Czterdzieści. Czterdzieści dni do świąt - Katarzyna Kostołowska - ebook + audiobook

Czterdzieści. Czterdzieści dni do świąt ebook i audiobook

Katarzyna Kostołowska

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czterdziestki dwadzieścia lat wcześniej, czyli początki wielkiej przyjaźni i Wrocław u progu nowego tysiąclecia

Boże Narodzenie już blisko. W domach pachnie cynamonem, mrok grudniowych ulic rozświetlają elektryczne gwiazdy, a wnętrza modnych kawiarni rozbrzmiewają świątecznymi przebojami. Cały Wrocław ogarnęła gorączka przygotowań do najważniejszego dnia w roku. No, prawie cały…

Święta nie są dobrym czasem na życiowe zmiany, jednak rewolucje mają to do siebie, że nie zważają na kalendarz. Najlepiej wiedzą o tym Karola, Aśka, Anita i Magda, specjalistki od komplikowania życiowych spraw. U nich nigdy nic nie idzie zgodnie z planem. Czy dziewczyny uporają się z codziennymi problemami? Czy w spokoju dotrwają do Gwiazdki?

Na szczęście w święta dzieją się cuda. Takim cudem jest przyjaźń, która pomaga przetrwać każde trzęsienie ziemi. Nawet bezśnieżne Boże Narodzenie da się przeżyć. Byle razem!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 297

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 39 min

Lektor: Katarzyna Kostołowska

Oceny
4,3 (157 ocen)
88
43
18
7
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pawelc003

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna opowieść o przyjaźni, o miłości i jej rozterkach i o kłopotach młodych, pełnych marzeń kobiet, które wyruszają w świat dorosłości. I piękny Wrocław który dodaje klimatu. Pięknie jest z tą książką wspominać...
10
WaniaW

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
miki79

Dobrze spędzony czas

kolejna część książki o pięknej przyjaźni czterech kobiet.
00
Akaneki

Z braku laku…

ta książka jest bez sensu
00
Justek86

Nie oderwiesz się od lektury

mam nadzieję na kolejne książki z serii
00

Popularność




Za­pra­sza­my na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt okład­ki AGNIESZ­KA LE­NART Rera De­sign
Ilu­stra­cje na okład­ce© ma­ri­sa­__/Ado­be Stock
Ko­or­dy­na­cja pro­jek­tuALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC
Re­dak­cjaALI­CJA RUDZ­KA-SIECZ­KOW­SKA
Ko­rek­taIWO­NA HU­CHLA
SkładLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Po­lish edi­tion © Ka­ta­rzy­na Ko­sto­łow­ska, Pu­bli­cat S.A. MMXXII (wy­da­nie elek­tro­nicz­ne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgod­ne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­to­ra, w tym nie­le­gal­ne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nio­ne.
All ri­ghts re­se­rved.
ISBN 978-83-271-6289-2
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bo­wa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fi­ce@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wa­le 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­zni­ca@pu­bli­cat.pl

Dla tych, któ­rzy świ­ęta­mi cie­szą się jak dzie­ci,

i dla tych, któ­rzy już od daw­na tego nie po­tra­fią

.

Ja­kieś dwa­dzie­ścia lat temu...

Czter­dzie­ści dni do świ­ąt

Daw­no, daw­no temu zimy by­wa­ły praw­dzi­we i przy­cho­dzi­ły wcze­śniej niż te­raz. Taki śnieg na przy­kład... Daw­no, daw­no temu zda­rza­ło się, wca­le nie rzad­ko, że spa­dał na pol­ską zie­mię już je­sie­nią.

Z tego po­wo­du Ka­ro­li­na, wyj­rzaw­szy przez okno ciem­ne­go li­sto­pa­do­we­go ran­ka, nie prze­ja­wi­ła cho­ćby krzty­ny zdzi­wie­nia na wi­dok śnie­żnej pie­rzy­ny szczel­nie otu­la­jącej uli­cę Pod­wa­le, któ­ra ci­ągnęła się łu­kiem wzdłuż miej­skiej fosy. Czy ucie­szy­ła się jak dziec­ko nie­ska­zi­tel­ną bie­lą nie­tkni­ętą jesz­cze wy­zie­wa­mi w ko­lo­rze, jaki zwy­kle mie­wa miej­ski brud? Nie. Nie była dziec­kiem, to po pierw­sze. Była za to po­zba­wio­nym per­spek­tyw ży­cio­wych try­bi­kiem w bez­dusz­nej ma­chi­nie bra­nży re­kla­mo­wej. Po dru­gie, li­sto­pa­do­wy śnieg nie sta­no­wił dla niej ewe­ne­men­tu war­te­go cho­ćby uśmie­chu. Ka­ro­li­na skrzy­wi­ła się, bo po­my­śla­ła o tym, że sko­ro zima tuż-tuż, to musi być zim­no, a ten fakt wca­le jej nie ucie­szył, po­nie­waż na­le­ża­ła do osób, któ­re wy­jąt­ko­wo zło­śli­wym zrządze­niem losu nie uro­dzi­ły się w kra­ju o kli­ma­cie tro­pi­kal­nym. Mia­mi... Flo­ry­da... So­czy­sta zie­leń palm, czer­wień eg­zo­tycz­nych kwia­tów, ab­so­lut­ny błękit nie­ba i la­zur wód Za­to­ki Mek­sy­ka­ńskiej. To by­ło­by coś. To by­ło­by bo­skie ży­cie.

Ale nie było. Rze­czy­wi­sto­ść przed­sta­wia­ła się zgo­ła ina­czej. Na sa­mym po­cząt­ku kępi­ński szpi­tal. Wte­dy, kie­dy Ka­ro­la się ro­dzi­ła, chy­ba jesz­cze po­wia­to­wy. Na pew­no ob­skur­ny. W ka­żdym ra­zie po­ło­żo­ny w Pol­sce, a nie w wiecz­nie sło­necz­nej części USA, gdzie pi­ęk­no buj­nej ro­ślin­no­ści ata­ko­wa­ło o ka­żdej po­rze roku. I gdzie mo­żna było zre­ali­zo­wać ame­ry­ka­ński sen, od pu­cy­bu­ta do mi­lio­ne­ra, bo to też (albo przede wszyst­kim). Po kępi­ńskim szpi­ta­lu był kępi­ński dom w kszta­łcie kost­ki i ota­cza­jące go inne nie­cie­ka­we domy, sen­ne ulicz­ki i ró­ża­ne ogród­ki ład­ne wy­łącz­nie la­tem. Po­tem Wro­cław, w któ­rym za­miesz­ka­ła, bo upa­rła się na li­ceum w wiel­kim mie­ście. Niby le­piej, jed­nak na­dal sła­bo, mało ame­ry­ka­ńsko, jesz­cze mniej tro­pi­kal­nie, a wła­ści­wie po­dob­nie do tego, od cze­go Ka­ro­la ucie­ka­ła.

Miesz­ka­nie ciot­ki Anny, krew­nej ze stro­ny ojca, strasz­nej ko­bie­ty – wy­so­kie, po­nu­re, je­śli czy­mś lśni­ące, to la­kie­rem me­blo­ścia­nek – od­stręcza­ło jesz­cze bar­dziej niż ro­dzin­ny dom. Sta­no­wi­ło za­prze­cze­nie ame­ry­ka­ńskie­go snu. Sce­no­gra­fia ro­dem z lat sie­dem­dzie­si­ątych: ścia­ny po­kry­te ta­pe­ta­mi w kwia­to­we wzo­ry, a na nich ki­czo­wa­te gór­skie pej­za­że (ciot­ka uwiel­bia­ła Ta­try. Po­dob­no. Ni­g­dzie prze­cież nie wy­je­żdża­ła) lub Je­zu­sy ze wznie­sio­ny­mi ku gó­rze oczęta­mi i dzie­ci­ąt­ka­mi skła­da­jący­mi kwia­ty u Je­zu­so­wych stóp (ciot­ka nie opu­ści­ła żad­nej nie­dziel­nej mszy u Do­mi­ni­ka­nów), nie­krysz­ta­ło­we krysz­ta­ły za szkłem – wszyst­ko ra­zem da­wa­ło ra­czej po­wo­dy do śnie­nia kosz­ma­rów. Zwłasz­cza ko­bie­cie o wy­ra­fi­no­wa­nym gu­ście i ar­ty­stycz­nej du­szy, ta­kiej jak Ka­ro­la. Kępi­ński dom przy­naj­mniej pach­niał swoj­sko, przy­naj­mniej mia­ła w nim wła­sny po­kój, któ­ry urządzi­ła po swo­je­mu i w któ­rym mo­gła się za­mknąć, żeby po­prze­by­wać w przy­jem­nym oto­cze­niu pe­łnym wła­sno­ręcz­nie od­re­stau­ro­wa­nych, uro­czych me­bli i bi­be­lo­tów wy­szu­ka­nych na tar­gach sta­ro­ci lub ura­to­wa­nych ze śmiet­ni­ków, a ta­kże dzieł naj­praw­dziw­szej sztu­ki – wła­snej lub za­ku­pio­nej oka­zyj­nie od lo­kal­nych ar­ty­stów. Miesz­ka­nie ciot­ki pach­nia­ło jej pu­drem w ko­lo­rze po­ma­ra­ńczo­wym lub per­fu­ma­mi na pu­dro­wym pod­kła­dzie, a ta­kże ze­tla­ły­mi wo­recz­ka­mi z la­wen­dą. Ciot­ka po­upy­cha­ła je w ka­żdej sza­fie, by chro­nić przed mo­la­mi dro­go­cen­ne fu­tra pa­mi­ęta­jące jesz­cze smut­ne cza­sy ko­mu­ny. Mia­ła do nich spo­ry sen­ty­ment, pół ży­cia spędzi­ła prze­cież w se­kre­ta­ria­cie ja­kie­goś biu­ra Ko­mi­te­tu Wo­je­wódz­kie­go Pol­skiej Zjed­no­czo­nej Par­tii Ro­bot­ni­czej, gdzie – jak dość często wspo­mi­na­ła z roz­rzew­nie­niem – kawa sma­ko­wa­ła o nie­bo le­piej niż dzi­siej­sza che­mia.

Udręczo­na Ka­ro­la wpusz­cza­ła te opo­wie­ści jed­nym uchem, by za­raz dru­gim wy­pu­ścić. Ciot­ka tak samo trak­to­wa­ła Ka­ro­lo­we po­ga­dan­ki na te­mat cier­pień zwie­rząt ho­do­wa­nych na fu­tra. Dla ciot­ki Anny fu­tro, choć już wy­li­nia­łe, na­dal sta­no­wi­ło sy­no­nim luk­su­su, po­nad­cza­so­wej ele­gan­cji oraz wy­so­kiej po­zy­cji. A ona uwa­ża­ła się i za luk­su­so­wą, i za ele­ganc­ką, i za wy­so­ko upla­so­wa­ną na dra­bi­nie spo­łecz­nej. Wbrew fak­tom, któ­rych Ka­ro­la nie śmia­ła prze­ciw­sta­wiać prze­ko­na­niu ciot­ki, gdyż nie le­ża­ło to w jej de­li­kat­nej na­tu­rze. Zresz­tą dys­ku­sje z ciot­ką ko­ńczy­ły się za­wsze tak samo, bo Ka­ro­la ska­za­na była na jej ła­skę. W ko­ńcu na­dal miesz­ka­ła u niej za pó­łdar­mo, nad czym ubo­le­wa­ła, bo szcze­rze nie cier­pia­ła i tego domu, i jego go­spo­dy­ni. Oso­by nud­nej, o ogra­ni­czo­nych ho­ry­zon­tach, cia­snych po­glądach, za to nie­słusz­nie prze­ko­na­nej o swo­jej ży­cio­wej mądro­ści.

Jed­nak do po­ko­ju w Kęp­nie Ka­ro­la wra­cać nie za­mie­rza­ła. Nie wi­dzia­ła tam ani sie­bie, ani swo­jej ka­rie­ry. Nie­ste­ty Wro­cław na ra­zie wci­ąż ko­ry­go­wał wiel­kie ma­rze­nia. Może trze­ba było sko­ńczyć „po­rząd­ne stu­dia”, jak ma­wia­ła mat­ka, a nie kul­tu­ro­znaw­stwo, zda­niem mat­ki kie­ru­nek „o ni­czym”. Tyle że gdy­by nie kul­tu­ro­znaw­stwo, Ka­ro­la nie po­zna­ła­by Aśki, Ani­ty i Mag­dy, naj­lep­szych ba­bek na świe­cie. Choć te­raz na­wet to nie po­cie­sza­ło...

– Ży­cie jest pi­ęk­ne, ale nie moje – wy­mam­ro­ta­ła Ka­ro­li­na, przy­kle­ja­jąc czo­ło do chłod­nej szy­by, czy­stej tyl­ko od środ­ka. Od ze­wnątrz szy­bę po­kry­wa­ła war­stew­ka miej­skie­go ku­rzu, któ­rym już wkrót­ce miał się po­kryć ta­kże śnieg.

Ale te­raz uli­ca, w prze­ci­wie­ństwie do przy­szło­ści, któ­ra ry­so­wa­ła się Ka­ro­li­nie ra­czej brzyd­ko, wy­gląda­ła cu­dow­nie. Bo zima, cho­ciaż zim­na, cho­ciaż sro­ga, po­tra­fi­ła być rów­nież za­chwy­ca­jąca. Szko­da, że w li­sto­pa­dzie, a nie w grud­niu. Szko­da, że nie pod­czas świ­ąt.

Roz­le­gło się pu­ka­nie do drzwi.

– Pro­szę – rzu­ci­ła Ka­ro­la przez ra­mię, wie­dząc, kogo może się spo­dzie­wać.

Do po­ko­ju zaj­rza­ła ciot­ka Anna, któ­rej gło­wę po­kry­wa­ły pa­pi­lo­ty zro­bio­ne, ca­łkiem zresz­tą pro­fe­sjo­nal­nie, z wczo­raj­sze­go wy­da­nia „Wie­czo­ru Wro­cła­wia”. U tej ko­bie­ty nic się nie mar­no­wa­ło. Nie li­cząc li­sów wi­szących w sza­fach, bo wy­so­ką po­zy­cję spo­łecz­ną ciot­ka za­zna­cza­ła nie­mal wy­łącz­nie na nie­dziel­nych mszach u Do­mi­ni­ka­nów.

– Nie jesz śnia­da­nia? Uszy­ko­wa­łam zdro­we ka­nap­ki.

Ka­ro­la prze­wró­ci­ła ocza­mi, ale tak żeby ciot­ka nie wi­dzia­ła.

– Umy­ję się i za­raz przy­cho­dzę.

Zdro­we ka­nap­ki skła­da­ły się z pszen­ne­go chle­ba obło­żo­ne­go kie­łba­są z dzi­ka do­star­cza­ną re­gu­lar­nie ciot­ce przez mat­kę Ka­ro­li, nie­zmier­nie wdzi­ęcz­ną, że „ko­cha­na Ania” za­pew­nia jej je­dy­nej cór­ce dach nad gło­wą („zwłasz­cza że Ania sły­nie z... hm... prze­sad­nej oszczęd­no­ści, żeby nie po­wie­dzieć skąp­stwa”, co mat­ka do­da­wa­ła już tyl­ko za ple­ca­mi ciot­ki). I mat­ka, i ciot­ka nie przyj­mo­wa­ły do wia­do­mo­ści fak­tu, że Ka­ro­la sta­ra się nie jeść mi­ęsa. „To prze­cież dzi­czy­zna”, mó­wi­ła mat­ka i wzru­sza­ła ra­mio­na­mi, jak­by to co­kol­wiek zmie­nia­ło. Oj­ciec, je­dy­ny so­jusz­nik Ka­ro­li w ro­dzi­nie, też nie przyj­mo­wał. Na­le­żał do koła ło­wiec­kie­go, po­lo­wał, a po­tem z upodo­ba­niem za­ja­dał się prze­two­rzo­ny­mi dzi­ka­mi.

Zre­zy­gno­wa­na Ka­ro­la usia­dła za ku­chen­nym sto­łem ozdo­bio­nym ce­ra­tą dru­ko­wa­ną w ło­wic­ki wzór, tu i ów­dzie po­prze­cie­ra­ny, i utkwi­ła wzrok w ka­nap­kach, po czym si­ęgnęła po naj­mniej­szą. Spie­szy­ła się do pra­cy, a że po­przed­nie­go dnia nie ku­pi­ła ni­cze­go, czym mo­żna by za­stąpić kie­łba­sę, znaj­do­wa­ła się w pu­łap­ce bez wy­jścia.

– W tym mi­ęsie, po­wiem ci... – ciot­ka siorb­nęła her­ba­tę w ko­lo­rze roz­wod­nio­ne­go mo­czu – ...czu­je się ki­lo­me­try, ja­kie dzik prze­był na świe­żym po­wie­trzu. To jed­nak nie jest to samo co kup­na wie­przo­wi­na.

Ka­ro­la aż się wzdry­gnęła na myśl o nie­win­nym zwie­rzęciu za­ży­wa­jącym cu­dow­nej wol­no­ści do cza­su spo­tka­nia z oj­cem, skądi­nąd i pa­ra­dok­sal­nie do­brym czło­wie­kiem, na­wet ze strzel­bą w dło­ni.

– Cio­ciu, bła­gam...

– No co? – Ciot­ka otwo­rzy­ła sze­rzej swo­je wiel­kie prze­zro­czy­ste oczy nie­pa­su­jące do drob­nej twa­rzy. – Taka praw­da, Ka­ro­lin­ko.

Ka­ro­li­na nie cier­pia­ła „Ka­ro­lin­ki”, o czym wie­lo­krot­nie in­for­mo­wa­ła.

– Wolę nie za­po­zna­wać się z tą praw­dą – mruk­nęła, sta­ra­jąc się nie sku­piać na tym, że je to, co je. – Bo jest okrut­na.

– Za­raz tam okrut­na! Nie prze­sa­dzaj! Wy mło­dzi ma­cie po­przew­ra­ca­ne w gło­wach od tej niby-eko­lo­gii. A czło­wie­ko­wi mi­ęso jest po­trzeb­ne do za­cho­wa­nia zdro­wia – uci­ęła ciot­ka. – Ciesz się, że ta­tuś za­pew­nia ci to, co naj­lep­sze. Te­raz skle­po­wa kie­łba­sa jest na­szpi­ko­wa­na che­mią. To już nie jest to, co kie­dyś, moja dro­ga.

Mo­gło być go­rzej, bo mo­gło być „moja dro­ga Ka­ro­lin­ko”. Ale i tak nie było naj­le­piej. Ciot­ka nie przyj­mo­wa­ła do wia­do­mo­ści pew­nych fak­tów. Na przy­kład tego, że Ka­ro­la nie chcia­ła jeść mi­ęsa w ogó­le, że wca­le nie cho­dzi­ło o jego pro­we­nien­cję.

Ciot­ka prze­su­nęła w stro­nę Ka­ro­li du­ra­lek­so­wy dzba­nek z her­ba­tą, a Ka­ro­la, przy­pa­tru­jąc się słom­ko­wej cie­czy, przez mo­ment roz­wa­ża­ła, czy gdy­by dzba­nek był jesz­cze wi­ęk­szy niż ten, ciot­ka i tak za­la­ła­by go po sam czu­bek z jed­ną smęt­ną to­reb­ką w środ­ku.

– Nie, dzi­ęku­ję. Na­pi­ję się w biu­rze.

– Trze­ba się na­wad­niać od rana. – Ciot­ka prze­chy­li­ła gło­wę z dez­apro­ba­tą.

– Dzie­wi­ąta to też rano, cio­ciu – od­pa­rła Ka­ro­la, pod­no­sząc się z krze­sła i tym sa­mym ko­ńcząc po­ran­ną mękę. – Dzi­ęku­ję.

Umy­ła po so­bie ta­le­rzyk, sta­ra­jąc się oszczędzić jak naj­wi­ęcej wody, jed­nak, sądząc po znie­sma­czo­nym spoj­rze­niu ciot­ki, oszczędzi­ła jej nie dość.

– Zbie­ram się.

– No tak, no tak. A po­tem może...

– Dzi­siaj umó­wi­łam się z przy­ja­ció­łka­mi ze stu­diów. – Ka­ro­la wy­prze­dzi­ła ciot­kę o włos, co uda­ło się tyl­ko dla­te­go, że ta mu­sia­ła siorb­nąć ohyd­ną her­ba­tę. – Jak co pi­ątek, cio­ciu. Za­raz po pra­cy.

Tym spo­so­bem wy­mi­ga­ła się od obia­du z ciot­ką (mat­ka Ka­ro­li ro­bi­ła nie tyl­ko kie­łba­sy, ale ta­kże ko­tle­ty) lub – jesz­cze go­rzej – od wspól­nych za­ku­pów. Tych Ka­ro­la nie cier­pia­ła po­nad wszyst­ko. Ciot­ka od cza­su do cza­su wy­my­śla­ła, że po­trze­bu­je na przy­kład no­wej bluz­ki, i za­bie­ra­ła „Ka­ro­lin­kę” jako głos do­rad­czy, cho­ciaż jej gło­su nie słu­cha­ła, w zwi­ąz­ku z czym na­dal ubie­ra­ła się nie­cie­ka­wie. Choć mimo sie­dem­dzie­si­ąt­ki na kar­ku mo­gła po­chwa­lić się nie­złą fi­gu­rą i zda­niem Ka­ro­li no­sić się bar­dziej na cza­sie. Jed­nak tra­pe­zo­wa­te spód­ni­ce do ko­lan (prze­wa­żnie gra­na­to­we) i ko­szu­lo­we góry z ża­bo­ta­mi (zwy­kle w ło­so­sio­wym różu) nie odej­mo­wa­ły lat, lecz wręcz prze­ciw­nie. Za­ku­py bar­dzo często ko­ńczy­ły się fia­skiem, bo ciot­ka była klient­ką wy­so­ce nie­zde­cy­do­wa­ną, kręcącą no­sem i cie­ka­wą tego, czy sklep na dru­gim ko­ńcu mia­sta nie jest aby za­opa­trzo­ny le­piej. Ale naj­wa­żniej­sze, że za­ku­py się od­by­ły, bo ciot­ka uwiel­bia­ła je nie­za­le­żnie od re­zul­ta­tu. Ka­ro­li­na, rzecz ja­sna, wręcz prze­ciw­nie.

– Nie­ste­ty, cio­ciu – do­da­ła, choć wca­le nie było jej przy­kro.

Ciot­ce zrze­dła mina. Naj­wy­ra­źniej pla­no­wa­ła za­ku­py.

– Szko­da – sko­men­to­wa­ła nie­co ura­żo­nym to­nem.

– Wró­cę pó­źno – za­strze­gła jesz­cze Ka­ro­la.

– Tyl­ko, bła­gam, nie w środ­ku nocy. Chcę się wresz­cie wy­spać – wy­zna­ła ciot­ka z miną cier­pi­ęt­ni­cy, choć za ka­żdym ra­zem, kie­dy Ka­ro­la wra­ca­ła nad ra­nem z im­pre­zy, pierw­szym, co sły­sza­ła, prze­kra­cza­jąc próg miesz­ka­nia na Pod­wa­lu, było do­no­śne chra­pa­nie.

– Oczy­wi­ście.

– Poza tym za­sta­nów się, czy ty aby nie prze­sa­dzasz. Ja ro­zu­miem, mło­do­ść, ale im­pre­zo­wa­nie po­win­no mieć ja­kieś gra­ni­ce.

Ka­ro­la uśmiech­nęła się nie­pew­nie, bo co mia­ła od­po­wie­dzieć? Że ma zbyt ci­ężkie ży­cie, żeby zre­zy­gno­wać z co­ty­go­dnio­we­go re­se­tu? Czy ciot­ka co­kol­wiek by zro­zu­mia­ła? Al­ko­ho­lu uni­ka­ła tak samo jak moc­nej her­ba­ty.

– Idę. Do wi­dze­nia.

Umknęła do ko­ry­ta­rza, gdzie spo­śród wie­lu wierzch­nich okryć upo­lo­wa­nych w se­cond han­dach wy­bra­ła fio­le­to­wą pu­chów­kę. Bar­dzo cie­płą i nie­sa­mo­wi­cie lek­ką, dzi­ęki cze­mu za­pła­ci­ła za nią śmiesz­ne osiem zło­tych.

Wbrew temu, cze­go się spo­dzie­wa­ła, na ze­wnątrz wca­le nie było sro­go. Po­wie­trze pach­nia­ło wil­go­cią, a śnieg po­wo­li sta­wał się wspo­mnie­niem. Bie­lił się jesz­cze na obrze­żach chod­ni­ka i stro­mych zbo­czach Fosy Sta­ro­miej­skiej, ale uli­ca zia­ła mo­krą czer­nią raz po raz roz­bry­zgi­wa­ną przez koła prze­je­żdża­jących sa­mo­cho­dów. Wsia­da­jąc do swo­je­go po­ma­ra­ńczo­we­go vo­lva, Ka­ro­la po­my­śla­ła, że przy­da­ły­by się bia­łe świ­ęta. Je­den mały plus w po­wo­dzi wszyst­kich mi­nu­sów, z ja­kich skła­da­ło się jej już nie­mal trzy­dzie­sto­let­nie ży­cie. Prze­kręci­ła klu­czyk, kie­ru­jąc się ku naj­wi­ęk­sze­mu z mi­nu­sów.

Agen­cja re­kla­mo­wa, pre­sti­żo­wa, z tra­dy­cja­mi i wie­lo­ma na­gro­da­mi, w któ­rej Ka­ro­la pra­co­wa­ła jako gra­ficz­ka, mie­ści­ła się przy uli­cy Ko­man­dor­skiej w odra­pa­nym gma­chu nie­opo­dal ele­ganc­kich de­li­ka­te­sów dla bo­ga­czy. Ka­ro­la ku­po­wa­ła tam wy­łącz­nie małe ro­ga­li­ki, bo na nic in­ne­go ra­czej nie było jej stać. Tak, agen­cja, cho­ciaż mia­ła być plu­sem, szczęśli­wym tra­fem, wy­gra­ną w to­to­lot­ka, oka­za­ła się mi­nu­sem. Bar­dzo szyb­ko sta­ło się ja­sne, że po­wa­żne kon­trak­ty na­le­żą tam do prze­szło­ści. Wal­ka to­czy­ła się o ja­kieś lo­kal­ne przed­si­ębior­stwa, któ­re i tak kręci­ły no­sem na wy­śru­bo­wa­ne ceny dyk­to­wa­ne ra­czej z przy­zwy­cza­je­nia niż z re­al­nej oce­ny sy­tu­acji. Agen­cja jed­nak i tak (a może wła­śnie dla­te­go) wy­sy­sa­ła z pra­cow­ni­ków krew oraz siły wi­tal­ne, za­bie­ra­ła co naj­mniej dzie­si­ęć go­dzin z doby, da­jąc w za­mian tyle pol­skich zło­tych, że na­wet pra­cu­jąca w ban­ko­wo­ści, a więc usto­sun­ko­wa­na i ze zna­jo­mo­ścia­mi Ani­ta ostat­nio po­kręci­ła gło­wą.

– Nie­ste­ty. Nie masz zdol­no­ści kre­dy­to­wej, ko­cha­na.

– Na­wet we fran­kach? Prze­cież we fran­kach wszy­scy mają. – Ka­ro­li­na chwy­ci­ła się ostat­niej de­ski ra­tun­ku, bo cho­ciaż zna­ła opo­wie­ści o ry­zy­ku wa­lu­to­wym, była zde­spe­ro­wa­na, więc go­to­wa ta­kie ry­zy­ko pod­jąć. W ko­ńcu los po­wi­nien się prze­cież od­mie­nić, a kurs fran­ka nie może po­le­cieć w ko­smos, cho­ćby z tego po­wo­du, że frank jest szwaj­car­ski.

– Może i wszy­scy, ale nie ty. – Ani­ta ni­g­dy nie tra­ci­ła cza­su na śli­zga­nie się po po­wierzch­ni pro­ble­mu, za­wsze mó­wi­ła wprost. – Zresz­tą kre­dy­ty na­le­ży za­ci­ągać w ta­kiej wa­lu­cie, w ja­kiej się za­ra­bia.

Więc kre­dyt hi­po­tecz­ny na wła­sne miesz­ka­nie, na­wet naj­mniej­sze, na­wet do re­mon­tu, od­pa­dał. Po­zo­sta­wa­ło Pod­wa­le i ciot­ka. Pra­ca, może pre­sti­żo­wa, ale mar­nie płat­na. Ży­cie uczu­cio­we le­żące w gru­zach oraz brak przy­stoj­ne­go bu­dow­ni­cze­go no­we­go ży­cia na ho­ry­zon­cie. Kosz­mar.

Ka­ro­la z po­nu­rą miną prze­mie­rza­ła wro­cław­skie uli­ce po­przez top­nie­jący śnieg. Jed­nak nie my­śla­ła o przy­szło­ści, a je­śli już, to o tej naj­bli­ższej, nie­cier­pi­ącej zwło­ki. Vo­lvo za­częło bo­wiem na­gle wy­da­wać nie­co nie­po­ko­jące dźwi­ęki. Czy­li zno­wu pro­blem. Zno­wu fi­nan­so­wy.

An­drzej Ga­włow­ski pa­trzył na swój ze­spół przez wiel­ką szy­bę od­dzie­la­jącą biu­ro me­na­dże­rów pro­jek­tu od po­miesz­cze­nia, w któ­rym pi­ęt­na­stu gra­fi­ków pra­co­wa­ło przy pi­ęt­na­stu sta­no­wi­skach kom­pu­te­ro­wych. Tak zwa­ny po­ten­cjał spo­łecz­ny skła­dał się z żu­jących gumy dzi­wa­ków z dre­da­mi, ta­tu­aża­mi i w ciu­chach, ja­kie trud­no było uświad­czyć w nor­mal­nym skle­pie. Skąd oni bra­li te ob­szar­pa­ne ko­szu­le? Albo te kosz­mar­ne bu­cio­ry? Wy­chy­lił się nie­co zza mo­ni­to­ra, żeby zer­k­nąć na czer­wo­ne ko­za­ki na gi­gan­tycz­nym ko­tur­nie, któ­ry­mi Bo­że­na oznaj­mia­ła ca­łe­mu świa­tu, że jest „od­lo­to­wa”. Jak­by nie wy­star­czy­ły wście­kle fio­le­to­we war­ko­czy­ki ople­cio­ne ko­lo­ro­wy­mi sznur­ka­mi.

– Co za bur­del, ja pier­do­lę... – mruk­nął An­drzej, po­pra­wia­jąc kra­wat.

Do­praw­dy, wstyd było przyj­mo­wać klien­tów w szkla­nym biu­rze, sa­dzać ich przy sto­le kon­fe­ren­cyj­nym z wi­do­kiem na ta­kie coś. Nic dziw­ne­go, że licz­ba zle­ceń się kur­czy­ła. W za­stra­sza­jącym tem­pie.

Zer­k­nął na Ka­ro­lę. Miał nie zer­kać, obie­cy­wał so­bie ze sto razy, ale nie po­tra­fił się po­wstrzy­mać. Pod ko­lo­ro­wą ni to tu­ni­ką, ni to su­kien­ką w ró­żno­barw­ne rom­by jej drob­na syl­wet­ka po­dzie­wa­ła się nie wia­do­mo gdzie. Ci­ężkie buty nada­wa­ły się na mo­to­cykl, a nie do biu­ra. Ma­ki­ja­żu nie uzna­wa­ła, a wło­sy jak zwy­kle zwi­ąza­ła w nie­dba­ły ku­cyk, tak jak­by ro­bi­ła to nie przed lu­strem, ale gdzieś w bie­gu po­mi­ędzy par­kin­giem a biu­rem. Może i praw­da. Spó­źni­ła się wszak całe czte­ry mi­nu­ty, choć nie sto, a mi­lion razy na­ka­zy­wał zgrai gra­fi­ków punk­tu­al­no­ść. W ko­ńcu za coś pie­ni­ądze bra­li. Pro­jek­ty mu­sie­li po­pra­wiać je­den za dru­gim, więc tym bar­dziej, niech ich szlag. O pusz­cza­niu wo­dzy fan­ta­zji też im zresz­tą mó­wił. I o tym, że to nie pra­cow­nia na Aka­de­mii Sztuk Pi­ęk­nych, ale po­wa­żna fir­ma dla po­wa­żnych klien­tów, li­czących się na ryn­ku gra­czy. Z ostat­nim ar­gu­men­tem moc­no prze­sa­dzał, gdyż ści­ślej rzecz uj­mu­jąc, klien­ci mie­li le­d­wie pre­ten­sje do ta­ko­wych, ale gra­fi­cy nie in­te­re­so­wa­li się li­stą naj­bo­gat­szych Dol­no­śląza­ków i gu­zik ich in­te­re­so­wa­ło, kto jest kim, gdyż tak wła­śnie dzia­ła­ją ar­ty­ści.

Ka­ro­la kręci­ła się na ob­ro­to­wym krze­śle. Tu­ni­ka tu­ni­ką, wło­sy wło­sa­mi, ale... Nie wie­dział, jak ona to robi, że wkła­da­jąc tyle wy­si­łku w to, żeby się oszpe­cić, i tak wy­gląda ślicz­nie. Że jest taka ślicz­na. Ete­rycz­na, wiot­ka i sub­tel­na. Nie po­wi­nien, ale na­tych­miast wy­obra­ził so­bie ją bez tych kosz­mar­nych ciu­chów. Zo­ba­czył drob­ne pier­si ze ster­czący­mi ró­żo­wy­mi sut­ka­mi. Wąskie chło­pi­ęce bio­dra, wzgó­rek ło­no­wy za­pra­sza­jący do skła­da­nia na nim po­ca­łun­ków. Wy­obra­ził so­bie to ca­ło­wa­nie, a po­tem ta­kże dużo wi­ęcej, cze­go ab­so­lut­nie nie po­wi­nien ro­bić.

– An­drzej?

No wła­śnie. Kie­dy do szkla­ne­go ga­bi­ne­tu wsze­dł dy­rek­tor ar­ty­stycz­ny, Ga­włow­ski mu­siał przy­su­nąć się na fo­te­lu na kó­łkach do sa­mej kra­wędzi biur­ka, tak bli­sko, że nie­mal za­bra­kło mu od­de­chu. Na jego kie­row­ni­czym sta­no­wi­sku nie cho­dzi­ło bo­wiem o nie­przy­zwo­ite ro­je­nia do­pro­wa­dza­jące do wzwo­du, ale o spraw­ne za­rządza­nie ze­spo­łem, cho­ćby ta­kim kre­ty­ńskim, jaki do za­rządza­nia do­stał Ga­włow­ski.

– Tak?

– Jesz­cze dzi­siaj chcę zo­ba­czyć trzy inne pro­po­zy­cje. – Dy­rek­tor rzu­cił na biur­ko wy­druk ulot­ki za­pro­jek­to­wa­nej przez Bo­że­nę dla kli­ni­ki sto­ma­to­lo­gicz­nej. – To ja­kieś rzad­kie gów­no jest.

Dy­rek­tor, fa­cet z ty­tu­łem dok­to­ra sztuk, wy­glądał tak samo jak, nie przy­mie­rza­jąc, zgra­ja za szy­bą, ale ob­li­cze miał nie tak po­tul­ne jak tam­ci.

– Tak, wiem, ja­sne. – Spe­szo­ne­mu Ga­włow­skie­mu za­bra­kło sen­sow­nej ri­po­sty. Czuł, że po­licz­ki palą go czer­wie­nią.

– Sko­ro wiesz, to po co w ogó­le mi da­jesz? – wark­nął dy­rek­tor i z trza­skiem za­mknął za sobą drzwi.

Ga­włow­ski po­my­ślał o dwóch rze­czach. Że nie­na­wi­dzi su­kin­sy­na i że po­wi­nien jak naj­prędzej spa­dać stąd na swo­je. Żeby ża­den bro­da­ty niby-ar­ty­sta nie mó­wił mu, co jest gów­nia­ne, a co nie. Żeby nie mu­siał się przed ni­kim tłu­ma­czyć. Żeby sam był so­bie dy­rek­to­rem, pa­nem i wład­cą. Głów­nym or­ga­ni­za­to­rem i de­cy­den­tem. O klien­tów się nie mar­twił. Ani klau­zu­lą o za­ka­zie kon­ku­ren­cji w umo­wie, bo prze­cież wszyst­ko da się obe­jść. W ra­zie cze­go naj­mie spryt­ne­go praw­ni­ka i będą mo­gli mu sko­czyć. Zresz­tą pew­nie nic z tym nie zro­bią. Z le­ni­stwa, z nie­wie­dzy, z lek­ce­wa­że­nia. Bo tacy wła­śnie są pie­prze­ni ar­ty­ści, przez co biz­nes ku­le­je. W tym mo­men­cie zno­wu zer­k­nął za szy­bę. Ka­ro­li­na ob­ra­ca­ła w zębach ołó­wek. Prze­krzy­wia­ła gło­wę, a jej cien­ka kit­ka już le­d­wie trzy­ma­ła się w gum­ce. Przy­da­ła­by mu się w tym no­wym otwar­ciu. Była taka ślicz­na... Mimo że tak bez­na­dziej­nie ubra­na. Ga­włow­ski już daw­no wpro­wa­dzi­łby tu­taj dress code. U sie­bie wpro­wa­dzi na pew­no.

„Ech...”, od­wró­cił wzrok.

Od­cze­kał jesz­cze chwi­lę i wresz­cie ode­pchnął się od biur­ka, po­ry­wa­jąc pro­jekt ulot­ki. Za­nim wy­sze­dł zza szy­by, zer­k­nął w dół, kon­tro­lu­jąc stan roz­por­ka, po­tem wol­ną dło­nią przy­cze­sał wło­sy.

Kie­dy pod­sze­dł do biur­ka Ka­ro­li­ny, ta na­wet go nie za­uwa­ży­ła, bo z ta­kim sku­pie­niem wpa­try­wa­ła się w ekran kom­pu­te­ra. Wy­bie­ra­ła z in­ter­ne­to­we­go ka­ta­lo­gu zdjęcie szczęśli­wej ro­dzi­ny w wa­ka­cyj­nym an­tu­ra­żu kon­tra­stu­jącym z sza­ro­ścią pa­nu­jącą za okna­mi agen­cji. Po śnie­gu po­zo­sta­ły już tyl­ko ha­łdy po­śnie­go­we­go bło­ta.

Ga­włow­ski też za­pa­trzył się w mo­ni­tor. Nie ko­ja­rzył, po co jej to zdjęcie z wy­szcze­rzo­ny­mi do apa­ra­tu, opa­lo­ny­mi lu­dźmi w stro­jach kąpie­lo­wych.

– Co ty ro­bisz?

Na dźwi­ęk jego gło­su drgnęła. Kie­dy pod­nio­sła na nie­go nie­win­ne oczy i za­trze­po­ta­ła dłu­gi­mi rzęsa­mi, Ga­włow­skie­mu zro­bi­ło się cie­pło pod ma­ry­nar­ką.

– Pra­cu­ję – od­pa­rła.

Zmie­szał się. Za­wsze przy niej tak miał. Za­re­ago­wał też tak jak zwy­kle, czy­li ze zło­ścią. Na nią, ale też na sie­bie.

– No wiem, że pra­cu­jesz – wark­nął. – To zna­czy nie wiem, ale taką mam na­dzie­ję.

– Za­tem na­dzie­je się spe­łni­ły.

Za­brzmia­ło bez­czel­nie, bo po pro­stu było bez­czel­ne, co roz­zło­ści­ło go jesz­cze bar­dziej. Wszy­scy oni byli tacy. Do­sko­na­le zda­wał so­bie spra­wę, że za nim nie prze­pa­da­ją, bo trud­no prze­pa­dać za sze­fem, jed­nak je­śli całą resz­tę miał gdzieś, na niej jed­nej mu za­le­ża­ło. Ona jed­na po­win­na go lu­bić. Choć tro­chę. Tyle że nie lu­bi­ła i w ten spo­sób koło się za­my­ka­ło. Ga­włow­ski za­miast być dla niej miły, mu­siał się na nią wście­kać.

– Co kon­kret­nie ro­bisz? – wy­ce­dził.

– Fol­der biu­ra pod­ró­ży, sam mi...

– Sam ci to zle­ci­łem, ja­sne, na al­zhe­ime­ra jesz­cze nie cier­pię. Ale słu­chaj... To może po­cze­kać. Te­raz trze­ba za­jąć się czym in­nym. Po­pra­wisz to. – Pod­sta­wił pod jej zgrab­ny no­sek pro­jekt ulot­ki.

– Ale... – za­częła Ka­ro­la, jed­nak nie zdąży­ła sfor­mu­ło­wać wąt­pli­wo­ści, bo wtrąci­ła się Bo­że­na.

– Prze­cież to moje. – An­drzej usły­szał jej ni­ski, ma­to­wy głos, któ­rym rów­nie do­brze mógł prze­ma­wiać fa­cet.

Ob­ró­cił się z gry­ma­sem nie­chęci.

– Tak, two­je. Szko­puł w tym, że ta­kże złe.

– Prze­cież...

„Prze­cież rano ci się po­do­ba­ło”, to chcia­ła po­wie­dzieć Bo­że­na, ale nie po­zwo­lił jej zro­bić z sie­bie idio­ty.

– Prze­cież pra­cu­je­my dla klien­tów! A co wy in­nych słów niż „prze­cież” nie zna­cie? Ka­ro­li­na to po­pra­wi, bo pra­cu­je dłu­żej i ma wi­ęk­sze do­świad­cze­nie. Wi­ęk­sze­go czu­ja... – do­dał w ra­mach kom­ple­men­tu.

Ka­ro­li­na albo nie zro­zu­mia­ła, albo – na to wo­lał nie sta­wiać – nie chcia­ła zro­zu­mieć. Wy­mie­ni­ła za to po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nie z Bo­że­ną, któ­re ozna­cza­ło, że mają do czy­nie­nia z idio­tą wła­śnie. Ga­weł zno­wu po­czuł ogar­nia­jącą go falę iry­ta­cji. Im bar­dziej za­le­ża­ło mu na Ka­ro­li­nie, tym bar­dziej ona spusz­cza­ła go na drze­wo. Tym bar­dziej da­wa­ła od­czuć, że ma go gdzieś.

– Na kie­dy? – za­py­ta­ła.

Sta­rał się uspo­ko­ić bu­zu­jące w nim emo­cje. Osta­tecz­nie i tak wy­gry­wał. Był jej sze­fem. Miał prze­wa­gę.

– Na dzi­siaj. Cze­kam na co naj­mniej trzy inne pro­po­zy­cje. I... – pod­nió­sł w górę pa­lec – ...nie opu­ścisz tego biur­ka, do­pó­ki nie sko­ńczysz. Zresz­tą masz co od­pra­co­wy­wać. Zno­wu się spó­źni­łaś.

Wy­ła­do­wał się, upu­ścił tro­chę żó­łci, więc do swo­jej sali tro­no­wej za szy­bą wra­cał w nie­co lep­szym na­stro­ju. Sta­rał się przy­trzy­mać w noz­drzach za­pach per­fum, któ­ry­mi pach­nia­ły wło­sy Ka­ro­li­ny.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki