Czerwony Ptak. Kamienica Mrukova - Maja Kołodziejczyk - ebook + audiobook + książka

Czerwony Ptak. Kamienica Mrukova ebook i audiobook

Kołodziejczyk Maja

4,9
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Ileż w sercu twoim będzie naiwności? Czy otworzysz mi drzwi, kiedy przyjdę w gości?

Kail Karov pożegnał się z Wilczym Dworem i wyruszył w drogę do domu. Po przybyciu do Ruby okazało się, że zaszły w niej wielkie zmiany. Wraz z bliskimi musi zamieszkać w kamienicy ekscentrycznego Gustava Mrukova, który nadzoruje każdy krok lokatorów. To jednak nie koniec problemów. Kail szybko orientuje się, że w stolicy podzielonej na dwie strefy wciąż funkcjonuje ruch oporu. Po miesiącach spędzonych w Docji przestaje się jednak utożsamiać z wieloma poglądami głoszonymi przez rebeliantów.

Tymczasem do dockiej części Ruby jako minister przybywa Lutz Vogel. Chociaż pozornie koncentruje się na pełnieniu swojej funkcji, cel jego wizyty jest zupełnie inny: pragnie odnaleźć Aleksandra Weissa. Nie wie jednak, że polują na niego członkowie ruchu oporu, a Charles dokładnie obserwuje jego poczynania.

Kontynuacja emocjonującej powieści Czerwony Ptak. Wilczy Dwór przeniesie cię do brutalnych realiów okupowanej Ruby. Czy Kail zdoła nie tylko przetrwać w tym brutalnym świecie, lecz także ocalić rodzinę? Czy w środowisku pozbawionym podstawowych dóbr jest jeszcze miejsce na miłość?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 624

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 18 godz. 1 min

Lektor: Marta Kiermasz

Oceny
4,9 (8 ocen)
7
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
centner

Nie oderwiesz się od lektury

dylogia? jaka dylogia?! ja po takim zakończeniu potrzebuje 3 części jak tlenu!!
00
Wyza1

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo polecam!
00



Ostrzeżenie

Książka zawiera tre­ści, które mogą być nie­od­po­wied­nie dla osób wraż­li­wych. Wśród nich są: prze­moc (psy­chiczna i fizyczna), kse­no­fo­bia, homo­fo­bia, opisy zbrodni wojen­nych. Boha­te­ro­wie wie­lo­krot­nie znaj­dują się w bar­dzo trud­nych sytu­acjach, które zmu­szają ich do wąt­pli­wych etycz­nie wybo­rów.

Wyda­rze­nia opi­sane na kar­tach powie­ści są fik­cyjne, podob­nie jak nazwy kra­jów, miast oraz struk­tur poli­tycz­nych.

I. Przybysz z zachodu

I.

Przy­bysz z zachodu

Rze­czy­wi­stość bywa okrutna. Od dziecka uczą nas, jak ją postrze­gać. Nie­za­leż­nie od cza­sów, w któ­rych żyjemy, Kie­rują nami uczu­cia i war­to­ści. Trudno kochać, gdy wie­rzymy, że świat nas nie­na­wi­dzi. Trud­niej, jeśli ta miłość nie­sie zagro­że­nie. Ale czy da się kochać tak, aby skoń­czyć… …bez zła­ma­nego serca i bez zła­ma­nych skrzy­deł?

W tej walce liczy się plan. Plan musi być dobry. Jeden zły ruch i zni­kasz. Jeden dobry i pijesz szam­pana, Ci, co prze­trwali, biją brawo, Ci, co zawie­dli, chylą czoła.

Ruba (Kas­se­ria)

Tego dnia w kamie­nicy przy ulicy Czer­wo­nej poja­wiło się nowe ogło­sze­nie. Zawi­sło na samym środku tablicy, pomię­dzy zawia­do­mie­niem o pod­wyż­kach cen prądu a ulotką rekla­mu­jącą nowy zakład szew­ski. Wytłusz­czo­nym dru­kiem napi­sano: „Dro­dzy loka­to­rzy, zapra­szamy na uro­czy­ste otwar­cie nowego lokalu Gustava Mru­kova”. Kon­tra­sto­wało z małym dopi­skiem na dole: „obec­ność obo­wiąz­kowa”.

– To nie jest zapro­sze­nie, tylko przy­mu­sze­nie – przy­znał Maks, po czym wziął łyk moc­nej czar­nej kawy.

Nie­gdyś pijał ją z mle­kiem, ale to było w cza­sach, gdy nie musieli oszczę­dzać cukru. Gorzka i biała prze­stała mu sma­ko­wać.

Anna wzru­szyła ramio­nami. Naci­snęła pedał maszyny, igła prze­biła kra­wędź rękawa ostat­niej kurtki. Począt­kowo Popo­vscy narze­kali na hałasy, ale umil­kli, gdy pani Karov dostała zle­ce­nie od samego towa­rzy­sza Mru­kova. Kobieta wie­działa jed­nak, że ten stan nie będzie trwał wiecz­nie. Na szczę­ście pra­co­wała w zakła­dzie kra­wiec­kim i nie musiała się ogra­ni­czać do przyj­mo­wa­nia zle­ceń od pry­wat­nych klien­tów.

– Nic na to nie pora­dzimy. Wła­ści­ciel kamie­nicy ocze­kuje, że poja­wimy się w lokalu po godzi­nie dzie­więt­na­stej, więc naj­le­piej będzie, jeśli się dosto­su­jemy – odpo­wie­działa.

Sprane prze­ście­ra­dło wiszące na prze­dzie­la­ją­cym pomiesz­cze­nie sznurku nagle zadrżało. Kle­men­tyna Popo­vska, przy­słu­chu­jąca się roz­mo­wie Karo­vów, nie wytrzy­mała. Wstała, ener­gicz­nie odsu­nęła pro­wi­zo­ryczną zasłonkę i popa­trzyła na współ­lo­ka­to­rów z nie­sma­kiem.

– Nie jestem w sta­nie pojąć, dla­czego wypo­wia­da­cie się o towa­rzy­szu Mru­ko­vie z taką pogardą! Naszą rodzinę ucie­szyło to zapro­sze­nie. Naprawdę wole­li­by­ście, żeby kie­ro­wały nami te dockie hieny?!

W pierw­szym odru­chu Maks chciał powie­dzieć, że nie życzy sobie, aby kto­kol­wiek nim kie­ro­wał. Przy­po­mniał sobie jed­nak ostat­nią wizytę w piw­nicy Gustava i osta­tecz­nie ugryzł się w język.

– A co takiego złego powie­dzie­li­śmy? – zapy­tała Anna i wło­żyła ostat­nią uszytą kurtkę do płó­cien­nego worka. – Nie wszy­scy muszą lubić wie­czorne imprezy, dla­tego nie zare­ago­wa­li­śmy ze szcze­gól­nym entu­zja­zmem. Bycie doma­to­rem to chyba nie zbrod­nia?

Spoj­rzała Kle­men­ty­nie pro­sto w oczy. Ton jej głosu nie był uprzejmy, ale oschły. Popo­vska dostrze­gła w nim cień sar­ka­zmu. Mąż wie­lo­krot­nie powta­rzał, że ta rodzina spro­wa­dzi na nich same nie­szczę­ścia, a jed­nak ni­gdy nie mogli przy­ła­pać Karo­vów na jakimś nie­re­gu­la­mi­no­wym zacho­wa­niu. Czę­sto ich to fru­stro­wało.

– To jest po pro­stu nie­grzeczne – powie­działa w końcu, odwró­ciła się gwał­tow­nie i wró­ciła do swo­jej czę­ści miesz­ka­nia.

Maks odsta­wił pustą szklankę na stół. Czuł, że nie wytrzyma w tym domu ani minuty dłu­żej. Na szczę­ście miał już plany na resztę dnia, i nie cho­dziło tylko o wie­czorne spo­tka­nie z Mru­ko­vem.

– Wycho­dzę – rzekł, wsta­jąc z miej­sca. – Nie wrócę na obiad.

Usły­szał zza kotary ciche par­sk­nię­cie. Fak­tycz­nie, Karo­vom ostat­nio się nie prze­le­wało, a pod­stawę ich diety sta­no­wiły naj­tań­sze pro­dukty, takie jak nabiał, ziem­niaki i jajka. Maks zna­lazł jed­nak nową pracę, w restau­ra­cji. Jak nie­gdyś Kail. Liczył, że ich sytu­acja finan­sowa wkrótce się poprawi.

– Dobrze. Tylko, pro­szę, bądź punk­tu­alny. Nie potrze­buję wię­cej zmar­twień.

Chło­pak spoj­rzał w zatro­skane oczy matki i kiw­nął głową. Umył szklankę, posta­wił ją na blat i wyszedł z domu, nie żegna­jąc się z Popo­vskimi. Alfred ni­gdy nie dbał o to, by rzu­cić im choćby krót­kie „dzień dobry” czy „do widze­nia”, więc dla­czego on miałby się sta­rać?

Zbiegł po schod­kach i wyszedł na plac przed kamie­nicą. W powie­trzu czuć było powiew nad­cho­dzą­cego lata. Zza chmur wresz­cie wyj­rzało słońce. Uśmiech­nął się lekko, gdy cie­płe pro­mie­nie musnęły jego blade policzki. Spoj­rzał na zega­rek i przy­spie­szył kroku. Pamiątka po ojcu przy­po­mi­nała mu o umó­wio­nym spo­tka­niu z Annuszką. Jedy­nym plu­sem kamie­nicy Mru­kova (jak zwy­kli nazy­wać ją z matką) był fakt, że znaj­do­wała się nie­da­leko oso­bli­wego domu Buko­vskich. Maks zdą­żył jesz­cze bar­dziej zżyć się z miesz­ka­jącą w nim córką apte­ka­rzy, choć po śmierci brata sądził, że nie będzie to moż­liwe. Teraz łączył ich wspólny cel – wizyta w „Krzy­wym Dzio­bie”. Lokal o dość oso­bli­wej nazwie był czymś wię­cej niż nowym miej­scem zatrud­nie­nia Maksa. Mimo podziału Ruby pod­zie­mie nie spało. Tak się zło­żyło, że bun­tow­ni­kami ze strefy B dowo­dził nowy pra­co­dawca Karova. Kon­rad Radecki o pseu­do­ni­mie „Koli­ber” miał repu­ta­cję cier­pli­wego i pogod­niej­szego od daw­nego dowódcy „Sowy”. Teraz Adam San­ter, który nie­gdyś nie przy­jął Kaila do woj­ska, sta­cjo­no­wał w stre­fie A i dowo­dził tam­tej­szymi żoł­nie­rzami. Maks wie­lo­krot­nie ana­li­zo­wał, jak mogłyby się poto­czyć ich losy, gdyby Kail sta­nął na pode­ście razem z nim i Simo­nem. Może dostałby swoje zada­nia i ni­gdy nie pokłó­ciłby się z przy­ja­cie­lem?

Maks wes­tchnął ciężko, opie­ra­jąc dłoń o furtkę pro­wa­dzącą na pose­sję Buko­vskich. Nim zdą­żył jed­nak wyko­nać kolejny krok, drzwi do domu otwo­rzyły się z gło­śnym skrzyp­nię­ciem. Annuszka sta­nęła w progu, odgar­nęła gruby war­kocz i pod­bie­gła do chło­paka.

– Cześć, Maks – przy­wi­tała się cie­pło i poca­ło­wała go w poli­czek.

Chło­pak poczer­wie­niał. Cho­ciaż spę­dzali razem coraz wię­cej czasu, bli­skość panny Buko­vskiej wciąż go peszyła.

– Cześć. Ład­nie wyglą­dasz w tej nie­bie­skiej sukience – rzekł, nie­śmiało jej się przy­glą­da­jąc.

– Dzię­kuję. – Obró­ciła się wdzięcz­nie, pozwa­la­jąc, by kre­acja zawi­ro­wała wokół. – Z kolei ty wyglą­dasz jakoś blado. I chyba znowu schu­dłeś – stwier­dziła po chwili.

– Nie będę ukry­wał. Matka znowu musiała zwę­zić mi spodnie. Czasy są trudne, ale dziś zabie­ram cię na obiad. Radecki mówił, że w restau­ra­cji możemy zamó­wić, co tylko zechcemy – rzekł i podał jej ramię.

Annuszka chwy­ciła je ocho­czo i uśmiech­nęła się wdzięcz­nie.

– Ten cały „Koli­ber” wydaje się znacz­nie sym­pa­tycz­niej­szy od „Sowy”. W sumie to tro­chę zabawne, że wszy­scy dowódcy wybie­rają sobie pta­sie pseu­do­nimy.

Było po dru­giej, gdy pociąg z Wol­fen­bergu zaje­chał do Ruby. Nie­wielu dockich żoł­nie­rzy i urzęd­ni­ków wysia­dało na dworcu wschod­nim. W końcu to dwo­rzec główny znaj­do­wał się w przy­pi­sa­nej im stre­fie A. Ponie­kąd to wła­śnie pustki na pero­nie skło­niły pew­nego mło­dzieńca, by opu­ścił pojazd w tym miej­scu. Pierw­szy krok posta­wiony na ojczy­stej ziemi przy­pra­wił go o koła­ta­nie serca. Do nie­dawna myślał, że nie dane mu będzie ponow­nie oddy­chać tym samym powie­trzem, sły­szeć rodzimą mowę, widzieć dobrze znane budynki. Odniósł wra­że­nie, że nic się nie zmie­niło. Gdy jed­nak zoba­czył wielką tablicę sto­jącą przed wej­ściem do budynku dworca, zro­zu­miał, że zmie­niło się wszystko.

Gra­fika przy­sło­nięta grubą szybą przed­sta­wiała mapę mia­sta. Było inne od tego, które Kail zapa­mię­tał sprzed dzie­wię­ciu mie­sięcy. Przez śro­dek Ruby prze­cho­dził mur dzie­lący sto­licę na dwie czę­ści. Po pra­wej stro­nie znaj­do­wała się legenda i to ona w pierw­szej kolej­no­ści zwró­ciła uwagę chło­paka. Czer­wo­nym kolo­rem zazna­czono budynki, które zaj­mo­wało dockie woj­sko. Ska­no­wał wzro­kiem nazwy ulic, aż zatrzy­mał się na Srebr­nej 16. Intu­icja go nie zawio­dła. Pod­skór­nie czuł, że ich prze­stronne miesz­ka­nie miało wystar­cza­jący poten­cjał, aby sku­sić Doków. Teraz pozo­stało pyta­nie, co się stało z jego rodziną.

Kail miał prze­pustkę upraw­nia­jącą do wej­ścia do strefy zarówno A, jak i B, ale wie­dział, że nie będzie mógł jej nad­uży­wać. Posia­dał rów­nież dockie doku­menty, ale wolał z nich nie korzy­stać. W nie­wiel­kiej walizce spo­czy­wał mun­dur, który zdjął przed wyj­ściem z pociągu. Musi się go pozbyć w pierw­szej kolej­no­ści. Alek­san­der Weiss powi­nien prze­stać ist­nieć. Im szyb­ciej ludzie o nim zapo­mną, tym bez­piecz­niej dla Karova i jego bli­skich. Chło­pak zda­wał sobie sprawę, że zanim podej­mie dal­sze kroki, musi usta­lić, co się stało z jego rodziną. Utkwił wzrok w samot­nym jasnym punk­cie, umiesz­czo­nym na mapie po sewic­kiej stro­nie muru. Wszystko wska­zy­wało na to, że obce woj­ska nie zajęły domu Annuszki. To wła­śnie tam posta­no­wił szu­kać infor­ma­cji.

Wie­dział, że w tym okrut­nym świe­cie liczy się plan, ale na szczę­ście miał dobrego nauczy­ciela. Do jego reali­za­cji posta­no­wił przy­stą­pić meto­dycz­nie. Naj­pierw musi się dowie­dzieć, gdzie prze­by­wają Maks i ciotka Anna, następ­nie pozbyć się nie­któ­rych zaka­za­nych przed­mio­tów. Posta­no­wił, że włoży mun­dur do płó­cien­nego worka, a worek wrzuci do rzeki. Dobrym pomy­słem byłaby też wymiana nowych skó­rza­nych butów na takie, na które mógł sobie pozwo­lić prze­ciętny Kas­se­ryj­czyk. Kail wciąż się bał potknię­cia. Intu­icyj­nie spo­glą­dał za sie­bie, by spraw­dzić, czy nikt go nie śle­dzi. Ponie­kąd naba­wił się manii prze­śla­dow­czej. Ale czy dało się jej unik­nąć?

– Dobrze, że mu nie ule­głem, gdy chciał mi wci­snąć tę wielką walizkę – mruk­nął pod nosem i ruszył przed sie­bie.

W dro­dze odru­chowo nasłu­chi­wał odgłosu cięż­kich ofi­cer­skich butów. Cały czas miał wra­że­nie, że Char­les Vogel kro­czy tuż obok. Kiedy spo­glą­dał w bok, ogar­niało go jed­nak doj­mu­jące uczu­cie pustki. Był sam. Cał­kiem sam. I tak miało pozo­stać. Odgar­nął z twa­rzy kosmyki jasnych przy­dłu­gich wło­sów. Czy już nikt nie zrobi tego za niego? Czy już nikt nie przy­po­mni mu, by szedł z pod­nie­sioną głową? Nikt nie poprawi koszuli i nie zwróci uwagi, by zapiął mary­narkę?

– Jakie to wszystko trudne – szep­nął, czu­jąc ucisk w żołądku wywo­łany nie tyle stre­sem, ile jakimś nie­przy­jem­nym uczu­ciem, jakby w środku rosła mu pul­su­jąca gula. Momen­tami do głosu docho­dziła roz­pacz, ale dawał radę ją wyci­szać. Myślał o rodzi­nie, o jej bez­pie­czeń­stwie i o pla­nie. Adre­na­lina pozwa­lała mu się sku­pić na zada­niu. Nie mógł teraz pozwo­lić umy­słowi zba­czać na dziwne tory. Wybrał i przy­szło mu się mie­rzyć z kon­se­kwen­cjami.

Opu­ścił gmach dworca. Naprze­ciwko znaj­do­wała się poczta. Uwagę chło­paka przy­kuł nie­ty­powy ele­ment przy­twier­dzony do ściany dworca. Czer­wone flagi z wize­run­kiem niedź­wie­dzi sta­no­wiły nowy doda­tek do zna­nego obrazka. Dotąd widy­wał je jedy­nie w książ­kach, a teraz przy­wi­tały go, led­wie wyszedł na główną ulicę. O tej porze nie była szcze­gól­nie zatło­czona. Więk­szość doro­słych wciąż pra­co­wała, a dzie­ciaki dopiero koń­czyły zaję­cia w szko­łach. Kail przy­spie­szył kroku na widok nad­jeż­dża­ją­cego tram­waju. W pierw­szej chwili chciał do niego wsiąść, lecz coś go powstrzy­mało. Po któ­rej stro­nie powi­nien sta­nąć – dockiej, a może kas­se­ryj­skiej? Czy na powrót stał się Kailem Karo­vem? Czy LAB-110223-08Ruba ożył? Cho­lera, wciąż miał w kie­szeni i walizce dockie kły. Gdzie powi­nien wymie­nić walutę? Wziął kilka głęb­szych odde­chów i przy­po­mniał sobie, że prze­cież zna­lazł się w stre­fie B. Tu mogły nie obo­wią­zy­wać podziały w komu­ni­ka­cji miej­skiej. Tym razem nie było przy nim Char­lesa Vogla, który poka­zy­wał wszystko pal­cem. Musiał radzić sobie sam, wyko­rzy­stać to, czego się nauczył.

Osta­tecz­nie Kail zde­cy­do­wał, że do Annuszki pój­dzie na pie­chotę. Musiał poko­nać ze dwa kilo­me­try. Nic trud­nego. Szedł, uni­ka­jąc kon­taktu wzro­ko­wego z prze­chod­niami. W myślach ukła­dał różne hipo­te­tyczne sce­na­riu­sze. Wciąż zasta­na­wiał się, co Simon powie­dział Mak­sowi. Czy przy­znał się przy­ja­cie­lowi do swo­jej zdrady? Po wszyst­kich przej­ściach Kail nie czuł do niego szcze­gól­nej urazy. Jak nikt inny wie­dział, że strach odbiera trzeź­wość myśle­nia. Musiał przed­sta­wić jed­nak rodzi­nie bez­pieczny prze­bieg wyda­rzeń. Nie mógł prze­cież wyznać, że od początku stycz­nia prze­by­wał w luk­su­so­wej posia­dło­ści, rywa­li­zu­jąc z dockim mini­strem na strzel­nicy i knu­jąc z jego kuzy­nem. Wszy­scy zapewne pomy­śle­liby, że zwa­rio­wał, ale nie to było dla Karova naj­waż­niej­sze w tym całym sza­leń­stwie. Wie­dział, iż pod żad­nym pozo­rem nie może wyma­wiać imie­nia i nazwi­ska Char­lesa Vogla. Nie mógł nara­żać go na nie­bez­pie­czeń­stwo. Powi­nien rów­nież za wszelką cenę ukry­wać wzór wyta­tu­owany na nad­garstku.

Sewicka strona Ruby witała przy­jezd­nych wido­kiem fabryk i zakła­dów. Kail nie­jed­no­krot­nie bywał już w dziel­nicy prze­my­sło­wej, a jed­nak zasko­czyła go tym, jak bar­dzo się roz­ro­sła. Ze wszyst­kich stron dobie­gał do niego hałas. Stu­kot docho­dzący z zakła­dów, war­kot sil­ni­ków, odgłos pra­cu­ją­cych maszyn. Po dro­dze minął kilku robot­ni­ków w osmo­lo­nych ogrod­nicz­kach lub poprze­cie­ra­nych ubra­niach robo­czych. Przy­po­mniał sobie o dedy­ka­cji dla ludzi wiecz­nie zmę­czo­nych i znów poczuł w środku pul­su­jącą gulę. Zagryzł zęby i jesz­cze bar­dziej przy­spie­szył kroku. Przy­sta­nął przed przej­ściem, by prze­pu­ścić nad­jeż­dża­jący samo­chód. Po dru­giej stro­nie ulicy zoba­czył kilka kwit­ną­cych krze­wów. To zwia­sto­wało nad­cho­dzące lato. Cho­lera, jakże inne będzie od zeszło­rocz­nego. Kurwa mać, jaki on był inny! Wyobra­ził sobie Char­lesa sto­ją­cego naprze­ciwko. Gdyby fak­tycz­nie tak się stało, bez waha­nia rzu­ciłby się ku niemu pędem.

– Dla­czego pan tak stoi? Samo­chody już prze­je­chały. – Usły­szał ochry­pły głos jakiejś sta­ruszki.

Kas­se­ryj­ski język momen­tal­nie go otrzeź­wił.

– Tak, prze­pra­szam. Zaga­pi­łem się.

Nie wie­dział, czy fak­tycz­nie mówił z obcym akcen­tem, czy tylko sobie to wma­wiał. Prze­szedł na drugą stronę i skrę­cił. Szedł wyszczer­bio­nym chod­ni­kiem i usi­ło­wał przy­po­mnieć sobie kilka kwe­stii. Musi pamię­tać, że w tym świe­cie jego jasne włosy i nie­bie­skie oczy prze­stały sta­no­wić jaki­kol­wiek atut. Należy rów­nież prze­sta­wić się na myśle­nie w języku kas­se­ryj­skim. Naj­waż­niej­szym i zara­zem naj­trud­niej­szym zada­niem było jed­nak zapo­mnie­nie o Char­le­sie. Dostał moż­li­wość powrotu do swo­jego daw­nego życia. Sko­rzy­stał z niej i nie powi­nien ana­li­zo­wać alter­na­tyw­nych wer­sji roz­woju wyda­rzeń.

– Pod­ją­łeś decy­zję – pouczył samego sie­bie i skrę­cił w kolejną boczną uliczkę.

W oddali uka­zał się słynny dom Buko­vskich. Kail wes­tchnął gło­śno i odgar­nął włosy z czoła. Bagaż powoli zaczy­nał mu cią­żyć i kolejny raz dzię­ko­wał sobie, że nie przy­jął od Char­lesa gigan­tycz­nej walizki, w któ­rej Dok wyniósł go z LAB-u. Wspo­mnie­nie tam­tych chwil wywo­łało w nim nostal­gię. Obaj byli silni i zaszli tak daleko. Wiele wska­zy­wało na to, że nawet dalej niż Alek­san­der pierw­szy.

Kail prze­rwał roz­wa­ża­nia i pod­niósł wzrok. Do furtki zbli­żał się męż­czy­zna. Adre­na­lina momen­tal­nie dodała mu sił. Zaczął biec w jego kie­runku. Wszę­dzie poznałby tę twarz. To apte­karz, ojciec Annuszki.

– Panie Buko­vski! – zawo­łał.

Daniel led­wie zdą­żył prze­krę­cić klu­czyk w furtce, gdy usły­szał woła­nie mło­dzieńca. Odwró­cił głowę w jego stronę, skó­rzany nese­ser wypadł mu z ręki. Wów­czas i Kail przy­sta­nął. Nese­ser koja­rzył mu się z jed­nym: z feralną zdradą Simona Morka.

– Kail? – wychry­piał męż­czy­zna.

Zastygł w miej­scu i patrzył na niego, jakby zoba­czył ducha. Uchy­lił usta, lekko kle­piąc się po policzku. Zapewne sądził, że ten gest go ocuci. Chło­pak prze­łknął ślinę. Liczył, że nie będzie zmu­szony do żad­nych głęb­szych wyja­śnień. Posta­no­wił wyko­rzy­stać chwi­lowe zasko­cze­nie Buko­vskiego, by jak naj­szyb­ciej zdo­być potrzebne infor­ma­cje.

– Potrze­buję pań­skiej pomocy – rzekł, pod­cho­dząc bli­żej.

– O Boże, moja teściowa miała rację – powie­dział męż­czy­zna i przy­ło­żył dłoń do serca. – Wszy­scy mówili, że nie żyjesz.

Kail wie­dział, że nie powi­nien się teraz sku­piać na zbęd­nych szcze­gó­łach. Cho­ciaż zacie­ka­wiła go wzmianka o babce Annuszki, nie miał teraz czasu na dys­ku­sje. Dopóki nie dowie się, gdzie jest jego rodzina, nie osią­gnie spo­koju potrzeb­nego do nor­mal­nej egzy­sten­cji.

– To długa histo­ria. Teraz szu­kam swo­jego brata i ciotki. Czy wie pan, gdzie ich prze­sie­dlono?

– Nie do wiary, nie do wiary – mru­czał pod nosem męż­czy­zna, dra­piąc się po łysej gło­wie.

– Musi mi pan pomóc! – powie­dział w końcu Kail pod­nie­sio­nym gło­sem. – Pro­szę – dodał ciszej, kiedy uświa­do­mił sobie, że jego ton mógł brzmieć roz­ka­zu­jąco.

Pan Buko­vski pod­trzy­my­wał się płotu i oddy­chał ciężko. Sta­rał się upew­nić, że nie ma żad­nych oma­mów. Pró­bo­wał ze wszyst­kich sił przy­po­mnieć sobie adres, ale ni­gdy nie miał pamięci do liczb.

– Miesz­kają w kamie­nicy przy ulicy Czer­wo­nej. Obok placu, na któ­rym dawno temu znaj­do­wała się fabryka. Doj­dziesz tam, jak skrę­cisz w lewo w uliczkę za domem i będziesz szedł cały czas pro­sto. – Pró­bo­wał wska­zać mu drogę.

Mach­nął ręką w lewą stronę. A potem jesz­cze raz i kolejny. Kail pró­bo­wał nadą­żyć za jego nie­dba­łymi instruk­cjami.

– To daleko?

– Nie. Jakieś pięt­na­ście minut stąd. Naj­le­piej będzie, jak na miej­scu zapy­tasz o Gustava Mru­kova. On koja­rzy loka­to­rów. – Uśmiech­nął się krzywo po tym, jak wymó­wił nazwi­sko Sewity. Jego aku­rat zapa­mię­tał bar­dzo dobrze.

– A kogo mam o niego pytać? – zdzi­wił się Kail.

– No, ludzi przy ulicy Czer­wo­nej. Mru­kova zna każdy. Cho­ciaż spo­ufala się z miesz­kań­cami, nie daj się zwieść. To szy­cha. Zde­cy­do­wa­nie więk­sza niż chce, żeby­śmy myśleli. To jemu rapor­tują woj­skowi. Przy­naj­mniej tak mówią ludzie.

– A skąd on ma wie­dzieć, co się stało z moją rodziną?

– Bo mieszka z loka­to­rami w tym samym budynku.

– Jakaś sewicka szy­cha mieszka z Kas­se­ryj­czy­kami? Czy to nie dziwne? – dopy­ty­wał się Kail z powąt­pie­wa­niem.

– Nie znasz go. Zresztą, ja tylko powta­rzam, co inni mówią. Uwa­żaj na sie­bie, synu. – Pokle­pał go po ramie­niu. – Następ­nym razem możesz już nie mieć tyle szczę­ścia.

II. Nietypowe zaproszenie

II.

Nie­ty­powe zapro­sze­nie

Gdzie dwóch się bije, tam trzeci wpro­wa­dza zamęt.

Ruba (Kas­se­ria)

Kail szedł we wska­za­nym przez Buko­vskiego kie­runku i co pewien czas pytał o drogę. Nie­gdyś cał­kiem dobrze odnaj­dy­wał się w tym mie­ście, a teraz zaczy­nał się gubić. Czy to z powodu zmian nazw ulic, a może nowych szyl­dów skle­pów? Po dro­dze mijał kilka zna­jo­mych lokali. Nie­które były zamknięte. Inne figu­ro­wały pod zmie­nioną nazwą. Musiał się pogo­dzić z fak­tem, że Ruba nie była już tą, którą znał. Musiał rów­nież zaak­cep­to­wać swoje prze­zna­cze­nie. Nie dla niego były huczne ban­kiety. Nie dla niego było życie wśród elit. Nie dla niego występy w teatrze. I Char­les rów­nież nie był dla niego.

Spu­ścił głowę i utkwił wzrok w czub­kach butów. Skó­rzane ofi­cerki, jesz­cze pach­nące nowo­ścią. Nie powinny tak wyglą­dać. Cicho prze­klął po docku i zbo­czył z wyzna­czo­nej ścieżki. Skrę­cił w prawo. Wszedł w boczną, cia­sną uliczkę. Zawil­go­cone ściany budyn­ków pora­stał gęsty bluszcz. Czarny kot miauk­nął gło­śno i prze­biegł mu drogę. Alek­san­der Weiss niczego się nie bał, Alek­san­der Weiss nie wie­rzył w głu­pie zabo­bony. Pozo­stał jed­nak pewien pro­blem. Alek­san­der Weiss prze­stał ist­nieć.

Kail minął omszałe schodki pro­wa­dzące na tyły pod­rzęd­nego baru i wyszedł na nie­wielki plac, na któ­rym kie­dyś mie­ścił się rynek. Tym razem szczę­ście go nie opu­ściło. To miej­sce wciąż tęt­niło życiem. Kail nie mógł dopu­ścić do sytu­acji, w któ­rej zdra­dzą go szcze­góły, a przez emo­cjo­nu­jące spo­tka­nie z Buko­vskim miał ochotę pognać pro­sto do rodziny. Uzmy­sło­wił sobie jed­nak, że w nie­wielkiej walizce wciąż spo­czywa docki mun­dur, który zamie­rzał wrzu­cić do rzeki.

– Ładne trze­wiki – skła­mał, pochy­la­jąc się nad stra­ga­nem zgar­bio­nej prze­kupki.

Były zsza­rzałe, wytarte, ale pode­szwa jesz­cze się trzy­mała. Ide­alne buty dla Kaila Karova, kas­se­ryj­skiego kel­nera.

– Podo­bają ci się, mło­dzień­cze? – Uśmiech­nęła się sze­roko, z dumą pre­zen­tu­jąc lśniący srebrny ząb.

Karov posta­no­wił od razu przejść do rze­czy. Nie powi­nien tra­cić czasu na poga­duszki. Schy­lił się, by roz­wią­zać sznu­ro­wa­dła, a następ­nie zdjął prawy but i otrze­pał go z pia­sku.

– Takich pani nie widziała i takie są tutaj trudno dostępne. Wymie­nię je na te trze­wiki. – Wska­zał na obdra­pane buty sto­jące na stra­ga­nie. – Jeśli pani dorzuci mi jesz­cze trzy­dzie­ści piór. Uwa­żam, że to uczciwa pro­po­zy­cja.

Na widok nowych ofi­cer­skich butów aż zaświe­ciły jej się oczy. Skóra wciąż była błysz­cząca. Na takie z pew­no­ścią znaj­dzie kupca! Gdy Kail wspo­mniał o dopła­cie, unio­sła swoje krza­cza­ste brwi. Pomarsz­czona dłoń bez­wied­nie zaczęła bawić się bran­so­letą.

– Skąd ty się urwa­łeś, mło­dzień­cze? Jakie pióra? Prze­cież kas­se­ryj­ska waluta prze­stała obo­wią­zy­wać. Do obiegu wpro­wa­dzono sewic­kie vor­mity. Co powiesz na wymianę i czter­dzie­ści vor­mi­tów?

Chło­pak wyobra­ził sobie sto­ją­cego obok Char­lesa Vogla. Nie­mal sły­szał, jak go poucza i upo­mina, że nie powi­nien przy­jeż­dżać tak pospiesz­nie, bez przy­go­to­wa­nia. Kail nie znał prze­licz­nika, więc musiał się wyka­zać spry­tem. Pod­szedł do sąsied­niego sto­iska, na któ­rym jakiś mło­dzik sprze­da­wał warzywa.

– Ile za worek ziem­nia­ków? – zapy­tał gło­śno.

– Osiem­dzie­siąt vor­mi­tów – odparł sprze­dawca.

Wró­cił do kobiety, któ­rej rap­tow­nie zrze­dła mina.

– Zgo­dzi się pani na wymianę i zapłaci sześć razy tyle co za worek ziem­nia­ków albo poszu­kam innego sprze­dawcy. To i tak dobra cena.

Kobieta zazgrzy­tała zębami, ale osta­tecz­nie kiw­nęła głową. W ten oto spo­sób dobili targu. Kail zmie­nił buty i ponow­nie odda­lił się w stronę ponu­rej uliczki. Chciał skrę­cić w lewo. Niczego wię­cej nie pra­gnął, niż ruszyć w kie­runku ulicy Czer­wo­nej i odna­leźć tajem­ni­czego Gustava Mru­kova. Musiał jed­nak usta­lić pewne prio­ry­tety. W jego walizce wciąż spo­czy­wały mun­dur i płó­cienny worek. Słowa Buko­vskiego dały mu do myśle­nia. W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach pozbyłby się go w nocy. Gdy usły­szał, że jego bli­skich dogląda jakaś woj­skowa szy­cha, zmie­nił zda­nie. Nie mógł mieć przy sobie zaka­za­nych przed­mio­tów. Ruszył więc przed sie­bie. Wie­dział, że pro­wa­dzi wyścig z cza­sem. Ludzie wycho­dzili już z pracy, a wybrzeża rzeki Morgi sta­no­wiły wprost ide­alne miej­sce dla spa­ce­ro­wi­czów. Do oble­ga­nych punk­tów nale­żał także most Lasko­vski, po któ­rym można było przejść na drugi brzeg. Karov zamie­rzał wrzu­cić paku­nek do wody, led­wie jed­nak wszedł na pomost, zoba­czył w oddali punkt, który wzbu­dził w nim nie­po­kój. Jakieś bramki. Czemu słu­żyły? Dopiero gdy minął go prze­jeż­dża­jący samo­chód o obcych reje­stra­cjach, uzmy­sło­wił sobie, że było to przej­ście gra­niczne. Po dru­giej stro­nie sta­cjo­no­wali Docy.

– Idiota – skar­cił samego sie­bie i momen­tal­nie zawró­cił.

Zaczy­nał rozu­mieć, dla­czego Char­les tak bar­dzo bun­to­wał się przed jego przy­jaz­dem do Ruby. On się po pro­stu sza­le­nie mar­twił. Tu każdy ruch wysta­wiał Karova na nie­bez­pie­czeń­stwo. Vogel pojął jed­nak, że nie może odbie­rać mu prawa o decy­do­wa­niu o sobie, nawet jeśli te wybory miały nieść ryzyko. Docki mun­dur skry­wany w walizce i tatuaż ukryty pod apaszką sta­no­wiły aktu­al­nie jego naj­więk­szy pro­blem. Pierw­szego musiał się pozbyć, dru­giego powi­nien strzec. I lepiej, żeby zamie­nił jed-wabną apaszkę na coś, co nie rzuca się w oczy. Nad­cho­dziło lato i nie mógł już zakry­wać się dłu­gimi ręka­wami.

Szedł chwilę zre­zy­gno­wany, gdy nagle jego uwagę przy­kuł kiosk. Nie­wiele myśląc, wychy­lił się do okienka.

– Bute­leczkę nafty i zapałki popro­szę – powie­dział, delek­tu­jąc się każ­dym kas­se­ryj­skim wyra­zem.

– A co pan będzie palił? – zapy­tała z uśmie­chem wyjąt­kowo atrak­cyjna kasjerka.

– Pamiątki po mojej byłej – odparł.

Zachi­cho­tała i podała mu wszystko w papie­ro­wej tor­bie. Karov zapła­cił pie­niędzmi, które uzy­skał ze sprze­daży butów. Nie chciał się­gać do ukry­tych w walizce dockich kłów. To byłaby osta­tecz­ność.

Ponow­nie wró­cił na tę samą ulicę, ale zamiast iść w opi­sa­nym przez Buko­vskiego kie­runku, skrę­cił w stronę cia­snej uliczki. Przy omsza­łych schod­kach pro­wa­dzą­cych na zaple­cze baru stał spory kosz na śmieci. Była pora obia­dowa, liczył więc, że nikt nie zwróci na niego uwagi. Otwo­rzył walizkę, wyjął z niej docki mun­dur i szyb­kim ruchem wrzu­cił do pobli­skiego kubła. Zaj­rzał do papie­ro­wej torby i uzmy­sło­wił sobie, że oprócz zaku­pio­nych przed­mio­tów atrak­cyjna kasjerka dorzu­ciła mu rów­nież kar­teczkę ze swoim nume­rem tele­fonu. Szkoda. Nie­wiele myśląc, torba rów­nież tra­fiła do meta­lo­wego kubła na śmieci. Następ­nie oblał jego zawar­tość naftą i wrzu­cił zapałkę. Chwilę patrzył na ulat­nia­jący się dym. Wie­dział, że nie powi­nien pozo­sta­wać w tym miej­scu zbyt długo. Jeśli docki mun­dur spło­nie w cało­ści, wezmą jego czyn za akt wan­da­li­zmu. Jeśli nie, ludzie będą snuć różne domy­sły i teo­rie spi­skowe, ale bez jego udziału. Wła­śnie dla­tego Kail się ulot­nił, a wraz z nim znik­nął jeden z dowo­dów obec­no­ści w Wil­czym Dwo­rze.

W stronę ulicy Czer­wo­nej kie­ro­wał się z drżą­cym ser­cem. Na tor­sie, za cien­kim mate­ria­łem koszuli spo­czy­wały doku­menty Alek­san­dra i prze­pustka, z któ­rej ni­gdy nie zamie­rzał korzy­stać. Bał się, że Mru­kov prze­szuka mu walizkę. Musiał być ostrożny. Prze­czu­wał, że zosta­nie prze­py­tany, dla­tego miał gotową histo­rię.

– Mój Alek­san­der niczego się nie boi – powtó­rzył pod nosem słowa Char­lesa.

Kilka głęb­szych odde­chów. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Prze­cież już wybrał. I wybrał mądrze. Teraz będzie się trzy­mać obra­nej ścieżki. Wtem jego uwagę zwró­cił nasto­la­tek prze­jeż­dża­jący na rowe­rze. Bingo.

– Prze­pra­szam! – zawo­łał i pod­biegł w jego stronę.

– Tak? – rzekł tam­ten, zwal­nia­jąc.

– Gdzie znajdę kamie­nicę Gustava Mru­kova?

– To tam­ten budy­nek z czer­wo­nej cegły – odpo­wie­dział mło­dzik.

Kail podzię­ko­wał mu, ukło­nił się za grzecz­nie niż wyma­gała tego oka­zja i przy­spie­szył kroku. Szedł we wska­za­nym kie­runku, aż jego oczom uka­zał się spory plac oto­czony kwit­ną­cymi krze­wami. Nim zdą­żył do niego podejść, usły­szał pisk opon. Samo­chód za nim zatrzy­mał się nagle. Wysiadł z niego męż­czy­zna w czar­nej koszuli i nie­dbale narzu­co­nej na nią kami­zelce. Na ramio­nach dum­nie pre­zen­to­wały się sewic­kie pagony. Kail zwró­cił twarz w jego stronę, a wtedy ten pobladł.

– Rodion. – Z jego ust wyrwało się jedno słowo, któ­rego Kail nie znał i któ­rego zna­cze­nia nie rozu­miał.

– Prze­pra­szam, mówi pan do mnie?

Na twa­rzy nie­zna­jo­mego poja­wił się dziwny uśmiech. Kon­ster­na­cja ustą­piła na rzecz nie­zna­nej, innej emo­cji, któ­rej Kail nie potra­fił zin­ter­pre­to­wać.

– Nic takiego. Coś sobie mruk­ną­łem pod nosem – rzekł bez­tro­sko męż­czy­zna, prze­cze­su­jąc przy­długą brą­zową grzywkę. – Mogę ci pomóc? Wyglą­dasz na zagu­bio­nego – przy­znał z nutą tro­ski.

Kail ścią­gnął brwi. Po mie­sią­cach trud­nych doświad­czeń nie stra­cił czuj­no­ści, jed­nak musiał uzy­skać nie­zbędne infor­ma­cje. Męż­czy­zna mówił po sewicku, wpla­ta­jąc do tego języka poje­dyn­cze kas­se­ryj­skie słowa.

– Szu­kam Anny i Mak­sy­mi­liana Karo­vów – oznaj­mił Kail tak poważ­nym tonem, na jaki tylko potra­fił się zdo­być.

– To się świet­nie składa, bo będą dziś na moim przy­ję­ciu w nowo otwar­tym lokalu towa­rzy­skim – odparł, pod­szedł do Kaila i chwy­cił go pod lewe ramię. – I ty też czuj się zapro­szony. Chodź, zapro­wa­dzę cię. Zro­bimy twoim bli­skim nie­spo­dziankę.

Prawa dłoń Karova moc­niej zaci­snęła się na rączce walizki. Ta nagła wylew­ność wcale go nie zasko­czyła. Prze­żył już Char­lesa, który w towa­rzy­stwie trak­to­wał go jak narze­czo­nego. Prze­żył jego matkę, która przy każ­dej oka­zji zada­wała mu oso­bi­ste pyta­nia. I wresz­cie prze­żył Lutza Vogla, który oka­zał się wyra­cho­wa­nym psy­cho­patą. Dla­czego dzi­waczne zacho­wa­nie wysoko posta­wio­nego Sewity mia­łoby go zasko­czyć?

– Dobrze – powie­dział wyuczo­nym, zaczerp­nię­tym od Char­lesa tonem.

Jego obo­jętny głos zasko­czył Mru­kova. Zwy­kle miał do czy­nie­nia z trzema rodza­jami Kas­se­ryj­czy­ków. Prze­stra­szo­nymi, przy­po­chle­bia­ją­cymi się lub podejrz­li­wymi. Ten chło­pak zda­wał się nie zali­czać do żad­nej z tych grup.

– Pan nazywa się Kail? – zapy­tał Mru­kov, łącząc fakty. Po cichu liczył, że zasko­czy chło­paka swoją wie­dzą.

– A pan nazywa się Gustav – oznaj­mił Kail bez zająk­nię­cia.

Mru­kov ponow­nie się zdzi­wił. Wszystko wska­zy­wało na to, że ten był dość dobrze zorien­to­wany. Zro­biło się cie­ka­wie. Gustav posta­no­wił wyło­żyć kolejną kartę na stół i dać chło­pa­kowi odczuć, że wie o nim wię­cej, niż ten mógłby przy­pusz­czać.

– Pana kuzyn myśli, że pan zgi­nął. Och, jaka to będzie nie­spo­dzianka!

Prze­szli przez plac. Uwagę Karova zwró­ciła sucha, jakby od lat nie­uży­wana fon­tanna. Naj­bar­dziej inte­re­su­jący oka­zał się jed­nak duży sto­jący na placu budy­nek. Podob­nie jak ich kamie­nica był wznie­siony w cało­ści z czer­wo­nej cegły. Kształt, komin i masywne drzwi wska­zy­wały jed­nak, że pier­wot­nie nie peł­nił funk­cji budynku miesz­kal­nego.

– To tam znaj­duje się pana lokal? – Kail zmie­nił temat.

– Tak, wszystko ci pokażę, a teraz chodźmy.

Gustav przy­spie­szył, a Kail musiał dorów­nać mu kroku. Już po zamie­nie­niu kilku zdań męż­czy­zna wydał się Karo­vowi podej­rza­nie wesoły, a w tych okrut­nych cza­sach była to nie­ty­powa cecha. Wręcz nie­po­ko­jąca. Cały czas pamię­tał jed­nak słowa Buko­vskiego. Wie­dział, że musi się pil­no­wać. Ważyć każde słowo. Być moż­li­wie sza­rym, zwy­kłym i nie­rzu­ca­ją­cym się w oczy czło­wie­kiem.

– Nie wiem, czym zasłu­ży­łem sobie na życz­li­wość z pana strony, ale nie chciał­bym pana faty­go­wać. Wła­ści­wie to wystar­czy mi jedy­nie wska­za­nie adresu – rzekł w końcu Kail.

Męż­czy­zna spoj­rzał na niego i obda­rzył chło­paka jed­nym ze swo­ich sze­ro­kich uśmie­chów. Karov odniósł wra­że­nie, że w jego zie­lo­nych oczach widzi cień obłędu.

– Przejdźmy na ty, towa­rzy­szu.

– To byłoby chyba nie­sto­sowne – rzekł, pod żad­nym pozo­rem nie chcąc burzyć dzie­lą­cego ich dystansu. – Pan jest wła­ści­cie­lem rów­nież tych kamie­nic? – Wska­zał na budynki sto­jące przy gma­chu sta­rej fabryki.

Podej­rze­wał, że gdzieś tam jest jego rodzina. Wolałby zapu­kać. Przy­wi­tać się. Mieć chwilę pry­wat­no­ści. Zamiast tego musiał grać w kolejną gierkę, nie wie­dząc, jaki cel ma jego roz­mówca.

– Och, jak ja nie lubię słowa „wła­ści­ciel”. Jest takie pre­ten­sjo­nalne, nie sądzisz? – zapy­tał, na co Kail wzru­szył ramio­nami. – Sta­ram się wpro­wa­dzić w kamie­ni­cach wspól­no­towy cha­rak­ter. Nie igno­ruję tego, co dzieje się u innych loka­to­rów. Prze­cież regu­lar­nie ich widuję, prze­cież miesz­kamy w jed­nym budynku.

Skie­ro­wali się na tyły sta­rej fabryki. Po dro­dze minęli grupkę męż­czyzn, któ­rzy na widok Gustava zdjęli czapki i kiw­nęli gło­wami.

– Widzisz, jak mnie sza­nują? – zapy­tał Mru­kov.

Kail bar­dzo dobrze znał reak­cje ludzi, któ­rych sam okre­ślał mia­nem wiecz­nie zmę­czo­nych. W ich oczach nie widział podziwu, tylko strach. Naj­chęt­niej podzię­ko­wałby Gusta­vowi za pomoc i na wła­sną rękę rozej­rzał się po oko­licy, pyta­jąc o Karo­vów innych miesz­kań­ców pobli­skich budyn­ków. Miał jed­nak pecha, że tra­fił na Mru­kova, a ten naj­wy­raź­niej tutaj rzą­dził. Nie mógł uciec z plan­szy, gdy gra już się roz­po­częła.

– Dla­czego nie chcesz po pro­stu podać mi numeru miesz­ka­nia i budynku?

Gustav zatrzy­mał się w poło­wie kroku. To, że pro­po­no­wał mu przej­ście na „ty”, nie ozna­czało, że przy­pusz­czał, iż chło­pak osta­tecz­nie na to przy­sta­nie.

– Lubię oglą­dać ludz­kie reak­cje. Kie­dyś marzy­łem, żeby zostać reży­se­rem albo sce­na­rzy­stą…

Karov uniósł brew. Gustav cią­gle zmie­niał temat i ucie­kał od odpo­wie­dzi na naj­waż­niej­sze pyta­nia.

– Spra­wiasz więc wra­że­nie czło­wieka pracy, a takim ludziom nie wolno prze­szka­dzać i prze­sad­nie odry­wać ich od codzien­nych obo­wiąz­ków, nie­praw­daż?

Zatrzy­mali się przed odra­pa­nymi sta­rymi drzwiami pro­wa­dzą­cymi na zaple­cze lokalu. Mru­kov skrzy­żo­wał ręce na ramio­nach i spoj­rzał swo­jemu roz­mówcy pro­sto w oczy. Spryt Kaila spodo­bał mu się na tyle, że posta­no­wił na chwilę naru­szyć zasady gry, którą zaczął z nim toczyć.

– Poca­ło­wał­byś klamkę albo został­byś odpra­wiony przez współ­lo­ka­to­rów. Anna obec­nie jest w pracy. Mak­sy­mi­liana rów­nież nie ma w domu. Za dwie godziny orga­ni­zuję pierw­sze spo­tka­nie w nowo otwar­tym lokalu dla miesz­kań­ców kamie­nicy. Posa­dzę was przy jed­nym sto­liku. To naprawdę dobry pomysł.

Usta Kaila zaci­snęły się w wąską kre­skę. Wie­dział, że w tej pro­po­zy­cji był jakiś haczyk, ale nie potra­fił tego z Gustava wycią­gnąć. Żało­wał, że nie spa­lił doku­men­tów Alek­san­dra Weissa.

– Nie wiem, jak się odwdzię­czyć. Oba­wiam się, że nie mam pie­nię­dzy. Możesz prze­szu­kać moją walizkę – rzekł w końcu.

Liczył, że gdy sam to zapro­po­nuje, Gustav nie wykaże zain­te­re­so­wa­nia prze­szu­ki­wa­niem jego rze­czy.

– Nie ma takiej potrzeby – rzekł Mru­kov weso­łym tonem i pokle­pał chło­paka po ramie­niu. – A teraz chodź za mną.

Naci­snął rdze­wie­jącą klamkę i drzwi otwo­rzyły się z gło­śnym skrzyp­nię­ciem. Mruk­nął pod nosem, że będzie musiał je naoli­wić, ale Kail w żaden spo­sób nie zare­ago­wał na ten komen­tarz. Grunt, że unik­nął prze­szu­ki­wa­nia. Jeżeli jed­nak Gusta­vowi nie cho­dziło o pie­nią­dze i nie miał innych podej­rzeń doty­czą­cych zawar­to­ści jego walizki, to co nim kie­ro­wało?

Pomiesz­cze­nie, do któ­rego weszli, przy­po­mi­nało maga­zyn. Pod ścia­nami stały cięż­kie meta­lowe regały, na któ­rych pra­cow­nicy usta­wiali puszki kon­serw, sło­iki prze­two­rów, kar­tony kasz i worki z mąką. Minęli dwóch męż­czyzn tur­la­ją­cych cięż­kie drew­niane beczki pod ścianę.

– To aku­rat bar­dzo dobre wino. Spro­wa­dzi­li­śmy je z połu­dnia. Myślę, że przy­pad­nie do gustu bar­dziej wyra­fi­no­wa­nym pod­nie­bie­niom. Twój współ­lo­ka­tor będzie pędził dla nas bim­ber. Ten alko­hol jest popu­larny wśród Kas­se­ryj­czy­ków, prawda? – Gustav wszedł po kilku niskich schod­kach na podest.

– Mój współ­lo­ka­tor? – zapy­tał Kail, pró­bu­jąc za nim nadą­żyć.

– No, Alfred Popo­vski. Bo zakła­dam, że zechcesz zamiesz­kać z bli­skimi?

Kail nie odpo­wie­dział, tylko kiw­nął głową, pró­bu­jąc nie zagu­bić się w natłoku infor­ma­cji. Tym­cza­sem Mru­kov wyjął z kie­szeni pęk klu­czy i zaczął prze­glą­dać je pod świa­tłem w poszu­ki­wa­niu wła­ści­wego. Wów­czas Karov obej­rzał się przez ramię i zauwa­żył, że pra­cow­nicy przy­glą­dają mu się z cie­ka­wo­ścią.

– Już mam – powie­dział Gustav, prze­krę­ca­jąc klucz w drzwiach.

Zamek był stary i wysłu­żony, dla­tego musiał użyć siły, aż ten ustą­pił. Od progu ude­rzył Kaila odu­rza­jący zapach kadzi­deł. Zna­leźli się w dłu­gim kory­ta­rzu wyło­żo­nym kil­koma per­skimi dywa­nami. Wzo­rzy­sta tapeta raziła w oczy krwi­stą czer­wie­nią, a postać damy z nagim biu­stem spo­glą­dała na nich z obrazu. W dłoni trzy­mała prze­kro­jony owoc i lubież­nie zli­zy­wała sok, który spły­wał jej po nad­garstku. Wcze­śniej Kail nie potra­fiłby go nazwać, ale po poby­cie w Wil­czym Dwo­rze wie­dział, że to mango.

– Zapro­sił pan rodziny miesz­ka­jące w kamie­nicy na otwar­cie bur­delu? – zapy­tał szcze­rze Kail.

– Nieee… Tak. W sumie to ponie­kąd tak. Ale bur­del jest tylko w tej czę­ści. W tej dru­giej, do któ­rej zaraz przej­dziemy, jest zwy­kły bar. Tu będą dziwki, a tam będzie można napić się wódeczki i zjeść kotlety mie­lone. Zatrud­ni­łem świetną kucharkę, a Kas­se­ryj­czycy uwiel­biają wódeczkę i kotlety mie­lone. Będą też zaką­ski, ogórki, grzyby mary­no­wane, gry kar­ciane na pie­nią­dze. Każdy znaj­dzie tu coś dla sie­bie – powie­dział wyraź­nie dumny ze swo­jego pomy­słu na biz­nes.

Tym razem Kail nie zdo­łał zacho­wać kamien­nego wyrazu twa­rzy. Patrzył na Gustava sze­roko otwar­tymi oczami. Nim zdą­żył coś powie­dzieć, w kory­ta­rzu poja­wiły się dwie osoby. Była to blon­dynka z orlim nosem w czer­wo­nym gor­se­cie i niski, szczu­pły chło­pak z krę­co­nymi wło­sami. Miał ciemną kar­na­cję, wydatne usta i złote kol­czyki w uszach. Nie­wąt­pli­wie pocho­dził z innego kraju. Kail ni­gdy nie widział czło­wieka, który choć w naj­mniej­szym stop­niu byłby do niego podobny. Tajem­ni­czy chło­pak wraz ze swoją towa­rzyszką nie­śli belkę czer­wo­nego aksa­mitu. Na widok mate­riału Gusta­vowi zabły­sły oczy.

– Wyśmie­ni­cie! Więc udało się go spro­wa­dzić. – Pogła­dził tka­ninę. – Myślę, że Anna Karov zgo­dzi się uszyć zasłony do poko­jów dla bar­dziej wyra­fi­no­wa­nych gości.

– Gdzie go zanieść? – zapy­tała blon­dynka.

– Może do pokoju numer sześć na końcu kory­ta­rza. – Wska­zał im drogę. – I za pół godziny chcę widzieć kel­ne­rów przy barze. Tylko pamię­taj­cie o sto­sow­nym odzie­niu. To nie jest dobre na otwar­cie. Na począ­tek strój musi być dość uni­wer­salny – rzekł i zaha­czył pal­cami o kokardkę przy dekol­cie jej gor­setu.

Dziew­czyna poczer­wie­niała onie­śmie­lona tym ruchem.

– Też mam się sta­wić? – zapy­tał chło­pak.

Sewicki był na tyle podobny do kas­se­ryj­skiego, że Kail bez pro­blemu rozu­miał Gustava. Gdy jed­nak prze­mó­wił tajem­ni­czy cudzo­zie­miec, musiał się dokład­nie wsłu­chać, aby go zro­zu­mieć. Mówił po sewicku, ale z dziw­nym, tro­chę śpiew­nym akcen­tem.

– Nie, Rami. Ty nie. Kas­se­ryj­czycy otwar­cie twier­dzą, że nie lubią uroz­ma­ice­nia. Pod tym kątem są tro­chę podobni do Doków. Niby wal­czą o swoje idee, a jed­nak skry­cie mają się za tych lep­szych. Na tym wła­śnie polega ich sła­bość, a gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzy­sta. – Uśmiech­nął się pod nosem. – Kel­ner o takim wyglą­dzie może budzić zgor­sze­nie. Dajmy im więc to, co znają i lubią. Kel­nerki w dłuż­szych spód­ni­cach, ale z głęb­szymi dekol­tami, wódeczka, zaką­ski, kotlety mie­lone. Na uroz­ma­ice­nia przyj­dzie pora i raczej będzie do nich docho­dzić w tej czę­ści budynku.

Porów­na­nie Kas­se­ryj­czy­ków do Doków zasko­czyło Kaila, a jed­no­cze­śnie dało mu do myśle­nia. Po raz pierw­szy zgo­dził się z Gusta­vem w pew­nej kwe­stii: obie nacje pod­skór­nie uwa­żały się za naj­lep­sze. Dopiero po wizy­cie w Docji uzmy­sło­wił sobie, jak bar­dzo uprze­dzeni w wielu kwe­stiach byli jego rodacy.

– O czym myślisz? Dziw­nie zamil­kłeś. – Gustav spoj­rzał badaw­czo na Karova.

– Nie jestem pewien, czy Kas­se­ryj­czycy fak­tycz­nie aż tak bar­dzo lubią kotlety mie­lone.

– Lubią, odkąd wpro­wa­dzono kartki na mięso. Praw­dziwą pułapką ludz­kiej natury jest to, że naj­bar­dziej pra­gniemy tego, czego nie możemy mieć.

III. Niespodzianka Mrukova

III.

Nie­spo­dzianka Mru­kova

Nie ciesz się, żegna­jąc starą tęsk­notę. Nowa już puka do two­ich drzwi.

Ruba (Kas­se­ria)

Gustav zapro­wa­dził Kaila do głów­nej sali, która na pierw­szy rzut oka fak­tycz­nie nie budziła żad­nych sko­ja­rzeń z domem publicz­nym. Bar zde­cy­do­wa­nie nie był naje­le­gant­szym, jaki widział Karov, a jed­nak sta­no­wił przy­jemny kon­trast dla obskur­nego maga­zynu. Z wyjąt­kowo wyso­kiego sufitu zwi­sały trzy stare żyran­dole, rzu­ca­jąc żół­tawe świa­tło na i tak dość ciemne wnę­trze. Pod­łogę wyło­żono jasnymi kafel­kami, a na pół­kach za nieco obdra­pa­nym drew­nia­nym barem dum­nie poły­ski­wały butelki dro­gich alko­holi. Jak przy­pusz­czał Kail, peł­niły głów­nie funk­cję deko­ra­cyjną, bo nie­wielu Kas­se­ryj­czy­ków mogło sobie pozwo­lić na zakup szcze­gól­nie wyszu­ka­nych drin­ków.

– Tym obiek­tem będą zarzą­dzać moje dwie sio­stry. Nie­długo poznasz Ana­sta­zję i Ivankę – powie­dział Gustav, gdy wraz z Kailem usie­dli przy barze. – Blanko, pro­szę o dwie fili­żanki moc­nej czar­nej kawy. – Wyszcze­rzył się sze­roko do bru­netki sto­ją­cej za barem. Kobieta miała oliw­kową cerę, grube, czarne brwi i kol­czyk w nosie. Kail ni­gdy nie widział podob­nej ozdoby. Szybko sobie uzmy­sło­wił, że Gustav zatrud­niał w swoim lokalu wielu cudzo­ziem­ców. Co cie­kawe, do więk­szo­ści z nich zwra­cał się po imie­niu, jakby chciał celowo zmniej­szyć dystans. – W naj­bliż­szym cza­sie zamie­rzam zatrud­nić jak naj­wię­cej Kas­se­ryj­czy­ków. Łatwo będzie szu­kać pra­cow­ni­ków wśród miesz­kań­ców kamie­nic, a tutaj, jak zauwa­ży­łeś, potrzeba rąk do pracy – wyja­śnił, jakby czy­tał Karo­vowi w myślach.

Chło­pak poki­wał głową. Nagle przed nimi zna­la­zły się dwie fili­żanki, cukier­nica i dzba­nu­szek ze śmie­tanką. Kail miał prze­ogromną ochotę, by popro­sić o syrop z czar­nego bzu, ale wie­dział, że dockie zwy­czaje powi­nien zosta­wić za sobą.

– Więc w kamie­ni­cach miesz­kają osoby eks­mi­to­wane z tere­nów, które zostały włą­czone do strefy A? – ode­zwał się w końcu Karov.

– Czę­ściowo tak, ale nie tylko. To wszystko zależy od naszych usta­leń z Dokami. Wiem, że wy nie żyje­cie z nimi zbyt dobrze, ale my, Sewici, jeste­śmy inni. Nie dbamy o jakieś róż­nice gene­tyczne.

Kail uniósł brew. Mru­kov wcale nie koja­rzył mu się z ostoją tole­ran­cji. Spra­wiał wra­że­nie kogoś, kto pil­nuje swo­ich inte­re­sów, choć tłu­ma­czy wła­sne dzia­ła­nia dba­ło­ścią o dobro publiczne. Chło­pak obie­cał sobie, że w obec­no­ści Gustava nie wypo­wie się na temat poli­tycz­nych prze­ko­nań. Nie ufał mu. Chciał tylko odna­leźć rodzinę i zapew­nić bli­skim bez­pieczny byt.

– Rozu­miem – rzekł w końcu Kail i upił łyk kawy.

Nie takiej odpo­wie­dzi ocze­ki­wał Mru­kov. Chciał, aby Karov odniósł się do jego słów. Chło­pak znów przy­brał jed­nak ten wyraz twa­rzy, z któ­rego nie potra­fił nic wyczy­tać. Posta­no­wił więc zapy­tać wprost.

– Nie­zmier­nie nur­tuje mnie jedna rzecz. Jak wła­ści­wie doszło do tego, że twoi naj­bliżsi myślą, że nie żyjesz? Fak­tycz­nie wymkną­łeś się śmierci? Nie martw się, ja nie dono­szę Dokom na moich loka­to­rów. Współ­pra­cu­jemy w kilku kwe­stiach, to prawda, ale nie zamie­rzam inge­ro­wać w ich sprawy, a zwłasz­cza dono­sić – oznaj­mił i przy­ło­żył dłoń do serca.

Karov zro­zu­miał, że musi grać. Par­sk­nął śmie­chem i z uda­wa­nym roz­ba­wie­niem pokrę­cił głową.

– Więc zapro­si­łeś mnie tu, aby się tego dowie­dzieć? Tak sądzi­łem, że usły­szę to pyta­nie. Muszę cię jed­nak roz­cza­ro­wać, to wcale nie jest cie­kawa, pory­wa­jąca histo­ria – stwier­dził pew­nie.

Dys­kret­nie spoj­rzał na opartą o sto­łek barowy walizkę. Miał ją na oku, lecz wciąż czuł się nie­pew­nie, jakby w dowol­nej chwili ktoś mógł pod­biec, zabrać ją i uciec.

– Pozwól, że ja to oce­nię – odpo­wie­dział Gustav.

– Dobrze. Pomyśl o ludziach mija­nych codzien­nie na uli­cach Ruby. Wiecz­nie zmę­czeni, prze­pra­co­wani, prze­siąk­nięci stre­sem, żyjący w poczu­ciu bez­sensu. Byłem, a wła­ści­wie jestem jed­nym z nich. Lubisz obser­wo­wać ludzi, więc zapewne wiesz, jak silny jest w nich instynkt prze­trwa­nia.

– I jak to się ma do two­jego losu?

– Czy tam­tego feral­nego dnia fak­tycz­nie zadar­łem z docką wła­dzą? Tak, ale z pychy, nie dla wyż­szych idei. Mogłem mieć nie­przy­jem­no­ści, więc zaczą­łem ucie­kać. Pra­co­wa­łem wów­czas w barze i łapa­łem różne kon­takty. Pomógł mi jeden z pozna­nych tam zna­jo­mych. Tak się zło­żyło, że wra­cał w rodzinne strony, daleko stąd. Zabra­łem się z nim i wywiózł mnie do swo­jego domu na skraju lasu.

Gustav zmarsz­czył czoło, pró­bu­jąc wyobra­zić sobie poszcze­gólne ele­menty tej histo­rii.

– Docy lubią prze­szu­ki­wać auta. Bywają dro­bia­zgowi. Jak to się stało, że cię nie zna­leźli?

– Gdy było nie­bez­piecz­nie, ukrył mnie w walizce. Nie takiej jak ta, ale naprawdę dużej. – Ski­nął na bagaż oparty o sto­lik. – Pro­szę się nie mar­twić, nie przy­wio­złem ze sobą kole­gów. W tej zmie­ściłby się co naj­wy­żej zając.

– I co robi­łeś w tym domu na skraju lasu? – dopy­ty­wał się Gustav.

– Poma­ga­łem jego rodzi­nie w róż­nych drob­nych robót­kach. Napra­wia­łem zlewy, maszyny do szy­cia, cza­sem doglą­da­łem dzieci. Wszystko po tro­chu.

– Dla­czego nie kon­tak­to­wa­łeś się z bli­skimi? Domy­ślasz się, jak to prze­ży­wali?

Kail poki­wał głową. Dopił kawę i posta­wił na bla­cie pustą fili­żankę.

– Oczy­wi­ście, że tak. To byłoby jed­nak zbyt nie­bez­pieczne. Nie chcia­łem nara­żać ani ich, ani sie­bie. Cze­ka­łem więc do momentu, aż wszystko przy­cich­nie. Boję się, że jakiś Dok mógłby mnie roz­po­znać.

– A czym im tak pod­pa­dłeś?

– Prze­no­si­łem tajne doku­menty. Nie zna­łem jed­nak ich tre­ści, bo nie nale­żały do mnie. To był wypa­dek.

Mru­kov musiał przy­znać, że chło­pak umiał odpo­wie­dzieć na każde pyta­nie. Nie zasta­na­wiał się, nie jąkał, co w pewien spo­sób doda­wało mu wia­ry­god­no­ści.

– A dla­czego osta­tecz­nie wró­ci­łeś i jak ci się udało to zro­bić?

– Wszy­scy mówili o podziale kraju, ale klu­czowy był dla mnie mur prze­cho­dzący przez Rubę. Liczy­łem na to, że po sewic­kiej stro­nie będę bez­pieczny. Odcze­ka­łem swoje, a potem do Ruby pod­rzu­cił mnie wuj zna­jo­mego, który przy­jeż­dżał tu w inte­re­sach.

– Jak nazywa się rodzina, która cię przy­jęła?

Kail wes­tchnął ciężko i spoj­rzał w oczy swo­jego roz­mówcy. Nie wie­dział, na ile może sobie pozwo­lić, ale intu­icja pod­po­wia­dała mu, że Gustav nie bez powodu zmniej­szył dzie­lący ich dystans.

– Czy nasza miła roz­mowa naprawdę musi się zmie­niać w prze­słu­cha­nie? Nie mogę zdra­dzić nazwisk, ponie­waż zła­mał­bym obiet­nicę. Chyba nikt nie lubi nie­słow­nych ludzi. Na kogo bym przed tobą wyszedł?

Tym razem usta Gustava wykrzy­wiły się w lek­kim uśmie­chu. Czy uwa­żał, że wszystko, co powie­dział mu chło­pak, było w stu pro­cen­tach prawdą? Nie­ko­niecz­nie, a jed­nak ta histo­ria miała kilka logicz­nych i spój­nych ele­men­tów. Celem Mru­kova nie było jed­nak usta­le­nie praw­dzi­wego prze­biegu wyda­rzeń doty­czą­cego roz­dzie­le­nia Kaila z rodziną. On miał wobec tego chło­paka zupeł­nie inny plan.

Anna pochy­liła się nad małym pęk­nię­tym luster­kiem, aby upiąć włosy. Miała wra­że­nie, że od znik­nię­cia Kaila przy­było jej zmarsz­czek, a cie­nie pod oczami się pogłę­biły.

– Więc to pewne, że dosta­łeś pracę w „Krzy­wym Dzio­bie”, tak? – zapy­tała syna po raz kolejny.

Maks sie­dział na krze­śle przy stole, bez­wied­nie bawiąc się leżą­cym na nim naparst­kiem. Matka bom­bar­do­wała go pyta­niami o pracę. Jego cier­pli­wość pra­wie osią­gała limit, pró­bo­wał jed­nak sku­pić się na tym, w jak trud­nej są sytu­acji. Brał kilka głęb­szych wde­chów, tłu­ma­cząc sobie, że kobieta po pro­stu bar­dzo przej­mo­wała się ich bytem. Ich sytu­acja jesz­cze ni­gdy nie była tak ciężka.

– Tak, i roz­ma­wia­łem z wła­ści­cie­lem. To naprawdę miły facet.

Na tym eta­pie wolał jej nie wspo­mi­nać, że Kon­rad Radecki był sze­fem oddziału ope­ra­cyj­nego w stre­fie B i kie­ro­wał ruchem oporu po sewic­kiej stro­nie Ruby. Anna czę­sto powta­rzała, że nie chce stra­cić dru­giego syna, dla­tego nie zamie­rzał nie­po­koić jej fak­tem, że wciąż anga­żo­wał się w dzia­łal­ność ruchu oporu.

– Jak wyglą­dam w tej sukience? – Zza sznura na pra­nie usły­szeli rado­sny świer­got Vero­niki Popo­vskiej, pre­zen­tu­ją­cej rodzi­com swój odświętny strój.

Współ­lo­ka­to­rzy Karo­vów emo­cjo­no­wali się zapro­sze­niem do lokalu Mru­kova i nie kryli swo­jej rado­ści.

– To nie wesele – mruk­nął Maks, ale matka dys­kret­nie kop­nęła go pod sto­łem.

Ostat­nim, czego teraz potrze­bo­wali, były kon­flikty w domu.

– Wycho­dzimy. W końcu na takie wyda­rze­nie nie wypada się spóź­nić – rzekł Popo­vski i wyło­nił się zza pro­wi­zo­rycz­nej kotary w towa­rzy­stwie córki i żony.

Się­gnął po wiszący na wie­szaku kasz­kiet i posłał Karo­vom pełne lito­ści spoj­rze­nie. Do przy­ję­cia pozo­stało pięt­na­ście minut, a oni nawet się nie spie­szyli.

– Zamie­rzasz pójść w tej podomce? – Kle­men­tyna zmie­rzyła zno­szoną sukienkę Anny pogar­dli­wym spoj­rze­niem.

Alfred zmru­żył oczy i poki­wał głową na znak, że zga­dza się z komen­ta­rzem żony. Maks rap­tow­nie poczer­wie­niał. Potra­fił wiele znieść, ale obelg w sto­sunku do matki tole­ro­wać nie mógł.

– Nie, kurwa, ja zamie­rzam w niej pójść. Jesz­cze powiem Mru­ko­vowi, że ty mi kaza­łeś – wark­nął w stronę Popo­vskiego.

Olbrzy­mie policzki i szyja Alfreda przy­brały odcień doj­rza­łego pomi­dora. Żyła na jego skroni zaczęła pul­so­wać. Kle­men­tyna już wie­działa, że jej mąż się zde­ner­wo­wał. Szybko chwy­ciła go za ramię.

– Chodź, bo się spóź­nimy. Nie warto tra­cić na nich czasu – powie­działa i pocią­gnęła go w stronę drzwi.

W innych oko­licz­no­ściach Popo­vski by nie odpu­ścił, ale tym razem fak­tycz­nie zale­żało mu na cza­sie. Chciał zająć dobre miej­sca i świet­nie wypaść przed towa­rzy­szem Mru­ko­vem. W końcu na przy­ję­ciu będzie podany jego bim­ber. Oczami wyobraźni widział, jak zgar­nia pochwały od loka­to­rów zaj­mu­ją­cych sąsied­nie sto­liki.

– Masz rację – wark­nął.

Maks ści­snął napar­stek w dłoni tak mocno, jakby chciał roz­gnieść go w drobny mak. Gdy wresz­cie drzwi za Popo­vskimi się zamknęły, pod­niósł głowę, a z jego ust wyrwało się kilka nie­kon­tro­lo­wa­nych prze­kleństw.

– Za jakie grze­chy przy­szło nam miesz­kać z agre­syw­nym przy­głu­pem w budynku zarzą­dza­nym przez psy­cho­patę?!

– Nie wiem, los ni­gdy nie był spra­wie­dliwy dla naszej rodziny – powie­działa Anna i wstała.

– Jesz­cze się nie domy­ślili, że cze­kamy, by wyszli pierwsi, bo nie chcemy iść razem z nimi. – Par­sk­nął Maks.

Anna okryła ramiona hafto­waną chu­stą nie­gdyś gustowną i ele­gancką, dziś wypło­wiałą i cero­waną w kilku miej­scach.

– Narzuć coś na sie­bie, Maks. Wie­czory mogą być chłodne.

– Nie ma takiej potrzeby. W środku dosłow­nie płonę z obu­rze­nia i zło­ści.

Zostało pięć minut do pla­no­wa­nego otwar­cia lokalu, gdy Maks i Anna opu­ścili kamie­nicę. Nie spie­szyli się. Zapro­sze­nie od Mru­kova trak­to­wali raczej jak przy­kry obo­wią­zek. Żadne z nich nie zamie­rzało sprze­dać honoru za drobne prze­kup­stwa.

Przed głów­nym wej­ściem do budynku usta­wiła się spora kolejka. Karo­vo­wie sta­nęli na jej końcu i dopiero wtedy Maks zwró­cił uwagę na szyld zawie­szony nad drzwiami.

– „Pijany Żuraw”. Też wymy­ślił. – Prych­nął Maks.

– A to nie jest tak, że wy, Kas­se­ryj­czycy, lubi­cie wszel­kie pta­sie nawią­za­nia? – ode­zwała się nagle kobieta z wyraź­nym sewic­kim akcen­tem.

Dopiero wtedy Maks zauwa­żył, że tuż obok nich stały dwie sio­stry Gustava Mru­kova. Ivanka w męskim mun­du­rze, z wiecz­nie zaciętą miną i pogodna Ana­sta­zja w ołów­ko­wej spód­nicy. Karov prze­łknął ślinę. Przed oczami prze­wi­nęło mu się wspo­mnie­nie piw­nicy Gustava i pomy­ślał, że nie chciałby im pod­paść.

– W naszym godle jest ogni­wa­czek, nie jakieś dowolne ptac­two – powie­dział, choć bez więk­szego prze­ko­na­nia.

– Mniej­sza o to. Nie musi­cie stać w kolejce. Macie rezer­wa­cję – rze­kła Ana­sta­zja i uśmiech­nęła się sze­roko.

Anna i Maks popa­trzyli na sie­bie. Jaka rezer­wa­cja? Czyżby Mru­kov przy­go­to­wał kolejny pod­stęp?

– To pew­nie pomyłka. Nie przy­po­mi­nam sobie, żeby­śmy robili rezer­wa­cję – powie­działa pani Karov.

– Ale jest rezer­wa­cja na wasze nazwi­sko. Chodź­cie z nami – odparła roz­we­se­lona Ivanka.

Jej uśmiech wyda­wał się Mak­sowi jesz­cze bar­dziej zło­wiesz­czy niż u samego Gustava. Prze­szły go nie­przy­jemne ciarki, a jed­nak wyszli wraz z matką z kolejki. Posłusz­nie dali się popro­wa­dzić Sewit­kom. Oboje powta­rzali sobie w duchu, że prze­cież niczym nie zawi­nili. Począt­kowo Mak­sowi prze­szło przez myśl, iż współ­lo­ka­tor na niego doniósł. Gdy jed­nak przy­sta­nęli przy drzwiach, jego wzrok odszu­kał wśród sto­ją­cych w kolejce zasko­czone spoj­rze­nie Alfreda Popo­vskiego. Wyglą­dał na rów­nie zdzi­wio­nego co Karo­vo­wie.

– No, chodź­cie, śmiało. Nie ma się czego bać. Obie­cuję! – zawo­łała bez­tro­sko Ana­sta­zja.

Weszli do sali, z któ­rej docho­dziła sewicka muzyka popu­larna. Męski głos pły­nący z gło­śni­ków zda­wał się zawo­dzić tak żało­śnie, że Maks naprawdę wal­czył ze sobą, by po raz kolejny nie prze­wró­cić oczami. Pozo­stali goście powoli zaj­mo­wali miej­sca. Ich posa­dzono przy okrą­głym sto­liku usta­wio­nym naj­bli­żej baru. Anna się rozej­rzała i pomy­ślała, że lokal Gustava wyglą­dał lepiej, niż śmia­łaby przy­pusz­czać.

– Pocze­kaj­cie tu. Kel­ner zaraz przy­nie­sie wam zamó­wione dania – powie­działa Ana­sta­zja.

– Ale my niczego nie zama­wia­li­śmy – rze­kła sta­now­czo Anna.

– Wycho­dzi na to, że na wasze nazwi­sko zostały zamó­wione dania z naszej karty – oznaj­miła Ivanka i zaj­rzała do czar­nego notesu.

Przez chwilę uda­wała, że prze­gląda kartki. Osta­tecz­nie wzru­szyła ramio­nami i wraz z Ana­sta­zją udały się w swoją stronę.

– Te sio­stry Mru­kov są prze­ra­ża­jące. Myślisz, że to jakaś pułapka? Może po wszyst­kim zmu­szą nas do pła­ce­nia? – dopy­ty­wał Maks.

Anna wes­tchnęła ciężko. Zsu­nęła z ramion wzo­rzy­stą chu­stę i poło­żyła ją na sąsied­nim sie­dze­niu.

– Nie sądzę. Mam wra­że­nie, że tą prze­sadną uwagą Gustav pró­buje mi doku­czyć – szep­tała, nie­znacz­nie pochy­la­jąc się nad synem.

– Tobie? Dla­czego? – zdzi­wił się Maks.

Poło­żył dło­nie na stole i zaczął ner­wowo bawić się kra­wę­dzią ser­wet­nika. W stre­su­ją­cych sytu­acjach musiał zająć czymś ręce, by nie drżały, zdra­dza­jąc jego nie­po­kój, a on nie chciał dać po sobie poznać, jak bar­dzo był zde­ner­wo­wany.

– Przed laty mia­łam wybór. Gdy­bym pod­jęła decy­zję, ty i Kail wycho­wy­wa­li­by­ście się w lep­szym miej­scu. Twój ojciec był jed­nak uparty. Nasłu­cha­łam się tego, co mi mówił, i po latach uwa­żam, że źle wybra­łam. Gustav wie o moim błę­dzie. Myślę, że naj­zwy­czaj­niej się tym bawi.

Maks roz­chy­lił usta, aby coś powie­dzieć, ale zabra­kło mu słów. Takie sen­ty­men­talne wyzna­nia nie były w stylu matki. Pró­bo­wał poukła­dać sobie wszystko w gło­wie, gdy nagle muzyka w sali uci­chła, świa­tła przy­ga­sły. Odwró­cił głowę i przez moment jego wzrok spo­tkał się ze spoj­rze­niem Alfreda Popo­vskiego. Męż­czy­znę wraz z żoną i córką posa­dzono przy dłu­gim stole, który bar­dziej przy­po­mi­nał ławę. Nagle uwagę zgro­ma­dzo­nych sku­pił na sobie Gustav, który wkro­czył na śro­dek sali w towa­rzy­stwie sióstr. Wszy­scy umil­kli, a Sewita uśmiech­nął się sze­roko.

– Dro­dzy towa­rzy­sze, Ivanka wni­kli­wie spraw­dziła listę gości i wynika z niej, że pra­wie wszy­scy zapro­szeni loka­to­rzy są obecni w sali – zaczął prze­mó­wie­nie.

Maks rozej­rzał się i szybko wywnio­sko­wał, że Gustav nie miał jedy­nie na myśli miesz­kań­ców jed­nej kamie­nicy, ale rów­nież sąsied­nich.

– Zaraz kel­ne­rzy przy­niosą wódkę i zaką­ski, a dodat­kowe przy­smaki będzie­cie mogli zamó­wić w naszym barze. Karta jest obszerna i na pewno znaj­dzie­cie coś, co przy­pad­nie wam do gustu. Przy­po­mi­nam, że dzi­siaj obo­wią­zują rów­nież pro­mo­cyjne ceny – oznaj­mił, a jego słowa spo­tkały się z apro­batą tłumu. – Ale nim zaczniemy, chciał­bym zapro­sić jesz­cze jed­nego gościa. Nie tylko takiego, który będzie naszym towa­rzy­szem dzi­siej­szej bie­siady, ale rów­nież nowym loka­to­rem jed­nej z kamie­nic. Powi­taj­cie go grom­kimi bra­wami.

Wszy­scy niczym mario­netki wstali i ener­gicz­nie zaczęli bić brawo. Anna i Mak­sy­mi­lian byli jed­nymi z ostat­nich, któ­rzy pod­nie­śli się z miejsc. Wyda­wało się, że tajem­ni­czy loka­tor wej­dzie głów­nym wej­ściem, lecz gdy okla­ski uci­chły, otwo­rzyły się boczne drzwi znaj­du­jące się przy barze i sta­nął w nich szczu­pły chło­pak z walizką w ręce. W pół­mroku trudno było dostrzec jego twarz, ale on dosko­nale wie­dział, w któ­rym kie­runku powi­nien iść.

– Pierw­szy sto­lik przy barze, pierw­szy sto­lik… – szep­tał takim tonem, jakby wypo­wia­dał jakieś zaklę­cie.

Serce waliło mu niczym mło­tem. Pomiesz­cze­nie, w któ­rym jesz­cze przed chwilą pił kawę w towa­rzy­stwie Gustava Mru­kova, wypeł­niały dzie­siątki ludzi. Tłum wciąż wzbu­dzał w nim poczu­cie dys­kom­fortu, choć już dawno powi­nien do niego przy­wyk­nąć. W sali peł­nej obcych twa­rzy znaj­do­wały się dwie osoby, któ­rym chciał poświę­cić uwagę. Wie­dział, że ten moment będzie dla niego próbą. Serce ponow­nie pęk­nie, ale prze­cież już tyle razy zdo­łało się zro­snąć. Przy­spie­szył kroku i dostrzegł dwie dobrze znane mu syl­wetki.

– Nie­moż­liwe. – Maks nie dowie­rzał wła­snym oczom.

Pomy­ślał, że doświad­cza jakichś dziw­nych oma­mów. W któ­rym momen­cie ktoś go odu­rzył?! Postać, która ku niemu zmie­rzała, była łudząco podobna do Kaila. To nie­praw­do­po­dobne! Prze­cież jego brat zgi­nął wiele mie­sięcy temu. Dopiero gdy spoj­rzał na matkę i dostrzegł, że ta zakrywa usta dło­nią, pojął, co się wła­śnie wyda­rzyło. To nie były uro­je­nia. Nic mu się nie prze­wi­działo. Przed nim stał praw­dziwy Kail.

– Prze­pra­szam, że tak późno. Ina­czej nie dałem rady – wyszep­tał chło­pak, czu­jąc, że musi coś powie­dzieć.

Nie prze­szka­dzało mu, że gra w przed­sta­wie­niu dla Gustava i jego pod­wład­nych. Może jego prze­zna­cze­niem było wła­śnie szo­ko­wa­nie publiki. Podobne prze­my­śle­nia nie miały jed­nak naj­mniej­szego zna­cze­nia. Nie wia­domo, w któ­rym momen­cie Maks wstał i mocno objął chło­paka. Walizka wypa­dła z rąk Kaila, ale ten nawet nie myślał, by ją pod­nieść. Oparł czoło o ramię brata, pozwa­la­jąc łzom swo­bod­nie pły­nąć. Objął Mak­sy­mi­liana i w pewien spo­sób poczuł, jakby doty­kał obcej osoby. Jego ciało się zmie­niło. Był chudy, wręcz paty­ko­waty. Kail wyczu­wał pod pal­cami żebra i odsta­jące łopatki. Chło­pak nie przy­po­mi­nał sie­bie z sierp­nia ubie­głego roku.

– Jak to moż­liwe? – wychry­piał Maks.

– Nie wiem. To bar­dzo skom­pli­ko­wane.

Bli­skość brata uśmie­rzała jego ból. Led­wie znik­nęła jedna tęsk­nota, przy­szła druga. Kail nie potra­fił wypu­ścić Maksa z ramion. Jakby się bał, że ten zaraz znik­nie, roz­pły­nie się niczym senna mara. Tkwili w uści­sku przez kolejne sekundy, aż Kail wypa­trzył w oddali wyso­kiego blon­dyna. Czarna mary­narka opi­nała jego sze­ro­kie ramiona i przez moment chło­pak był prze­ko­nany, że kilka sto­li­ków dalej naprawdę sie­dział Char­les. Wstrzy­mał oddech, gdy tajem­ni­cza postać drgnęła. Męż­czy­zna obró­cił się w stronę swo­jej part­nerki i wtedy Kail pojął, jak bar­dzo się pomy­lił. Oku­lary, zarost, krza­cza­ste brwi. Patrzył na zupeł­nie obcą osobę.

– Nie mogę w to uwie­rzyć – szep­nął Maks, gdy wresz­cie odsu­nął się od brata.

Dotknął jego ramion, wło­sów, twa­rzy. Robił to szybko i gor­li­wie.

– Spraw­dzasz, czy jestem praw­dziwy? – zapy­tał cicho Kail, a po jego policzku spły­nęła łza.

Mak­sy­mi­lian zaci­snął usta, licząc, że to go powstrzyma przed napa­dem szlo­chu. Jego nos i policzki poczer­wie­niały, a oczy szkliły się w przy­tłu­mio­nym świe­tle. Wyglą­dał, jak ktoś, kto spę­dził zbyt dużo czasu na ostrym mro­zie. Drżące wargi i ręce mogłyby prze­cięt­nemu obser­wa­to­rowi suge­ro­wać, że chło­pak prze­marzł, a jed­nak była to zupeł­nie inna reak­cja orga­ni­zmu. Bo rany psy­chiczne na­dal są ranami. Trud­niej je nama­lo­wać i opi­sać ból, który ze sobą niosą. Czło­wiek jed­nak odczuwa je całym cia­łem i tak wła­śnie było w przy­padku Maksa.

– Boże, dziecko, daj mi do niego podejść – ode­zwała się wresz­cie Anna.

Szok obja­wiał się u niej ina­czej. Scenę powi­ta­nia braci obser­wo­wała wci­śnięta w krze­sło, koń­czyny odmó­wiły jej posłu­szeń­stwa. Czuła się jak zahip­no­ty­zo­wany widz w teatrze, patrzący na pokaz magicz­nych sztu­czek. Cały i zdrowy Kail przed­sta­wiał się jej niczym zjawa. Potrze­bo­wała czasu, aby jej umysł fak­tycz­nie uznał jego obec­ność. Głos sio­strzeńca ją ocu­cił. Kiedy go usły­szała, poczuła, jakby ktoś zdjął z niej urok. Zdo­łała unieść dłoń, by zasło­nić uchy­lone wargi. W końcu wstała, prze­mó­wiła, a Maks zro­bił jej miej­sce. Wów­czas zawład­nęły nią emo­cje. Z całej siły objęła Kaila. Mat­czy­nym gestem gła­dziła jego włosy i cało­wała policzki. Poczuła olbrzy­mią ulgę, gdy się upew­niła, że jego skóra jest cie­pła. Upiorny głos w gło­wie pod­szep­ty­wał jej okropne rze­czy. Pod­świa­do­mie bała się, że będzie tru­pio zimna, a chło­pak nagle upad­nie lub obróci się w pył.

– Moje dziecko, moje dziecko, moje… – powta­rzała, pła­cząc.

Reak­cja ciotki ści­snęła chło­paka za serce. Do tej pory tylko raz widział Annę pła­czącą. Było to wiele lat temu, gdy obcy żoł­nie­rze zabrali jej męża.

– Jestem tu. – Uśmiech­nął się, chwy­ta­jąc jej kości­ste ręce. – Wszystko dobrze. Już dobrze.

IV. Kasseryjskie intrygi

IV.

Kas­se­ryj­skie intrygi

Kto wro­gów trzyma bli­sko, ten osła­nia przy­ja­ciół.

Ruba (Kas­se­ria)

Muzyka roz­brzmiała ponow­nie dopiero wtedy, kiedy Anna, Kail i Maks usie­dli do stołu. Karo­vo­wie nie zwró­cili na nią uwagi. Nie­spo­dzie­wane spo­tka­nie było tak emo­cjo­nu­jące, że nie docho­dziły do nich żadne inne dźwięki. Zupeł­nie tak, jakby oto­cze­nie magicz­nie umil­kło, a czas zatrzy­mał się na ich życze­nie. Maks zajął miej­sce naprze­ciwko brata. Kątem oka zer­k­nął na Alfreda Popo­vskiego sie­dzą­cego w oddali przy wspól­nej ławie. Męż­czy­zna kur­czowo trzy­mał wide­lec i ner­wowo zagry­zał wargi, nie mogąc zna­leźć ujścia dla swo­jej zło­ści. A kiedy przy sto­liku Karo­vów poja­wiła się kel­nerka i zaczęła otwie­rać butelkę wina, Popo­vski zda­wał się wręcz puch­nąć z zazdro­ści.

– Zoba­czysz, mamy takiego poje­ba­nego współ­lo­ka­tora – powie­dział Maks do brata.

To wpraw­dzie nie był temat, od któ­rego powi­nien zacząć, ale na usta cisnęło mu się tak wiele słów, że wybór go prze­ra­stał.

– Maks – szep­nęła Anna zaże­no­wana fak­tem, że prze­klął przy kel­nerce, która nale­wała im wino.

Kail zupeł­nie się tym nie prze­jął. Roz­po­znał blon­dynkę, która wcze­śniej prze­my­kała w ską­pym gor­se­cie po dru­giej stro­nie lokalu. Fak­tycz­nie, w czar­nej spód­nicy pre­zen­to­wała się naprawdę ele­gancko. Zapa­dła mię­dzy nimi dziwna cisza. W mil­cze­niu obser­wo­wali, jak kie­liszki kolejno napeł­niają się czer­wo­nym trun­kiem. Dla Anny i Maksa taka obsługa była nowo­ścią, dla Kaila nie. Zasta­na­wiał się, dla­czego Mru­kov tak ich wyróż­nił. Dostali jeden z lep­szych sto­li­ków, a obsługa pode­szła do nich w pierw­szej kolej­no­ści.

– Prze­pra­szam, ale na winie dzi­siaj skoń­czymy. Oba­wiam się, że w obec­nej sytu­acji nie możemy sobie pozwo­lić na kola­cje w loka­lach – zwró­ciła się Anna do kel­nerki.

– Pro­szę się tym nie mar­twić. Dzięki uprzej­mo­ści towa­rzy­sza Mru­kova dziś napoje i dania są dla was na koszt firmy. – Blon­dynka uśmiech­nęła się i puściła do Kaila oczko.

Gdy kobieta w końcu się odda­liła, Maks odro­binę za gło­śno wypu­ścił powie­trze. Musieli poroz­ma­wiać na osob­no­ści, a atmos­fera w kamie­nicy temu nie sprzy­jała.

– Maks chciał powie­dzieć, że nasi współ­lo­ka­to­rzy nie są szcze­gól­nie godni zaufa­nia. Nie można swo­bod­nie przy nich roz­ma­wiać na każdy temat – wyja­śniła Anna.

Kail poki­wał głową na znak, że rozu­mie alu­zję. Mieli ten jeden wie­czór, aby wszystko wyja­śnić.

– Gdzie byłeś? Sądzi­li­śmy, że nie żyjesz. – Maks pochy­lił się nad sto­łem.

Wer­sja wyda­rzeń, którą Kail zamie­rzał przed­sta­wić rodzi­nie, była dokład­niej­sza i bliż­sza prawdy niż histo­ria opo­wie­dziana Mru­ko­vowi. Wie­dział, że bli­scy chcieli jego dobra, jed­nak chro­nie­nie Char­lesa trak­to­wał prio­ry­te­towo. Na wszelki wypa­dek wolał ukryć jego toż­sa­mość. Nim udzie­lił odpo­wie­dzi na pyta­nie brata, posta­no­wił wyja­śnić jedną rzecz.

– Co dokład­nie powie­dział ci Simon?

Spoj­rzał bratu pro­sto w oczy, pod sto­łem zaci­ska­jąc dło­nie na nogaw­kach spodni. Mie­sią­cami ana­li­zo­wał różne sce­na­riu­sze wyda­rzeń. Cza­sami czuł żal do Simona. Innym razem go uspra­wie­dli­wiał. Tam­tego feral­nego dnia dawny przy­ja­ciel bez wąt­pie­nia został posta­wiony przed trud­nym wybo­rem. Być może naj­trud­niej­szym w życiu.

– Simon powie­dział mi, że… – Maks chwilę się zawa­hał i spoj­rzał na matkę, jakby ocze­ki­wał od niej pozwo­le­nia. Anna ski­nęła na znak, by kon­ty­nu­ował. – …Wiesz, on był w cięż­kim szoku. Trząsł się, mie­szał dni, nie­które detale. Spo­tka­li­śmy się raz, w towa­rzy­stwie bliź­nia­ków Kozów. Potem nasz kon­takt osłabł. To było bar­dzo bole­sne. Wiem, że to nie jego wina, a jed­nak nie mogłem patrzeć na Simona. Potem wcie­lono jego i chło­pa­ków do strefy A.

– Nie odpo­wie­dzia­łeś mu na pyta­nie – szep­nęła Anna.

– Cho­lera, fak­tycz­nie – powie­dział Maks, wpla­ta­jąc palce we włosy. – Ta sytu­acja zasiała fer­ment w mojej gło­wie. Simon twier­dził, że widział, jak cię roz­strze­lali. Nie potra­fił jed­nak szcze­gó­łowo opi­sać tej sceny.

Kail był wdzięczny Char­le­sowi za wszyst­kie umie­jęt­no­ści, któ­rych go nauczył. Nie­które dosko­na­lił celowo, inne przy­swa­jał bez­wied­nie. Do tych dru­gich nale­żała zdol­ność zacho­wy­wa­nia kamien­nej twa­rzy. Bar­dzo się przy­da­wała w takich chwi­lach jak ta. Wyzna­nie Maksa go zabo­lało. W pewien spo­sób poczuł się zdra­dzony po raz drugi. Pró­bo­wał jed­nak posta­wić się w sytu­acji Simona. Może powi­nien zmu­sić się do prze­ba­cze­nia? Życie z takim cię­ża­rem na pewno nie było dla niego łatwe. Kail wie­dział rów­nież, że nie może jed­no­znacz­nie pod­wa­żyć jego wer­sji wyda­rzeń. Musiał przed­sta­wić spójną histo­rię, bez Vogla w roli głów­nej.

– Chy­bili. Być może tego już nie widział. Ja też byłem wów­czas zajęty zbyt wie­loma rze­czami, aby zauwa­żyć, na co patrzył Simon. – Wymu­sił uśmiech, ale na twa­rzach Anny i Maksa nie zoba­czył nawet cie­nia roz­ba­wie­nia.

– Opo­wiesz nam, co się z tobą działo? – Anna z załza­wio­nymi oczami wycią­gnęła ku niemu dłoń, a chło­pak czule pogła­dził jej nad­gar­stek.

Drżący głos zwy­kle chłod­nej i opa­no­wa­nej kobiety wzbu­dzał w nim ogromne współ­czu­cie. Chciał ją pocie­szyć. Pra­gnął obie­cać, że żadne tra­ge­die już nie spo­tkają ich rodziny. Nie­stety, nie miał takiej pew­no­ści.

– Pobili mnie i odu­rzyli. W zasa­dzie to nie­wiele pamię­tam. Na pewno stra­ci­łem przy­tom­ność. Wiem jed­nak, że nikogo nie wsy­pa­łem. Przy­się­gam.

– Prze­cież wiem. Znam swo­jego brata. Zawsze byłem i będę z cie­bie dumny – rzekł Maks i upił łyk wina, które dotych­czas pozo­sta­wało nie­tknięte.

Po jego sło­wach Kail poczuł, jakby od środka wypeł­niło go dziwne cie­pło. Maks wciąż w niego wie­rzył. Ufał mu. Z jed­nej strony ta świa­do­mość wywo­ły­wała w chło­paku poczu­cie szczę­ścia, z dru­giej – wywo­ły­wała w nim wyrzuty sumie­nia. Czy Maks powtó­rzyłby to zda­nie, gdyby znał całą prawdę? Czy patrzyłby na niego bez cie­nia pogardy, gdyby wie­dział, że oddał serce Voglowi? Czy zdo­łałby go zro­zu­mieć?

– Dawno nie piłam tak dobrego wina – ode­zwała się Anna, jakby chciała nieco roz­luź­nić poważną atmos­ferę.

Wów­czas i Kail zanu­rzył usta w ciem­no­czer­wo­nym trunku. W jego oce­nie ten smak był raczej prze­ciętny. Pod­nie­bie­nie roz­piesz­czane szam­pa­nem i naj­lep­szą docką whi­skey nauczyło się roz­po­zna­wać niu­anse sma­kowe. W tym winie wyczu­wał lekki siar­kowy posmak, choć ni­gdy by tego nie przy­znał. Sam dobro­wol­nie zesko­czył z pie­de­stału. Wró­cił do stanu, w któ­rym mógł jedy­nie poma­rzyć o luk­su­sach.

– Rze­czy­wi­ście, dobre – skła­mał.

Nim zdą­żyli wró­cić do naj­waż­niej­szego tematu, do sali znów weszli kel­ne­rzy. Maks ponow­nie zer­k­nął na Popo­vskiego, przy któ­rym posta­wiono miseczki z zagryzką. Gdy na stole Karo­vów poja­wiły się trzy duże tale­rze, obru­szył się i szep­nął coś do żony. Współ­lo­ka­tor dostrzegł gry­mas Alfreda.

– Dla nas kotlety z ziem­nia­kami, dla nich ogórki i mary­no­wane grzybki. Coś czuję, że ta kola­cja nie poprawi atmos­fery panu­ją­cej w miesz­ka­niu – mruk­nął Maks.

– Póź­niej będziemy się tym mar­twić. Niech Kail opo­wie, co było dalej – powie­działa Anna.

Dopiero zapach gorą­cego jedze­nia uzmy­sło­wił Kailowi, że nie jadł nic od przy­jazdu do Ruby. Wcze­śniej trzy­mała go adre­na­lina, która sku­tecz­nie zagłu­szała głód. Tak bar­dzo sku­pił się na szu­ka­niu bli­skich, że nie potra­fił myśleć o niczym innym.

– Jak już mówi­łem, byłem odu­rzony, pobity i led­wie kon­tak­to­wa­łem. Docy chcieli mnie gdzieś wywieźć. Nie­wiele się o tym mówi i żyjemy w prze­ko­na­niu, jak­by­śmy sta­no­wili jedyny ruch oporu, ale to nie­prawda. W sprzy­ja­ją­cym momen­cie pomo­gli mi dobrzy ludzie. Ukryli mnie w wiel­kiej walizce, a następ­nie prze­nie­śli.

Maks zmarsz­czył brwi. Opo­wieść Kaila była tak mało spójna jak opo­wieść Simona. Bra­ko­wało w niej wielu logicz­nych ele­men­tów.

– Moment, jacy dobrzy ludzie? Skąd oni się wzięli? Jak udało im się cie­bie odbić?

Kail prze­łknął kawa­łek mięsa, który zapił winem. Spo­dzie­wał się takich pytań. Nie zamie­rzał jed­nak kła­mać bar­dziej, niż było to konieczne.

– Nie wszystko wiem, a tego, co wiem, nie mogę powie­dzieć. Obie­ca­łem, że nie zdra­dzę dzia­ła­nia tego sys­temu.

– Prze­cież możesz nam zaufać. Jeste­śmy rodziną – rzekł z prze­ko­na­niem Maks.

– Tak, lecz muszę być lojalny wobec moich wybaw­ców. Zawie­ziono mnie do dużego domu poło­żo­nego na skraju lasu. Tam miesz­kali też inni ludzie. Nie mogłem zdra­dzić im swo­jej praw­dzi­wej toż­sa­mo­ści, musia­łem prze­trwać pod fał­szy­wym imie­niem i prze­cze­kać naj­gor­szy moment. Tylko czło­wiek, który mnie przy­wiózł, ją znał. Nie­któ­rzy nawet nie wie­dzieli, komu poma­gają. Myśla­łem, żeby jakoś się z wami skon­tak­to­wać, ale ten, który mi udzie­lił wspar­cia, powta­rzał, że to nie­bez­pieczne.

– A wiesz cokol­wiek o tej oso­bie? – zapy­tała Anna.

Chło­pak uśmiech­nął się pod nosem. Bez­wied­nie zaczął wodzić pal­cami wokół brze­gów kie­liszka, jak jasno­widz prze­po­wia­da­jący przy­szłość ze szkla­nej kuli.

– Nazy­wał się Alek­san­der i pomógł wielu ludziom, któ­rzy zadarli z docką wła­dzą. Ruch oporu to nie tylko Ruba i czo­łowe kas­se­ryj­skie mia­sta. Bun­tow­ni­ków jest wię­cej, ale kryją się na różne spo­soby.

– Więc cze­ka­łeś z powro­tem aż do podziału Ruby? To w sumie logiczne. Jest mniej­sze ryzyko, że za prze­wi­nie­nia wobec Docji aresz­tują cię po sewic­kiej stro­nie – rzekł Maks.

Jego wnio­sek był nie do końca zgodny z prawdą, a jed­nak wydał się Kailowi na tyle sen­sowny, że twier­dząco poki­wał głową.

– Dziecko, ile ty mia­łeś szczę­ścia. To wręcz nie­praw­do­po­dobne – szep­nęła Anna.

Kail pomy­ślał, że nie wie­działa nawet o poło­wie sytu­acji, w któ­rych mu się upie­kło. W pomiesz­cze­niu zro­biło się gwarno, bim­ber Popo­vskiego powoli zaczy­nał ude­rzać nie­któ­rym do głów, ale Karo­vo­wie nie zwra­cali uwagi na gło­śniej­sze roz­mowy i krzyki. Musieli w pełni wyko­rzy­stać czas, który dał im los.

– A co się z wami działo? Jak to się stało, że skoń­czy­li­ście w kamie­nicy Mru­kova? – zapy­tał Kail.

– Na osie­dlu krą­żyły infor­ma­cje o podziale. Docy do ostat­niej chwili ukry­wali, które ulice zostaną objęte eks­mi­sją. Nie chcieli, żeby loka­to­rzy powy­no­sili z nich cenne meble. My aku­rat nie mie­li­śmy zbyt wielu war­to­ścio­wych przed­mio­tów, ale mówiło się o takich, któ­rzy powy­wo­zili swój doby­tek do rodzin miesz­ka­ją­cych poza mia­stem – wyja­śniła Anna.

– Logiczne. Docy uwiel­biają ota­czać się tym, co dro­gie i piękne – przy­znał Kail.

Naszła go ogromna ochota na papie­rosa. Nie­stety, w oko­licy nie było męż­czy­zny, który słu­żył mu dotych­czas swoją srebrną papie­ro­śnicą.

– Pew­nego ranka zja­wili się u nas doccy żoł­nie­rze. Wzię­li­śmy maszynę do szy­cia, kilka gra­tów i wywieźli nas do kamie­nicy Mru­kova. Fatalny stan­dard tego miej­sca nie jest jedy­nym pro­ble­mem. Zosta­li­śmy nie tylko okra­dzeni, ale też odarci z pry­wat­no­ści. Gustav Mru­kov mieszka na ostat­nim pię­trze, w wyre­mon­to­wa­nym lokalu powsta­łym z dwóch miesz­kań. Udaje, że two­rzy jakąś rodzinną, wspól­no­tową atmos­ferę, ale to bzdura. To wyra­cho­wany mani­pu­la­tor – mówił szybko Maks. – Myślisz, że ta dzi­siej­sza kola­cja będzie za darmo? On cze­goś chce. Lubi mani­pu­lo­wać ludźmi. Pod żad­nym pozo­rem nie można mu ufać. Zro­bił naszemu sąsia­dowi wodę z mózgu. Popo­vski widzi w nim wyba­wi­ciela przed Dokami, a tak naprawdę to kolejny pro­blem.

Maks bła­gal­nie spoj­rzał w oczy brata, jakby się oba­wiał, że ten już uległ uro­kowi Mru­kova. Cha­ry­zma­tyczny Sewita miał w sobie coś, co przy­cią­gało ludzi, a gdy już przy­cią­gnęło, spryt­nie owi­jał ich sobie wokół palca.

– Wiem. Musia­łem jed­nak z nim roz­ma­wiać, jeśli chcia­łem was odna­leźć – powie­dział Kail. – Na­dal nie potra­fię roz­gryźć, dla­czego posta­no­wił mi pomóc. I to zwra­ca­jąc na naszą rodzinę dużą uwagę. Wie­cie, o co może mu cho­dzić?

Anna i Maks popa­trzyli na sie­bie. Nim jed­nak zdą­żyli odpo­wie­dzieć, muzyka ponow­nie uci­chła. Począt­kowo nie prze­szka­dzało to pozo­sta­łym uczest­ni­kom bie­siady w pro­wa­dze­niu gło­śnych dys­ku­sji, gdy jed­nak na środku pomiesz­cze­nia zma­te­ria­li­zo­wał się Gustav Mru­kov, wszy­scy zamil­kli. Dopiero w tym momen­cie Kail uświa­do­mił sobie, że orga­ni­za­tor tego wyda­rze­nia dotych­czas nie brał w nim udziału.

– Towa­rzy­sze i towa­rzyszki, nie­zmier­nie miło mi was gościć w „Pija­nym Żura­wiu”. Ten lokal będzie codzien­nie otwarty do pierw­szej w nocy, a w week­endy pozo­sta­nie czynny aż do czwar­tej nad ranem! – rzekł entu­zja­stycz­nie, na co zgro­ma­dzeni nagro­dzili go grom­kimi bra­wami. – To jed­nak nie wszystko, co mogę wam zaofe­ro­wać. Wiem, że w obli­czu trud­nych cza­sów wielu z was zmaga się z kry­zy­sem bez­ro­bo­cia. Posta­no­wi­łem temu zara­dzić.

Męż­czy­zna pstryk­nął pal­cami, na co jego sio­stry prze­cią­gnęły z dotych­czas zamknię­tego pomiesz­cze­nia tablicę na kół­kach. Ostatni raz Kail widział taką w szkole.

– W tabelce roz­ry­so­wa­nej na tej oto tablicy wypi­sa­łem wolne miej­sca pracy. Bra­kuje maga­zy­nie­rów, pomocy kuchen­nej, sprzą­ta­czy, kel­ne­rów, ochro­nia­rzy, maj­strów – wymie­niał, wska­zu­jąc kolejne miej­sca w tabelce.

– Ja jebię – powie­dział Maks tak cicho, że tylko Anna i Kail mogli go usły­szeć. – Wie­dzia­łem, że będzie jakiś pod­stęp.

– Ciii… – syk­nęła Anna.

Widziała, że synem zaczy­nają tar­gać emo­cje, a musieli się teraz sku­pić na prze­ka­zy­wa­nych przez Gustava infor­ma­cjach.

Mru­kov zro­bił krótką pauzę, aby loka­to­rzy mogli mniej wię­cej zapo­znać się z tre­ścią przed­sta­wioną na tablicy. Ivanka podała mu wskaź­nik, ale zanim skie­ro­wał jego koniec w stronę tabelki, przez moment się nim bawił, jakby to był miecz.

– Co za psy­chol – szep­nął Maks i dopił wino.

Ana­sta­zja odchrząk­nęła cicho, widząc sko­ło­wane miny zebra­nych, tym­cza­sem Gustav wró­cił do tematu.

– Cho­ciaż przy tym pro­jek­cie zatrud­ni­li­śmy już wiele osób, wciąż przy­da­dzą się nowi ludzie. Pro­szę, aby każda rodzina zgło­siła po jed­nej oso­bie, która podej­mie pracę w „Pija­nym Żura­wiu”. Jakieś pyta­nia?

Po wypo­wie­dzi Gustava zapa­no­wał chaos i to by­naj­mniej nie spo­wo­do­wany nad­mia­rem ochot­ni­ków. Zgro­ma­dzeni mieli wąt­pli­wo­ści. Część z nich bała się Mru­kova. Innych nur­to­wała kwe­stia wyna­gro­dze­nia, ale naj­zwy­czaj­niej bali się o nie zapy­tać.

– Ja mam pyta­nie. – Drobna kobieta sie­dząca kilka sto­li­ków za Karo­vami pod­nio­sła rękę.

Gustav sze­roko uśmiech­nął się na ten widok.

– Tak? – zapy­tał wyraź­nie zacie­ka­wiony. – Pro­szę. Śmiało.

– Czy liczy się po jed­nej oso­bie z każ­dej rodziny, czy po jed­nej oso­bie z każ­dego lokalu?

Po tym pyta­niu na twa­rzy Ivanki poja­wił się gry­mas.

– Prze­cież mój brat powie­dział, że z jed­nej rodziny. Czego nie rozu­miesz, towa­rzyszko?! – Pod­nio­sła głos, na co prze­ra­żona kobieta wybeł­ko­tała prze­pro­siny i opa­dła na krze­sło.

Ostry ton Ivanki ode­brał wielu odwagę. Znów poja­wiły się ciche szmery. Ludzie żywo ze sobą dys­ku­to­wali, pośpiesz­nie oma­wia­jąc klu­czowe kwe­stie. U nie­któ­rych zatrud­nie­nie u Mru­kova wią­zało się z porzu­ce­niem dotych­cza­so­wej posady. Podej­mo­wa­nie tak trud­nych decy­zji nie było pro­ste, gdy do głów loka­to­rów zdą­żył ude­rzyć alko­hol. Sprytny gospo­darz wie­dział jed­nak, co robi, poda­jąc bim­ber w pierw­szej kolej­no­ści.

– Zapy­tam, co się sta­nie, jeśli ktoś się nie zde­cy­duje – powie­dział Kail, na co Maks pobladł.

– Lepiej nie. To psy­cho­pata. Będzie się mścił.

– Psy­cho­pata czy nie, musimy doko­nać jakie­goś wyboru.

Gło­śne roz­mowy jesz­cze nie umil­kły, gdy ku wiel­kiej ucie­sze Gustava ręka Kaila zna­la­zła się w górze.

– Wyśmie­ni­cie! – Roz­e­mo­cjo­no­wany męż­czy­zna aż kla­snął w dło­nie. – Chciał­byś zgło­sić się jako pierw­szy? Widział­bym cię w roli bar­mana.

Kail zamie­rzał odmó­wić, ale w jego gło­wie zro­dziła się pewna myśl. Potra­fił funk­cjo­no­wać, trzy­ma­jąc wro­gów bli­sko. W zasa­dzie to ponie­kąd był wręcz wyszko­lony w tej kwe­stii. Dosko­nale opa­no­wał umie­jęt­ność dzia­ła­nia w stre­su­ją­cych sytu­acjach, a tym razem musiał uni­kać wszel­kich kon­tak­tów z Dokami.

Cho­ciaż Karo­vo­wie prze­by­wali w stre­fie B, Ruba nie była zamknięta dla oku­pan­tów z dockiej strony. Jeżeli mieli ochotę, mogli dobro­wol­nie krę­cić się po uli­cach, robić zakupy w dowol­nych miej­scach i jadać, gdzie tylko im się podo­bało. Kail nie chciał mieć z nimi stycz­no­ści. Wie­dział, że odzy­wała się w nim dziwna mania prze­śla­dow­cza, a jed­nak tatuaż na jego nad­garstku nie znik­nął. Ist­niało ryzyko, że ktoś go roz­po­zna. Jego, Kaila Karova, wiecz­nie zmę­czo­nego kel­nera ze spra­co­wa­nymi dłońmi. Tego, który mógł spro­wa­dzić nie­szczę­ście na Char­lesa. Czy jed­nak Docy z wła­snej woli szu­ka­liby roz­rywki wła­śnie w obskur­nym lokalu Mru­kova? Miał wąt­pli­wo­ści.

– Tak, ale kom­plet­nie nie znam języka dockiego. Nie chciał­bym musieć roz­ma­wiać z dockimi gośćmi, gdyby odwie­dzili to miej­sce – skła­mał.