Czerwony Ptak. Wilczy Dwór - Maja Kołodziejczyk - ebook + audiobook

Czerwony Ptak. Wilczy Dwór ebook i audiobook

Kołodziejczyk Maja

4,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

W złoto i srebro kroczył odziany, mając pod sobą zamek karciany.

Kail Karov żyje w ogarniętym wojną, okupowanym kraju. Aby przetrwać, musiał porzucić marzenia o karierze muzycznej i dostosować się do panujących warunków. Jego codzienność skupia się wokół pracy kelnera i drobnych działań dywersyjnych. Wszystko zmienia się, gdy w trakcie niespodziewanej kontroli chłopak zostaje wydany przez bliską osobę i schwytany przez wrogich żołnierzy.

Charles Vogel jest oficerem, należy do szanowanej, arystokratycznej rodziny. Po powrocie z frontu zdarzyło się jednak coś, co całkowicie odebrało mu dotychczasowy spokój. Aby zapomnieć o przeszłości, wyrusza do Kasserii, kraju, w którym żyje Kail. Kiedy na swojej drodze spotyka Karova, równie pokiereszowanego przez los jak on sam, w jego głowie pojawia się pomysł na zemstę.

Mocna, emocjonująca powieść, która przeniesie cię do innego świata, ale czy faktyczne jest on tak różny od naszego?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 700

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 20 godz. 25 min

Lektor: Marta Kiermasz

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
centner

Dobrze spędzony czas

podobała mi się choć trochę zagmatwana przez ilość postaci 😅 po końcówce zdecydowanie czekam na kontynuację
00



Dedykacja

Ludziom bar­dzo zmę­czo­nym

Ostrzeżenie

Ostrze­że­nie

Książka zawiera tre­ści, które mogą być nie­od­po­wied­nie dla osób wraż­li­wych. Wśród nich są: prze­moc (psy­chiczna i fizyczna), kse­no­fo­bia, homo­fo­bia, opisy zbrodni wojen­nych. Boha­te­ro­wie wie­lo­krot­nie znaj­dują się w bar­dzo trud­nych sytu­acjach, które zmu­szają ich do wąt­pli­wych etycz­nie wybo­rów.

Wyda­rze­nia opi­sane na kar­tach powie­ści są fik­cyjne, podob­nie jak nazwy kra­jów, miast oraz struk­tur poli­tycz­nych.

I. Jeszcze pisklęta

I.

Jesz­cze pisklęta

Rze­czy­wi­stość nie jest jed­na­kowa dla wszyst­kich.

Postrze­gamy ją tak, jak nas nauczono.

Nie­za­leż­nie od epoki, w któ­rej żyjemy,

Wyj­ście przed sze­reg jest gestem wybit­nej odwagi.

Szcze­gól­nie wtedy, gdy wie­rzymy, że świat nas potępi.

Kiedy celowo opusz­czamy to, co znane i bez­pieczne,

I świa­dome rezy­gnu­jemy z apro­baty oto­cze­nia,

Aby zawal­czyć o ide­ały, które są dla nas ludz­kie.

W tej dro­dze łatwo o pomyłkę,

Zde­rze­nie ze ścianą wąt­pli­wo­ści.

Bo to, co ludz­kie, bywa wadliwe,

Ale lep­sze świa­dome poszu­ki­wa­nia

Niż ślepe dąże­nie za tłu­mami.

Ruba (Kas­se­ria)

Był cie­pły sierp­niowy dzień. Nie z tych gorą­cych, kiedy wszy­scy roz­pacz­li­wie wypa­trują cie­nia, pod któ­rym mogliby się ukryć przed palą­cym słoń­cem, ale pogodny i zachę­ca­jący do spę­dza­nia wol­nego czasu na świe­żym powie­trzu. Bogatsi urzęd­nicy i doccy żoł­nie­rze oku­po­wali ogródki kawiarni i restau­ra­cji, a bied­niejsi miesz­kańcy skrom­nych osie­dli roz­kła­dali się na ław­kach sto­ją­cych w pobliżu kamie­nic. Lokal pań­stwa Karo­vów znaj­do­wał się pomię­dzy prze­my­słową czę­ścią Ruby nazy­waną przez miesz­kań­ców kamie­nio­ło­mami a naj­bo­gat­szą dziel­nicą mia­sta, pełną luk­su­so­wych dwor­ków, zwaną gniaz­dami. Zaj­mo­wali zadbaną kamie­nicę przy ulicy Srebr­nej 16. Budy­nek miał pięć pię­ter i odróż­niał się od innych budowli oknami o łuko­wa­tym kształ­cie oraz bal­ko­nami ze zdo­bio­nymi balu­stra­dami.

O miesz­ka­niu pań­stwa Karo­vów można powie­dzieć tyle, że było ładne i prze­stronne. Pod­łogę pokry­wał zary­so­wany tylko w dwóch miej­scach drew­niany par­kiet, wielka duma pani domu – Anny Karov, w spo­rej kuchni znaj­do­wały się oszklone szafki, a w trzech sypial­niach stały obszerne, dwu­oso­bowe łóżka wyko­nane z buko­wego drewna. Nie­stety, choć lokal wyglą­dał na zadbany, spra­wiał też wra­że­nie pustego. Jedy­nymi meblami w salo­nie były sto­lik kawowy i dwa wysłu­żone fotele. W trzech sypial­niach zostały tylko łóżka, a miej­sce dwu­drzwio­wych rzeź­bio­nych szaf zajęła brzydka komoda, kupiona za bez­cen. Z kuchni znik­nęły kre­dens i masywny, okrą­gły stół, a zamiast niego poja­wiły się nie­wielki tury­styczny sto­lik i dwa wyjąt­kowo nie­wy­godne tabo­rety. Braki w ume­blo­wa­niu spra­wiały, że miesz­ka­nie auto­ma­tycz­nie wyda­wało się więk­sze. Zna­jomi rodziny i sąsie­dzi dobrze wie­dzieli, że ubogi wystrój niósł za sobą pewną histo­rię.

Tak naprawdę rysy na uko­cha­nym par­kie­cie Anny Karov powstały wsku­tek pospiesz­nego prze­su­wa­nia for­te­pianu, który dzie­sięć lat temu wynie­śli obcy żoł­nie­rze. Instru­ment nie był jed­nak naj­więk­szą stratą, bo chwilę przed nim wypro­wa­dzili jej męża Teo­dora Karova. Sytu­acja miała miej­sce jesz­cze przed ofi­cjal­nym wybu­chem wiel­kiej wojny, a rodzina wciąż nie mogła pogo­dzić się z utratą pana domu. Anna sprze­dała więk­szość dro­go­cen­nych przed­mio­tów i od lat jej główne źró­dło dochodu sta­no­wiło świad­cze­nie usług kra­wiec­kich. Z mar­nej pen­sji pró­bo­wała utrzy­mać dwóch chłop­ców – osiem­na­sto­let­niego syna Mak­sy­mi­liana oraz sie­dem­na­sto­let­niego sio­strzeńca Kaila.

Nie byli oni do sie­bie ani tro­chę podobni, ale wycho­wy­wano ich jak braci. Maks Karov mie­rzył dokład­nie metr osiem­dzie­siąt trzy cen­ty­me­try wzro­stu. Był pulch­nym chło­pa­kiem o piw­nych oczach, pie­go­wa­tych policz­kach i opa­da­ją­cych na czoło brą­zo­wych wło­sach. Kuzyn nie przy­po­mi­nał go pod żad­nym wzglę­dem. Kail Karov był o sześć cen­ty­me­trów niż­szy, chudy, miał duże nie­bie­skie oczy i bar­dzo jasne włosy, się­ga­jące połowy szyi. W zdo­mi­no­wa­nym przez oku­panta pań­stwie odna­leźli jed­nak podobne war­to­ści i chcieli się nimi kie­ro­wać.

Wojna wybu­chła pięć lat po aresz­to­wa­niu Teo­dora. Poprze­dził ją mię­dzy­na­ro­dowy kry­zys gospo­dar­czy i nara­sta­jący kon­flikt na tle raso­wym, mię­dzy wschod­nimi pań­stwami, takimi jak cho­ciażby Kas­se­ria, a zachod­nim mocar­stwem, któ­rym stała się Docja. Potężne pań­stwo z wyją­cym wil­kiem w godle swoją eks­pan­sję roz­po­częło od zaję­cia dwóch mniej­szych pań­ste­wek. Gdy te ustą­piły, zaata­ko­wano ojczy­znę Karo­vów – Kas­se­rię, która sta­wiła opór. Kraj zalało morze krwi, a on sam wkrótce znik­nął z mapy ogar­nię­tego cha­osem świata. Cho­ciaż dla wielu prze­stał ist­nieć, to Kas­se­ryj­czycy zamie­rzali odzy­skać ode­braną wol­ność.

– Myślisz, że wyglą­dam w porządku? – zapy­tał Maks, ner­wowo popra­wia­jąc koł­nierz baweł­nia­nej koszulki.

Kail otwo­rzył drzwiczki gór­nej szafki kuchen­nej i wycią­gnął z niej dwie butelki cydru. Obej­rzał je pod świa­tło, żeby się upew­nić, że nie zabrał przy­pad­kiem syropu lipo­wego. Ciotka Anna miała w zwy­czaju prze­le­wać go do podob­nych bute­lek.

– Co? Nie, no co ty. A czemu pytasz?

Blon­dyn zgrab­nie zesko­czył ze stołka, a następ­nie zaczął pako­wać butelki do leżą­cego na bla­cie szma­cia­nego ple­caka. Gdy ścią­gnął sznurki i zapiął jego klapkę, z powro­tem prze­niósł wzrok na sto­ją­cego przy oknie, lekko spię­tego Maksa.

– No bo wiesz, dziś na ogni­sku będzie…

Kąciki ust Kaila lekko się unio­sły. Widok rumia­nych, pie­go­wa­tych policz­ków brata, bo nie zwykł nazy­wać go kuzy­nem, był zja­wi­skiem dość czę­stym. Szcze­gól­nie gdy roz­ma­wiali o płci prze­ciw­nej.

– Ach, Annuszka, córka apte­ka­rzy. Nie przej­muj się. Myślę, że cię lubi – prze­ko­ny­wał, zwią­zu­jąc naj­dłuż­sze pasma wło­sów w nie­dbały kucyk. – Zresztą już jutro będziesz żoł­nie­rzem. Nie wie­rzę, że jej tym nie zaim­po­nu­jesz.

Maks dobrze znał Kaila i wyczuł w jego sło­wach nutę gory­czy. Wcie­le­nie do Kas­se­ryj­skiego Woj­ska Pod­ziem­nego miało dla nich wielką wagę. Do tej pory zaj­mo­wali się takimi czyn­no­ściami, jak dru­ko­wa­nie i roz­no­sze­nie nie­le­gal­nych ulo­tek lub ksią­żek czy wypi­sy­wa­nie na murach anty­doc­kich haseł. Od czasu do czasu brali też udział w mniej­szych akcjach dywer­syj­nych. Kail, Maks i ich przy­ja­ciel Simon długo szy­ko­wali się do paso­wa­nia na żoł­nie­rzy. Regu­lar­nie ćwi­czyli strze­la­nie, a nawet prze­szli testy spraw­no­ściowe. Osta­tecz­nie nie wszy­scy mogli jed­nak dostą­pić zaszczytu wcie­le­nia do armii. Kail, któ­rego osiem­na­ste uro­dziny wypa­dały dopiero w listo­pa­dzie, pozo­sta­wał na liście rezer­wo­wej na wypa­dek, gdyby kie­dyś zabra­kło ludzi. Na­dal pod­le­gał Depar­ta­men­towi Kul­tury, Oświaty i Pro­pa­gandy, wyko­nu­jąc dla nich mniej­sze zle­ce­nia, ale to nie było to samo co bez­po­śred­nia walka z wro­giem. W jego przy­padku prze­no­sze­nie waż­nych infor­ma­cji, wysa­dza­nie pocią­gów z dosta­wami broni, odbi­ja­nie więź­niów i rapor­to­wa­nie do wyso­kich rangą prze­ło­żo­nych musiało jesz­cze pocze­kać.

– Nie martw się, Kail. To nie jest twoja wina, że uro­dzi­łeś się w listo­pa­dzie – rzekł pocie­sza­jąco Maks.

– Nie masz wra­że­nia, że puł­kow­nik Sowa po pro­stu mnie nie lubi? To nie­całe cztery mie­siące. Rocz­ni­kowo jestem peł­no­letni. Mógłby dać spo­kój – odpo­wie­dział i zarzu­cił ple­cak na ramię.

Maks wes­tchnął ciężko. W zasa­dzie to odniósł takie samo wra­że­nie jak brat, ale nie chciał utwier­dzać go w takim prze­ko­na­niu.

Szef Oddziału Ope­ra­cyjno-Szko­le­nio­wego puł­kow­nik San­ter zwany przez wszyst­kich „Sową” był czło­wie­kiem sumien­nym, pra­co­wi­tym i bar­dzo suro­wym. W kas­se­ryj­skiej armii cie­szył się dobrą repu­ta­cją i budził szcze­gólny podziw mło­dzi­ków, któ­rym impo­no­wały jego zdol­no­ści stra­te­giczne. Nie­stety, fak­tycz­nie momen­tami i Maks wyczu­wał jego nie­chęć do Kaila, cho­ciaż jego brat nie dał mu do tego żad­nych pod­staw. Chło­pak po pro­stu mu nie pod­pa­so­wał.

– Daj spo­kój. Wszy­scy cię lubią. Jak wysze­dłem dziś po zakupy, kilka osób zacze­piło mnie i pytało, czy zagrasz coś dzi­siaj przy ogni­sku. Nie znam nikogo, kto by nie prze­pa­dał za twoją obec­no­ścią. A woj­sko… cóż, może lepiej wyjść z zało­że­nia, że los tak chciał?

Kail tylko pokrę­cił głową, a jed­nak uśmiech­nął się pod nosem. W duchu stwier­dził, że Mak­sy­mi­lian był dosko­na­łym pocie­szy­cie­lem. Potra­fił spryt­nie zmie­nić temat i skie­ro­wać roz­mowę na odpo­wia­da­jący mu tor.

– Nie ma nikogo, kogo wszy­scy by… – zaczął, ale prze­rwał im dzwo­nek do drzwi.

Bra­cia prak­tycz­nie w tym samym momen­cie spoj­rzeli na wiszący nad drzwiami okrą­gły zegar. Była za pięć piąta. Obaj ruszyli ku wyj­ściu. Zatrzy­mali się w przed­po­koju, by zasznu­ro­wać buty, a Kail popra­wił szelki spodni i pod­wi­nął rękawy. Gdy Maks upew­nił się, że jego brat jest gotowy, pew­nym ruchem otwo­rzył drzwi.

– Co się tak guz­drze­cie? – usły­szeli dobrze znany głos.

Na kory­ta­rzu stał bru­net ubrany w ide­al­nie wypra­so­waną gra­fi­tową koszulę i spodnie w kant. Miał ostre rysy i ciemne, wyra­zi­ste brwi. Kosmyki zacze­sa­nych do tyłu wło­sów i tak natręt­nie opa­dały na czoło, nieco burząc zamie­rzoną kon­cep­cję. Mimo mło­dego wieku na jego twa­rzy poja­wiał się już obfity zarost. W pra­wej ręce trzy­mał swój słynny skó­rzany nese­ser, a przez ramię miał prze­rzu­cony pokro­wiec na gitarę.

– Simon jak zawsze wystro­jony – zaśmiał się Kail. – Bie­rzesz nese­ser na ogni­sko? – Z nie­do­wie­rza­niem pokrę­cił głową.

– A dla­czego nie? – zapy­tał tam­ten, uno­sząc brew. – To ważna rzecz. W środku jest nasz śpiew­nik.

– I pew­nie piwo – wtrą­cił Maks, zamy­ka­jąc za nimi drzwi.

– No, piwo też.

Cała trójka zbie­gła po scho­dach. Rodzeń­stwo przy­wi­tało się z sąsiad­kami, które piły kawę na ławeczce przed blo­kiem. Te odpo­wie­działy im ski­nie­niem głowy. Chłopcy skrę­cili w prawo i wyszli na główną ulicę. Minęli grupkę jeż­dżą­cych na rowe­rach dzie­cia­ków i parę narze­ka­jącą na skwar. Mia­sto spra­wiało wra­że­nie względ­nie spo­koj­nego i na pierw­szy rzut oka nie było w nim widać zna­mion kon­fliktu wojen­nego.

Kail, Simon i Maks szli kilka minut, żywo dys­ku­tu­jąc na jakieś błahe tematy. Cho­ciaż cią­gle myśleli o jutrzej­szym mia­no­wa­niu, nie mogli o nim roz­ma­wiać publicz­nie. Kto wie, czy za rogiem nie krył się jakiś dono­si­ciel. W końcu dotarli do przy­stanku tram­wa­jo­wego, gdzie po chwili przy­je­chała upra­gniona sió­demka. Jako że pojazd jechał w kie­runku prze­ciw­nym do oble­ga­nego w week­endy cen­trum mia­sta, nie natra­fili w nim na żad­nego dockiego żoł­nie­rza. Mało tego, zna­leźli nawet miej­sca sie­dzące. Kail usiadł przy oknie, w zamy­śle­niu wle­pia­jąc wzrok w szybę.

Sto­licę Kas­se­rii – Rubę – nazy­wano mia­stem peł­nym skraj­no­ści. W wielu miej­scach widać było tra­dy­cję, bo Kas­se­ryj­czycy sami z sie­bie nie ule­gliby zachod­niej modzie na nowo­cze­sne style archi­tek­to­niczne. Zamiast betonu, metalu i szkła woleli sta­wiać kla­syczne budynki z czer­wo­nej cegły. W cen­trum mia­sta ich ściany malo­wano na jaśniej­sze kolory – takie jak biel czy beż. Podobny styl domi­no­wał także w eks­klu­zyw­nej dziel­nicy gniazd, gdzie obec­nie sta­cjo­no­wali wyżsi doccy urzęd­nicy. Nie­gdyś zamożne rody dzie­dzi­czyły nie­ru­cho­mo­ści z poko­le­nia na poko­le­nie. Teraz zain­te­re­so­wała się nimi nowa wła­dza.

Wielką dumą Kas­se­ryj­czy­ków było ich godło – ogni­wa­czek. Wie­rzono, że wielki czer­wony ptak o roz­ło­ży­stych skrzy­dłach i dłu­gim ogo­nie, gdy dożyje sędzi­wego wieku, zamiast sko­nać, odra­dza się z popio­łów. Przy­jezdni nazy­wali go fenik­sem. W Rubie znaj­do­wało się kilka posą­gów ogni­waczka – jeden sta­no­wił ele­ment fon­tanny na rynku, drugi z pod­kową w dzio­bie (która według miej­sco­wych legend przy­no­siła szczę­ście) strzegł dziel­nicy rze­mieśl­ni­czej, a trzeci, z koroną na gło­wie, stał na dzie­dzińcu zamku kró­lew­skiego.

Gdy prze­jeż­dżali przez kolejne prze­cznice, Kail z iry­ta­cją wczy­ty­wał się w skle­powe szyldy i nazwy ulic, które nie­gdyś znał na pamięć. Język kas­se­ryj­ski wypie­rało nazew­nic­two oku­panta, a w dziel­nicy rze­mieśl­ni­czej kolejne zakłady prze­kształ­cano w fabryki dockich maszyn. Poja­wiało się coraz wię­cej suro­wych bla­sza­nych kon­struk­cji. Z dziel­nicy gniazd wysie­dlano kolejne zamożne fami­lie, a ich domy zaj­mo­wali przy­jezdni żoł­nie­rze i ich rodziny. W ele­ganc­kich hote­lach rów­nież bra­ko­wało już miejsc dla kas­se­ryj­skich gości. Zresztą, kogo w tych cza­sach byłoby stać na takie luk­susy?

– Zapo­mnia­łem zapy­tać, jak twoja praca, Kail? Odnaj­du­jesz się w tym barze? – Z roz­wa­żań wyrwał go głos Simona.

Chło­pak ode­rwał wzrok od szyby i obej­rzał się przez ramię, by spoj­rzeć na sie­dzą­cego za nim przy­ja­ciela.

– Daję radę. Szef mnie nie­na­wi­dzi, ale to nic nowego.

– Przy­jęli cię, bo dobrze mówisz po docku, nie? Umie­jęt­ność obsługi takich gości to dziś, nie­stety, atut. Domy­ślam się, że nie jesteś zachwy­cony, ale twoja ciotka pew­nie tak. Wresz­cie ktoś pomaga w domu. – Wyszcze­rzył się zadzior­nie w stronę kum­pla.

– Maks też mówi tro­chę po docku, ale się krę­puje. Dobrze znać język wroga, oni o naszym nie mają poję­cia – odpo­wie­dział Kail.

– Mama się zło­ści, że nie mogę niczego zna­leźć. Ja naprawdę chcę, ale nie jest łatwo. Nastały cięż­kie czasy – tłu­ma­czył Maks.

– Nie mogą trwać wiecz­nie. Jak skoń­czy się wojna, chciał­bym zostać muzy­kiem. Może nie będzie za późno, by pójść do aka­de­mii. Poza tym ludzie chęt­nie mnie słu­chają, to zna­czy, chęt­nie słu­chają nas. – Simon zastu­kał pal­cami w pokro­wiec od gitary.

– Wolał­bym zamiast strun mieć kla­wi­sze, ale nie wybrzy­dzam – odparł młod­szy Karov.

– For­te­pianu i tak nie zabrał­byś na ogni­sko – stwier­dził Simon, pokle­pał Kaila po ramie­niu i prze­niósł wzrok za okno. – Hej, teraz wysia­damy.

Chwy­cił swój nese­ser i jako pierw­szy ruszył w stronę drzwi. Bra­cia zro­bili to w ślad za nim. Byli tak zaab­sor­bo­wani roz­mową, że omal nie prze­ga­pili przy­stanku. Omi­nęli nawet moment, w któ­rym wyje­chali z dziel­nicy rze­mieśl­ni­czej, prze­do­sta­jąc się na obrzeża Ruby, a prze­cież dobrze znali te tereny. Obok budynku, w któ­rym przed wojną mie­ścił się wydział rol­ni­czy Uni­wer­sy­tetu Kas­se­ryj­skiego, znaj­do­wały się poje­dyn­cze domy miesz­kalne. Stąd było bli­sko nad jezioro oraz do lasu, w któ­rym po kry­jomu uczyli się strze­lać. Tym razem mieli jed­nak inny cel. Na pola­nie wraz z grupą zna­jo­mych zor­ga­ni­zo­wali małe przy­ję­cie na cześć osób mają­cych następ­nego dnia ofi­cjal­nie zło­żyć śluby. Simon, któ­remu humor dopi­sy­wał, wyło­nił się na przód, zało­żył ręce na głowę i pogwiz­du­jąc pod nosem, ruszył wprost przed sie­bie. Biła od niego pew­ność sie­bie. Bra­ko­wało jej jed­nak Kailowi, od kiedy się dowie­dział, że nie dołą­czy jutro do swo­ich przy­ja­ciół. Pró­bo­wał ukryć smu­tek, co nawet dobrze mu wycho­dziło. Tylko Maks wie­dział, co jego brat naprawdę czuł.

Gdy wkro­czyli na zna­jomą polną ścieżkę, wró­ciła dawna bez­tro­ska. Teraz zapo­mnieli o tru­dach wojny. Na powrót stali się małymi chłop­cami, idą­cymi na jedną ze swo­ich wyima­gi­no­wa­nych misji. Minęli poro­śniętą wysoką trawą łąkę i poszli w głąb gęstego, ciem­nego lasu. Cho­ciaż innym miej­sce to mogłoby się wyda­wać mroczne i ponure, trójce Kas­se­ryj­czy­ków dawało poczu­cie bez­pie­czeń­stwa. Tutaj nie zapusz­czały się woj­ska oku­panta.

Przez dłuż­szą chwilę szli sla­lo­mem, wymi­ja­jąc dumne, wyso­kie sosny, aż w końcu zbo­czyli na leśną dróżkę. Kiedy wyszli na kolejną polanę, niebo powoli zale­wała szkar­łatna łuna. Z trawy wyła­niały się czer­wone punkty. Były to maki dum­nie roz­kła­da­jące płatki ku górze. Przy­wo­dziły na myśl kobiety w cha­rak­te­ry­stycz­nych ludo­wych stro­jach. Kail uśmiech­nął się pod nosem, sły­sząc głosy dobie­ga­jące z miej­sca, w któ­rym zwy­kli roz­pa­lać ogni­sko. Uło­żył dło­nie w cha­rak­te­ry­styczny spo­sób i zbli­żył je do ust.

– Hu huuu! – zawo­łał gło­śno, a ci, któ­rzy go nie znali, naprawdę mogliby uwie­rzyć, że to praw­dziwa sowa.

Nie musieli długo cze­kać na odpo­wiedź kukułki. Rów­nie fał­szy­wej, bo Mak­sy­mi­lian od razu roz­po­znał śpiewny głos córki apte­ka­rzy.

– Coś czuję, że będziemy ostatni, ale cóż. Mod­nie jest się spóź­nić! – stwier­dził Simon i przy­spie­szył kroku.

Kail zwol­nił, celowo pozo­sta­jąc jakieś dwa metry za swo­imi towa­rzy­szami. Obser­wo­wał ich syl­wetki, zachód słońca, brzozy, maki i zna­jo­mych macha­ją­cych do nich z oddali. W takich chwi­lach jak ta naprawdę kochał swój kraj. Wyda­wał mu się ide­alny.

Gdy przy­ja­ciele w końcu doszli do ogni­ska, wylew­nie powi­tała ich reszta kas­se­ryj­skiej mło­dzieży. Przy nie­wiel­kim ogni­sku kucało dwóch bliź­nia­ków. Kłó­cili się o to, czy należy pod­ło­żyć wię­cej pokry­tych żywicą gałą­zek, czy też to wła­ściwy moment, aby do ognia wrzu­cić suchy chrust. Byli to Nata­niel i Niko­dem Kozo­wie, wiecz­nie skon­flik­to­wani, a przy tym nie­roz­łączni bra­cia.

– Hej, chło­paki! – zawo­łali rów­no­cze­śnie, spo­glą­da­jąc na Karo­vów i Simona. – Zagra­cie coś dzi­siaj?

– No, pew­nie! – rzekł Simon.

Posta­wił swój nese­ser na pro­wi­zo­rycz­nym, wyko­na­nym ze skrzynki sto­liku, a następ­nie wycią­gnął gitarę z pokrowca, co chwilę spo­glą­da­jąc na sie­dzące na prze­wró­co­nym pniu trzy dziew­czyny. Wśród nich była Annuszka. Córka apte­ka­rzy cie­szyła się dużym powo­dze­niem u płci prze­ciw­nej. Była pogodna, otwarta i szybko zjed­ny­wała sym­pa­tię innych. Na widok chło­pa­ków na jej twa­rzy od razu zago­ścił sze­roki uśmiech. Odgar­nęła na bok jeden z gru­bych, brą­zo­wych war­ko­czy i odru­chowo wygła­dziła dło­nią brzeg sukienki. Kail nasłu­chał się już dużo na temat jej urody. Maks, który przy dziew­czy­nie wsty­dził się nawet ode­zwać, przy­ja­cio­łom opo­wia­dał o niej na okrą­gło, gdy tylko zni­kała mu z oczu. Młod­szy Karov żar­to­wał nawet, że mógłby wydać tomik poezji doty­czący wyłącz­nie jej „oko­lo­nych gęstymi rzę­sami cze­ko­la­do­wych oczu” oraz „lśnią­cych w słońcu wło­sów”. Raz przy­ła­pał nawet z Simo­nem Maksa na pisa­niu wier­szy, które skoń­czyły w piecu.

– Mak­sy­mi­lia­nie, mój drogi przy­ja­cielu, czy zechcesz napić się lśnią­cego w słońcu trunku? – zagaił Simon, wyma­chu­jąc mu piwem przed oczami i z roz­ba­wie­niem wpa­tru­jąc się w czer­woną twarz chło­paka.

– Dzięki za ofertę, ale odmó­wię. Wolę napić się cydru z jabłek… jabłek… – na chwilę się zaciął, wle­pia­jąc wzrok w zie­mię – …jabłek stłu­czo­nych na kwa­śne jabłka, któ­rych per­so­ni­fi­ka­cją nie chciałby być ktoś, kto nie­po­trzeb­nie kła­pie dzio­bem.

Kail par­sk­nął śmie­chem, podob­nie jak bliź­niacy. Wresz­cie udało im się roz­pa­lić ogni­sko. Chłopcy wycią­gnęli z kie­szeni ulu­bione scy­zo­ryki i zaczęli ostrzyć czubki gałęzi, na które zamie­rzali nabić kromki chleba.

