­teczna. „Mo­rele”, mimo braku fun­du­szy, mimo oporu ma­te­rii ludz­kiej, czyli nie­współ­pra­cu­ją­cych, nie­sub­or­dy­no­wa­nych dział­kow­ców, mimo rzu­ca­nych pod nogi kłód w po­staci do­dat­ko­wych obo­wiąz­ków wy­my­śla­nych dla za­rzą­dów ogro­dów przez jed­nostkę kra­jową Pol­skiego Związku Dział­kow­ców, trzy­mały się mocno. Ba! Roz­wi­jały się. Prze­cież z tych wła­śnie po­wo­dów do­sta­wały z okręgu oko­licz­no­ściowe dy­plomy i pu­chary – w ga­blo­cie przed drzwiami wej­ścio­wymi biura pysz­niły się już trzy. Więc sku­tecz­ność. Ku chwale idei ogrod­nic­twa dział­ko­wego, choć także ku chwale sa­mej Ja­niny, bo nie ma co się oszu­ki­wać, że w ży­ciu za­wsze cho­dzi tylko o wyż­sze cele.

Po­de­szła do okna, od­su­nęła sztyw­nawą, ha­fto­waną w kwiatki fi­rankę i za­sty­gła z no­sem przy­kle­jo­nym do szyby, zna­cząc ją śla­dem po pu­drze. Z dru­giej strony wiatr chło­stał szybę bez li­to­ści, ale pani pre­zes stała nie­wzru­szona. Wpa­try­wała się w swoje kró­le­stwo, w któ­rym wciąż jesz­cze nie mo­gła pa­no­wać tak, jak lu­biła, tak, jak chciała, i tak, jak tę­sk­niła za tym przez całą zimę. Na­dal nie było kim ani czym za­rzą­dzać.

„Cie­kawe, czyje to vo­lvo?”, zmru­żyła oczy, bez­sku­tecz­nie wy­pa­tru­jąc ko­go­kol­wiek na po­zba­wio­nych ży­cia hek­ta­rach.

O roz­po­czę­ciu se­zonu we­ge­ta­cyj­nego na ra­zie można było wy­łącz­nie po­ma­rzyć. Aura sprzy­się­gła się prze­ciwko wszyst­kim lu­dziom, ale prze­ciwko dział­kow­com zwłasz­cza. Owady w żad­nym ra­zie nie bzy­czały, ptaki nie świer­go­tały, zło­śliwy kwie­cień – wbrew we­so­łemu ob­wiesz­cze­niu na dział­ko­wej ta­blicy in­for­ma­cyj­nej au­tor­stwa wi­ce­pre­zesa za­rządu Ma­rioli Mańki – by­naj­mniej nie try­skał ko­lo­rami. W ogóle nie roz­piesz­czał. Ni­czym.

„Mo­rele”, tak jak reszta Wro­cła­wia, pre­zen­to­wały się nie naj­le­piej, oględ­nie rzecz uj­mu­jąc. Po pu­stych grząd­kach, po­zba­wio­nych ro­ślin­no­ści usu­nię­tej w ra­mach przed­zi­mo­wych po­rząd­ków, hu­lał wiatr, to­cząc po sko­pa­nym przed mro­zami czar­no­zie­mie skrawki agrow­łók­niny, gdzie in­dziej zwi­sa­ją­cej w strzę­pach z krze­wów hor­ten­sji ogro­do­wych i in­nych ro­ślin nie­zno­szą­cych noc­nych przy­mroz­ków. Tu i ów­dzie wa­lały się frag­menty re­kla­mó­wek albo pa­pie­rowe to­rebki po na­sio­nach. Zie­leń mło­dych list­ków trudno było do­strzec go­łym okiem, tu­li­pany ku­liły się w so­bie, na­wet kro­kusy bały się spraw­dzić, czy już na nie pora. Nie było lu­dzi, psów, a dział­kowe koty – stali re­zy­denci „Mo­reli” – pew­nie grzały się w bud­kach po­cho­wa­nych przez za­po­bie­gli­wych ko­cia­rzy przed wzro­kiem Skórki po­mię­dzy zi­mo­zie­lo­nymi krze­wami.

Szcze­rze? Te koty do­pro­wa­dzały Ja­ninę do szału. Nie żeby miała coś prze­ciwko ko­tom jako ta­kim, jed­nak ich miej­sce wi­działa ra­czej za do­mową szybą lub na bal­ko­nie za­bez­pie­czo­nym siatką. Dział­kowe za­bu­rzały rów­no­wagę bio­lo­giczną, na któ­rej punk­cie Ja­nina była mocno prze­czu­lona. Bo była prze­czu­lona na punk­cie po­rządku w „Mo­re­lach”. A wia­domo, koty za­ła­twiają się gdzie po­pad­nie, to raz. Dwa – ta­rzają się w jej pięk­nych ko­ci­mięt­kach, któ­rymi ob­sa­dziła ta­ras przy al­tance. Trzy – są świet­nymi łow­cami. Po­lują na ptaki, które z ko­lei po­lują na obrzy­dliwe pę­draki, które z ko­lei zja­dają działki od spodu. Ow­szem, wi­dy­wało się jesz­cze w „Mo­re­lach” wró­ble, ma­zurki czy szpaki, jed­nak z roku na rok było ich co­raz mniej. O plisz­kach nie wspo­mi­na­jąc. Albo o skow­ron­kach. Nie tak dawno, ja­kieś trzy se­zony temu, skow­ro­nek wy­śpie­wy­wał me­lo­die w brzo­zo­wym za­gaj­niku z tyłu Domu Dział­kowca. Po­tem na­gle znik­nął. Bez­pow­rot­nie i nie­chyb­nie w pasz­czy dział­ko­wego kota. Lub zwy­czaj­nie umarł ze stresu, wi­dząc skra­da­ją­cego się dra­pież­nika, co prze­cież też się zda­rza. Ptaki są wraż­liwe.

„Nie wspo­mi­na­jąc o cho­ro­bie ko­ciego pa­zura”, Ja­nina przy­po­mniała so­bie ar­ty­kuł na One­cie, który ostat­nio prze­czy­tała.

Wła­śnie. Koty na działce to samo zło. Na­to­miast ko­cia­rze to zło jesz­cze więk­sze, bo nie­re­for­mo­walne, nie­słu­cha­jące lo­gicz­nych ar­gu­men­tów, na na­ukowe do­nie­sie­nia re­agu­jące wzru­sze­niem ra­mion.

„Je­śli tak ko­chają te koty, to niech we­zmą je do domu”, po­my­ślała Ja­nina, czu­jąc, że pą­so­wieje. Jak zwy­kle w chwi­lach wzbu­rze­nia, a to ją w tym mo­men­cie ogar­nęło na wi­dok bez­czel­nego czar­nego ko­cura. Sie­dział na słupku ogro­dze­nio­wym i – tak wła­śnie! – przy­glą­dał się jej z szy­der­stwem w błysz­czą­cych śle­piach. Ucie­kła przed ko­cim spoj­rze­niem, zer­ka­jąc na ze­ga­rek.

Oho! Za­raz po­winni za­czy­nać, a nikt się jesz­cze nie po­kwa­pił, aby za­szczy­cić skromne progi biura swoją obec­no­ścią.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki