Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
W złoto i srebro kroczył odziany, mając pod sobą zamek karciany.
Kail Karov żyje w ogarniętym wojną, okupowanym kraju. Aby przetrwać, musiał porzucić marzenia o karierze muzycznej i dostosować się do panujących warunków. Jego codzienność skupia się wokół pracy kelnera i drobnych działań dywersyjnych. Wszystko zmienia się, gdy w trakcie niespodziewanej kontroli chłopak zostaje wydany przez bliską osobę i schwytany przez wrogich żołnierzy.
Charles Vogel jest oficerem, należy do szanowanej, arystokratycznej rodziny. Po powrocie z frontu zdarzyło się jednak coś, co całkowicie odebrało mu dotychczasowy spokój. Aby zapomnieć o przeszłości, wyrusza do Kasserii, kraju, w którym żyje Kail. Kiedy na swojej drodze spotyka Karova, równie pokiereszowanego przez los jak on sam, w jego głowie pojawia się pomysł na zemstę.
Mocna, emocjonująca powieść, która przeniesie cię do innego świata, ale czy faktyczne jest on tak różny od naszego?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 700
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 20 godz. 25 min
Lektor: Marta Kiermasz
Ludziom bardzo zmęczonym
Ostrzeżenie
Książka zawiera treści, które mogą być nieodpowiednie dla osób wrażliwych. Wśród nich są: przemoc (psychiczna i fizyczna), ksenofobia, homofobia, opisy zbrodni wojennych. Bohaterowie wielokrotnie znajdują się w bardzo trudnych sytuacjach, które zmuszają ich do wątpliwych etycznie wyborów.
Wydarzenia opisane na kartach powieści są fikcyjne, podobnie jak nazwy krajów, miast oraz struktur politycznych.
I.
Jeszcze pisklęta
Rzeczywistość nie jest jednakowa dla wszystkich.
Postrzegamy ją tak, jak nas nauczono.
Niezależnie od epoki, w której żyjemy,
Wyjście przed szereg jest gestem wybitnej odwagi.
Szczególnie wtedy, gdy wierzymy, że świat nas potępi.
Kiedy celowo opuszczamy to, co znane i bezpieczne,
I świadome rezygnujemy z aprobaty otoczenia,
Aby zawalczyć o ideały, które są dla nas ludzkie.
W tej drodze łatwo o pomyłkę,
Zderzenie ze ścianą wątpliwości.
Bo to, co ludzkie, bywa wadliwe,
Ale lepsze świadome poszukiwania
Niż ślepe dążenie za tłumami.
Ruba (Kasseria)
Był ciepły sierpniowy dzień. Nie z tych gorących, kiedy wszyscy rozpaczliwie wypatrują cienia, pod którym mogliby się ukryć przed palącym słońcem, ale pogodny i zachęcający do spędzania wolnego czasu na świeżym powietrzu. Bogatsi urzędnicy i doccy żołnierze okupowali ogródki kawiarni i restauracji, a biedniejsi mieszkańcy skromnych osiedli rozkładali się na ławkach stojących w pobliżu kamienic. Lokal państwa Karovów znajdował się pomiędzy przemysłową częścią Ruby nazywaną przez mieszkańców kamieniołomami a najbogatszą dzielnicą miasta, pełną luksusowych dworków, zwaną gniazdami. Zajmowali zadbaną kamienicę przy ulicy Srebrnej 16. Budynek miał pięć pięter i odróżniał się od innych budowli oknami o łukowatym kształcie oraz balkonami ze zdobionymi balustradami.
O mieszkaniu państwa Karovów można powiedzieć tyle, że było ładne i przestronne. Podłogę pokrywał zarysowany tylko w dwóch miejscach drewniany parkiet, wielka duma pani domu – Anny Karov, w sporej kuchni znajdowały się oszklone szafki, a w trzech sypialniach stały obszerne, dwuosobowe łóżka wykonane z bukowego drewna. Niestety, choć lokal wyglądał na zadbany, sprawiał też wrażenie pustego. Jedynymi meblami w salonie były stolik kawowy i dwa wysłużone fotele. W trzech sypialniach zostały tylko łóżka, a miejsce dwudrzwiowych rzeźbionych szaf zajęła brzydka komoda, kupiona za bezcen. Z kuchni zniknęły kredens i masywny, okrągły stół, a zamiast niego pojawiły się niewielki turystyczny stolik i dwa wyjątkowo niewygodne taborety. Braki w umeblowaniu sprawiały, że mieszkanie automatycznie wydawało się większe. Znajomi rodziny i sąsiedzi dobrze wiedzieli, że ubogi wystrój niósł za sobą pewną historię.
Tak naprawdę rysy na ukochanym parkiecie Anny Karov powstały wskutek pospiesznego przesuwania fortepianu, który dziesięć lat temu wynieśli obcy żołnierze. Instrument nie był jednak największą stratą, bo chwilę przed nim wyprowadzili jej męża Teodora Karova. Sytuacja miała miejsce jeszcze przed oficjalnym wybuchem wielkiej wojny, a rodzina wciąż nie mogła pogodzić się z utratą pana domu. Anna sprzedała większość drogocennych przedmiotów i od lat jej główne źródło dochodu stanowiło świadczenie usług krawieckich. Z marnej pensji próbowała utrzymać dwóch chłopców – osiemnastoletniego syna Maksymiliana oraz siedemnastoletniego siostrzeńca Kaila.
Nie byli oni do siebie ani trochę podobni, ale wychowywano ich jak braci. Maks Karov mierzył dokładnie metr osiemdziesiąt trzy centymetry wzrostu. Był pulchnym chłopakiem o piwnych oczach, piegowatych policzkach i opadających na czoło brązowych włosach. Kuzyn nie przypominał go pod żadnym względem. Kail Karov był o sześć centymetrów niższy, chudy, miał duże niebieskie oczy i bardzo jasne włosy, sięgające połowy szyi. W zdominowanym przez okupanta państwie odnaleźli jednak podobne wartości i chcieli się nimi kierować.
Wojna wybuchła pięć lat po aresztowaniu Teodora. Poprzedził ją międzynarodowy kryzys gospodarczy i narastający konflikt na tle rasowym, między wschodnimi państwami, takimi jak chociażby Kasseria, a zachodnim mocarstwem, którym stała się Docja. Potężne państwo z wyjącym wilkiem w godle swoją ekspansję rozpoczęło od zajęcia dwóch mniejszych państewek. Gdy te ustąpiły, zaatakowano ojczyznę Karovów – Kasserię, która stawiła opór. Kraj zalało morze krwi, a on sam wkrótce zniknął z mapy ogarniętego chaosem świata. Chociaż dla wielu przestał istnieć, to Kasseryjczycy zamierzali odzyskać odebraną wolność.
– Myślisz, że wyglądam w porządku? – zapytał Maks, nerwowo poprawiając kołnierz bawełnianej koszulki.
Kail otworzył drzwiczki górnej szafki kuchennej i wyciągnął z niej dwie butelki cydru. Obejrzał je pod światło, żeby się upewnić, że nie zabrał przypadkiem syropu lipowego. Ciotka Anna miała w zwyczaju przelewać go do podobnych butelek.
– Co? Nie, no co ty. A czemu pytasz?
Blondyn zgrabnie zeskoczył ze stołka, a następnie zaczął pakować butelki do leżącego na blacie szmacianego plecaka. Gdy ściągnął sznurki i zapiął jego klapkę, z powrotem przeniósł wzrok na stojącego przy oknie, lekko spiętego Maksa.
– No bo wiesz, dziś na ognisku będzie…
Kąciki ust Kaila lekko się uniosły. Widok rumianych, piegowatych policzków brata, bo nie zwykł nazywać go kuzynem, był zjawiskiem dość częstym. Szczególnie gdy rozmawiali o płci przeciwnej.
– Ach, Annuszka, córka aptekarzy. Nie przejmuj się. Myślę, że cię lubi – przekonywał, związując najdłuższe pasma włosów w niedbały kucyk. – Zresztą już jutro będziesz żołnierzem. Nie wierzę, że jej tym nie zaimponujesz.
Maks dobrze znał Kaila i wyczuł w jego słowach nutę goryczy. Wcielenie do Kasseryjskiego Wojska Podziemnego miało dla nich wielką wagę. Do tej pory zajmowali się takimi czynnościami, jak drukowanie i roznoszenie nielegalnych ulotek lub książek czy wypisywanie na murach antydockich haseł. Od czasu do czasu brali też udział w mniejszych akcjach dywersyjnych. Kail, Maks i ich przyjaciel Simon długo szykowali się do pasowania na żołnierzy. Regularnie ćwiczyli strzelanie, a nawet przeszli testy sprawnościowe. Ostatecznie nie wszyscy mogli jednak dostąpić zaszczytu wcielenia do armii. Kail, którego osiemnaste urodziny wypadały dopiero w listopadzie, pozostawał na liście rezerwowej na wypadek, gdyby kiedyś zabrakło ludzi. Nadal podlegał Departamentowi Kultury, Oświaty i Propagandy, wykonując dla nich mniejsze zlecenia, ale to nie było to samo co bezpośrednia walka z wrogiem. W jego przypadku przenoszenie ważnych informacji, wysadzanie pociągów z dostawami broni, odbijanie więźniów i raportowanie do wysokich rangą przełożonych musiało jeszcze poczekać.
– Nie martw się, Kail. To nie jest twoja wina, że urodziłeś się w listopadzie – rzekł pocieszająco Maks.
– Nie masz wrażenia, że pułkownik Sowa po prostu mnie nie lubi? To niecałe cztery miesiące. Rocznikowo jestem pełnoletni. Mógłby dać spokój – odpowiedział i zarzucił plecak na ramię.
Maks westchnął ciężko. W zasadzie to odniósł takie samo wrażenie jak brat, ale nie chciał utwierdzać go w takim przekonaniu.
Szef Oddziału Operacyjno-Szkoleniowego pułkownik Santer zwany przez wszystkich „Sową” był człowiekiem sumiennym, pracowitym i bardzo surowym. W kasseryjskiej armii cieszył się dobrą reputacją i budził szczególny podziw młodzików, którym imponowały jego zdolności strategiczne. Niestety, faktycznie momentami i Maks wyczuwał jego niechęć do Kaila, chociaż jego brat nie dał mu do tego żadnych podstaw. Chłopak po prostu mu nie podpasował.
– Daj spokój. Wszyscy cię lubią. Jak wyszedłem dziś po zakupy, kilka osób zaczepiło mnie i pytało, czy zagrasz coś dzisiaj przy ognisku. Nie znam nikogo, kto by nie przepadał za twoją obecnością. A wojsko… cóż, może lepiej wyjść z założenia, że los tak chciał?
Kail tylko pokręcił głową, a jednak uśmiechnął się pod nosem. W duchu stwierdził, że Maksymilian był doskonałym pocieszycielem. Potrafił sprytnie zmienić temat i skierować rozmowę na odpowiadający mu tor.
– Nie ma nikogo, kogo wszyscy by… – zaczął, ale przerwał im dzwonek do drzwi.
Bracia praktycznie w tym samym momencie spojrzeli na wiszący nad drzwiami okrągły zegar. Była za pięć piąta. Obaj ruszyli ku wyjściu. Zatrzymali się w przedpokoju, by zasznurować buty, a Kail poprawił szelki spodni i podwinął rękawy. Gdy Maks upewnił się, że jego brat jest gotowy, pewnym ruchem otworzył drzwi.
– Co się tak guzdrzecie? – usłyszeli dobrze znany głos.
Na korytarzu stał brunet ubrany w idealnie wyprasowaną grafitową koszulę i spodnie w kant. Miał ostre rysy i ciemne, wyraziste brwi. Kosmyki zaczesanych do tyłu włosów i tak natrętnie opadały na czoło, nieco burząc zamierzoną koncepcję. Mimo młodego wieku na jego twarzy pojawiał się już obfity zarost. W prawej ręce trzymał swój słynny skórzany neseser, a przez ramię miał przerzucony pokrowiec na gitarę.
– Simon jak zawsze wystrojony – zaśmiał się Kail. – Bierzesz neseser na ognisko? – Z niedowierzaniem pokręcił głową.
– A dlaczego nie? – zapytał tamten, unosząc brew. – To ważna rzecz. W środku jest nasz śpiewnik.
– I pewnie piwo – wtrącił Maks, zamykając za nimi drzwi.
– No, piwo też.
Cała trójka zbiegła po schodach. Rodzeństwo przywitało się z sąsiadkami, które piły kawę na ławeczce przed blokiem. Te odpowiedziały im skinieniem głowy. Chłopcy skręcili w prawo i wyszli na główną ulicę. Minęli grupkę jeżdżących na rowerach dzieciaków i parę narzekającą na skwar. Miasto sprawiało wrażenie względnie spokojnego i na pierwszy rzut oka nie było w nim widać znamion konfliktu wojennego.
Kail, Simon i Maks szli kilka minut, żywo dyskutując na jakieś błahe tematy. Chociaż ciągle myśleli o jutrzejszym mianowaniu, nie mogli o nim rozmawiać publicznie. Kto wie, czy za rogiem nie krył się jakiś donosiciel. W końcu dotarli do przystanku tramwajowego, gdzie po chwili przyjechała upragniona siódemka. Jako że pojazd jechał w kierunku przeciwnym do obleganego w weekendy centrum miasta, nie natrafili w nim na żadnego dockiego żołnierza. Mało tego, znaleźli nawet miejsca siedzące. Kail usiadł przy oknie, w zamyśleniu wlepiając wzrok w szybę.
Stolicę Kasserii – Rubę – nazywano miastem pełnym skrajności. W wielu miejscach widać było tradycję, bo Kasseryjczycy sami z siebie nie ulegliby zachodniej modzie na nowoczesne style architektoniczne. Zamiast betonu, metalu i szkła woleli stawiać klasyczne budynki z czerwonej cegły. W centrum miasta ich ściany malowano na jaśniejsze kolory – takie jak biel czy beż. Podobny styl dominował także w ekskluzywnej dzielnicy gniazd, gdzie obecnie stacjonowali wyżsi doccy urzędnicy. Niegdyś zamożne rody dziedziczyły nieruchomości z pokolenia na pokolenie. Teraz zainteresowała się nimi nowa władza.
Wielką dumą Kasseryjczyków było ich godło – ogniwaczek. Wierzono, że wielki czerwony ptak o rozłożystych skrzydłach i długim ogonie, gdy dożyje sędziwego wieku, zamiast skonać, odradza się z popiołów. Przyjezdni nazywali go feniksem. W Rubie znajdowało się kilka posągów ogniwaczka – jeden stanowił element fontanny na rynku, drugi z podkową w dziobie (która według miejscowych legend przynosiła szczęście) strzegł dzielnicy rzemieślniczej, a trzeci, z koroną na głowie, stał na dziedzińcu zamku królewskiego.
Gdy przejeżdżali przez kolejne przecznice, Kail z irytacją wczytywał się w sklepowe szyldy i nazwy ulic, które niegdyś znał na pamięć. Język kasseryjski wypierało nazewnictwo okupanta, a w dzielnicy rzemieślniczej kolejne zakłady przekształcano w fabryki dockich maszyn. Pojawiało się coraz więcej surowych blaszanych konstrukcji. Z dzielnicy gniazd wysiedlano kolejne zamożne familie, a ich domy zajmowali przyjezdni żołnierze i ich rodziny. W eleganckich hotelach również brakowało już miejsc dla kasseryjskich gości. Zresztą, kogo w tych czasach byłoby stać na takie luksusy?
– Zapomniałem zapytać, jak twoja praca, Kail? Odnajdujesz się w tym barze? – Z rozważań wyrwał go głos Simona.
Chłopak oderwał wzrok od szyby i obejrzał się przez ramię, by spojrzeć na siedzącego za nim przyjaciela.
– Daję radę. Szef mnie nienawidzi, ale to nic nowego.
– Przyjęli cię, bo dobrze mówisz po docku, nie? Umiejętność obsługi takich gości to dziś, niestety, atut. Domyślam się, że nie jesteś zachwycony, ale twoja ciotka pewnie tak. Wreszcie ktoś pomaga w domu. – Wyszczerzył się zadziornie w stronę kumpla.
– Maks też mówi trochę po docku, ale się krępuje. Dobrze znać język wroga, oni o naszym nie mają pojęcia – odpowiedział Kail.
– Mama się złości, że nie mogę niczego znaleźć. Ja naprawdę chcę, ale nie jest łatwo. Nastały ciężkie czasy – tłumaczył Maks.
– Nie mogą trwać wiecznie. Jak skończy się wojna, chciałbym zostać muzykiem. Może nie będzie za późno, by pójść do akademii. Poza tym ludzie chętnie mnie słuchają, to znaczy, chętnie słuchają nas. – Simon zastukał palcami w pokrowiec od gitary.
– Wolałbym zamiast strun mieć klawisze, ale nie wybrzydzam – odparł młodszy Karov.
– Fortepianu i tak nie zabrałbyś na ognisko – stwierdził Simon, poklepał Kaila po ramieniu i przeniósł wzrok za okno. – Hej, teraz wysiadamy.
Chwycił swój neseser i jako pierwszy ruszył w stronę drzwi. Bracia zrobili to w ślad za nim. Byli tak zaabsorbowani rozmową, że omal nie przegapili przystanku. Ominęli nawet moment, w którym wyjechali z dzielnicy rzemieślniczej, przedostając się na obrzeża Ruby, a przecież dobrze znali te tereny. Obok budynku, w którym przed wojną mieścił się wydział rolniczy Uniwersytetu Kasseryjskiego, znajdowały się pojedyncze domy mieszkalne. Stąd było blisko nad jezioro oraz do lasu, w którym po kryjomu uczyli się strzelać. Tym razem mieli jednak inny cel. Na polanie wraz z grupą znajomych zorganizowali małe przyjęcie na cześć osób mających następnego dnia oficjalnie złożyć śluby. Simon, któremu humor dopisywał, wyłonił się na przód, założył ręce na głowę i pogwizdując pod nosem, ruszył wprost przed siebie. Biła od niego pewność siebie. Brakowało jej jednak Kailowi, od kiedy się dowiedział, że nie dołączy jutro do swoich przyjaciół. Próbował ukryć smutek, co nawet dobrze mu wychodziło. Tylko Maks wiedział, co jego brat naprawdę czuł.
Gdy wkroczyli na znajomą polną ścieżkę, wróciła dawna beztroska. Teraz zapomnieli o trudach wojny. Na powrót stali się małymi chłopcami, idącymi na jedną ze swoich wyimaginowanych misji. Minęli porośniętą wysoką trawą łąkę i poszli w głąb gęstego, ciemnego lasu. Chociaż innym miejsce to mogłoby się wydawać mroczne i ponure, trójce Kasseryjczyków dawało poczucie bezpieczeństwa. Tutaj nie zapuszczały się wojska okupanta.
Przez dłuższą chwilę szli slalomem, wymijając dumne, wysokie sosny, aż w końcu zboczyli na leśną dróżkę. Kiedy wyszli na kolejną polanę, niebo powoli zalewała szkarłatna łuna. Z trawy wyłaniały się czerwone punkty. Były to maki dumnie rozkładające płatki ku górze. Przywodziły na myśl kobiety w charakterystycznych ludowych strojach. Kail uśmiechnął się pod nosem, słysząc głosy dobiegające z miejsca, w którym zwykli rozpalać ognisko. Ułożył dłonie w charakterystyczny sposób i zbliżył je do ust.
– Hu huuu! – zawołał głośno, a ci, którzy go nie znali, naprawdę mogliby uwierzyć, że to prawdziwa sowa.
Nie musieli długo czekać na odpowiedź kukułki. Równie fałszywej, bo Maksymilian od razu rozpoznał śpiewny głos córki aptekarzy.
– Coś czuję, że będziemy ostatni, ale cóż. Modnie jest się spóźnić! – stwierdził Simon i przyspieszył kroku.
Kail zwolnił, celowo pozostając jakieś dwa metry za swoimi towarzyszami. Obserwował ich sylwetki, zachód słońca, brzozy, maki i znajomych machających do nich z oddali. W takich chwilach jak ta naprawdę kochał swój kraj. Wydawał mu się idealny.
Gdy przyjaciele w końcu doszli do ogniska, wylewnie powitała ich reszta kasseryjskiej młodzieży. Przy niewielkim ognisku kucało dwóch bliźniaków. Kłócili się o to, czy należy podłożyć więcej pokrytych żywicą gałązek, czy też to właściwy moment, aby do ognia wrzucić suchy chrust. Byli to Nataniel i Nikodem Kozowie, wiecznie skonfliktowani, a przy tym nierozłączni bracia.
– Hej, chłopaki! – zawołali równocześnie, spoglądając na Karovów i Simona. – Zagracie coś dzisiaj?
– No, pewnie! – rzekł Simon.
Postawił swój neseser na prowizorycznym, wykonanym ze skrzynki stoliku, a następnie wyciągnął gitarę z pokrowca, co chwilę spoglądając na siedzące na przewróconym pniu trzy dziewczyny. Wśród nich była Annuszka. Córka aptekarzy cieszyła się dużym powodzeniem u płci przeciwnej. Była pogodna, otwarta i szybko zjednywała sympatię innych. Na widok chłopaków na jej twarzy od razu zagościł szeroki uśmiech. Odgarnęła na bok jeden z grubych, brązowych warkoczy i odruchowo wygładziła dłonią brzeg sukienki. Kail nasłuchał się już dużo na temat jej urody. Maks, który przy dziewczynie wstydził się nawet odezwać, przyjaciołom opowiadał o niej na okrągło, gdy tylko znikała mu z oczu. Młodszy Karov żartował nawet, że mógłby wydać tomik poezji dotyczący wyłącznie jej „okolonych gęstymi rzęsami czekoladowych oczu” oraz „lśniących w słońcu włosów”. Raz przyłapał nawet z Simonem Maksa na pisaniu wierszy, które skończyły w piecu.
– Maksymilianie, mój drogi przyjacielu, czy zechcesz napić się lśniącego w słońcu trunku? – zagaił Simon, wymachując mu piwem przed oczami i z rozbawieniem wpatrując się w czerwoną twarz chłopaka.
– Dzięki za ofertę, ale odmówię. Wolę napić się cydru z jabłek… jabłek… – na chwilę się zaciął, wlepiając wzrok w ziemię – …jabłek stłuczonych na kwaśne jabłka, których personifikacją nie chciałby być ktoś, kto niepotrzebnie kłapie dziobem.
Kail parsknął śmiechem, podobnie jak bliźniacy. Wreszcie udało im się rozpalić ognisko. Chłopcy wyciągnęli z kieszeni ulubione scyzoryki i zaczęli ostrzyć czubki gałęzi, na które zamierzali nabić kromki chleba.
– Coś to tajne nauczanie bardzo weszło wam w krew, poeci – mruknął Kail do Simona i Maksa, po czym wyjął z plecaka butelkę cydru.
– W krew mają wejść nam dzisiaj trzy rzeczy – rzekł głośno Simon, w odróżnieniu od Maksa pilnując, aby wszyscy go słyszeli. – Alkohol, muzyka i duma na myśl o jutrze.
Siedzące obok Annuszki dziewczęta zachichotały. Simon był przystojny, przebojowy i sprawiał wrażenie starszego. Gdziekolwiek się pojawiał, przykuwał uwagę otoczenia i w przeciwieństwie do nieśmiałego Maksa nie tracił pewności siebie w towarzystwie dziewczyn. Po jego słowach rozległy się gromkie okrzyki radości, a gdy trochę ucichły, Annuszka pewnie wstała z miejsca i podeszła w stronę nowo przybyłej trójki. Kail poczuł nerwowy ucisk w żołądku. Zawsze się obawiał, że córka aptekarzy kiedyś zainteresuje się Simonem. To byłby najgorszy z możliwych scenariuszy. Mógłby nie tylko popsuć ich relacje, ale również odebrać jego bratu pewność siebie.
– Napijesz się cydru? – zaproponował Maks, gdy tylko usiadła obok nich na pniu sąsiedniego przewróconego drzewa.
– Chętnie – uśmiechnęła się ciepło, bezwiednie bawiąc końcówką atłasowej wstążki. Maks wyciągnął z plecaka kuzyna dwie szklaneczki owinięte białą ściereczką. Nie mógł przecież pozwolić, aby dziewczyna piła z gwinta. – Jak tam, Kail? – zapytała.
Najwyraźniej przeczuwała, że pod maską jego uśmiechu kryło się przygnębienie. Młodszy Karov zawsze podziwiał spostrzegawczość Annuszki, chociaż momentami go przerażała.
– Wiesz, tak postanowił Sowa i tak będzie. Wojsko jakoś musi dać sobie radę beze mnie – odparł wymijająco.
– Wierzę, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Wielu ludzi zapomina, że jestem nie tylko córką aptekarzy, ale również wnuczką wieszczki. To dwie skrajności.
Mówiono, że babka Annuszki, Mira, widzi więcej. Znała wiele tradycji ludowych, o których niektórzy mieszkańcy miasta już dawno zapomnieli. Ludzie chętnie kupowali u niej zioła lub różne smarowidła, a co przesądniejsi przychodzili również po poradę. Chociaż po latach głupio im było się do tego przyznać, Maks i Kail w dzieciństwie bali się Miry. Zgarbiona kobieta z bielmem na prawym oku wyglądała naprawdę przerażająco. Mira miała osiemdziesiąt pięć lat. O piętnaście lat przeżyła swojego męża, a po jego śmierci zamieszkała w domu córki. W ten oto sposób życie znachorki i aptekarzy toczyło się pod jednym dachem. Ojciec Annuszki, który niegdyś marzył o karierze chirurga, nie był zadowolony z działalności teściowej, ale w żaden sposób nie zdołał jej przekonać do zaprzestania praktyk.
– Sam nie wiem. Po prostu nie cieszę się sympatią starszyzny. Nie wierzę, aby różnicę robiło tu kilka miesięcy. Rocznikowo jestem pełnoletni. – Kail wzruszył ramionami.
– Wojsko wiele straci. Może nie jesteś pierwszy do bitki, ale masz swój honor i łeb jak sklep. – Maks trącił go łokciem. – Zresztą, małżeństwa są już legalne – dodał.
– Przestańcie mnie pocieszać, bo jestem tym zakłopotany. Cieszę się z waszego szczęścia, mamy co świętować i tyle – rzekł Kail, ignorując jego zaczepkę.
– Pomyślałam, że na pocieszenie ułożę ci karty – zaproponowała Annuszka.
Przysłuchując się ich rozmowie, Simon skrzyżował ręce na ramionach. Nie spodobał mu się pomysł wróżenia. Zmarszczył brwi, patrząc na nich oceniająco.
– To jakieś zabobony. A piosenka? Mieliśmy zacząć od śpiewania, aby rozruszać naszą ekipę. – Spojrzał z wyrzutem na Kaila.
– Weź, poczekaj. To cię nie zbawi – powiedział Maks, na co Simon przewrócił oczami i zaczął zagadywać koleżanki siedzące po drugiej stronie ogniska.
Annuszka niespecjalnie przejęła się jego zachowaniem. Sięgnęła do czarnej, przewieszonej przez ramię torebki i wyjęła z niej widocznie zużytą talię kart.
– Powinniśmy zacząć od wybrania karty, która cię reprezentuje, ale i tu panują reguły. Jeżeli wróży się mężczyźnie, wybierany jest król. Jeśli kobiecie, dama. Walet oznacza bardzo młodą osobę, najczęściej dziecko – wyjaśniła, tasując talię.
– A jak to jest w przypadku wróżb na pocieszenie? – zaśmiał się Kail.
Traktował rozkładanie kart jako zabawę, ale szczerze docenił miły gest ze strony koleżanki.
– Nie ma czegoś takiego, jak wróżby na pocieszenie. Przestań. Uwierz, że to jest po prostu dobry moment, aby ułożyć ci karty – powiedziała i odrzuciła warkocz za ramię. – Kiery określają osoby o brązowym, siwym i mysim odcieniu włosów oraz niebieskich, szarych lub zielonych oczach. Przykładowo, kierami byliby bliźniacy. Osoby o ciemnych włosach i oczach powinny wybrać piki. Taką kartę zaleciłabym Simonowi. Maks i ja to typowe trefle, czyli osoby o brązowych włosach i piwnych oczach. Trefle to również rudzielce. W przypadku blondynów o jasnych niebieskich lub szarych oczach jako kartę reprezentującą wybieramy karo – tłumaczyła.
– W przypadku Kaila wybór jest więc prosty – przyznał Maks.
Annuszka kiwnęła głową, a na płóciennej torbie położyła króla karo. Kail spojrzał na nią sceptycznie. Nie wierzył w podobne rzeczy, ale nie chciał jej przerywać. To byłoby zwyczajnie niegrzeczne.
– Muszę ci powiedzieć, mój drogi, że ta karta symbolizuje wpływowego mężczyznę w mundurze. – Uśmiechnęła się szeroko, na co Maks klasnął w dłonie. – Król karo jest człowiekiem wysoko postawionym, cieszącym się dużym szacunkiem otoczenia, a przy tym jest również zamożny.
Annuszka rozsypała resztę kart na torebce, aby nie ubrudzić ich piaskiem. Następnie poprosiła Kaila o ich wymieszanie, a po wszystkim zebrała, by rozłożyć w trzech rzędach. W każdej kupce znajdowało się po osiem kart.
– Pierwsza reprezentuje przeszłość, druga teraźniejszość, a trzecia przyszłość – wyjaśniła, po kolei odkrywając karty. – Co my tu mamy… Twoją przeszłość odzwierciedla dziesiątka trefl. Ta karta symbolizuje wielką kłótnię rodzinną. Duże nerwy, apatię, intrygi, pomówienia, chorobę. Spokój zachwiany przez nieprzewidzianą sytuację.
– Jak zabranie mojego taty, a twojego wuja przez dockie wojsko. To by pasowało – zauważył Maks.
Kail kiwnął głową. Nie przyznał, że w pierwszej kolejności pomyślał o śmierci matki, której nie zdążył poznać. Drugą odsłoniętą przez Annuszkę kartą był as trefl.
– Symbolizuje nagłe, niespodziewane wydarzenie, coś, co może przysporzyć wiele łez. Drastyczna zmiana. Nieporozumienie, zaskoczenie, którego się nie spodziewamy, niebezpieczeństwo.
– Sowa nie przyjął cię do wojska. Nie spodziewaliśmy się takiej decyzji – zauważył Maks.
– Ta, z pewnością. Jak powiesz pułkownikowi, że wróżymy z kart, to i ciebie wyrzuci za zabobony. – Zaśmiał się Simon, ale Annuszka zignorowała jego słowa i odwróciła kolejną.
– To odwrócony as kier. Symbolizuje obcy lub nieprzyjazny dom albo wpływ obcego domu na nasz własny. To symbol zachwiania dotychczasowej równowagi. Miejsce, w którym się wkrótce znajdziesz, odegra kluczową rolę w twoim życiu.
Po ostatniej wróżbie Annuszka wyglądała na trochę zakłopotaną. To, co odczytała Kailowi z kart, nie było tak optymistyczne, jak początkowo zakładała. Przez głowę przeszła jej myśl, że wróżenie nie było jednak tak dobrym pomysłem.
– Dzięki – rzekł młodszy Karov, który nie wyglądał na specjalnie przejętego. – Już wyobrażam sobie siebie jako tego wysoko postawionego mężczyznę w mundurze – dodał ciszej.
– To można różnie interpretować – tłumaczyła.
Kail wzruszył ramionami.
– Spokojnie, to tylko zabawa – rzekł krótko.
– Zabawa to się dopiero zacznie – wtrącił Simon.
Poczekał, aż Annuszka zbierze karty, a następnie wręczył Kailowi gitarę. Nastał czas na jego ulubioną część wieczoru.
– Jak mniemam, chcesz zacząć od treści jutrzejszej przysięgi? – zapytał.
Gdy Simon przytaknął, wszyscy zrozumieli, że wypada wstać. Ta piosenka była dla nich jak hymn podziemia. Odłożono torby i napoje, wszyscy stanęli w okręgu wokół ogniska. Słońce chyliło się ku zachodowi, a jego szkarłatne promienie oświetlały twarze Kasseryjczyków. Kail spoważniał i zaczął grać dobrze znaną melodię. Jego zdaniem gitara nie była tutaj najlepszym instrumentem, ale w zaistniałych warunkach nie mógł sobie pozwolić na nic innego. Wymienili z Simonem znaczące spojrzenie, po czym starszy chłopak zaczął śpiewać:
Czy w świetle księżyca, czy rankiem o brzasku.
Czy w bólu, czy w szczęściu,
Czy w świetle, czy w mroku,
Kroczyć tak będziemy ze sztandarem u boku.
Czy w potopie krwi świeżej, czy w cieniach płomieni
Przysięgamy bronić mowy oraz ziemi.
Gdy czerwony ptak padnie, niech każdy pamięta,
W prochach jego będą czerwone pisklęta
I wzlatywać zechcą od góry do dołu,
A naród odżyje jak Feniks z popiołów.
II.
Pan Vogel
Nie sztuką jest kopiować cudzą pogardę
I udawać, że jest naszym własnym wytworem.
Ruba (Kasseria)
Maks uchylił powieki. Miał wrażenie, że cały świat wirował mu przed oczami. W głowie miał przebłyski z zeszłego wieczoru. Śpiew Simona, tańczące dziewczyny, zapach lasu i puste butelki po cydrze, którego wspomnienie wywoływało u niego mdłości.
– Wypij to – usłyszał dobrze znany głos.
Kail postawił przy jego łóżku szklankę z podejrzanie wyglądającym, miodowym płynem. Starszy z braci skrzywił się wyraźnie i usiadł, zsuwając z siebie kołdrę.
– Co to?
– Sok z cytryny z miodem i imbirem. Jest dobry na kaca.
– Pomijając sińce pod oczami, wyglądasz całkiem nieźle. Głowa cię nie boli? – zapytał Maks, po czym niepewnie upił łyk ciepłego napoju.
– Nie, bo już wypiłem. Masz godzinę, by doprowadzić się do porządku. W kuchni czeka na ciebie gorąca jajecznica, a potem…
– …zimny prysznic – dokończył za niego niski kobiecy głos.
W tym momencie Maksymilian uświadomił sobie, że oprócz brata w jego pokoju był ktoś jeszcze. W wejściu stała Anna Karov i krzyżowała dłonie na piersiach. Była chudą kobietą o łabędziej szyi i łagodnych rysach twarzy. Jej wąskie, wiecznie podejrzliwe oczy zdawały się przeszywać syna na wylot, tak że ten w jednej chwili oprzytomniał. Kiwnął głową i duszkiem wypił napar, byleby tylko nie prowokować mamy.
– O której wróciliście? – zapytała, mierząc ich dalekim od zadowolenia spojrzeniem.
– O północy – bąknął Maks.
– Nie pamiętam – rzekł Kail, na co piwne oczy Anny zrobiły się jeszcze węższe.
– No, oczywiście! – Wkroczyła do sypialni i wykonała taki gest, jakby chciała strzepnąć z fartuszka niewidzialny kurz. – Założę się, że jak zapytam sąsiadkę z trzeciego piętra, z radością wam przypomni.
– Świętowaliśmy. Dziś wielki dzień Maksa – odparł dyplomatycznie Kail.
– Tyle razy wam powtarzam, żebyście byli ostrożniejsi. To nie są czasy, w których należy włóczyć się po nocach. Koniec dyskusji, a teraz obaj marsz do kuchni.
Anna Karov nie należała do potulnych matek, które w razie przykrości poklepią dziecko po plecach i będą je wybielać w każdej sytuacji. Wprost przeciwnie, była twarda i oschła. Wierzyła, że wprowadzając dyscyplinę, skutecznie ochroni Maksa i Kaila od kłopotów. Kobieta jako pierwsza weszła do kuchni, a następnie postawiła czajnik na palniku kaflowej kuchni.
– Kail, nakryj – poprosiła, skrycie chcąc oszczędzić Maksa, który ewidentnie gorzej znosił nadmiar alkoholu.
Młodszy Karov wyciągnął z kredensu biały obrus w haftowane słoneczniki, a następnie nakrył nim ich rozkładany stolik. Ciotka nie wyobrażała sobie posiłku bez obrusu, a w obecnej sytuacji i tak wybaczyła chłopakowi, że uprzednio go nie uprasował. Chwilę później na stole pojawiły się trzy talerze, trzy szklanki z metalowymi, ozdobnymi uchwytami oraz sztućce. Maks nasypał każdemu po dwie łyżeczki kawy, a gdy woda w czajniku wreszcie się zagotowała, Anna zalała je wrzątkiem.
– Uprasowałam ci świeżą koszulę. Wisi na wieszaku w przedpokoju – rzekła oschle, nakładając wszystkim kolejno mocno ściętą jajecznicę.
– Dzięki – odparł Maks i w pośpiechu chwycił za widelec.
Na kacu miał zawsze wilczy apetyt, a teraz czuł, że jajecznica jest tym, czego potrzebuje. Chłopcy jedli w milczeniu, skupiając się na wywodzie Anny dotyczącym dobrych manier. Po śniadaniu Maks poszedł wziąć prysznic, a Kail, który tego dnia obudził się wcześniej, pomógł ciotce pozmywać.
– Nie przejmuj się, dziecko, bo to nie jest twoja wina – powiedziała niespodziewanie Anna. Kail westchnął. Czuł dyskomfort na myśl, że nawet ciotka Anna się nad nim litowała. Nie chciał pocieszenia. Ono naprawdę nie było mu teraz potrzebne.
– Przecież nic się nie dzieje. – Wziął od niej kolejny talerz i wytarł go suchą ściereczką.
– Bez przyczyny – dokończyła za niego.
– Mówisz trochę jak Annuszka. – Uśmiechnął się blado.
– Wnuczka znachorki?
Zmarszczył brwi, w duchu stwierdzając, że po raz pierwszy ktoś nie nazwał jej po prostu „córką aptekarzy”. Nim jednak zdążył cokolwiek odpowiedzieć, do kuchni wszedł wykąpany, ubrany i uczesany Maks. Miał na sobie ciemną marynarkę, czarne spodnie na szelkach i skórzane, trochę wysłużone buty.
– No, no! – zacmokał Kail, lustrując go od stóp do głów. – Wyglądasz o wiele lepiej.
– I tak się też czuję. Zimny prysznic naprawdę dobrze mi zrobił.
Anna nieznacznie kiwnęła głową na znak, że zgadza się z siostrzeńcem, po czym odprowadziła ich do drzwi.
– Obiad będzie na szesnastą. Pierogi z serem – oznajmiła na pozór beznamiętnie, choć świadomie zamierzała przyrządzić jedno z ulubionych dań syna.
Na twarzy Maksa zagościł delikatny uśmiech. Wymruczał krótkie podziękowanie i zamknął za sobą drzwi. Po jakichś dwudziestu minutach Karovowie byli już na dole i szli w stronę przeciwną do przystanku tramwajowego, z którego wczoraj pojechali na skraj lasu. Kail podwinął rękawy swojej marynarki i pogwizdywał cichutko, trzymając ręce w kieszeni. Maks nie był w tak dobrym nastroju. Gdy dokuczliwy ból głowy w końcu minął, zaczął mu się udzielać stres. Zaciskał ręce w pięści, czując, że pocą mu się coraz bardziej. Nawet niebo nie było już tak pogodne jak wczoraj. Przysłoniły je nieprzyjemnie wyglądające ciemne chmury, które dawały groźną aurę.
– Mam jakieś złe przeczucie – powiedział, wsuwając dwa palce za kołnierzyk, jakby próbował go w ten sposób poluzować.
– Dlaczego martwisz się na zapas, Maks?
– Bo nie jestem taki jak ty. Czasem bardzo ci zazdroszczę, że tak łatwo potrafisz zdusić w sobie emocje. Zawsze zachowujesz zimną krew. Ja tak nie mam. Właściwie to już zaczynam zapominać przysięgę.
Kail przez chwilę szukał słów wsparcia, ale doszedł do wniosku, że Maks sam musi sobie poradzić ze stresem. Nie wiedział też, czy „zduszenie emocji” było taką zaletą, jak opisywał to brat. Gdy zatrzymali się na przystanku, jego uwagę zwrócili dwaj doccy żołnierze wychodzący bardzo drogiej czekoladziarni Pana Brausa znajdującej się po drugiej stronie ulicy. Nieśli ze sobą dwie wypełnione po brzegi papierowe torby.
– Gdy znajdę pracę i odłożę pieniądze, kupię jej tutaj bombonierkę. Z białymi czekoladkami o migdałowym nadzieniu. Takimi w kształcie serc, jak widziałem na wystawie – stwierdził niespodziewanie Maks, który najwyraźniej myślał o czymś zupełnie innym niż wojsko okupanta.
– Komu? – zapytał wyrwany z rozważań Kail.
– No, Annuszce! To byłoby fajne: dać jej coś takiego niedostępnego. W sensie, to romantyczne.
– Za te pieniądze sam zrobisz jej dziesięć bombonierek.
Maksymilian spojrzał na brata z wyrzutem. W porę ugryzł się w język, by nie powiedzieć, że podobnych uwag prędzej oczekiwałby po matce. Ostatecznie machnął jednak ręką. Stali chwilę pod drewnianym daszkiem, w zniecierpliwieniu wpatrując się w stronę, z której powinien przyjechać tramwaj.
– Co tak zamilkłeś? – zapytał w końcu Kail, przyglądając się jego kwaśnej minie.
– Wiesz co? Nigdy nie było w tobie romantyzmu. Jesteś lodowaty jak słup soli – rzekł po kilku minutach milczenia Maks, stwierdzając, że jednak powinien poinformować go o swojej obserwacji. – Już nie chciałem nic mówić, ale kiedy przypominam sobie, jak potrafiłeś spławić dziewczynę… No, na przykład Adę. Zaprosiła cię na kawę, a ty bez żadnych wyjaśnień powiedziałeś „nie” i…
– Przestań rozpamiętywać jakieś sytuacje sprzed dwóch lat, których już nawet nie pamiętam. Poza tym osobiście uważam, że słup soli nie jest lodowaty. Jest po prostu słony – wytknął mu przejęzyczenie.
– Ty też jesteś słony, Kail.
Bracia popatrzyli po sobie, po czym Maks szturchnął go łokciem. Obaj zaczęli się śmiać jak młodzi, psotni chłopcy i ledwie zdążyli spoważnieć, gdy przyjechał ich transport. Wsiedli do pojazdu i tym razem stanęli z tyłu. Przednia część tramwaju, przeznaczona tylko dla Doków, była zdecydowanie bardziej zatłoczona niż poprzedniego dnia. Zajmowali ją nie tylko doccy żołnierze, ale również ich żony i dzieci. W pewnym momencie trzymający się sztywnego uchwytu Kail wymienił spojrzenie ze stojącym za złotą barierką chłopcem.
– Udawaj, że go nie widzisz, i nie kuś losu. Inaczej przeszyje cię na wylot tymi czystymi – ostatni wyraz Maks wypowiedział wyjątkowo sarkastycznie – niebieskimi oczami.
– Sam mam niebieskie oczy, a poza tym to tylko dzieciak.
– Ta, ale twoje oczy nie zamieniają w kamień.
– Ale w słup lodowatej soli owszem.
– A ty wciąż nie masz dosyć? – parsknął Maks.
– Nie mówmy już o mnie, ale o tobie. – Kail uśmiechnął się, dokładnie lustrując wzrokiem trzęsące się ręce towarzysza.
Maks spojrzał za ramię, by sprawdzić, czy inni pasażerowie ich nie podsłuchują. Chociaż nie podawali wrażliwych informacji, wolał dmuchać na zimne.
– Nie zachowuj się tak, jakby ten dzień miał uczynić ze mnie kogoś więcej. Dlaczego mamy nie mówić o tobie? Nie awansuję przecież na jakiegoś ważniaka – szepnął.
Kail w rzeczywistości był bardzo dumny ze swojego brata. Maks prawie osiągnął cel, o którym obaj marzyli. Nie chodziło tylko o samą chęć zemsty za to, co spotkało ich wuja i ojca – Teodora Karova, ale walkę o własne prawa i tożsamość. Żyli w świecie pełnym ściśle określonych reguł, a dopasowanie do tych zasad bywało naprawdę trudne. Musieli udawać, że postępują zgodnie z wytycznymi okupanta, a tak naprawdę stanowili ruch oporu, od którego również oczekiwano określonego zachowania. Uczono ich, by pozostawali wierni tradycjom, by byli odważni, by pielęgnowali ojczystą kulturę, by w razie konieczności potrafili się bronić, by założyli w przyszłości rodziny, które będą wyznawać identyczne wartości. W tych trudnych czasach udawanie normalności skutecznie weszło im w krew. Nikt nie zaakceptował faktu, że dla innych państw Kasseria już nie istniała na mapie.
Maksymilian pragnął wolnej, patriotycznej, pełnej miłości rodziny, Simon potrafił godzinami opowiadać o sławie, pieniądzach i przyszłej karierze muzycznej, a Kail miał wrażenie, że zaczyna się gubić we własnych celach. Czasami śnił, że połykał „ziarno niepewności”. W nocnych marach osiadło w jego płucach, gdzie wypuszczało korzenie, rozrastało się, kwitło, a pod koniec rozrywało jego wnętrzności, przebijało się przez żebra, wypuszczało łodygę przez otwartą gardziel. Budził się zlany potem z przekonaniem, że jeszcze kilka sekund temu odczuwał prawdziwy fizyczny ból.
Teoretycznie Maksymilian i Simon nie zrobili niczego, przez co mógłby poczuć się gorszy. Miał jednak wrażenie, że nigdzie nie pasował. Odkąd żołnierze wyprowadzili Teodora, nikt nie spojrzał na niego z podziwem. Z wujem łączyła go szczególna więź. To on nauczył chłopaka miłości do muzyki i tylko jemu pozwalał dotykać swojego fortepianu. Był poważanym absolwentem akademii muzycznej, człowiekiem utalentowanym, pracowitym, a przy tym największą inspiracją Kaila. Młodszy Karov czuł, że wraz z jego zniknięciem stracił cząstkę własnej tożsamości.
– Dobrze się czujesz? W zasadzie to od rana wyglądasz jakoś blado – powiedział Maksymilian, marszcząc czoło.
– Znowu miałem jeden z tych głupkowatych snów. Wydawało mi się, że jestem rośliną. Czymś na wpół żywym. Wiem, to brzmi idiotycznie…
– To tylko sen. Mnie z kolei śnił się ojciec. Stał na balkonie i płakał, a gdy próbowałem go zapytać, co się stało, to milczał. Wiesz, nasza sytuacja nie jest łatwa. Oberwaliśmy psychicznie. Organizm jakoś odreagowuje. Tak uważam.
– Masz rację – rzekł Kail i znów spojrzał za okno. – Minęliśmy centrum, zaraz nasz przystanek.
Gdy wyszli z tramwaju, dostrzegli, że niebo jeszcze bardziej pociemniało. Przyspieszyli kroku, minęli bramę do parku centralnego i skręcili w boczną uliczkę. Zmierzali do opuszczonego hangaru, w którym niegdyś mieściła się fabryka. W Kasserii panował zakaz tworzenia ugrupowań, a wszelkie kluby musiały być rejestrowane w ratuszu, oczywiście kontrolowanym przez okupantów. Znalezienie odpowiedniego miejsca na uroczystość pasowania żołnierzy stanowiło nie lada wyzwanie. W hangarze pracował niegdyś ojciec Nataniela i Nikodema – Amadeusz Koz. Choć od wielu lat budynek stał zabity deskami, a większość znajdujących się tam niegdyś maszyn wyniesiono, hangarowi nie groziło zawalenie. Amadeusz, sprawnie działający w ruchu oporu, sam zaproponował dowódcy to miejsce. W piwnicy pod olbrzymią halą rebelianci mogli komfortowo rozmawiać, mając niemalże stuprocentową pewność, że nikt nich nie usłyszy.
Bracia obeszli ogrodzenie. Chociaż w tym rejonie miasta nie kręciło się zbyt wielu Doków, zostali poinstruowani, by na wszelki wypadek nie wchodzić bramą od strony ulicy, ale tylnym wejściem. Maks pewnie popchnął drzwiczki starej, zardzewiałej furtki. Skrzywił się, gdy zaskrzypiała głośno, i spojrzał za siebie, by mieć pewność, że nikt ich nie obserwuje.
– Patrzyłem. Jest czysto – zapewnił go Kail.
Weszli na zaniedbane podwórze pełne zeschłej trawy i porzuconych metalowych części. Ten widok nie napawał optymizmem. Oczywiście marzyli o uroczystości w wielkiej auli albo eleganckiej restauracji. Chcieli strojnych mundurów, kwiatów, oprawy muzycznej i zachwyconych tłumów, ale realia Kasseryjczyków były brutalne.
Kail podszedł do dużych metalowych drzwi, których w przeciwieństwie do okien nie zabito deskami. Porozumiewawczo spojrzał na Maksa i niepewnie nacisnął klamkę. W środku zastali dwóch uzbrojonych żołnierzy, każdy w wieku około czterdziestu lat. Jednego Kail znał tylko z widzenia, w drugim rozpoznał ojca bliźniaków. Najwyraźniej zostali oddelegowani do stania na czatach.
– Dzień dobry – powiedział uprzejmie Kail, ale gdy dostrzegł, że Maks uniósł dłoń do skroni, zrobiło mu się głupio.
On im salutował, a oni odpowiedzieli tym samym, po czym dłonią wskazali im pomieszczenie obok. Stała w nim grupka chłopaków, w tym Nataniel, Nikodem, Simon, oraz Annuszka, która trzymała w dłoniach koszyk świeżych kwiatów. Kiwnęła głową na widok Karovów, ale z żadnym z nich nie przywitała się wylewnie. Znajomi wymieniali jedynie pełne ekscytacji spojrzenia. W końcu dziewczyna podeszła kolejno do przyszłych żołnierzy i włożyła im maki do kieszeni koszul. Moment, w którym stanęła przy Kailu, był trochę niezręczny. W jej oczach zobaczył troskę.
– Nie przejmuj się – powiedział cicho.
Annuszka spojrzała do koszyka i wyciągnęła z niego najmniejszy, nierozwinięty pączek. Gdy włożyła mu go do kieszeni, drobna roślinka wpadła do środka, pozostając niewidoczną dla starszyzny. Kail w porę ugryzł się w język, by nie powiedzieć jej, że nie chce nagrody pocieszenia. Dziewczyna miała dobre chęci, a jego urażona duma nie była jej winą. Nie potrafił jej jednak wyciszyć.
W całkowitym milczeniu czekali jeszcze około dwudziestu minut, aż ojciec bliźniaków dał im znać, by kierowali się dalej. Starszy żołnierz otworzył klapę w podłodze, a wszyscy zgromadzeni zaczęli schodzić gęsiego po brudnych kamiennych schodkach. Znaleźli się w dużej, ale bardzo zatłoczonej piwnicy. Wnętrze ledwie oświetlały jedna działająca żarówka i porozstawiane na parapetach lampki naftowe. Okna zasłonięto ciemną, nieprzepuszczającą światła tkaniną. W pomieszczeniu panował zaduch, ale nikt nie śmiał na niego narzekać. Osoby, których nie pasowano tego dnia na żołnierzy, stawały na tyłach lub po boku sali, a wyróżnieni kierowali się wprost do postawionego na przodzie drewnianego podestu.
Kail poklepał kolejno Maksa i Simona, a następnie stanął na jednej z postawionych pod oknem skrzynek, skąd miał dobry widok na „scenę”. Znakiem rozpoczynającym uroczystość było zamknięcie klapy przez pilnującego hangar mężczyznę. Stojący na podeście szef Oddziału Operacyjno-Szkoleniowego pułkownik Adam Santer „Sowa” przyłożył dłoń do serca, a wszyscy w ślad za nim zrobili to samo. Wzrok Kaila spoczął na wiszącym na ścianie godle narodowym. Czerwony ptak z rozpostartymi skrzydłami wyglądał jak bóstwo. Gdy Sowa uniósł dłoń, stojący na scenie Kasseryjczycy bez zająknięcia zaczęli recytować treść przysięgi. Zupełnie jakby była zaklęciem pozwalającym na zdobycie jakiejś nadludzkiej mocy. Kail pomyślał, że jeszcze nigdy nie czuł się tak nieistotny. Patrzył na Maksa i Simona, którzy właśnie stawali się ważniejsi. Próbował zdusić rosnące w sobie poczucie niesprawiedliwości, ale było mu ciężko. Nie wierzył, że tak wielką różnicę zrobiło tu kilka miesięcy. Coś było z nim nie tak, ale zupełnie nie wiedział co.
W życiu nie zawsze robi się to, na co akurat ma się ochotę, i nie tylko los Kaila Karova był tego świetnym przykładem. Olbrzymi parowóz zajechał na stację w Rubie koło czwartej po południu. Wśród pasażerów był pan Charles Vogel, któremu podróż nie upłynęła zbyt przyjemnie. Gdy tylko wracał myślami do pewnej sytuacji, rosła w nim złość. Doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, że posiadał zbyt wysokie kompetencje na tak żałosne stanowisko. Nawet jeżeli miał je sprawować jedynie przez kilka miesięcy. Nagła choroba pana Brauna postawiła dockie dowództwo przed koniecznością znalezienia kogoś na miejsce sekretarza generalnego w małej miejscowości o nazwie Mont. Przyjazd do Kasserii nie był tym, o czym marzył Vogel. Tym bardziej że miał urzędować nie w stolicy kraju – Rubie, ale w jakiejś dziurze na południu, którą wszyscy obraźliwie nazywali blaszakarnią.
Charles wyszedł na spowitą gęstymi oparami dymu stację. W prawej ręce trzymał smycz. Olbrzymi, czarny wilczur stał dumnie przy nodze swojego właściciela. Bystrymi oczami lustrował bacznie całe otoczenie. Zabytkowy dworzec w Rubie był wielką dumą Kasseryjczyków. W ogromnym, jasnym gmachu znajdowało się wiele sklepów, restauracji i kiosków. Dach podtrzymywały ozdobne filary, których podstawy tworzyły rzeźby przedstawiające coś w rodzaju bukietu z piór. W powietrzu unosił się zapach obwarzanków sprzedawanych na drewnianych wozach przez kobiety w długich, wzorzystych spódnicach. O tej porze na peronie panował niemały chaos. Na stację wjechał właśnie pociąg z Docji, którego pasażerami byli żołnierze oraz ich rodziny.
– Ach, tu pan jest! – Wśród zgiełku zgromadzonych na stacji osób dało się słyszeć zachrypnięty, męski głos.
Łysiejący mężczyzna koło czterdziestki i towarzyszący mu niski blondyn ruszyli w stronę Charlesa. Obaj mieli na sobie dockie mundury, a w normalnych okolicznościach wzbudziliby postrach wśród kasseryjskich cywili. O dziwo, tego dnia to jednak oni wyglądali na spanikowanych. Przybycie gościa z odległego Wolfenbergu było dla nich niezwykle ważnym, i równie stresującym, wydarzeniem. Chociaż pociąg zajechał na stację punktualnie, oczekiwano go już od godziny. W końcu spóźnienie mogłoby zostać źle odebrane.
– Cedrik, Mark… – Vogel szorstko wymówił ich imiona.
Na sekundę przybliżył dłoń do czarnej wojskowej czapki. Nie trudził się jednak, aby ją zdjąć. Srogie jak u wilka niebieskie oczy dokładnie przyglądały się dwójce żołnierzy. Mówiono, że Vogel zawsze patrzył na innych z góry. Chociaż nikt nie widział jego napadów agresji, krążyły pewne plotki i legendy. Cedrik i Mark nie chcieli się przekonać, ile było w nich prawdy. Jedno pozostawało pewne, pan Vogel zamrażał chłodnym głosem i samym spojrzeniem.
– To pański tropiciel? – odezwał się Mark, wskazując psa. – Nie trzeba było go brać. W Moncie będzie mógł mieć pan tyle psów, ile tylko…
– Nie chcę żadnych innych psów – rzekł stanowczo i sięgnął do kieszeni munduru.
Wyciągnął z niej starą posrebrzaną papierośnicę. Nie poczęstował żadnego z nich. Cedrik dyskretnie szturchnął Marka łokciem. Tym gestem uświadomił mu, że popełnił już pierwszą wpadkę.
– W każdym razie samochód na pana czeka. W ciągu pierwszych dwóch dni umieścimy pana w gnieździe. To ekskluzywna dzielnica, która…
– Wiem, co to jest.
– Ach, tak. No, tak, tak – potakiwał Cedrik. – Po dwóch dniach zostanie pan przeniesiony do Montu. Oczywiście, tam również będzie czekał prywatny gabinet, dobre warunki i…
– Kpisz sobie ze mnie? – mruknął Charles, po czym strzepnął popiół. – Wszawica, grzybica, smród i cholera wie, co jeszcze. Czy naprawdę oczekujesz, że będę cieszył się z… Albo inaczej, czy poznałeś kiedykolwiek kogoś, kto byłby usatysfakcjonowany robotą w blaszakarni?
Cedrik zamilkł i nie odezwał się, dopóki nie wyszli z dworca. Po nowo przybyłym nie było widać cienia zainteresowania miejscem, do którego przyjechał. Nie interesowały go sklepy ani restauracje. Szedł szybko, w milczeniu dopalając papierosa. Charles nie lubił ludzi prymitywnych, a takie wrażenie zrobili na nim Cedrik oraz Mark. Wielokrotnie zetknął się w życiu z bezmyślnym lizusostwem i nie miał wątpliwości, że trafił na typ ludzi, których towarzystwo nie sprawi mu żadnej przyjemności. Wzbudzanie powszechnego podziwu i strachu zarazem miało swoje plusy. Gdy doszli na parking, a Mark otworzył Charlesowi drzwi do samochodu, ani on, ani Cedrik nie protestowali, kiedy na tylnym siedzeniu usiadł olbrzymi wilczur. Vogel zajął miejsce z przodu. Dopiero gdy ruszyli, zdjął czapkę i skórzane rękawice. Zaczesał do tyłu kosmyki jasnych włosów, po czym wlepił wzrok w szybę.
Po drodze uraczono go piekielnie nudną, propagandową historią miasta, opowiedzianą z dockiego punktu widzenia. Mark wskazywał konkretne budynki, opowiadał o przeprowadzonych innowacjach oraz wymieniał daty, a znał ich naprawdę dużo. Data napaści na Kasserię, data podbicia Ruby, kolejne daty powstawania wielkich (i bardzo nowoczesnych!) fabryk.
– No, i gdzie są te wasze fabryki, Mark? – odezwał się po długiej chwili milczenia.
– Jedziemy inną drogą, wybrałem ładniejszą, od strony gniazd.
– To ich budownictwo? – zapytał Vogel i wskazał jeden z białych pałacyków.
– Tak, ale jak udało się ustalić naszym ekspertom, jakieś trzysta lat temu do konstrukcji tego obiektu zatrudniono wybitnego dockiego architekta. Tego samego, który jest autore…
– Skończ już. Od tej paplaniny nabawię się zaraz cholernej migreny. Pamiętaj, że dużo czasu spędziłem na froncie i wciskanie mi cukierkowej wersji świata jest bardzo złym pomysłem.
Mark przełknął ślinę, a Cedrik parsknął śmiechem. Vogel ponownie skierował twarz do okna. Przewrócił oczami. Największym paradoksem pozostawał fakt, że był z nich najmłodszy. Nie wiadomo czy to przez sto dziewięćdziesiąt siedem centymetrów wzrostu, czy też bardzo męskie rysy twarzy, ale nikt nigdy nie dał mu tych dwudziestu siedmiu lat. Wrócił z frontu jako bohater. Ukończył szkołę wojskową z najlepszymi wynikami. Pochodził z dobrej rodziny. Kto śmiał pytać o takie rzeczy?
W końcu zatrzymali się przed olbrzymią, przerobioną na hotel willą. Wielką bramę otworzyli im strażnicy w eleganckich, granatowych frakach. Minęli różany ogród i fontannę, po czym zatrzymali się przed szerokimi marmurowymi schodami.
– Czerwy wezmą bagaże – oznajmił Mark, wychodząc z samochodu.
– Czerwy? – Charles zmarszczył brwi.
– Tak nazywamy lokalnych. Są jak larwy.
Vogel zagwizdał dwukrotnie, na co potężny pies zgrabnie zeskoczył z siedzenia i posłusznie stanął tuż przy jego nodze. Dwóch młodzików z obsługi hotelowej głośno przełknęło ślinę, gdy musiało przejść obok zwierzęcia. Ukłonili się przed trójką dockich żołnierzy, a następnie wzięli dwie skórzane walizki, by wnieść je tylnym wejściem.
– Proszę się odświeżyć i zrelaksować. Po kolacji zaplanowałem wyjście do miasta. Jeżeli chodzi o pański pokój, zapewniam, że jest najlepszy – przekonywał Cedrik, gdy boy hotelowy otworzył przed nimi przeszklone drzwi.
III.
Lot
Samego siebie poznasz,
Gdy diabeł spojrzy ci w oczy.
Ruba (Kasseria)
Kail obserwował Maksa, Simona, Annuszkę i resztę młodych żołnierzy, schodzących z podestu z wysoko podniesionymi głowami. Po chwili jego wzrok spoczął na wyraźnie dumnym ze swoich podopiecznych Adamie Santerze. Co dziwne, szef Oddziału Operacyjno-Szkoleniowego również zdawał się na niego patrzeć. Karov poczuł nerwowy ucisk w żołądku. Stał pod ścianą na drewnianej skrzynce, z dala od podestu, a jednak to właśnie jego mężczyzna zaszczycił swoim spojrzeniem. Miał wrażenie, że od dowódcy biły triumf i wyższość. Kail próbował sobie tłumaczyć, że jest to tylko wytwór jego wyobraźni. Od Adama Santera oddzielała go masa zgromadzonych ludzi. Równie dobrze „Sowa” mógł po prostu zawiesić wzrok na kimś innym lub bezwiednie skierować twarz w tę stronę.
– Widzisz, jak się na ciebie gapi? – usłyszał szept po prawej.
Jego usta ułożyły się w niemym przekleństwie, gdy uświadomił sobie, że ktoś jeszcze zwrócił na to uwagę. Dobrze znał ten mocny kobiecy głos. Należał do Mii Lilovej, pianistki, zatrudnionej w lokalu, w którym pracował. Wcześniej był tak zaabsorbowany tym, co działo się na podeście, że nawet nie zauważył jej obecności.
– Próbowałem przekonać samego siebie, że to tylko moje wrażenie – powiedział cicho.
– Kto jak kto, ale uwierz, ja jestem już ekspertką w rozpoznawaniu momentów, gdy ktoś bezczelnie i intencjonalnie się w kogoś wpatruje. Codziennie spotykam się z tym w pracy. Ludzie nie potrafią tego ukrywać. – Uśmiechnęła się blado i wskazała na swój brzuch.
Uchodząca jeszcze do niedawna za miejscową piękność Mia Lilova była trzy lata starsza od Kaila. Miała wydatne usta, regularne rysy twarzy i bardzo gęste, rude włosy sięgające pasa. Zawsze elegancka, z dobrej rodziny budziła podziw u płci przeciwnej i zazdrość u koleżanek. Przynajmniej do czasu. Wszystko się zmieniło, gdy ulokowała uczucia w nieodpowiedniej osobie. Mężczyźnie, który na wieść o ciąży wyjechał z miasta, zostawiając ją samą i skazując na lokalnych plotkarzy, a tych w Rubie nie brakowało. Jej pensja nie była tak niska jak przeciętnych Kasseryjczyków, trudniących się w usługach czy handlu. Gdy nie dawała rady dłużej ukrywać swojego stanu, przy pomocy braci Karovów zdołała wyprowadzić się od nieakceptującej jej sytuacji rodziny. Sama wynajęła niewielkie, ale zadbane mieszkanie. Chociaż była zaradna i starała się nie narzekać, złamane serce często dawało o sobie znać, podobnie jak poranne nudności i zniszczona reputacja.
– Jak się czujesz? – zapytał Kail, uświadamiając sobie, że w porównaniu z problemem Mii jego sytuacja nie była najgorsza.
– Upadek z piedestału boli. Bywa źle, a bywa gorzej – westchnęła, ale po chwili zmusiła się do kolejnego uśmiechu. – Wybacz, że ci tak marudzę. Zaraz Sowa zmrozi nas wzrokiem za rozmowy. Ty też się nie przejmuj, nie masz powodów. – Poklepała go po ramieniu.
– Dzięki. Widzimy się dzisiaj na drugiej zmianie?
W odpowiedzi kiwnęła mu głową i puściła oczko. Kail przyznał w duchu, że smutek miał wiele twarzy. Postronny obserwator mógł uznać Mię za szczęśliwą przyszłą matkę. Pozory naprawdę potrafiły mylić.
Gdy Adam Santer skończył przemawiać, zgromadzony tłum powoli opuszczał już hangar. Chociaż w tych rejonach nieczęsto można było spotkać dockich żołnierzy, proces ten odbywał się etapami, żeby wychodzący z budynku ludzie nie wzbudzili niczyich podejrzeń. Kail przystanął przy schodach prowadzących do klapy w podłodze i asekurował Mię, która szła przed nim. Gdy już znaleźli się w głównej części opuszczonego hangaru, odnalazł Simona i Maksa. Wraz z bliźniakami czekali na niego przed wejściem do budynku. Simon był tak zaabsorbowany wymianą wrażeń z Annuszką i bliźniakami, że w pierwszej chwili nie zauważył obecności Kaila. Dopiero gdy Maks szturchnął go łokciem, spojrzał w stronę chłopaka.
– Ach, jesteś już! Straciliśmy cię z oczu – powiedział starszy Karov.
Mowa ciała i szeroki uśmiech chłopaka jasno wskazywały, że zszedł z niego cały stres. Kail dawno nie widział brata tak zadowolonego. Z jednej strony naprawdę cieszył się, że całe mianowanie poszło po jego myśli. Z drugiej – miał pewne obawy. Nie chciał, żeby fakt, że Maks i Simon wstąpili do wojska, popsuł jego relacje z chłopakami. Przerażała go wizja bycia wykluczonym i mniej obecnym w ich życiu.
– Widziałem, że rozmawiasz z Mią. Jak się trzyma? – zapytał Simon.
Kail odruchowo obejrzał się za siebie, upewniając, czy nikt ich nie podsłuchuje. Nie chciał się przyczynić do powstania kolejnych plotek.
– Daje radę – odparł.
Po jego słowach jeden z bliźniaków przewrócił oczami, a drugi machnął ręką. Nietrudno było odgadnąć ich stosunek do dziewczyny, a młodszy Karov miał już pewność, że zaraz usłyszy coś, czego wcale nie chciał.
– Greta z piekarni spotkała ją ostatnio na targu – zaczął Nataniel półszeptem, machając dłonią, by reszta rozmówców podeszła bliżej. – Widziała Mię bladą jak papier, jakby nieobecną. Wiecie, co jej powiedziała? Że gdyby urodziła się w Docji, to załatwiłaby sprawę… inaczej. Rozumiecie? Psychika jej siada. Usunęłaby własne dziecko.
Zapadła długa chwila milczenia. Wszyscy patrzyli po sobie, nie wiedząc, co powiedzieć. Simon aż się zapowietrzył w geście oburzenia.
– Nie wiem, czy ona w ogóle powinna chodzić na takie spotkania jak to. Niby pomagała wcześniej przy akcjach dywersyjnych, ale teraz zaczyna jej odbijać. Naprawdę jest mi jej szkoda. Nie mówię, że nie, ale sama jest sobie winna – przyznał Nikodem.
– Bo zaufała niewłaściwej osobie? Mężczyzna ją oszukał i uciekł jak tchórz. Dziwisz się, że jest załamana? Sam byś nie był? – zapytał Kail, spoglądając chłopakowi w oczy.
Bliźniacy tylko popatrzyli na siebie sugestywnie. Kail odniósł wrażenie, że otoczenie postrzegało go jako osobę o zaburzonej percepcji. Jakby uznawali go za naiwnego.
– Nie o to chodzi – odezwał się w końcu Nikodem tonem, który tylko pogarszał samopoczucie Kaila. – Facet schrzanił sprawę, ale czy to znaczy, że ona ma go przebić swoją postawą?
– W sumie to nie ma o czym gadać. W taki sposób nikomu nie pomożemy. To ogólnie przykra sprawa. Czasy są ciężkie. Dla każdego – wtrącił w końcu Maks, próbując załagodzić atmosferę, co nawet mu się udało.
Nataniel kiwnął głową na znak, że sprawa faktycznie nie jest warta dalszej dyskusji, a następnie pogładził wystający z kieszeni koszuli kwiat, jakby był złotym medalem.
– Jutro idziemy „na jagody”? W sensie, w nasze stałe miejsce? – rzucił z uśmiechem.
Kasseryjska młodzież doskonale wiedziała, że „jagody” nie są tylko jagodami, ale przywykli do nazywania w ten sposób polany, na której uczyli się strzelać. Propozycja jednego z bliźniaków spotkała się z aprobatą grupki, której emocje nie zdążyły opaść po składaniu przysięgi. Rozmawiali jeszcze przez kilka minut, aż z hangaru wyszedł „Sowa”, który skinął głową w ich kierunku. Jego krzaczaste wąsy i ciemne, gęste brwi wyglądały gniewnie, choć młodszemu Karovowi wydawały się jeszcze mniej przyjazne niż jego kolegom. Niezwykle trudno było nie lubić kogoś, kto był powszechnie podziwiany i szanowany przez tłumy. Wszystkie pochwały na temat Adama Santera, które padały z ust Simona, braci Kozów czy innych znajomych wydawały się Kailowi małymi szpileczkami. Ten człowiek nim pogardzał, a oni go uwielbiali.
– Stres zaczyna ze mnie schodzić i robię się głodny – oznajmił Maks, gdy z powrotem wyszli na główną ulicę.
Chociaż starszy Karov momentami zdawał się beztroski, w rzeczywistości doskonale wyczuwał sytuacje, w których atmosfera robiła się zbyt gęsta. Miał niesamowitą zdolność łagodzenia konfliktów i rozładowywania atmosfery. Tej umiejętności brakowało jednak Kailowi.
– Mogłeś coś powiedzieć, Simon. Przecież sam zalecałeś się do Mii, nim wyszło na jaw, że jest w ciąży – rzekł Kail niedługo po tym, jak on, Maks i Simon pożegnali się z bliźniakami i Annuszką na rozstaju dróg prowadzących na przeciwne przystanki tramwajowe.
– Nie chodzi o to, Kail, ale o jej postawę – odpowiedział Simon i usiadł na ławce.
Kail przewrócił oczami. Złościło go, że nikt się nie liczył z jego zdaniem. Zupełnie tak, jakby był nieświadomym życia dzieckiem. Jeszcze niedawno wszyscy byli na tym samym pułapie. Świadomość pasowania na żołnierzy nie dodała pozostałym chłopakom żadnej magicznej siły, a mimo to już zaczynał dostrzegać różnice w ich zachowaniu.
– A wy znowu to samo. – Maks z rezygnacją opadł na ławkę obok przyjaciela. – Simon, wpadasz do nas na obiad?
Chłopak bez większego namysłu zgodził się na propozycję Karova. Ich wspólny posiłek miał być formą uczczenia dzisiejszego mianowania. W oczekiwaniu na przybycie pojazdu młodzi żołnierze wymienili jeszcze kilka wrażeń na temat dzisiejszego wydarzenia. Oczywiście dyskretnie, bo chociaż w pobliżu nie było przypadkowych przechodniów, woleli się pilnować. Później jechali już jednak w całkowitym milczeniu. Kail wlepił wzrok w okno. Był pogrążony w dziwnej, nostalgicznej zadumie. Pozostali chłopcy snuli swoje idee, fantazjując o dalszym rozwoju ich wojskowej kariery, podczas gdy młodszy Karov odczuwał wybitną niechęć na myśl o pójściu do pracy. Tego wieczoru miał drugą zmianę, podczas koncertu Mii. Ta myśl nie napawała go szczególnym entuzjazmem. Już wyobrażał sobie pijanych gości, zlew brudnych naczyń, awanturującego się szefa i pianistkę, która swoim pięknym uśmiechem kamuflowała ból. Takie widoki zapowiadały się właśnie w jego najbliższej przyszłości.
– Wysiadamy – oznajmił nagle Maks.
Kail przepuścił Simona i brata, po czym wyszedł z pojazdu zaraz za nimi. Powrót do kamienicy Karovów umiliły im rozmowy na tak prozaiczne tematy, jak chociażby grzybobranie czy rozbudowa głównego dworca kolejowego w Rubie. Kail, chociaż starał się skupiać na dyskusji, mimowolnie myślami odpływał gdzieś daleko. Minęli siedzące na drewnianej ławeczce sąsiadki pijące już trzecią tego dnia kawę i ukłonili się nisko. Seniorki obdarowały młodzieńców szerokimi, promiennymi uśmiechami, choć Simon, Kail i Maks mieli pewność, że gdy tylko znikną we wnętrzu kamienicy, staną się obiektem plotek. Takie już były uroki tego osiedla.
– Jakoś szybko wam poszło – przywitała ich oschle Anna Karov, która otworzyła im drzwi do mieszkania, nim zdążyli dotknąć klamki.
Mieli pewność, że na nich czekała.
– Nie było wcale tak źle, jak zakładałem – powiedział Maks, zdejmując buty w progu.
– Obydwaj wypadli bezbłędnie – wtrącił Kail.
– Dziecko, nie trać czasu na myślenie o czymś, co nie jest twoją winą – upomniała go po raz kolejny ciotka.
Nie zwierzał się Annie ze swoich obaw. Nie mówił o poczuciu niesprawiedliwości, lęku przed wykluczeniem i odseparowaniem od znajomych. Ona wiedziała. Po prostu wiedziała. Nie musiał wyjaśniać swoich odczuć żadnymi słowami. Bąknął coś pod nosem, wieszając marynarkę na wieszaku. Widział, że Simon i Maks byli w dobrym humorze. Podśpiewywali pod nosem i żartowali z tego, jak stresująca zdawała im się przysięga, nim fizycznie weszli na podest.
– Kail, wyciągniesz sztućce? – zapytał Maks i sięgnął po głębokie talerze ustawione w jednej z górnych szafek.
– Ta – odparł, chwytając za gałkę pierwszej z szuflad.
Gdy widelec wypadł mu z rąk, zaczął się zastanawiać, jak zdoła utrzymać dziś tacę. Był na siebie zły za to, że popadał w jakiś dziwny marazm. Miał głębokie poczucie, że coś jest nie tak i ten dzień nie zakończy się dobrze. Usiadł przy stole wraz z Simonem, Maksem i ciotką, która narzekała na przesolony farsz i nie słuchała syna zachwalającego jej kuchni. Zjedli obiad w dość miłej atmosferze, a później przyszedł czas na kawę i ciastka owsiane. Kail odczuwał coraz to większą niechęć na myśl o pójściu do pracy, ale najzwyczajniej w świecie nie mógł z niej zrezygnować i pozwolić sobie na szukanie czegoś innego. Nienawidził szefa – nadętego pana Ernesta Lubosa i jego sarkastycznych uwag. Mężczyzna również za nim nie przepadał, choć doceniał jego płynny docki. Anna Karov zawsze powtarzała chłopcom, że język wroga trzeba znać. Kailowi nauka przyszła łatwo, ale Maks nie wykazywał zbyt dużych zdolności językowych.
– Ale jutro rano idziesz z nami „na jagody”? – upewnił się po raz kolejny Maks, upijając łyk kawy.
– Tak, pewnie – odpowiedział Kail.
– Kail powinien się wyspać, a ty poszukać pracy, a nie tylko głupoty ci w głowie cały czas – parsknęła Anna. – I nie jedz tylu ciastek – dodała pod nosem.
Młodszy Karov wyszedł do pracy koło siódmej wieczorem. Tramwaj spóźnił się piętnaście minut lub po prostu jeden kurs nie odbył się zgodnie z rozpiską. Czekając na kolejny, Kail wyobrażał sobie minę szefa, który tradycyjnie „potrąci mu za to z napiwków”. Gdy pojazd w końcu podjechał, wsiadł do niego wściekły na siebie, bo nie wyszedł wcześniej, i na cały wszechświat, który zdawał się być tego dnia przeciwko niemu. Po przejechaniu siedmiu przystanków wysiadł w centrum, skręcił w główną ulicę i zaczął biec przed siebie. Powietrze stawało się coraz gęstsze, a nim dotarł do lokalu, zdążył już poczuć na karku pierwsze krople deszczu.
„Restauracja Zamkowa” wcale nie mieściła się tak blisko zamku, jak sugerowała jej nazwa, i w zasadzie wcale nie była restauracją, lecz pubem. Ludzie zdecydowanie chętniej przychodzili tu, aby coś wypić i posłuchać muzyki na żywo, niż zjeść wykwintną kolację. W wyobrażeniu właściciela było jednak inaczej, bo samego siebie określał mianem „jednego z najlepszych restauratorów w Rubie”.
– Karov, spóźniłeś się – warknął Lubos i wyłonił się zza baru z miną tajnego agenta, który właśnie przyłapał wroga na niecnym uczynku.
Ernest miał na sobie przyciasny, wzorzysty surdut, a jego grubą szyję niczym wąż oplatała maleńka czerwona muszka. Spojrzał na Kaila z wyraźną wyższością i w charakterystyczny dla siebie sposób machnął wilgotną szmatką, jakby była biczem. Dwie młode kelnerki spojrzały w stronę Karova z politowaniem i dyskretnie przywitały się z nim skinieniem głowy. Nim Kail zdążył zareagować, z zaplecza wyszedł wysoki, chudy chłopak i w pośpiechu zdjął fartuch. Pracował tu znacznie dłużej niż Kail, ale dotychczas zamienili ze sobą zaledwie kilka zdań.
– Przejmujesz moją zmianę – rzekł oschle, a Karovowi zrobiło się głupio.
– Przepraszam – odparł, nie wiedząc, czy bardziej kieruje te słowa do Lubosa, czy do kelnera, który przez niego skończył pracę piętnaście minut później.
Przeszedł szybko przez salę, by udać się na zaplecze. Przywitał się z jeszcze jednym nowym kelnerem, który pracował w „Zamkowej” dopiero od kilku dni. Niziutki chłopak odebrał zamówienie od kucharza i starannie kładąc talerze i szklanki na tacy, chwiejnym krokiem udał się na salę. Kail podszedł do zlewu, gdzie już czekała na niego sterta brudnych naczyń. Zwykle pracował jako kelner, ale czasem, gdy brakowało rąk do pracy, musiał również zająć się zmywakiem. W każdy piątek było dużo pracy, a ta zmiana nie zaczęła się w dobrej atmosferze. Kail zastanawiał się, czy jego poprzednik celowo nie zostawił mu takiej liczby naczyń do umycia. Jeszcze nim zdążył ze wszystkim, zawołano go na salę. Zebrał pierwsze zamówienie od wyniosłych, starszych kobiet siedzących przy oknie, po czym wrócił do kuchni, by przekazać je kucharzom.
– Cześć, słońce – usłyszał dobrze znany, aksamitny głos. – Podasz mi szklankę wody?
Spojrzał za siebie i zobaczył Mię. Dziewczyna prezentowała się o niebo lepiej niż rano w hangarze. Miała na sobie ciemnozieloną suknię przyozdobioną małą kokardką pod biustem. Było widać zaawansowaną ciążę, co wcale nie umniejszało jej urodzie. Usta pomalowała szminką, a policzki musnęła różem, przez co jej twarz nabrała zdrowego kolorytu. Błyszczące, rude loki opadały na smukłe ramiona, dodając jej niemalże anielskiego uroku.
– Pewnie. – Sięgnął do jednej z górnych szafek i wyciągnął szklankę, by następnie napełnić ją wodą. – Gotowa na koncert?