– Coś to tajne naucza­nie bar­dzo weszło wam w krew, poeci – mruk­nął Kail do Simona i Maksa, po czym wyjął z ple­caka butelkę cydru.

– W krew mają wejść nam dzi­siaj trzy rze­czy – rzekł gło­śno Simon, w odróż­nie­niu od Maksa pil­nu­jąc, aby wszy­scy go sły­szeli. – Alko­hol, muzyka i duma na myśl o jutrze.

Sie­dzące obok Annuszki dziew­częta zachi­cho­tały. Simon był przy­stojny, prze­bo­jowy i spra­wiał wra­że­nie star­szego. Gdzie­kol­wiek się poja­wiał, przy­ku­wał uwagę oto­cze­nia i w prze­ci­wień­stwie do nie­śmia­łego Maksa nie tra­cił pew­no­ści sie­bie w towa­rzy­stwie dziew­czyn. Po jego sło­wach roz­le­gły się grom­kie okrzyki rado­ści, a gdy tro­chę uci­chły, Annuszka pew­nie wstała z miej­sca i pode­szła w stronę nowo przy­by­łej trójki. Kail poczuł ner­wowy ucisk w żołądku. Zawsze się oba­wiał, że córka apte­ka­rzy kie­dyś zain­te­re­suje się Simo­nem. To byłby naj­gor­szy z moż­li­wych sce­na­riu­szy. Mógłby nie tylko popsuć ich rela­cje, ale rów­nież ode­brać jego bratu pew­ność sie­bie.

– Napi­jesz się cydru? – zapro­po­no­wał Maks, gdy tylko usia­dła obok nich na pniu sąsied­niego prze­wró­co­nego drzewa.

– Chęt­nie – uśmiech­nęła się cie­pło, bez­wied­nie bawiąc koń­cówką atła­so­wej wstążki. Maks wycią­gnął z ple­caka kuzyna dwie szkla­neczki owi­nięte białą ście­reczką. Nie mógł prze­cież pozwo­lić, aby dziew­czyna piła z gwinta. – Jak tam, Kail? – zapy­tała.

Naj­wy­raź­niej prze­czu­wała, że pod maską jego uśmie­chu kryło się przy­gnę­bie­nie. Młod­szy Karov zawsze podzi­wiał spo­strze­gaw­czość Annuszki, cho­ciaż momen­tami go prze­ra­żała.

– Wiesz, tak posta­no­wił Sowa i tak będzie. Woj­sko jakoś musi dać sobie radę beze mnie – odparł wymi­ja­jąco.

– Wie­rzę, że nic nie dzieje się bez przy­czyny. Wielu ludzi zapo­mina, że jestem nie tylko córką apte­ka­rzy, ale rów­nież wnuczką wieszczki. To dwie skraj­no­ści.

Mówiono, że babka Annuszki, Mira, widzi wię­cej. Znała wiele tra­dy­cji ludo­wych, o któ­rych nie­któ­rzy miesz­kańcy mia­sta już dawno zapo­mnieli. Ludzie chęt­nie kupo­wali u niej zioła lub różne sma­ro­wi­dła, a co prze­sąd­niejsi przy­cho­dzili rów­nież po poradę. Cho­ciaż po latach głu­pio im było się do tego przy­znać, Maks i Kail w dzie­ciń­stwie bali się Miry. Zgar­biona kobieta z biel­mem na pra­wym oku wyglą­dała naprawdę prze­ra­ża­jąco. Mira miała osiem­dzie­siąt pięć lat. O pięt­na­ście lat prze­żyła swo­jego męża, a po jego śmierci zamiesz­kała w domu córki. W ten oto spo­sób życie zna­chorki i apte­ka­rzy toczyło się pod jed­nym dachem. Ojciec Annuszki, który nie­gdyś marzył o karie­rze chi­rurga, nie był zado­wo­lony z dzia­łal­no­ści teścio­wej, ale w żaden spo­sób nie zdo­łał jej prze­ko­nać do zaprze­sta­nia prak­tyk.

– Sam nie wiem. Po pro­stu nie cie­szę się sym­pa­tią star­szy­zny. Nie wie­rzę, aby róż­nicę robiło tu kilka mie­sięcy. Rocz­ni­kowo jestem peł­no­letni. – Kail wzru­szył ramio­nami.

– Woj­sko wiele straci. Może nie jesteś pierw­szy do bitki, ale masz swój honor i łeb jak sklep. – Maks trą­cił go łok­ciem. – Zresztą, mał­żeń­stwa są już legalne – dodał.

– Prze­stań­cie mnie pocie­szać, bo jestem tym zakło­po­tany. Cie­szę się z waszego szczę­ścia, mamy co świę­to­wać i tyle – rzekł Kail, igno­ru­jąc jego zaczepkę.

– Pomy­śla­łam, że na pocie­sze­nie ułożę ci karty – zapro­po­no­wała Annuszka.

Przy­słu­chu­jąc się ich roz­mo­wie, Simon skrzy­żo­wał ręce na ramio­nach. Nie spodo­bał mu się pomysł wró­że­nia. Zmarsz­czył brwi, patrząc na nich oce­nia­jąco.

– To jakieś zabo­bony. A pio­senka? Mie­li­śmy zacząć od śpie­wa­nia, aby roz­ru­szać naszą ekipę. – Spoj­rzał z wyrzu­tem na Kaila.

– Weź, pocze­kaj. To cię nie zbawi – powie­dział Maks, na co Simon prze­wró­cił oczami i zaczął zaga­dy­wać kole­żanki sie­dzące po dru­giej stro­nie ogni­ska.

Annuszka nie­spe­cjal­nie prze­jęła się jego zacho­wa­niem. Się­gnęła do czar­nej, prze­wie­szo­nej przez ramię torebki i wyjęła z niej widocz­nie zużytą talię kart.

– Powin­ni­śmy zacząć od wybra­nia karty, która cię repre­zen­tuje, ale i tu panują reguły. Jeżeli wróży się męż­czyź­nie, wybie­rany jest król. Jeśli kobie­cie, dama. Walet ozna­cza bar­dzo młodą osobę, naj­czę­ściej dziecko – wyja­śniła, tasu­jąc talię.

– A jak to jest w przy­padku wróżb na pocie­sze­nie? – zaśmiał się Kail.

Trak­to­wał roz­kła­da­nie kart jako zabawę, ale szcze­rze doce­nił miły gest ze strony kole­żanki.

– Nie ma cze­goś takiego, jak wróżby na pocie­sze­nie. Prze­stań. Uwierz, że to jest po pro­stu dobry moment, aby uło­żyć ci karty – powie­działa i odrzu­ciła war­kocz za ramię. – Kiery okre­ślają osoby o brą­zo­wym, siwym i mysim odcie­niu wło­sów oraz nie­bie­skich, sza­rych lub zie­lo­nych oczach. Przy­kła­dowo, kie­rami byliby bliź­niacy. Osoby o ciem­nych wło­sach i oczach powinny wybrać piki. Taką kartę zale­ci­ła­bym Simo­nowi. Maks i ja to typowe tre­fle, czyli osoby o brą­zo­wych wło­sach i piw­nych oczach. Tre­fle to rów­nież rudzielce. W przy­padku blon­dy­nów o jasnych nie­bie­skich lub sza­rych oczach jako kartę repre­zen­tu­jącą wybie­ramy karo – tłu­ma­czyła.

– W przy­padku Kaila wybór jest więc pro­sty – przy­znał Maks.

Annuszka kiw­nęła głową, a na płó­cien­nej tor­bie poło­żyła króla karo. Kail spoj­rzał na nią scep­tycz­nie. Nie wie­rzył w podobne rze­czy, ale nie chciał jej prze­ry­wać. To byłoby zwy­czaj­nie nie­grzeczne.

– Muszę ci powie­dzieć, mój drogi, że ta karta sym­bo­li­zuje wpły­wo­wego męż­czy­znę w mun­du­rze. – Uśmiech­nęła się sze­roko, na co Maks kla­snął w dło­nie. – Król karo jest czło­wie­kiem wysoko posta­wio­nym, cie­szą­cym się dużym sza­cun­kiem oto­cze­nia, a przy tym jest rów­nież zamożny.

Annuszka roz­sy­pała resztę kart na torebce, aby nie ubru­dzić ich pia­skiem. Następ­nie popro­siła Kaila o ich wymie­sza­nie, a po wszyst­kim zebrała, by roz­ło­żyć w trzech rzę­dach. W każ­dej kupce znaj­do­wało się po osiem kart.

– Pierw­sza repre­zen­tuje prze­szłość, druga teraź­niej­szość, a trze­cia przy­szłość – wyja­śniła, po kolei odkry­wa­jąc karty. – Co my tu mamy… Twoją prze­szłość odzwier­cie­dla dzie­siątka trefl. Ta karta sym­bo­li­zuje wielką kłót­nię rodzinną. Duże nerwy, apa­tię, intrygi, pomó­wie­nia, cho­robę. Spo­kój zachwiany przez nie­prze­wi­dzianą sytu­ację.

– Jak zabra­nie mojego taty, a two­jego wuja przez dockie woj­sko. To by paso­wało – zauwa­żył Maks.

Kail kiw­nął głową. Nie przy­znał, że w pierw­szej kolej­no­ści pomy­ślał o śmierci matki, któ­rej nie zdą­żył poznać. Drugą odsło­niętą przez Annuszkę kartą był as trefl.

– Sym­bo­li­zuje nagłe, nie­spo­dzie­wane wyda­rze­nie, coś, co może przy­spo­rzyć wiele łez. Dra­styczna zmiana. Nie­po­ro­zu­mie­nie, zasko­cze­nie, któ­rego się nie spo­dzie­wamy, nie­bez­pie­czeń­stwo.

– Sowa nie przy­jął cię do woj­ska. Nie spo­dzie­wa­li­śmy się takiej decy­zji – zauwa­żył Maks.

– Ta, z pew­no­ścią. Jak powiesz puł­kow­ni­kowi, że wró­żymy z kart, to i cie­bie wyrzuci za zabo­bony. – Zaśmiał się Simon, ale Annuszka zigno­ro­wała jego słowa i odwró­ciła kolejną.

– To odwró­cony as kier. Sym­bo­li­zuje obcy lub nie­przy­ja­zny dom albo wpływ obcego domu na nasz wła­sny. To sym­bol zachwia­nia dotych­cza­so­wej rów­no­wagi. Miej­sce, w któ­rym się wkrótce znaj­dziesz, ode­gra klu­czową rolę w twoim życiu.

Po ostat­niej wróż­bie Annuszka wyglą­dała na tro­chę zakło­po­taną. To, co odczy­tała Kailowi z kart, nie było tak opty­mi­styczne, jak począt­kowo zakła­dała. Przez głowę prze­szła jej myśl, że wró­że­nie nie było jed­nak tak dobrym pomy­słem.

– Dzięki – rzekł młod­szy Karov, który nie wyglą­dał na spe­cjal­nie prze­ję­tego. – Już wyobra­żam sobie sie­bie jako tego wysoko posta­wio­nego męż­czy­znę w mun­du­rze – dodał ciszej.

– To można róż­nie inter­pre­to­wać – tłu­ma­czyła.

Kail wzru­szył ramio­nami.

– Spo­koj­nie, to tylko zabawa – rzekł krótko.

– Zabawa to się dopiero zacznie – wtrą­cił Simon.

Pocze­kał, aż Annuszka zbie­rze karty, a następ­nie wrę­czył Kailowi gitarę. Nastał czas na jego ulu­bioną część wie­czoru.

– Jak mnie­mam, chcesz zacząć od tre­ści jutrzej­szej przy­sięgi? – zapy­tał.

Gdy Simon przy­tak­nął, wszy­scy zro­zu­mieli, że wypada wstać. Ta pio­senka była dla nich jak hymn pod­zie­mia. Odło­żono torby i napoje, wszy­scy sta­nęli w okręgu wokół ogni­ska. Słońce chy­liło się ku zacho­dowi, a jego szkar­łatne pro­mie­nie oświe­tlały twa­rze Kas­se­ryj­czy­ków. Kail spo­waż­niał i zaczął grać dobrze znaną melo­dię. Jego zda­niem gitara nie była tutaj naj­lep­szym instru­men­tem, ale w zaist­nia­łych warun­kach nie mógł sobie pozwo­lić na nic innego. Wymie­nili z Simo­nem zna­czące spoj­rze­nie, po czym star­szy chło­pak zaczął śpie­wać:

Czy w świe­tle księ­życa, czy ran­kiem o brza­sku.

Czy w bólu, czy w szczę­ściu,

Czy w świe­tle, czy w mroku,

Kro­czyć tak będziemy ze sztan­da­rem u boku.

Czy w poto­pie krwi świe­żej, czy w cie­niach pło­mieni

Przy­się­gamy bro­nić mowy oraz ziemi.

Gdy czer­wony ptak pad­nie, niech każdy pamięta,

W pro­chach jego będą czer­wone pisklęta

I wzla­ty­wać zechcą od góry do dołu,

A naród odżyje jak Feniks z popio­łów.

II. Pan Vogel

II.

Pan Vogel

Nie sztuką jest kopio­wać cudzą pogardę

I uda­wać, że jest naszym wła­snym wytwo­rem.

Ruba (Kas­se­ria)

Maks uchy­lił powieki. Miał wra­że­nie, że cały świat wiro­wał mu przed oczami. W gło­wie miał prze­bły­ski z zeszłego wie­czoru. Śpiew Simona, tań­czące dziew­czyny, zapach lasu i puste butelki po cydrze, któ­rego wspo­mnie­nie wywo­ły­wało u niego mdło­ści.

– Wypij to – usły­szał dobrze znany głos.

Kail posta­wił przy jego łóżku szklankę z podej­rza­nie wyglą­da­ją­cym, mio­do­wym pły­nem. Star­szy z braci skrzy­wił się wyraź­nie i usiadł, zsu­wa­jąc z sie­bie koł­drę.

– Co to?

– Sok z cytryny z mio­dem i imbi­rem. Jest dobry na kaca.

– Pomi­ja­jąc sińce pod oczami, wyglą­dasz cał­kiem nie­źle. Głowa cię nie boli? – zapy­tał Maks, po czym nie­pew­nie upił łyk cie­płego napoju.

– Nie, bo już wypi­łem. Masz godzinę, by dopro­wa­dzić się do porządku. W kuchni czeka na cie­bie gorąca jajecz­nica, a potem…

– …zimny prysz­nic – dokoń­czył za niego niski kobiecy głos.

W tym momen­cie Mak­sy­mi­lian uświa­do­mił sobie, że oprócz brata w jego pokoju był ktoś jesz­cze. W wej­ściu stała Anna Karov i krzy­żo­wała dło­nie na pier­siach. Była chudą kobietą o łabę­dziej szyi i łagod­nych rysach twa­rzy. Jej wąskie, wiecz­nie podejrz­liwe oczy zda­wały się prze­szy­wać syna na wylot, tak że ten w jed­nej chwili oprzy­tom­niał. Kiw­nął głową i dusz­kiem wypił napar, byleby tylko nie pro­wo­ko­wać mamy.

– O któ­rej wró­ci­li­ście? – zapy­tała, mie­rząc ich dale­kim od zado­wo­le­nia spoj­rze­niem.

– O pół­nocy – bąk­nął Maks.

– Nie pamię­tam – rzekł Kail, na co piwne oczy Anny zro­biły się jesz­cze węż­sze.

– No, oczy­wi­ście! – Wkro­czyła do sypialni i wyko­nała taki gest, jakby chciała strzep­nąć z far­tuszka nie­wi­dzialny kurz. – Założę się, że jak zapy­tam sąsiadkę z trze­ciego pię­tra, z rado­ścią wam przy­po­mni.

– Świę­to­wa­li­śmy. Dziś wielki dzień Maksa – odparł dyplo­ma­tycz­nie Kail.

– Tyle razy wam powta­rzam, żeby­ście byli ostroż­niejsi. To nie są czasy, w któ­rych należy włó­czyć się po nocach. Koniec dys­ku­sji, a teraz obaj marsz do kuchni.

Anna Karov nie nale­żała do potul­nych matek, które w razie przy­kro­ści pokle­pią dziecko po ple­cach i będą je wybie­lać w każ­dej sytu­acji. Wprost prze­ciw­nie, była twarda i oschła. Wie­rzyła, że wpro­wa­dza­jąc dys­cy­plinę, sku­tecz­nie ochroni Maksa i Kaila od kło­po­tów. Kobieta jako pierw­sza weszła do kuchni, a następ­nie posta­wiła czaj­nik na pal­niku kaflo­wej kuchni.

– Kail, nakryj – popro­siła, skry­cie chcąc oszczę­dzić Maksa, który ewi­dent­nie gorzej zno­sił nad­miar alko­holu.

Młod­szy Karov wycią­gnął z kre­densu biały obrus w hafto­wane sło­necz­niki, a następ­nie nakrył nim ich roz­kła­dany sto­lik. Ciotka nie wyobra­żała sobie posiłku bez obrusu, a w obec­nej sytu­acji i tak wyba­czyła chło­pa­kowi, że uprzed­nio go nie upra­so­wał. Chwilę póź­niej na stole poja­wiły się trzy tale­rze, trzy szklanki z meta­lo­wymi, ozdob­nymi uchwy­tami oraz sztućce. Maks nasy­pał każ­demu po dwie łyżeczki kawy, a gdy woda w czaj­niku wresz­cie się zago­to­wała, Anna zalała je wrząt­kiem.

– Upra­so­wa­łam ci świeżą koszulę. Wisi na wie­szaku w przed­po­koju – rze­kła oschle, nakła­da­jąc wszyst­kim kolejno mocno ściętą jajecz­nicę.

– Dzięki – odparł Maks i w pośpie­chu chwy­cił za wide­lec.

Na kacu miał zawsze wil­czy ape­tyt, a teraz czuł, że jajecz­nica jest tym, czego potrze­buje. Chłopcy jedli w mil­cze­niu, sku­pia­jąc się na wywo­dzie Anny doty­czą­cym dobrych manier. Po śnia­da­niu Maks poszedł wziąć prysz­nic, a Kail, który tego dnia obu­dził się wcze­śniej, pomógł ciotce pozmy­wać.

– Nie przej­muj się, dziecko, bo to nie jest twoja wina – powie­działa nie­spo­dzie­wa­nie Anna. Kail wes­tchnął. Czuł dys­kom­fort na myśl, że nawet ciotka Anna się nad nim lito­wała. Nie chciał pocie­sze­nia. Ono naprawdę nie było mu teraz potrzebne.

– Prze­cież nic się nie dzieje. – Wziął od niej kolejny talerz i wytarł go suchą ście­reczką.

– Bez przy­czyny – dokoń­czyła za niego.

– Mówisz tro­chę jak Annuszka. – Uśmiech­nął się blado.

– Wnuczka zna­chorki?

Zmarsz­czył brwi, w duchu stwier­dza­jąc, że po raz pierw­szy ktoś nie nazwał jej po pro­stu „córką apte­ka­rzy”. Nim jed­nak zdą­żył cokol­wiek odpo­wie­dzieć, do kuchni wszedł wyką­pany, ubrany i ucze­sany Maks. Miał na sobie ciemną mary­narkę, czarne spodnie na szel­kach i skó­rzane, tro­chę wysłu­żone buty.

– No, no! – zacmo­kał Kail, lustru­jąc go od stóp do głów. – Wyglą­dasz o wiele lepiej.

– I tak się też czuję. Zimny prysz­nic naprawdę dobrze mi zro­bił.

Anna nie­znacz­nie kiw­nęła głową na znak, że zga­dza się z sio­strzeń­cem, po czym odpro­wa­dziła ich do drzwi.

– Obiad będzie na szes­na­stą. Pie­rogi z serem – oznaj­miła na pozór bez­na­mięt­nie, choć świa­do­mie zamie­rzała przy­rzą­dzić jedno z ulu­bio­nych dań syna.

Na twa­rzy Maksa zago­ścił deli­katny uśmiech. Wymru­czał krót­kie podzię­ko­wa­nie i zamknął za sobą drzwi. Po jakichś dwu­dzie­stu minu­tach Karo­vo­wie byli już na dole i szli w stronę prze­ciwną do przy­stanku tram­wa­jo­wego, z któ­rego wczo­raj poje­chali na skraj lasu. Kail pod­wi­nął rękawy swo­jej mary­narki i pogwiz­dy­wał cichutko, trzy­ma­jąc ręce w kie­szeni. Maks nie był w tak dobrym nastroju. Gdy dokucz­liwy ból głowy w końcu minął, zaczął mu się udzie­lać stres. Zaci­skał ręce w pię­ści, czu­jąc, że pocą mu się coraz bar­dziej. Nawet niebo nie było już tak pogodne jak wczo­raj. Przy­sło­niły je nie­przy­jem­nie wyglą­da­jące ciemne chmury, które dawały groźną aurę.

– Mam jakieś złe prze­czu­cie – powie­dział, wsu­wa­jąc dwa palce za koł­nie­rzyk, jakby pró­bo­wał go w ten spo­sób polu­zo­wać.

– Dla­czego mar­twisz się na zapas, Maks?

– Bo nie jestem taki jak ty. Cza­sem bar­dzo ci zazdrosz­czę, że tak łatwo potra­fisz zdu­sić w sobie emo­cje. Zawsze zacho­wu­jesz zimną krew. Ja tak nie mam. Wła­ści­wie to już zaczy­nam zapo­mi­nać przy­sięgę.

Kail przez chwilę szu­kał słów wspar­cia, ale doszedł do wnio­sku, że Maks sam musi sobie pora­dzić ze stre­sem. Nie wie­dział też, czy „zdu­sze­nie emo­cji” było taką zaletą, jak opi­sy­wał to brat. Gdy zatrzy­mali się na przy­stanku, jego uwagę zwró­cili dwaj doccy żoł­nie­rze wycho­dzący bar­dzo dro­giej cze­ko­la­dziarni Pana Brausa znaj­du­ją­cej się po dru­giej stro­nie ulicy. Nie­śli ze sobą dwie wypeł­nione po brzegi papie­rowe torby.

– Gdy znajdę pracę i odłożę pie­nią­dze, kupię jej tutaj bom­bo­nierkę. Z bia­łymi cze­ko­lad­kami o mig­da­ło­wym nadzie­niu. Takimi w kształ­cie serc, jak widzia­łem na wysta­wie – stwier­dził nie­spo­dzie­wa­nie Maks, który naj­wy­raź­niej myślał o czymś zupeł­nie innym niż woj­sko oku­panta.

– Komu? – zapy­tał wyrwany z roz­wa­żań Kail.

– No, Annuszce! To byłoby fajne: dać jej coś takiego nie­do­stęp­nego. W sen­sie, to roman­tyczne.

– Za te pie­nią­dze sam zro­bisz jej dzie­sięć bom­bo­nie­rek.

Mak­sy­mi­lian spoj­rzał na brata z wyrzu­tem. W porę ugryzł się w język, by nie powie­dzieć, że podob­nych uwag prę­dzej ocze­ki­wałby po matce. Osta­tecz­nie mach­nął jed­nak ręką. Stali chwilę pod drew­nia­nym dasz­kiem, w znie­cier­pli­wie­niu wpa­tru­jąc się w stronę, z któ­rej powi­nien przy­je­chać tram­waj.

– Co tak zamil­kłeś? – zapy­tał w końcu Kail, przy­glą­da­jąc się jego kwa­śnej minie.

– Wiesz co? Ni­gdy nie było w tobie roman­ty­zmu. Jesteś lodo­waty jak słup soli – rzekł po kilku minu­tach mil­cze­nia Maks, stwier­dza­jąc, że jed­nak powi­nien poin­for­mo­wać go o swo­jej obser­wa­cji. – Już nie chcia­łem nic mówić, ale kiedy przy­po­mi­nam sobie, jak potra­fi­łeś spła­wić dziew­czynę… No, na przy­kład Adę. Zapro­siła cię na kawę, a ty bez żad­nych wyja­śnień powie­dzia­łeś „nie” i…

– Prze­stań roz­pa­mię­ty­wać jakieś sytu­acje sprzed dwóch lat, któ­rych już nawet nie pamię­tam. Poza tym oso­bi­ście uwa­żam, że słup soli nie jest lodo­waty. Jest po pro­stu słony – wytknął mu prze­ję­zy­cze­nie.

– Ty też jesteś słony, Kail.

Bra­cia popa­trzyli po sobie, po czym Maks szturch­nął go łok­ciem. Obaj zaczęli się śmiać jak mło­dzi, psotni chłopcy i led­wie zdą­żyli spo­waż­nieć, gdy przy­je­chał ich trans­port. Wsie­dli do pojazdu i tym razem sta­nęli z tyłu. Przed­nia część tram­waju, prze­zna­czona tylko dla Doków, była zde­cy­do­wa­nie bar­dziej zatło­czona niż poprzed­niego dnia. Zaj­mo­wali ją nie tylko doccy żoł­nie­rze, ale rów­nież ich żony i dzieci. W pew­nym momen­cie trzy­ma­jący się sztyw­nego uchwytu Kail wymie­nił spoj­rze­nie ze sto­ją­cym za złotą barierką chłop­cem.

– Uda­waj, że go nie widzisz, i nie kuś losu. Ina­czej prze­szyje cię na wylot tymi czy­stymi – ostatni wyraz Maks wypo­wie­dział wyjąt­kowo sar­ka­stycz­nie – nie­bie­skimi oczami.

– Sam mam nie­bie­skie oczy, a poza tym to tylko dzie­ciak.

– Ta, ale twoje oczy nie zamie­niają w kamień.

– Ale w słup lodo­wa­tej soli ow­szem.

– A ty wciąż nie masz dosyć? – par­sk­nął Maks.

– Nie mówmy już o mnie, ale o tobie. – Kail uśmiech­nął się, dokład­nie lustru­jąc wzro­kiem trzę­sące się ręce towa­rzy­sza.

Maks spoj­rzał za ramię, by spraw­dzić, czy inni pasa­że­ro­wie ich nie pod­słu­chują. Cho­ciaż nie poda­wali wraż­li­wych infor­ma­cji, wolał dmu­chać na zimne.

– Nie zacho­wuj się tak, jakby ten dzień miał uczy­nić ze mnie kogoś wię­cej. Dla­czego mamy nie mówić o tobie? Nie awan­suję prze­cież na jakie­goś waż­niaka – szep­nął.

Kail w rze­czy­wi­sto­ści był bar­dzo dumny ze swo­jego brata. Maks pra­wie osią­gnął cel, o któ­rym obaj marzyli. Nie cho­dziło tylko o samą chęć zemsty za to, co spo­tkało ich wuja i ojca – Teo­dora Karova, ale walkę o wła­sne prawa i toż­sa­mość. Żyli w świe­cie peł­nym ści­śle okre­ślo­nych reguł, a dopa­so­wa­nie do tych zasad bywało naprawdę trudne. Musieli uda­wać, że postę­pują zgod­nie z wytycz­nymi oku­panta, a tak naprawdę sta­no­wili ruch oporu, od któ­rego rów­nież ocze­ki­wano okre­ślo­nego zacho­wa­nia. Uczono ich, by pozo­sta­wali wierni tra­dy­cjom, by byli odważni, by pie­lę­gno­wali ojczy­stą kul­turę, by w razie koniecz­no­ści potra­fili się bro­nić, by zało­żyli w przy­szło­ści rodziny, które będą wyzna­wać iden­tyczne war­to­ści. W tych trud­nych cza­sach uda­wa­nie nor­mal­no­ści sku­tecz­nie weszło im w krew. Nikt nie zaak­cep­to­wał faktu, że dla innych państw Kas­se­ria już nie ist­niała na mapie.

Mak­sy­mi­lian pra­gnął wol­nej, patrio­tycz­nej, peł­nej miło­ści rodziny, Simon potra­fił godzi­nami opo­wia­dać o sła­wie, pie­nią­dzach i przy­szłej karie­rze muzycz­nej, a Kail miał wra­że­nie, że zaczyna się gubić we wła­snych celach. Cza­sami śnił, że poły­kał „ziarno nie­pew­no­ści”. W noc­nych marach osia­dło w jego płu­cach, gdzie wypusz­czało korze­nie, roz­ra­stało się, kwi­tło, a pod koniec roz­ry­wało jego wnętrz­no­ści, prze­bi­jało się przez żebra, wypusz­czało łodygę przez otwartą gar­dziel. Budził się zlany potem z prze­ko­na­niem, że jesz­cze kilka sekund temu odczu­wał praw­dziwy fizyczny ból.

Teo­re­tycz­nie Mak­sy­mi­lian i Simon nie zro­bili niczego, przez co mógłby poczuć się gor­szy. Miał jed­nak wra­że­nie, że ni­gdzie nie paso­wał. Odkąd żoł­nie­rze wypro­wa­dzili Teo­dora, nikt nie spoj­rzał na niego z podzi­wem. Z wujem łączyła go szcze­gólna więź. To on nauczył chło­paka miło­ści do muzyki i tylko jemu pozwa­lał doty­kać swo­jego for­te­pianu. Był powa­ża­nym absol­wen­tem aka­de­mii muzycz­nej, czło­wie­kiem uta­len­to­wa­nym, pra­co­wi­tym, a przy tym naj­więk­szą inspi­ra­cją Kaila. Młod­szy Karov czuł, że wraz z jego znik­nię­ciem stra­cił cząstkę wła­snej toż­sa­mo­ści.

– Dobrze się czu­jesz? W zasa­dzie to od rana wyglą­dasz jakoś blado – powie­dział Mak­sy­mi­lian, marsz­cząc czoło.

– Znowu mia­łem jeden z tych głup­ko­wa­tych snów. Wyda­wało mi się, że jestem rośliną. Czymś na wpół żywym. Wiem, to brzmi idio­tycz­nie…

– To tylko sen. Mnie z kolei śnił się ojciec. Stał na bal­ko­nie i pła­kał, a gdy pró­bo­wa­łem go zapy­tać, co się stało, to mil­czał. Wiesz, nasza sytu­acja nie jest łatwa. Obe­rwa­li­śmy psy­chicz­nie. Orga­nizm jakoś odre­ago­wuje. Tak uwa­żam.

– Masz rację – rzekł Kail i znów spoj­rzał za okno. – Minę­li­śmy cen­trum, zaraz nasz przy­sta­nek.

Gdy wyszli z tram­waju, dostrze­gli, że niebo jesz­cze bar­dziej pociem­niało. Przy­spie­szyli kroku, minęli bramę do parku cen­tral­nego i skrę­cili w boczną uliczkę. Zmie­rzali do opusz­czo­nego han­garu, w któ­rym nie­gdyś mie­ściła się fabryka. W Kas­se­rii pano­wał zakaz two­rze­nia ugru­po­wań, a wszel­kie kluby musiały być reje­stro­wane w ratu­szu, oczy­wi­ście kon­tro­lo­wa­nym przez oku­pan­tów. Zna­le­zie­nie odpo­wied­niego miej­sca na uro­czy­stość paso­wa­nia żoł­nie­rzy sta­no­wiło nie lada wyzwa­nie. W han­ga­rze pra­co­wał nie­gdyś ojciec Nata­niela i Niko­dema – Ama­de­usz Koz. Choć od wielu lat budy­nek stał zabity deskami, a więk­szość znaj­du­ją­cych się tam nie­gdyś maszyn wynie­siono, han­ga­rowi nie gro­ziło zawa­le­nie. Ama­de­usz, spraw­nie dzia­ła­jący w ruchu oporu, sam zapro­po­no­wał dowódcy to miej­sce. W piw­nicy pod olbrzy­mią halą rebe­lianci mogli kom­for­towo roz­ma­wiać, mając nie­malże stu­pro­cen­tową pew­ność, że nikt nich nie usły­szy.

Bra­cia obe­szli ogro­dze­nie. Cho­ciaż w tym rejo­nie mia­sta nie krę­ciło się zbyt wielu Doków, zostali poin­stru­owani, by na wszelki wypa­dek nie wcho­dzić bramą od strony ulicy, ale tyl­nym wej­ściem. Maks pew­nie popchnął drzwiczki sta­rej, zardze­wia­łej furtki. Skrzy­wił się, gdy zaskrzy­piała gło­śno, i spoj­rzał za sie­bie, by mieć pew­ność, że nikt ich nie obser­wuje.

– Patrzy­łem. Jest czy­sto – zapew­nił go Kail.

Weszli na zanie­dbane podwó­rze pełne zeschłej trawy i porzu­co­nych meta­lo­wych czę­ści. Ten widok nie napa­wał opty­mi­zmem. Oczy­wi­ście marzyli o uro­czy­sto­ści w wiel­kiej auli albo ele­ganc­kiej restau­ra­cji. Chcieli stroj­nych mun­du­rów, kwia­tów, oprawy muzycz­nej i zachwy­co­nych tłu­mów, ale realia Kas­se­ryj­czy­ków były bru­talne.

Kail pod­szedł do dużych meta­lo­wych drzwi, któ­rych w prze­ci­wień­stwie do okien nie zabito deskami. Poro­zu­mie­waw­czo spoj­rzał na Maksa i nie­pew­nie naci­snął klamkę. W środku zastali dwóch uzbro­jo­nych żoł­nie­rzy, każdy w wieku około czter­dzie­stu lat. Jed­nego Kail znał tylko z widze­nia, w dru­gim roz­po­znał ojca bliź­nia­ków. Naj­wy­raź­niej zostali odde­le­go­wani do sta­nia na cza­tach.

– Dzień dobry – powie­dział uprzej­mie Kail, ale gdy dostrzegł, że Maks uniósł dłoń do skroni, zro­biło mu się głu­pio.

On im salu­to­wał, a oni odpo­wie­dzieli tym samym, po czym dło­nią wska­zali im pomiesz­cze­nie obok. Stała w nim grupka chło­pa­ków, w tym Nata­niel, Niko­dem, Simon, oraz Annuszka, która trzy­mała w dło­niach koszyk świe­żych kwia­tów. Kiw­nęła głową na widok Karo­vów, ale z żad­nym z nich nie przy­wi­tała się wylew­nie. Zna­jomi wymie­niali jedy­nie pełne eks­cy­ta­cji spoj­rze­nia. W końcu dziew­czyna pode­szła kolejno do przy­szłych żoł­nie­rzy i wło­żyła im maki do kie­szeni koszul. Moment, w któ­rym sta­nęła przy Kailu, był tro­chę nie­zręczny. W jej oczach zoba­czył tro­skę.

– Nie przej­muj się – powie­dział cicho.

Annuszka spoj­rzała do koszyka i wycią­gnęła z niego naj­mniej­szy, nie­roz­wi­nięty pączek. Gdy wło­żyła mu go do kie­szeni, drobna roślinka wpa­dła do środka, pozo­sta­jąc nie­wi­doczną dla star­szy­zny. Kail w porę ugryzł się w język, by nie powie­dzieć jej, że nie chce nagrody pocie­sze­nia. Dziew­czyna miała dobre chęci, a jego ura­żona duma nie była jej winą. Nie potra­fił jej jed­nak wyci­szyć.

W cał­ko­wi­tym mil­cze­niu cze­kali jesz­cze około dwu­dzie­stu minut, aż ojciec bliź­nia­ków dał im znać, by kie­ro­wali się dalej. Star­szy żoł­nierz otwo­rzył klapę w pod­ło­dze, a wszy­scy zgro­ma­dzeni zaczęli scho­dzić gęsiego po brud­nych kamien­nych schod­kach. Zna­leźli się w dużej, ale bar­dzo zatło­czo­nej piw­nicy. Wnę­trze led­wie oświe­tlały jedna dzia­ła­jąca żarówka i poroz­sta­wiane na para­pe­tach lampki naf­towe. Okna zasło­nięto ciemną, nie­prze­pusz­cza­jącą świa­tła tka­niną. W pomiesz­cze­niu pano­wał zaduch, ale nikt nie śmiał na niego narze­kać. Osoby, któ­rych nie paso­wano tego dnia na żoł­nierzy, sta­wały na tyłach lub po boku sali, a wyróż­nieni kie­ro­wali się wprost do posta­wio­nego na przo­dzie drew­nia­nego pode­stu.

Kail pokle­pał kolejno Maksa i Simona, a następ­nie sta­nął na jed­nej z posta­wio­nych pod oknem skrzy­nek, skąd miał dobry widok na „scenę”. Zna­kiem roz­po­czy­na­ją­cym uro­czy­stość było zamknię­cie klapy przez pil­nu­ją­cego han­gar męż­czy­znę. Sto­jący na pode­ście szef Oddziału Ope­ra­cyjno-Szko­le­nio­wego puł­kow­nik Adam San­ter „Sowa” przy­ło­żył dłoń do serca, a wszy­scy w ślad za nim zro­bili to samo. Wzrok Kaila spo­czął na wiszą­cym na ścia­nie godle naro­do­wym. Czer­wony ptak z roz­po­star­tymi skrzy­dłami wyglą­dał jak bóstwo. Gdy Sowa uniósł dłoń, sto­jący na sce­nie Kas­se­ryj­czycy bez zająk­nię­cia zaczęli recy­to­wać treść przy­sięgi. Zupeł­nie jakby była zaklę­ciem pozwa­la­ją­cym na zdo­by­cie jakiejś nad­ludz­kiej mocy. Kail pomy­ślał, że jesz­cze ni­gdy nie czuł się tak nie­istotny. Patrzył na Maksa i Simona, któ­rzy wła­śnie sta­wali się waż­niejsi. Pró­bo­wał zdu­sić rosnące w sobie poczu­cie nie­spra­wie­dli­wo­ści, ale było mu ciężko. Nie wie­rzył, że tak wielką róż­nicę zro­biło tu kilka mie­sięcy. Coś było z nim nie tak, ale zupeł­nie nie wie­dział co.

* * *

W życiu nie zawsze robi się to, na co aku­rat ma się ochotę, i nie tylko los Kaila Karova był tego świet­nym przy­kła­dem. Olbrzymi paro­wóz zaje­chał na sta­cję w Rubie koło czwar­tej po połu­dniu. Wśród pasa­że­rów był pan Char­les Vogel, któ­remu podróż nie upły­nęła zbyt przy­jem­nie. Gdy tylko wra­cał myślami do pew­nej sytu­acji, rosła w nim złość. Dosko­nale zda­wał sobie sprawę z faktu, że posia­dał zbyt wyso­kie kom­pe­ten­cje na tak żało­sne sta­no­wi­sko. Nawet jeżeli miał je spra­wo­wać jedy­nie przez kilka mie­sięcy. Nagła cho­roba pana Brauna posta­wiła dockie dowódz­two przed koniecz­no­ścią zna­le­zie­nia kogoś na miej­sce sekre­ta­rza gene­ral­nego w małej miej­sco­wo­ści o nazwie Mont. Przy­jazd do Kas­se­rii nie był tym, o czym marzył Vogel. Tym bar­dziej że miał urzę­do­wać nie w sto­licy kraju – Rubie, ale w jakiejś dziu­rze na połu­dniu, którą wszy­scy obraź­li­wie nazy­wali bla­sza­kar­nią.

Char­les wyszedł na spo­witą gęstymi opa­rami dymu sta­cję. W pra­wej ręce trzy­mał smycz. Olbrzymi, czarny wil­czur stał dum­nie przy nodze swo­jego wła­ści­ciela. Bystrymi oczami lustro­wał bacz­nie całe oto­cze­nie. Zabyt­kowy dwo­rzec w Rubie był wielką dumą Kas­se­ryj­czy­ków. W ogrom­nym, jasnym gma­chu znaj­do­wało się wiele skle­pów, restau­ra­cji i kio­sków. Dach pod­trzy­my­wały ozdobne filary, któ­rych pod­stawy two­rzyły rzeźby przed­sta­wia­jące coś w rodzaju bukietu z piór. W powie­trzu uno­sił się zapach obwa­rzan­ków sprze­da­wa­nych na drew­nia­nych wozach przez kobiety w dłu­gich, wzo­rzy­stych spód­ni­cach. O tej porze na pero­nie pano­wał nie­mały chaos. Na sta­cję wje­chał wła­śnie pociąg z Docji, któ­rego pasa­że­rami byli żoł­nie­rze oraz ich rodziny.

– Ach, tu pan jest! – Wśród zgiełku zgro­ma­dzo­nych na sta­cji osób dało się sły­szeć zachryp­nięty, męski głos.

Łysie­jący męż­czy­zna koło czter­dziestki i towa­rzy­szący mu niski blon­dyn ruszyli w stronę Char­lesa. Obaj mieli na sobie dockie mun­dury, a w nor­mal­nych oko­licz­no­ściach wzbu­dzi­liby postrach wśród kas­se­ryj­skich cywili. O dziwo, tego dnia to jed­nak oni wyglą­dali na spa­ni­ko­wa­nych. Przy­by­cie gościa z odle­głego Wol­fen­bergu było dla nich nie­zwy­kle waż­nym, i rów­nie stre­su­ją­cym, wyda­rze­niem. Cho­ciaż pociąg zaje­chał na sta­cję punk­tu­al­nie, ocze­ki­wano go już od godziny. W końcu spóź­nie­nie mogłoby zostać źle ode­brane.

– Cedrik, Mark… – Vogel szorstko wymó­wił ich imiona.

Na sekundę przy­bli­żył dłoń do czar­nej woj­sko­wej czapki. Nie tru­dził się jed­nak, aby ją zdjąć. Sro­gie jak u wilka nie­bie­skie oczy dokład­nie przy­glą­dały się dwójce żoł­nie­rzy. Mówiono, że Vogel zawsze patrzył na innych z góry. Cho­ciaż nikt nie widział jego napa­dów agre­sji, krą­żyły pewne plotki i legendy. Cedrik i Mark nie chcieli się prze­ko­nać, ile było w nich prawdy. Jedno pozo­sta­wało pewne, pan Vogel zamra­żał chłod­nym gło­sem i samym spoj­rze­niem.

– To pań­ski tro­pi­ciel? – ode­zwał się Mark, wska­zu­jąc psa. – Nie trzeba było go brać. W Mon­cie będzie mógł mieć pan tyle psów, ile tylko…

– Nie chcę żad­nych innych psów – rzekł sta­now­czo i się­gnął do kie­szeni mun­duru.

Wycią­gnął z niej starą posre­brzaną papie­ro­śnicę. Nie poczę­sto­wał żad­nego z nich. Cedrik dys­kret­nie szturch­nął Marka łok­ciem. Tym gestem uświa­do­mił mu, że popeł­nił już pierw­szą wpadkę.

– W każ­dym razie samo­chód na pana czeka. W ciągu pierw­szych dwóch dni umie­ścimy pana w gnieź­dzie. To eks­klu­zywna dziel­nica, która…

– Wiem, co to jest.

– Ach, tak. No, tak, tak – pota­ki­wał Cedrik. – Po dwóch dniach zosta­nie pan prze­nie­siony do Montu. Oczy­wi­ście, tam rów­nież będzie cze­kał pry­watny gabi­net, dobre warunki i…

– Kpisz sobie ze mnie? – mruk­nął Char­les, po czym strzep­nął popiół. – Wsza­wica, grzy­bica, smród i cho­lera wie, co jesz­cze. Czy naprawdę ocze­ku­jesz, że będę cie­szył się z… Albo ina­czej, czy pozna­łeś kie­dy­kol­wiek kogoś, kto byłby usa­tys­fak­cjo­no­wany robotą w bla­sza­karni?

Cedrik zamilkł i nie ode­zwał się, dopóki nie wyszli z dworca. Po nowo przy­by­łym nie było widać cie­nia zain­te­re­so­wa­nia miej­scem, do któ­rego przy­je­chał. Nie inte­re­so­wały go sklepy ani restau­ra­cje. Szedł szybko, w mil­cze­niu dopa­la­jąc papie­rosa. Char­les nie lubił ludzi pry­mi­tyw­nych, a takie wra­że­nie zro­bili na nim Cedrik oraz Mark. Wie­lo­krot­nie zetknął się w życiu z bez­myśl­nym lizu­so­stwem i nie miał wąt­pli­wo­ści, że tra­fił na typ ludzi, któ­rych towa­rzy­stwo nie sprawi mu żad­nej przy­jem­no­ści. Wzbu­dza­nie powszech­nego podziwu i stra­chu zara­zem miało swoje plusy. Gdy doszli na par­king, a Mark otwo­rzył Char­lesowi drzwi do samo­chodu, ani on, ani Cedrik nie pro­te­sto­wali, kiedy na tyl­nym sie­dze­niu usiadł olbrzymi wil­czur. Vogel zajął miej­sce z przodu. Dopiero gdy ruszyli, zdjął czapkę i skó­rzane ręka­wice. Zacze­sał do tyłu kosmyki jasnych wło­sów, po czym wle­pił wzrok w szybę.

Po dro­dze ura­czono go pie­kiel­nie nudną, pro­pa­gan­dową histo­rią mia­sta, opo­wie­dzianą z dockiego punktu widze­nia. Mark wska­zy­wał kon­kretne budynki, opo­wia­dał o prze­pro­wa­dzo­nych inno­wa­cjach oraz wymie­niał daty, a znał ich naprawdę dużo. Data napa­ści na Kas­se­rię, data pod­bi­cia Ruby, kolejne daty powsta­wa­nia wiel­kich (i bar­dzo nowo­cze­snych!) fabryk.

– No, i gdzie są te wasze fabryki, Mark? – ode­zwał się po dłu­giej chwili mil­cze­nia.

– Jedziemy inną drogą, wybra­łem ład­niej­szą, od strony gniazd.

– To ich budow­nic­two? – zapy­tał Vogel i wska­zał jeden z bia­łych pała­cy­ków.

– Tak, ale jak udało się usta­lić naszym eks­per­tom, jakieś trzy­sta lat temu do kon­struk­cji tego obiektu zatrud­niono wybit­nego dockiego archi­tekta. Tego samego, który jest autore…

– Skończ już. Od tej papla­niny naba­wię się zaraz cho­ler­nej migreny. Pamię­taj, że dużo czasu spę­dzi­łem na fron­cie i wci­ska­nie mi cukier­ko­wej wer­sji świata jest bar­dzo złym pomy­słem.

Mark prze­łknął ślinę, a Cedrik par­sk­nął śmie­chem. Vogel ponow­nie skie­ro­wał twarz do okna. Prze­wró­cił oczami. Naj­więk­szym para­dok­sem pozo­sta­wał fakt, że był z nich naj­młod­szy. Nie wia­domo czy to przez sto dzie­więć­dzie­siąt sie­dem cen­ty­me­trów wzro­stu, czy też bar­dzo męskie rysy twa­rzy, ale nikt ni­gdy nie dał mu tych dwu­dzie­stu sied­miu lat. Wró­cił z frontu jako boha­ter. Ukoń­czył szkołę woj­skową z naj­lep­szymi wyni­kami. Pocho­dził z dobrej rodziny. Kto śmiał pytać o takie rze­czy?

W końcu zatrzy­mali się przed olbrzy­mią, prze­ro­bioną na hotel willą. Wielką bramę otwo­rzyli im straż­nicy w ele­ganc­kich, gra­na­to­wych fra­kach. Minęli różany ogród i fon­tannę, po czym zatrzy­mali się przed sze­ro­kimi mar­mu­ro­wymi scho­dami.

– Czerwy wezmą bagaże – oznaj­mił Mark, wycho­dząc z samo­chodu.

– Czerwy? – Char­les zmarsz­czył brwi.

– Tak nazy­wamy lokal­nych. Są jak larwy.

Vogel zagwiz­dał dwu­krot­nie, na co potężny pies zgrab­nie zesko­czył z sie­dze­nia i posłusz­nie sta­nął tuż przy jego nodze. Dwóch mło­dzi­ków z obsługi hote­lo­wej gło­śno prze­łknęło ślinę, gdy musiało przejść obok zwie­rzę­cia. Ukło­nili się przed trójką dockich żoł­nie­rzy, a następ­nie wzięli dwie skó­rzane walizki, by wnieść je tyl­nym wej­ściem.

– Pro­szę się odświe­żyć i zre­lak­so­wać. Po kola­cji zapla­no­wa­łem wyj­ście do mia­sta. Jeżeli cho­dzi o pań­ski pokój, zapew­niam, że jest naj­lep­szy – prze­ko­ny­wał Cedrik, gdy boy hote­lowy otwo­rzył przed nimi prze­szklone drzwi.

III. Lot

III.

Lot

Samego sie­bie poznasz,

Gdy dia­beł spoj­rzy ci w oczy.

Ruba (Kas­se­ria)

Kail obser­wo­wał Maksa, Simona, Annuszkę i resztę mło­dych żoł­nie­rzy, scho­dzą­cych z pode­stu z wysoko pod­nie­sio­nymi gło­wami. Po chwili jego wzrok spo­czął na wyraź­nie dum­nym ze swo­ich pod­opiecz­nych Ada­mie San­te­rze. Co dziwne, szef Oddziału Ope­ra­cyjno-Szko­le­nio­wego rów­nież zda­wał się na niego patrzeć. Karov poczuł ner­wowy ucisk w żołądku. Stał pod ścianą na drew­nia­nej skrzynce, z dala od pode­stu, a jed­nak to wła­śnie jego męż­czy­zna zaszczy­cił swoim spoj­rze­niem. Miał wra­że­nie, że od dowódcy biły triumf i wyż­szość. Kail pró­bo­wał sobie tłu­ma­czyć, że jest to tylko wytwór jego wyobraźni. Od Adama San­tera oddzie­lała go masa zgro­ma­dzo­nych ludzi. Rów­nie dobrze „Sowa” mógł po pro­stu zawie­sić wzrok na kimś innym lub bez­wied­nie skie­ro­wać twarz w tę stronę.

– Widzisz, jak się na cie­bie gapi? – usły­szał szept po pra­wej.

Jego usta uło­żyły się w nie­mym prze­kleń­stwie, gdy uświa­do­mił sobie, że ktoś jesz­cze zwró­cił na to uwagę. Dobrze znał ten mocny kobiecy głos. Nale­żał do Mii Lilo­vej, pia­nistki, zatrud­nio­nej w lokalu, w któ­rym pra­co­wał. Wcze­śniej był tak zaab­sor­bo­wany tym, co działo się na pode­ście, że nawet nie zauwa­żył jej obec­no­ści.

– Pró­bo­wa­łem prze­ko­nać samego sie­bie, że to tylko moje wra­że­nie – powie­dział cicho.

– Kto jak kto, ale uwierz, ja jestem już eks­pertką w roz­po­zna­wa­niu momen­tów, gdy ktoś bez­czel­nie i inten­cjo­nal­nie się w kogoś wpa­truje. Codzien­nie spo­ty­kam się z tym w pracy. Ludzie nie potra­fią tego ukry­wać. – Uśmiech­nęła się blado i wska­zała na swój brzuch.

Ucho­dząca jesz­cze do nie­dawna za miej­scową pięk­ność Mia Lilova była trzy lata star­sza od Kaila. Miała wydatne usta, regu­larne rysy twa­rzy i bar­dzo gęste, rude włosy się­ga­jące pasa. Zawsze ele­gancka, z dobrej rodziny budziła podziw u płci prze­ciw­nej i zazdrość u kole­ża­nek. Przy­naj­mniej do czasu. Wszystko się zmie­niło, gdy ulo­ko­wała uczu­cia w nie­od­po­wied­niej oso­bie. Męż­czyź­nie, który na wieść o ciąży wyje­chał z mia­sta, zosta­wia­jąc ją samą i ska­zu­jąc na lokal­nych plot­ka­rzy, a tych w Rubie nie bra­ko­wało. Jej pen­sja nie była tak niska jak prze­cięt­nych Kas­se­ryj­czy­ków, trud­nią­cych się w usłu­gach czy han­dlu. Gdy nie dawała rady dłu­żej ukry­wać swo­jego stanu, przy pomocy braci Karo­vów zdo­łała wypro­wa­dzić się od nie­ak­cep­tu­ją­cej jej sytu­acji rodziny. Sama wyna­jęła nie­wiel­kie, ale zadbane miesz­ka­nie. Cho­ciaż była zaradna i sta­rała się nie narze­kać, zła­mane serce czę­sto dawało o sobie znać, podob­nie jak poranne nud­no­ści i znisz­czona repu­ta­cja.

– Jak się czu­jesz? – zapy­tał Kail, uświa­da­mia­jąc sobie, że w porów­na­niu z pro­ble­mem Mii jego sytu­acja nie była naj­gor­sza.

– Upa­dek z pie­de­stału boli. Bywa źle, a bywa gorzej – wes­tchnęła, ale po chwili zmu­siła się do kolej­nego uśmie­chu. – Wybacz, że ci tak maru­dzę. Zaraz Sowa zmrozi nas wzro­kiem za roz­mowy. Ty też się nie przej­muj, nie masz powo­dów. – Pokle­pała go po ramie­niu.

– Dzięki. Widzimy się dzi­siaj na dru­giej zmia­nie?

W odpo­wie­dzi kiw­nęła mu głową i puściła oczko. Kail przy­znał w duchu, że smu­tek miał wiele twa­rzy. Postronny obser­wa­tor mógł uznać Mię za szczę­śliwą przy­szłą matkę. Pozory naprawdę potra­fiły mylić.

Gdy Adam San­ter skoń­czył prze­ma­wiać, zgro­ma­dzony tłum powoli opusz­czał już han­gar. Cho­ciaż w tych rejo­nach nie­czę­sto można było spo­tkać dockich żoł­nie­rzy, pro­ces ten odby­wał się eta­pami, żeby wycho­dzący z budynku ludzie nie wzbu­dzili niczy­ich podej­rzeń. Kail przy­sta­nął przy scho­dach pro­wa­dzą­cych do klapy w pod­ło­dze i ase­ku­ro­wał Mię, która szła przed nim. Gdy już zna­leźli się w głów­nej czę­ści opusz­czo­nego han­garu, odna­lazł Simona i Maksa. Wraz z bliź­nia­kami cze­kali na niego przed wej­ściem do budynku. Simon był tak zaab­sor­bo­wany wymianą wra­żeń z Annuszką i bliź­nia­kami, że w pierw­szej chwili nie zauwa­żył obec­no­ści Kaila. Dopiero gdy Maks szturch­nął go łok­ciem, spoj­rzał w stronę chło­paka.

– Ach, jesteś już! Stra­ci­li­śmy cię z oczu – powie­dział star­szy Karov.

Mowa ciała i sze­roki uśmiech chło­paka jasno wska­zy­wały, że zszedł z niego cały stres. Kail dawno nie widział brata tak zado­wo­lo­nego. Z jed­nej strony naprawdę cie­szył się, że całe mia­no­wa­nie poszło po jego myśli. Z dru­giej – miał pewne obawy. Nie chciał, żeby fakt, że Maks i Simon wstą­pili do woj­ska, popsuł jego rela­cje z chło­pakami. Prze­ra­żała go wizja bycia wyklu­czo­nym i mniej obec­nym w ich życiu.

– Widzia­łem, że roz­ma­wiasz z Mią. Jak się trzyma? – zapy­tał Simon.

Kail odru­chowo obej­rzał się za sie­bie, upew­nia­jąc, czy nikt ich nie pod­słu­chuje. Nie chciał się przy­czy­nić do powsta­nia kolej­nych plo­tek.

– Daje radę – odparł.

Po jego sło­wach jeden z bliź­nia­ków prze­wró­cił oczami, a drugi mach­nął ręką. Nie­trudno było odgad­nąć ich sto­su­nek do dziew­czyny, a młod­szy Karov miał już pew­ność, że zaraz usły­szy coś, czego wcale nie chciał.

– Greta z pie­karni spo­tkała ją ostat­nio na targu – zaczął Nata­niel pół­szep­tem, macha­jąc dło­nią, by reszta roz­mów­ców pode­szła bli­żej. – Widziała Mię bladą jak papier, jakby nie­obecną. Wie­cie, co jej powie­działa? Że gdyby uro­dziła się w Docji, to zała­twi­łaby sprawę… ina­czej. Rozu­mie­cie? Psy­chika jej siada. Usu­nę­łaby wła­sne dziecko.

Zapa­dła długa chwila mil­cze­nia. Wszy­scy patrzyli po sobie, nie wie­dząc, co powie­dzieć. Simon aż się zapo­wie­trzył w geście obu­rze­nia.

– Nie wiem, czy ona w ogóle powinna cho­dzić na takie spo­tka­nia jak to. Niby poma­gała wcze­śniej przy akcjach dywer­syj­nych, ale teraz zaczyna jej odbi­jać. Naprawdę jest mi jej szkoda. Nie mówię, że nie, ale sama jest sobie winna – przy­znał Niko­dem.

– Bo zaufała nie­wła­ści­wej oso­bie? Męż­czy­zna ją oszu­kał i uciekł jak tchórz. Dzi­wisz się, że jest zała­mana? Sam byś nie był? – zapy­tał Kail, spo­glą­da­jąc chło­pa­kowi w oczy.

Bliź­niacy tylko popa­trzyli na sie­bie suge­styw­nie. Kail odniósł wra­że­nie, że oto­cze­nie postrze­gało go jako osobę o zabu­rzo­nej per­cep­cji. Jakby uzna­wali go za naiw­nego.

– Nie o to cho­dzi – ode­zwał się w końcu Niko­dem tonem, który tylko pogar­szał samo­po­czu­cie Kaila. – Facet schrza­nił sprawę, ale czy to zna­czy, że ona ma go prze­bić swoją postawą?

– W sumie to nie ma o czym gadać. W taki spo­sób nikomu nie pomo­żemy. To ogól­nie przy­kra sprawa. Czasy są cięż­kie. Dla każ­dego – wtrą­cił w końcu Maks, pró­bu­jąc zała­go­dzić atmos­ferę, co nawet mu się udało.

Nata­niel kiw­nął głową na znak, że sprawa fak­tycz­nie nie jest warta dal­szej dys­ku­sji, a następ­nie pogła­dził wysta­jący z kie­szeni koszuli kwiat, jakby był zło­tym meda­lem.

– Jutro idziemy „na jagody”? W sen­sie, w nasze stałe miej­sce? – rzu­cił z uśmie­chem.

Kas­se­ryj­ska mło­dzież dosko­nale wie­działa, że „jagody” nie są tylko jago­dami, ale przy­wy­kli do nazy­wa­nia w ten spo­sób polany, na któ­rej uczyli się strze­lać. Pro­po­zy­cja jed­nego z bliź­nia­ków spo­tkała się z apro­batą grupki, któ­rej emo­cje nie zdą­żyły opaść po skła­da­niu przy­sięgi. Roz­ma­wiali jesz­cze przez kilka minut, aż z han­garu wyszedł „Sowa”, który ski­nął głową w ich kie­runku. Jego krza­cza­ste wąsy i ciemne, gęste brwi wyglą­dały gniew­nie, choć młod­szemu Karo­vowi wyda­wały się jesz­cze mniej przy­ja­zne niż jego kole­gom. Nie­zwy­kle trudno było nie lubić kogoś, kto był powszech­nie podzi­wiany i sza­no­wany przez tłumy. Wszyst­kie pochwały na temat Adama San­tera, które padały z ust Simona, braci Kozów czy innych zna­jo­mych wyda­wały się Kailowi małymi szpi­lecz­kami. Ten czło­wiek nim pogar­dzał, a oni go uwiel­biali.

– Stres zaczyna ze mnie scho­dzić i robię się głodny – oznaj­mił Maks, gdy z powro­tem wyszli na główną ulicę.

Cho­ciaż star­szy Karov momen­tami zda­wał się bez­tro­ski, w rze­czy­wi­sto­ści dosko­nale wyczu­wał sytu­acje, w któ­rych atmos­fera robiła się zbyt gęsta. Miał nie­sa­mo­witą zdol­ność łago­dze­nia kon­flik­tów i roz­ła­do­wy­wa­nia atmos­fery. Tej umie­jęt­no­ści bra­ko­wało jed­nak Kailowi.

– Mogłeś coś powie­dzieć, Simon. Prze­cież sam zale­ca­łeś się do Mii, nim wyszło na jaw, że jest w ciąży – rzekł Kail nie­długo po tym, jak on, Maks i Simon poże­gnali się z bliź­nia­kami i Annuszką na roz­staju dróg pro­wa­dzą­cych na prze­ciwne przy­stanki tram­wa­jowe.

– Nie cho­dzi o to, Kail, ale o jej postawę – odpo­wie­dział Simon i usiadł na ławce.

Kail prze­wró­cił oczami. Zło­ściło go, że nikt się nie liczył z jego zda­niem. Zupeł­nie tak, jakby był nie­świa­do­mym życia dziec­kiem. Jesz­cze nie­dawno wszy­scy byli na tym samym puła­pie. Świa­do­mość paso­wa­nia na żoł­nie­rzy nie dodała pozo­sta­łym chło­pa­kom żad­nej magicz­nej siły, a mimo to już zaczy­nał dostrze­gać róż­nice w ich zacho­wa­niu.

– A wy znowu to samo. – Maks z rezy­gna­cją opadł na ławkę obok przy­ja­ciela. – Simon, wpa­dasz do nas na obiad?

Chło­pak bez więk­szego namy­słu zgo­dził się na pro­po­zy­cję Karova. Ich wspólny posi­łek miał być formą uczcze­nia dzi­siej­szego mia­no­wa­nia. W ocze­ki­wa­niu na przy­by­cie pojazdu mło­dzi żoł­nie­rze wymie­nili jesz­cze kilka wra­żeń na temat dzi­siej­szego wyda­rze­nia. Oczy­wi­ście dys­kret­nie, bo cho­ciaż w pobliżu nie było przy­pad­ko­wych prze­chod­niów, woleli się pil­no­wać. Póź­niej jechali już jed­nak w cał­ko­wi­tym mil­cze­niu. Kail wle­pił wzrok w okno. Był pogrą­żony w dziw­nej, nostal­gicz­nej zadu­mie. Pozo­stali chłopcy snuli swoje idee, fan­ta­zju­jąc o dal­szym roz­woju ich woj­sko­wej kariery, pod­czas gdy młod­szy Karov odczu­wał wybitną nie­chęć na myśl o pój­ściu do pracy. Tego wie­czoru miał drugą zmianę, pod­czas kon­certu Mii. Ta myśl nie napa­wała go szcze­gól­nym entu­zja­zmem. Już wyobra­żał sobie pija­nych gości, zlew brud­nych naczyń, awan­tu­ru­ją­cego się szefa i pia­nistkę, która swoim pięk­nym uśmie­chem kamu­flo­wała ból. Takie widoki zapo­wia­dały się wła­śnie w jego naj­bliż­szej przy­szło­ści.

– Wysia­damy – oznaj­mił nagle Maks.

Kail prze­pu­ścił Simona i brata, po czym wyszedł z pojazdu zaraz za nimi. Powrót do kamie­nicy Karo­vów umi­liły im roz­mowy na tak pro­za­iczne tematy, jak cho­ciażby grzy­bo­bra­nie czy roz­bu­dowa głów­nego dworca kole­jo­wego w Rubie. Kail, cho­ciaż sta­rał się sku­piać na dys­ku­sji, mimo­wol­nie myślami odpły­wał gdzieś daleko. Minęli sie­dzące na drew­nia­nej ławeczce sąsiadki pijące już trze­cią tego dnia kawę i ukło­nili się nisko. Seniorki obda­ro­wały mło­dzień­ców sze­ro­kimi, pro­mien­nymi uśmie­chami, choć Simon, Kail i Maks mieli pew­ność, że gdy tylko znikną we wnę­trzu kamie­nicy, staną się obiek­tem plo­tek. Takie już były uroki tego osie­dla.

– Jakoś szybko wam poszło – przy­wi­tała ich oschle Anna Karov, która otwo­rzyła im drzwi do miesz­ka­nia, nim zdą­żyli dotknąć klamki.

Mieli pew­ność, że na nich cze­kała.

– Nie było wcale tak źle, jak zakła­da­łem – powie­dział Maks, zdej­mu­jąc buty w progu.

– Oby­dwaj wypa­dli bez­błęd­nie – wtrą­cił Kail.

– Dziecko, nie trać czasu na myśle­nie o czymś, co nie jest twoją winą – upo­mniała go po raz kolejny ciotka.

Nie zwie­rzał się Annie ze swo­ich obaw. Nie mówił o poczu­ciu nie­spra­wie­dli­wo­ści, lęku przed wyklu­cze­niem i odse­pa­ro­wa­niem od zna­jo­mych. Ona wie­działa. Po pro­stu wie­działa. Nie musiał wyja­śniać swo­ich odczuć żad­nymi sło­wami. Bąk­nął coś pod nosem, wie­sza­jąc mary­narkę na wie­szaku. Widział, że Simon i Maks byli w dobrym humo­rze. Pod­śpie­wy­wali pod nosem i żar­to­wali z tego, jak stre­su­jąca zda­wała im się przy­sięga, nim fizycz­nie weszli na podest.

– Kail, wycią­gniesz sztućce? – zapy­tał Maks i się­gnął po głę­bo­kie tale­rze usta­wione w jed­nej z gór­nych sza­fek.

– Ta – odparł, chwy­ta­jąc za gałkę pierw­szej z szu­flad.

Gdy wide­lec wypadł mu z rąk, zaczął się zasta­na­wiać, jak zdoła utrzy­mać dziś tacę. Był na sie­bie zły za to, że popa­dał w jakiś dziwny marazm. Miał głę­bo­kie poczu­cie, że coś jest nie tak i ten dzień nie zakoń­czy się dobrze. Usiadł przy stole wraz z Simo­nem, Mak­sem i ciotką, która narze­kała na prze­so­lony farsz i nie słu­chała syna zachwa­la­ją­cego jej kuchni. Zje­dli obiad w dość miłej atmos­fe­rze, a póź­niej przy­szedł czas na kawę i ciastka owsiane. Kail odczu­wał coraz to więk­szą nie­chęć na myśl o pój­ściu do pracy, ale naj­zwy­czaj­niej w świe­cie nie mógł z niej zre­zy­gno­wać i pozwo­lić sobie na szu­ka­nie cze­goś innego. Nie­na­wi­dził szefa – nadę­tego pana Erne­sta Lubosa i jego sar­ka­stycz­nych uwag. Męż­czy­zna rów­nież za nim nie prze­pa­dał, choć doce­niał jego płynny docki. Anna Karov zawsze powta­rzała chłop­com, że język wroga trzeba znać. Kailowi nauka przy­szła łatwo, ale Maks nie wyka­zy­wał zbyt dużych zdol­no­ści języ­ko­wych.

– Ale jutro rano idziesz z nami „na jagody”? – upew­nił się po raz kolejny Maks, upi­ja­jąc łyk kawy.

– Tak, pew­nie – odpo­wie­dział Kail.

– Kail powi­nien się wyspać, a ty poszu­kać pracy, a nie tylko głu­poty ci w gło­wie cały czas – par­sk­nęła Anna. – I nie jedz tylu cia­stek – dodała pod nosem.

Młod­szy Karov wyszedł do pracy koło siód­mej wie­czo­rem. Tram­waj spóź­nił się pięt­na­ście minut lub po pro­stu jeden kurs nie odbył się zgod­nie z roz­pi­ską. Cze­ka­jąc na kolejny, Kail wyobra­żał sobie minę szefa, który tra­dy­cyj­nie „potrąci mu za to z napiw­ków”. Gdy pojazd w końcu pod­je­chał, wsiadł do niego wście­kły na sie­bie, bo nie wyszedł wcze­śniej, i na cały wszech­świat, który zda­wał się być tego dnia prze­ciwko niemu. Po prze­je­cha­niu sied­miu przy­stan­ków wysiadł w cen­trum, skrę­cił w główną ulicę i zaczął biec przed sie­bie. Powie­trze sta­wało się coraz gęst­sze, a nim dotarł do lokalu, zdą­żył już poczuć na karku pierw­sze kro­ple desz­czu.

„Restau­ra­cja Zam­kowa” wcale nie mie­ściła się tak bli­sko zamku, jak suge­ro­wała jej nazwa, i w zasa­dzie wcale nie była restau­ra­cją, lecz pubem. Ludzie zde­cy­do­wa­nie chęt­niej przy­cho­dzili tu, aby coś wypić i posłu­chać muzyki na żywo, niż zjeść wykwintną kola­cję. W wyobra­że­niu wła­ści­ciela było jed­nak ina­czej, bo samego sie­bie okre­ślał mia­nem „jed­nego z naj­lep­szych restau­ra­to­rów w Rubie”.

– Karov, spóź­ni­łeś się – wark­nął Lubos i wyło­nił się zza baru z miną taj­nego agenta, który wła­śnie przy­ła­pał wroga na nie­cnym uczynku.

Ernest miał na sobie przy­cia­sny, wzo­rzy­sty sur­dut, a jego grubą szyję niczym wąż opla­tała maleńka czer­wona muszka. Spoj­rzał na Kaila z wyraźną wyż­szo­ścią i w cha­rak­te­ry­styczny dla sie­bie spo­sób mach­nął wil­gotną szmatką, jakby była biczem. Dwie młode kel­nerki spoj­rzały w stronę Karova z poli­to­wa­niem i dys­kret­nie przy­wi­tały się z nim ski­nie­niem głowy. Nim Kail zdą­żył zare­ago­wać, z zaple­cza wyszedł wysoki, chudy chło­pak i w pośpie­chu zdjął far­tuch. Pra­co­wał tu znacz­nie dłu­żej niż Kail, ale dotych­czas zamie­nili ze sobą zale­d­wie kilka zdań.

– Przej­mu­jesz moją zmianę – rzekł oschle, a Karo­vowi zro­biło się głu­pio.

– Prze­pra­szam – odparł, nie wie­dząc, czy bar­dziej kie­ruje te słowa do Lubosa, czy do kel­nera, który przez niego skoń­czył pracę pięt­na­ście minut póź­niej.

Prze­szedł szybko przez salę, by udać się na zaple­cze. Przy­wi­tał się z jesz­cze jed­nym nowym kel­ne­rem, który pra­co­wał w „Zam­ko­wej” dopiero od kilku dni. Niziutki chło­pak ode­brał zamó­wie­nie od kucha­rza i sta­ran­nie kła­dąc tale­rze i szklanki na tacy, chwiej­nym kro­kiem udał się na salę. Kail pod­szedł do zlewu, gdzie już cze­kała na niego sterta brud­nych naczyń. Zwy­kle pra­co­wał jako kel­ner, ale cza­sem, gdy bra­ko­wało rąk do pracy, musiał rów­nież zająć się zmy­wa­kiem. W każdy pią­tek było dużo pracy, a ta zmiana nie zaczęła się w dobrej atmos­fe­rze. Kail zasta­na­wiał się, czy jego poprzed­nik celowo nie zosta­wił mu takiej liczby naczyń do umy­cia. Jesz­cze nim zdą­żył ze wszyst­kim, zawo­łano go na salę. Zebrał pierw­sze zamó­wie­nie od wynio­słych, star­szych kobiet sie­dzą­cych przy oknie, po czym wró­cił do kuchni, by prze­ka­zać je kucha­rzom.

– Cześć, słońce – usły­szał dobrze znany, aksa­mitny głos. – Podasz mi szklankę wody?

Spoj­rzał za sie­bie i zoba­czył Mię. Dziew­czyna pre­zen­to­wała się o niebo lepiej niż rano w han­ga­rze. Miała na sobie ciem­no­zie­loną suk­nię przy­ozdo­bioną małą kokardką pod biu­stem. Było widać zaawan­so­waną ciążę, co wcale nie umniej­szało jej uro­dzie. Usta poma­lo­wała szminką, a policzki musnęła różem, przez co jej twarz nabrała zdro­wego kolo­rytu. Błysz­czące, rude loki opa­dały na smu­kłe ramiona, doda­jąc jej nie­malże aniel­skiego uroku.

– Pew­nie. – Się­gnął do jed­nej z gór­nych sza­fek i wycią­gnął szklankę, by następ­nie napeł­nić ją wodą. – Gotowa na kon­cert?

Mia wes­tchnęła ciężko, oparła się ple­cami o ścianę i przez chwilę zawie­siła wzrok w prze­strzeni. Nie patrzyła na żaden kon­kretny obiekt. Zda­wała się raczej zaglą­dać do wła­snych myśli.

– Tak. Jestem po pro­stu tro­chę zmę­czona.

Nie zdą­żył jej odpo­wie­dzieć, gdy ponow­nie dobiegł go ochry­pły głos Erne­sta Lubosa. Kail dobrze znał ten poiry­to­wany ton i domy­ślał się, że naj­pew­niej nowy zro­bił jakiś błąd, który powi­nien popra­wić.

– Co jest? – zapy­tał.

– Ten nowy, jak mu tam jest Dawid, Deryl… – zaczął czer­wony ze zło­ści Ernest.

– Daniel – spro­sto­wał Kail.

– Nie­ważne. Guz­drze się jak mucha w smole, a trzeba obsłu­żyć sto­liki dwa i osiem. Wiesz, że piątki są dla mnie ważne. Te dni gene­rują wyso­kie zyski – rzekł pół­szep­tem.

Kail kiw­nął głową i wyjął czarny notes z kie­szeni far­tu­cha. Zgod­nie z suge­stią szefa zaczął od obsługi znie­cier­pli­wio­nych gości. Zbli­żała się godzina dwu­dzie­sta pierw­sza, gdy Mia usia­dła do for­te­pianu sto­ją­cego na widocz­nym z naj­dal­szych zakąt­ków sali pode­ście.

Wiele osób przy­cho­dziło tu tylko dla niej, czego Lubos nie chciał przy­jąć do wia­do­mo­ści, bo wie­rzył, że gości przy­cią­gają jego regu­larne „inno­wa­cyjne” zmiany w kar­cie dań. Prawda była taka, że gdy Mia grała, oczy wszyst­kich zwra­cały się w jej kie­runku. Spo­glą­dano na nią i słu­chano jej z takim podzi­wem, z jakim nie­gdyś wuj Teo­dor patrzył na gra­ją­cego Kaila.

Minęło kolejne pół godziny, gości przy­by­wało wprost pro­por­cjo­nal­nie do wynie­sio­nych przez Karova pustych kufli po piwie. Ernest odprę­żył się na tyle, aby usiąść przy barze i delek­tu­jąc się muzyką (i rosnącą liczbą klien­tów), w spo­koju sączyć kie­li­szek słod­kiego likieru. Nie­długo po tym, jak Mia skoń­czyła grać jeden ze skocz­niej­szych utwo­rów, zapa­dła cisza. Sala umil­kła. Nikt nie kla­skał, nikt nie roz­ma­wiał, wszy­scy znie­ru­cho­mieli. Kail zare­je­stro­wał w gło­wie jedy­nie gło­śne skrzyp­nię­cie drzwi, a gdy się odwró­cił, pojął powód obec­nego stanu rze­czy.

Do restau­ra­cji weszło trzech męż­czyzn w czar­nych dockich mun­du­rach. Byli w pełni uzbro­jeni, co potwier­dzały skó­rzane kabury przy­pięte do ich pasków. W jed­nej sekun­dzie atmos­fera zgęst­niała. Nie­po­kój odczuli nie tylko wła­ści­ciel i pra­cow­nicy lokalu, ale rów­nież goście. Na przo­dzie szedł bar­dzo wysoki blon­dyn o groź­nym spoj­rze­niu, a za nim dwóch star­szych towa­rzy­szy. Szef dys­kret­nie ski­nął na Kaila. Ten zaś zro­zu­miał, że to wła­śnie ich musi obsłu­żyć w następ­nej kolej­no­ści. Prze­klął w myślach, po czym z uda­wa­nym spo­ko­jem pod­szedł do trójki żoł­nie­rzy.

– Dobry wie­czór, życzą sobie pano­wie sto­lik przy oknie? – zapy­tał, sta­ra­jąc się przy­brać poprawny docki akcent.

– Zosta­łeś odde­le­go­wany do zadań spe­cjal­nych? – odpo­wie­dział mu chłodny głos męż­czy­zny, który naj­wy­raź­niej zauwa­żył, że Lubos wysłał w ich kie­runku aku­rat Karova.

– Tak wła­śnie było – przy­znał zgod­nie z prawdą.

Sto­jący przed nim wysoki męż­czy­zna wyglą­dał na prze­ra­ża­jąco bystrego i pierw­sze zda­nie, które padło z jego ust, wska­zy­wało, że był rów­nież spo­strze­gaw­czy. Nie­bez­piecz­nie spo­strze­gaw­czy.

– Daj nam coś w czę­ści cen­tral­nej. Ta dziew­czyna… ona dziś gra? – zapy­tał drugi Dok, od któ­rego czuć było wyraźną woń alko­holu.

Kail od razu wychwy­cił pewną róż­nicę. Dwóch niż­szych rangą męż­czyzn było wyraź­nie wsta­wio­nych, a ten wysoki nie. Miał w sobie coś, co naka­zy­wało Karo­vowi zacho­wa­nie czuj­no­ści. Trzeźwy docki żoł­nierz bywał groź­niej­szy od pija­nego.

– Nie ina­czej. Zapra­szam – rzekł, pro­wa­dząc ich do sto­lika.

W tym cza­sie Mia wymie­niła krót­kie, poro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nie z Lubo­sem. Na przyj­ście dockich żoł­nie­rzy mieli przy­go­to­wany spe­cjalny reper­tuar. Musiała przy­gry­wać im melo­die, które znali, a zaczęła od utworu Nie myśl tak o mnie, nazy­wa­nym przez Kaila cukier­ko­wym szaj­sem naj­gor­szego sortu.

Nie myśl tak o mnie, bo siły nie zabrak­nie mi,

Błę­kit­nych oczu moich blask zapro­wa­dzi cię do drzwi,

Gdy boha­ter­skim wró­cisz kro­kiem, jak dzielny rycerz

z kate­dry witraża,

Welo­nem przy­kryję zło­ci­ste włosy, by popro­wa­dzić cię

do ołta­rza.

Aksa­mitny głos Mii zda­wał się Kailowi wyjąt­kowo iro­niczny, ale dockim żoł­nie­rzom naj­wy­raź­niej przy­padł do gustu, bo spo­glą­dali z zain­te­re­so­wa­niem w stronę rudo­wło­sej artystki. Przy­naj­mniej dwaj, bo ten trzeci bacz­nie przy­glą­dał się Kailowi. Zupeł­nie tak, jakby wyczuł w jego uśmie­chu sar­ka­styczną nutę.

– To ja przy­niosę panom karty – odpo­wie­dział Karov po prze­tar­ciu sto­lika wil­gotną ście­reczką.

Kiedy pod­szedł do baru, gdzie na lakie­ro­wa­nym bla­cie leżały karty dań, Ernest zła­pał go za nad­gar­stek.

– Zwróć uwagę na rangę tego wyso­kiego. To jakaś szy­cha, nie zrób niczego głu­piego – upo­mniał chło­paka.

Fak­tycz­nie, Kailowi rzu­ciły się w oczy dwa wilki, wyha­fto­wane na mun­du­rze przy­by­sza, obok gałą­zek lau­ro­wych. Ostrze­że­nie Lubosa wcale go nie zdzi­wiło, bo sam czuł nie­po­kój, gdy ten męż­czy­zna na niego patrzył. Wziął karty, wró­cił do sto­lika i podał je zagra­nicz­nym gościom.

– Dania, które nie zawie­rają mleka, są zazna­czone kolo­rem nie­bie­skim – rzekł spo­koj­nie Kail.

Dobrze wie­dział, że Docy nie spo­ży­wali lak­tozy. Wie­rzyli, iż zawarta, cho­ciażby w mleku, kaze­ina, jako sub­stan­cja potrzebna bydłu do wytwo­rze­nia kopyt, spra­wia, że ludzka skóra tward­nieje, staje się szorstka i zgru­biała. W ich mnie­ma­niu Kas­se­ryj­czycy nie tylko żyli, ale nawet odży­wiali się w spo­sób nie­czy­sty. Byli rasą na niż­szym stop­niu roz­woju, zaco­faną i nie­po­sia­da­jącą więk­szego zmy­słu este­tycz­nego.

– Nie powi­nie­neś obsłu­gi­wać nas w ręka­wicz­kach? – pouczył go łysie­jący żoł­nierz. – Powta­rza im się i powta­rza, a nie pamię­tają. Są głupi. Ułomni. Sam pan widzi, panie Vogel – dodał, ocze­ku­jąc apro­baty Char­lesa.

– Zapew­niam panów, że mam czy­ste ręce – odpo­wie­dział Kail.

Sta­rał się brzmieć spo­koj­nie, cho­ciaż ner­wowo zaci­snął palce na far­tu­chu. Vogel zauwa­żył ten mały gest i przez sekundę nawet się uśmiech­nął. Towa­rzy­sze męż­czy­zny nie zwró­cili na to naj­mniej­szej uwagi.

– Posiłki i napoje masz podać już w ręka­wicz­kach. – Star­szy Dok wydał mu pole­ce­nie.

Kąśliwe uwagi brzmiały gro­te­skowo w zesta­wie­niu z graną przez Mię roman­tyczną pio­senką.

– Dobrze.

Po sło­wach Kaila zaczął się pro­ces dłu­giego prze­glą­da­nia menu. Kel­ner stał sztywno, trzy­ma­jąc ręce wzdłuż tuło­wia i pie­lę­gnu­jąc w sobie cier­pli­wość, która nie paso­wała do jego zde­gu­sto­wa­nej miny. Postać chło­paka szybko wydała się Voglowi o wiele bar­dziej inte­re­su­jąca niż karta dań. Nie­bie­skie, zmru­żone teraz oczy Karova spoj­rzały pro­sto w te chłodne i groźne. Doszło do dziw­nej sytu­acji, w któ­rej obaj wie­dzieli, że Char­lesa bawiła reak­cja Karova na przy­tyki jego dockich towa­rzy­szy. Po jakichś dzie­się­ciu minu­tach Kail wresz­cie spi­sał od nich zamó­wie­nie, któ­rym był bef­sztyk z polę­dwicy woło­wej w boro­wi­kach, com­ber jagnięcy z miętą, czosn­kiem i roz­ma­ry­nem oraz butelka spro­wa­dza­nego z Docji bur­bonu.

– A dla pana? – zapy­tał Kail, spo­glą­da­jąc na Vogla.

– Piwo.

Zasko­czony Karov uniósł brew. Aku­rat po nim spo­dzie­wał się cze­goś bar­dziej wyszu­ka­nego.

– Jakie?

– Duże i ciemne.

– A coś do jedze­nia?

– Nie jestem głodny.

Kail kiw­nął głową, zosta­wił jedną kartę na ich sto­liku i poszedł na zaple­cze, by prze­ka­zać zamó­wie­nie kucha­rzowi. Potem obsłu­żył inne sto­liki, choć co chwilę zer­kał w kie­runku Doków. Dwóch męż­czyzn śmiało się i dys­ku­to­wało, jakby nie widząc, że ten naj­wyż­szy rangą nie nadaje na tych samych falach. Karov usły­szał kilka zdań z ich roz­mowy, gdy przy­niósł im przy­stawki. Żoł­nie­rze zasy­py­wali naj­wyż­szego męż­czyznę pochleb­stwami, ale on na to nie reago­wał. Zupeł­nie jakby słowa pod­wład­nych nie spra­wiały mu żad­nej przy­jem­no­ści.

– Niech pan opo­wiada, jak było na fron­cie. Zasłu­żył się pan, gdy woj­ska wroga pró­bo­wały odbić nasze kolo­nie na połu­dniu. Wła­ści­wie to krążą już o tym legendy! Myśleli, że są takim mocar­stwem jak Docja, ale w życiu! – rzekł pod­eks­cy­to­wany żoł­nierz i się­gnął po kie­li­szek, który wła­śnie posta­wił przed nim Kail. Tym razem w ręka­wicz­kach.

– Brudno, szaro i gorąco – odpo­wie­dział Char­les bez cie­nia eks­cy­ta­cji.

– Och, niech pan uchyli rąbka tajem­nicy. Ja i Mark jeste­śmy naprawdę bar­dzo cie­kawi.

Przez następną godzinę Kail krzą­tał się mię­dzy salą a zaple­czem, roz­da­jąc posiłki i zbie­ra­jąc brudne naczy­nia oraz spraw­dza­jąc, czy wszystko jest w porządku. Szcze­gól­nie przy jed­nym sto­liku zaj­mo­wa­nym przez samego dia­bła i dwójkę roga­tych pod­wład­nych. Wszystko szło cał­kiem spraw­nie do momentu, gdy przy­szedł czas na pięt­na­sto­mi­nu­tową prze­rwę Mii. Wstała od for­te­pianu, pochy­liła się w stronę publicz­no­ści i odgar­nęła jeden ze swo­ich ogni­stych loków. Chwilę póź­niej zoba­czyła Karova w kuchni. Chło­pak wła­śnie prze­kła­dał tale­rze do zlewu, gdy dziew­czyna usia­dła na tabo­re­cie przy ścia­nie i mocno objęła dłońmi brzuch. Nowy i Kail popa­trzyli po sobie, po czym pod­bie­gli do niej.

– Wszystko w porządku? – zapy­tał Karov, na co pia­nistka odmow­nie pokrę­ciła głową.

– Mdli mnie. Chce mi się wymio­to­wać.

Szybko zro­zu­mieli, że sprawa jest poważna. Mia zbla­dła tak bar­dzo, że nawet puder i róż nie zdo­łały tego ukryć. Kail zapro­wa­dził ją przez kuch­nię aż do łazienki prze­zna­czo­nej dla pra­cow­ni­ków. W tym samym cza­sie nowy poszedł zawo­łać jedną z kel­ne­rek, by doglą­dała pia­nistki.

– Jak to się stało? Rap­tem źle się poczu­łaś? – zapy­tał.

– Tak, to było w jed­nej chwili. Zakrę­ciło mi się w gło­wie i usia­dłam, a potem zaczął boleć mnie brzuch.

– Trzeba wezwać leka­rza – stwier­dził wyraź­nie prze­jęty Kail.

– Nic mi nie będzie – odpo­wie­działa, przy­trzy­mu­jąc się fra­mugi drzwi.