Mia westchnęła ciężko, oparła się plecami o ścianę i przez chwilę zawiesiła wzrok w przestrzeni. Nie patrzyła na żaden konkretny obiekt. Zdawała się raczej zaglądać do własnych myśli.
– Tak. Jestem po prostu trochę zmęczona.
Nie zdążył jej odpowiedzieć, gdy ponownie dobiegł go ochrypły głos Ernesta Lubosa. Kail dobrze znał ten poirytowany ton i domyślał się, że najpewniej nowy zrobił jakiś błąd, który powinien poprawić.
– Co jest? – zapytał.
– Ten nowy, jak mu tam jest Dawid, Deryl… – zaczął czerwony ze złości Ernest.
– Daniel – sprostował Kail.
– Nieważne. Guzdrze się jak mucha w smole, a trzeba obsłużyć stoliki dwa i osiem. Wiesz, że piątki są dla mnie ważne. Te dni generują wysokie zyski – rzekł półszeptem.
Kail kiwnął głową i wyjął czarny notes z kieszeni fartucha. Zgodnie z sugestią szefa zaczął od obsługi zniecierpliwionych gości. Zbliżała się godzina dwudziesta pierwsza, gdy Mia usiadła do fortepianu stojącego na widocznym z najdalszych zakątków sali podeście.
Wiele osób przychodziło tu tylko dla niej, czego Lubos nie chciał przyjąć do wiadomości, bo wierzył, że gości przyciągają jego regularne „innowacyjne” zmiany w karcie dań. Prawda była taka, że gdy Mia grała, oczy wszystkich zwracały się w jej kierunku. Spoglądano na nią i słuchano jej z takim podziwem, z jakim niegdyś wuj Teodor patrzył na grającego Kaila.
Minęło kolejne pół godziny, gości przybywało wprost proporcjonalnie do wyniesionych przez Karova pustych kufli po piwie. Ernest odprężył się na tyle, aby usiąść przy barze i delektując się muzyką (i rosnącą liczbą klientów), w spokoju sączyć kieliszek słodkiego likieru. Niedługo po tym, jak Mia skończyła grać jeden ze skoczniejszych utworów, zapadła cisza. Sala umilkła. Nikt nie klaskał, nikt nie rozmawiał, wszyscy znieruchomieli. Kail zarejestrował w głowie jedynie głośne skrzypnięcie drzwi, a gdy się odwrócił, pojął powód obecnego stanu rzeczy.
Do restauracji weszło trzech mężczyzn w czarnych dockich mundurach. Byli w pełni uzbrojeni, co potwierdzały skórzane kabury przypięte do ich pasków. W jednej sekundzie atmosfera zgęstniała. Niepokój odczuli nie tylko właściciel i pracownicy lokalu, ale również goście. Na przodzie szedł bardzo wysoki blondyn o groźnym spojrzeniu, a za nim dwóch starszych towarzyszy. Szef dyskretnie skinął na Kaila. Ten zaś zrozumiał, że to właśnie ich musi obsłużyć w następnej kolejności. Przeklął w myślach, po czym z udawanym spokojem podszedł do trójki żołnierzy.
– Dobry wieczór, życzą sobie panowie stolik przy oknie? – zapytał, starając się przybrać poprawny docki akcent.
– Zostałeś oddelegowany do zadań specjalnych? – odpowiedział mu chłodny głos mężczyzny, który najwyraźniej zauważył, że Lubos wysłał w ich kierunku akurat Karova.
– Tak właśnie było – przyznał zgodnie z prawdą.
Stojący przed nim wysoki mężczyzna wyglądał na przerażająco bystrego i pierwsze zdanie, które padło z jego ust, wskazywało, że był również spostrzegawczy. Niebezpiecznie spostrzegawczy.
– Daj nam coś w części centralnej. Ta dziewczyna… ona dziś gra? – zapytał drugi Dok, od którego czuć było wyraźną woń alkoholu.
Kail od razu wychwycił pewną różnicę. Dwóch niższych rangą mężczyzn było wyraźnie wstawionych, a ten wysoki nie. Miał w sobie coś, co nakazywało Karovowi zachowanie czujności. Trzeźwy docki żołnierz bywał groźniejszy od pijanego.
– Nie inaczej. Zapraszam – rzekł, prowadząc ich do stolika.
W tym czasie Mia wymieniła krótkie, porozumiewawcze spojrzenie z Lubosem. Na przyjście dockich żołnierzy mieli przygotowany specjalny repertuar. Musiała przygrywać im melodie, które znali, a zaczęła od utworu Nie myśl tak o mnie, nazywanym przez Kaila cukierkowym szajsem najgorszego sortu.
Nie myśl tak o mnie, bo siły nie zabraknie mi,
Błękitnych oczu moich blask zaprowadzi cię do drzwi,
Gdy bohaterskim wrócisz krokiem, jak dzielny rycerz
z katedry witraża,
Welonem przykryję złociste włosy, by poprowadzić cię
do ołtarza.
Aksamitny głos Mii zdawał się Kailowi wyjątkowo ironiczny, ale dockim żołnierzom najwyraźniej przypadł do gustu, bo spoglądali z zainteresowaniem w stronę rudowłosej artystki. Przynajmniej dwaj, bo ten trzeci bacznie przyglądał się Kailowi. Zupełnie tak, jakby wyczuł w jego uśmiechu sarkastyczną nutę.
– To ja przyniosę panom karty – odpowiedział Karov po przetarciu stolika wilgotną ściereczką.
Kiedy podszedł do baru, gdzie na lakierowanym blacie leżały karty dań, Ernest złapał go za nadgarstek.
– Zwróć uwagę na rangę tego wysokiego. To jakaś szycha, nie zrób niczego głupiego – upomniał chłopaka.
Faktycznie, Kailowi rzuciły się w oczy dwa wilki, wyhaftowane na mundurze przybysza, obok gałązek laurowych. Ostrzeżenie Lubosa wcale go nie zdziwiło, bo sam czuł niepokój, gdy ten mężczyzna na niego patrzył. Wziął karty, wrócił do stolika i podał je zagranicznym gościom.
– Dania, które nie zawierają mleka, są zaznaczone kolorem niebieskim – rzekł spokojnie Kail.
Dobrze wiedział, że Docy nie spożywali laktozy. Wierzyli, iż zawarta, chociażby w mleku, kazeina, jako substancja potrzebna bydłu do wytworzenia kopyt, sprawia, że ludzka skóra twardnieje, staje się szorstka i zgrubiała. W ich mniemaniu Kasseryjczycy nie tylko żyli, ale nawet odżywiali się w sposób nieczysty. Byli rasą na niższym stopniu rozwoju, zacofaną i nieposiadającą większego zmysłu estetycznego.
– Nie powinieneś obsługiwać nas w rękawiczkach? – pouczył go łysiejący żołnierz. – Powtarza im się i powtarza, a nie pamiętają. Są głupi. Ułomni. Sam pan widzi, panie Vogel – dodał, oczekując aprobaty Charlesa.
– Zapewniam panów, że mam czyste ręce – odpowiedział Kail.
Starał się brzmieć spokojnie, chociaż nerwowo zacisnął palce na fartuchu. Vogel zauważył ten mały gest i przez sekundę nawet się uśmiechnął. Towarzysze mężczyzny nie zwrócili na to najmniejszej uwagi.
– Posiłki i napoje masz podać już w rękawiczkach. – Starszy Dok wydał mu polecenie.
Kąśliwe uwagi brzmiały groteskowo w zestawieniu z graną przez Mię romantyczną piosenką.
– Dobrze.
Po słowach Kaila zaczął się proces długiego przeglądania menu. Kelner stał sztywno, trzymając ręce wzdłuż tułowia i pielęgnując w sobie cierpliwość, która nie pasowała do jego zdegustowanej miny. Postać chłopaka szybko wydała się Voglowi o wiele bardziej interesująca niż karta dań. Niebieskie, zmrużone teraz oczy Karova spojrzały prosto w te chłodne i groźne. Doszło do dziwnej sytuacji, w której obaj wiedzieli, że Charlesa bawiła reakcja Karova na przytyki jego dockich towarzyszy. Po jakichś dziesięciu minutach Kail wreszcie spisał od nich zamówienie, którym był befsztyk z polędwicy wołowej w borowikach, comber jagnięcy z miętą, czosnkiem i rozmarynem oraz butelka sprowadzanego z Docji burbonu.
– A dla pana? – zapytał Kail, spoglądając na Vogla.
– Piwo.
Zaskoczony Karov uniósł brew. Akurat po nim spodziewał się czegoś bardziej wyszukanego.
– Jakie?
– Duże i ciemne.
– A coś do jedzenia?
– Nie jestem głodny.
Kail kiwnął głową, zostawił jedną kartę na ich stoliku i poszedł na zaplecze, by przekazać zamówienie kucharzowi. Potem obsłużył inne stoliki, choć co chwilę zerkał w kierunku Doków. Dwóch mężczyzn śmiało się i dyskutowało, jakby nie widząc, że ten najwyższy rangą nie nadaje na tych samych falach. Karov usłyszał kilka zdań z ich rozmowy, gdy przyniósł im przystawki. Żołnierze zasypywali najwyższego mężczyznę pochlebstwami, ale on na to nie reagował. Zupełnie jakby słowa podwładnych nie sprawiały mu żadnej przyjemności.
– Niech pan opowiada, jak było na froncie. Zasłużył się pan, gdy wojska wroga próbowały odbić nasze kolonie na południu. Właściwie to krążą już o tym legendy! Myśleli, że są takim mocarstwem jak Docja, ale w życiu! – rzekł podekscytowany żołnierz i sięgnął po kieliszek, który właśnie postawił przed nim Kail. Tym razem w rękawiczkach.
– Brudno, szaro i gorąco – odpowiedział Charles bez cienia ekscytacji.
– Och, niech pan uchyli rąbka tajemnicy. Ja i Mark jesteśmy naprawdę bardzo ciekawi.
Przez następną godzinę Kail krzątał się między salą a zapleczem, rozdając posiłki i zbierając brudne naczynia oraz sprawdzając, czy wszystko jest w porządku. Szczególnie przy jednym stoliku zajmowanym przez samego diabła i dwójkę rogatych podwładnych. Wszystko szło całkiem sprawnie do momentu, gdy przyszedł czas na piętnastominutową przerwę Mii. Wstała od fortepianu, pochyliła się w stronę publiczności i odgarnęła jeden ze swoich ognistych loków. Chwilę później zobaczyła Karova w kuchni. Chłopak właśnie przekładał talerze do zlewu, gdy dziewczyna usiadła na taborecie przy ścianie i mocno objęła dłońmi brzuch. Nowy i Kail popatrzyli po sobie, po czym podbiegli do niej.
– Wszystko w porządku? – zapytał Karov, na co pianistka odmownie pokręciła głową.
– Mdli mnie. Chce mi się wymiotować.
Szybko zrozumieli, że sprawa jest poważna. Mia zbladła tak bardzo, że nawet puder i róż nie zdołały tego ukryć. Kail zaprowadził ją przez kuchnię aż do łazienki przeznaczonej dla pracowników. W tym samym czasie nowy poszedł zawołać jedną z kelnerek, by doglądała pianistki.
– Jak to się stało? Raptem źle się poczułaś? – zapytał.
– Tak, to było w jednej chwili. Zakręciło mi się w głowie i usiadłam, a potem zaczął boleć mnie brzuch.
– Trzeba wezwać lekarza – stwierdził wyraźnie przejęty Kail.
– Nic mi nie będzie – odpowiedziała, przytrzymując się framugi drzwi.