Czerwona ziemia - Marcin Meller - ebook + książka

Czerwona ziemia ebook

Marcin Meller

4,4
36,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Ekscytujący, wzruszający i niesamowicie autentyczny. "Czerwona ziemia”, thrillerowy debiut Marcina Mellera, zaskoczy wszystkich.

Rok 1996. Wiktor Tilszer, młody dziennikarz, przemierza Afrykę wzdłuż i wszerz, przeżywając prawdopodobnie najpiękniejszą i jednocześnie najbardziej ryzykowną przygodę swojego życia.

Rok 2020. Marcin Tilszer, syn uznanego reportera, rusza śladami ojca do Ugandy, jednak nigdy nie dociera do Gulu, z którego 25 lat wcześniej jego ojciec ledwo uszedł z życiem.

Wiktor musi porzucić dziennikarskie śledztwo, nad którym pracuje jego redakcja, i ruszyć na poszukiwania syna. A w Afryce to, co niemożliwe okazuje się prawdopodobne, a czasem nawet pewne, tropy prowadzą donikąd, zaś podjęte przed laty decyzje niosą za sobą nieoczekiwane konsekwencje.

Trzymająca w napięciu aż do ostatniej strony, nieodkładalna powieść sensacyjna o ojcowskiej miłości, błędach przeszłości i ich konsekwencjach. Ależ to się czyta! Przygotujcie się na największą przygodę tego roku.

"To powieść sensacyjno-przygodowa o ojcu, który próbuje odkupić swoje winy wobec syna. Ale też opowieść o wielkiej miłości, tęsknocie i Afryce. Mam nadzieję, że zarwiecie noc albo dwie” Marcin Meller

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 352

Oceny
4,4 (14 ocen)
6
7
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Doowa555

Dobrze spędzony czas

To było moc e przeżycie zagłębić się w losy Wiktora, polecam
00
Odyyniec
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca akcja i ciągłe napięcie. Po każdym rozdziale, byłem ciekaw co dalej. Co będzie dalej. Do tego poznajemy mroczną stronę Afryki. Polecam.
00

Popularność




MARCIN

MELLER

CZERWONA ZIEMIA

Copyright © by Marcin Meller

Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXXII

Wydanie I

Warszawa MMXXII

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Dla moich dzieci, Basi i Gustawa

Wtorek, 21 stycznia 2020

– Wodospady Karuma. – Moses wskazał na prawo i zwolnił. Wiktor z podziwem spoglądał na rozszalały w dole Nil Wiktorii. Jakby patrzył na drapieżnika. Zbliżali się powoli do mostu.

– Dawniej miejscowi nazywali ten most lamony jo, to w języku Luo znaczy „pożeracz życia”. Żołnierze Idiego Amina zabili tu tysiące ludzi z plemion Langi i Aczoli, które on uważał za swoich wrogów. Większość po prostu wrzucali do wody. Tutejsi nie potrafią pływać, nawet rybacy. Woda służy do mycia, nie do zabawy. Nie mieli szans. Tonęli, rozbijali się o skały. Zresztą tu najlepszy pływak miałby problemy. Ale to nie wszystko. Amin uważał, że kaleki przynoszą wstyd Ugandzie. Ogłosił, że stworzy dla nich specjalny ośrodek rehabilitacyjny niedaleko stąd. Zorganizowano kampanię promocyjną, ludzie się zgłaszali. Myśleli, że jadą do raju. A trafiali na ten nieszczęsny most.

Wiktora, który nie mógł oderwać wzroku od topieli, przeszedł dreszcz.

– Co jakiś czas dochodzi tu do wypadków. Zbyt duża prędkość, zepsute hamulce, ktoś zjeżdża z góry, zwłaszcza od strony Gulu, i leci przez barierkę prosto do rzeki. I znika na amen. Zresztą nie tylko ludzie znikają, samochody też.

– Jak to?

– Spójrz, co tam się dzieje. Ta woda porwie ciężarówkę jak zabawkę. Roztrzaska o skały, poniesie parę kilometrów. Było i nie ma.

Wiktor wpatrywał się we wspartą na dwóch potężnych filarach przeprawę. Zawieszona kilka, kilkanaście metrów nad spienioną, gnającą kilkadziesiąt kilometrów na godzinę wodą wydawała się wręcz niestosownie niepozorna. Kładka nad żywiołem. Wzdrygnął się, gdy wjechali na most.

– A ten co, do diabła, wyprawia? – Moses spojrzał w lusterko. Wiktor odwrócił się, by zobaczyć, co zaniepokoiło szofera. Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Zdążył jeszcze pomyśleć, że kierowca ciężarówki musi mieć nierówno pod sufitem, skoro wyprzedza na tak wąskim moście, gdy ciężarówka nagle szarpnęła w lewo, uderzając w ich samochód. Pas bezpieczeństwa wbił się w połamane żebra, Wiktor krzyknął z bólu. I ze strachu, bo podcięty krawężnikiem samochód wystrzelił w powietrze, przechylił się w lewo, ściął barierkę i poleciał prosto w otchłań kipiącego Nilu.

Piątek, 10 stycznia 2020

– Monika dzwoniła. – Agata podała telefon Wiktorowi z tym kpiącym wyrazem twarzy, który przybierała zawsze, kiedy sprawa dotyczyła którejś z jego eks. Szczególnie ironiczną miną obdarzała go w przypadku Moniki, matki jego jedynego syna. Jak na adwokatkę miała niezły talent komiczny.

– Nie patrz tak na mnie – zaśmiała się – nie sprawdzam cię. Zostawiłeś telefon w kurtce. Jak poszedłeś do kibelka, to zaczął dzwonić, więc wyciszyłam.

Siedzieli w poczekalni gabinetu Pawła, jej ginekologa i ich kumpla jednocześnie, z drapiącą się zawzięcie trzyletnią Lilką. Mała na szczęście nie płakała, ale widać było, że cierpi przez to cholerne atopowe zapalenie skóry. Za nic jednak nie dała się przekonać do zostania w domu, musiała zobaczyć braciszka w brzuszku mamusi.

– No nie rób takiej głupiej miny i oddzwoń do niej, zanim się nakręci.

Wybrał numer. Odebrała od razu.

– Cześć, co tam? – odezwał się zwyczajowym tonem fałszywego luzu. Byle nie wpadła w histerię.

– Coś się musiało stać Marcinowi. Nie odzywa się od dwóch dni.

– Monika, błagam… – Już gdy wypowiadał słowo „błagam”, wiedział, że popełnił błąd. Ale było za późno.

– Tak, wiem, jestem histeryczką, zawsze przesadzam i wszystko wyolbrzymiam, a ty jesteś opanowany i rozsądny. Ale może posłuchaj, co mam ci do powiedzenia, co?

– Okej, przepraszam, już słucham, tylko ci powiem, że rozmawiałem z nim na WhatsAppie… Co mamy dzisiaj? Piątek? No to w środę, przedwczoraj. Był szczęśliwy, mówił, że ma fajnych znajomych w Kampali i że posiedzi jeszcze ze trzy dni, a potem w drogę, sam do końca nie wiedział dokąd.

– Wiem, też z nim rozmawiałam w środę. Wczoraj rano napisał do mnie jeszcze na Messengerze, obiecał, że da znać, jak zainstaluje się w tym całym Gulu, na które go namawiałeś.

– Monika, do niczego go nie namawiałem, sam chciał pojechać.

– Wiem, wiem. Nieważne. – Nie cierpiał tego słowa, wywoływało w nim drgawki. Nawet jeśli ktoś używał go bez złych intencji. Monika jednak robiła to z pełną premedytacją. Przypieprzyć i rzucić „nieważne”. Przez chwilę poczuł się, jakby znowu był rok 1999. Nikt nie potrafił wkurwić go tak jak Monika. To trzeba jej oddać.

– Chodzi o to, że miał się odezwać wczoraj, i to w ciągu dnia, ale tego nie zrobił. Telefon ma wyłączony. Wysłałam mejla, pisałam na Messengerze, Insta i nic. Może powinnam założyć tego Signala, może tam odbiera, ty masz Signala? Na pewno masz, mógłbyś…

– Monika, może mu padł telefon, może nie ma zasięgu, nie trzeba od razu…

– Daruj sobie ten protekcjonalny ton. W przeciwieństwie do ciebie dobrze znam naszego syna – przerwała mu – gdyby wszystko było w porządku, toby się odezwał. Czyli nie jest. A jak już jesteś jego fantastycznym tatusiem, to może coś zrób, okej?

Westchnął głęboko.

– W porządku. Pamiętaj, że jest piątek wieczór. Zadzwonię rano do Mikołaja, on się chyba jeszcze uchował w MSZ, i zapytam, czy mogą coś zrobić. Okej?

– Tak. I daj mi natychmiast znać. – Rozłączyła się.

– Ostro. – Agata już się nie śmiała. – Ale co myślisz? Odwala jej czy faktycznie coś jest nie tak?

Zastanowił się.

– Nie wiem, ale nie sądzę. Znasz go. Utopił telefon, zgubił ładowarkę, zakochał się. Uderzę do niego dzisiaj, a jak mi się nie uda go złapać, zadzwonię rano do Mikołaja.

Z gabinetu wyszła kobieta z brzuchem jeszcze większym niż Agaty. Za nią doktor Piekarski.

– O! Panienka Lilusia! Czy panienka przyszła obejrzeć swojego młodszego braciszka? – Mała pokiwała głową z poważną miną.

– Kopnił mnie dzisiaj, wiesz? – powiedziała z przekrzywioną główką – Tu. – Podniosła prawą rączkę.

– A to łobuz! Po tatusiu pewnie – zaśmiał się Piekarski. – Już niedługo mu powiesz, jak należy się zachowywać. Zapraszam szanownych państwa.

*

Telefon Marcina był wyłączony albo poza zasięgiem. Wiktor wysłał mu wiadomość na WhatsAppie. „Elo, dziadu! Odezwij się, matka szaleje, you know. Jak tam Gulu? Spróbowałeś już ananasów? Jak nie, to koniecznie! Najlepsze na świecie. Daj znaka. Stary”. To samo na Messengerze, Insta i Signalu. Siedział na podłodze, patrzył w telefon, gdy za plecami usłyszał tupot małych stóp. Plask! Rączka wylądowała na jego ramieniu.

– Buuuu! Przestraszyłam cię, tatusiu?

Odwrócił się, złapał córkę w pasie i podniósł.

– Straaaasznie! Jeszcze się boję. – Pocałował Lilkę w szyję i połaskotał. Chichotała jak nieprzytomna. – Chodźmy do mamy. Ją też trzeba nastraszyć.

Październik 1996

Był w zabawowym ciągu od powrotu. Dobry tydzień. Gdy na Centralnym zobaczył rodziców i kilkunastoosobową bandę przyjaciół, mocno się wzruszył. Czekali na spóźniony autokar z Paryża z powitalnym transparentem. Do Paryża przyleciał z Nairobi przez Dubaj, bo tak było najtaniej. A że był już kompletnie spłukany, do Warszawy musiał dojechać autobusem.

Mama płakała, tata ocierał oczy, przyjaciele rzucali mu się w ramiona. Nie widzieli się równo rok. A byli to najlepsi przyjaciele na świecie. Trzy miesiące wcześniej wysłał do nich listy. Kilkanaście stron drobnym pismem skopiował w punkcie ksero i dopisał indywidualne peesy. Grube pliki wsadził do dużych kopert. Między złożonymi kartkami umieścił po dwie pocztówki w mniejszych kopertach. A pomiędzy pocztówki wsypał przetartą przez moskitierę trawę, którą kupował od dozorcy kempingu. Pisał, że ma totalnego doła, sprawy w Ugandzie się posypały, a w dodatku kończą mu się pieniądze i chyba będzie zmuszony wracać do Polski. Po trzech tygodniach na kemping, gdzie mieszkał, zadzwoniła pani z polskiej ambasady w Nairobi z informacją, że czeka na niego przesyłka. Wsiadł w matatui gdy otworzył odebraną od urzędniczki kopertę, ścisnęło go w gardle. W środku był list podpisany kilkunastoma nazwiskami. „Marzenia trzeba spełniać. Sorry, że na więcej nas nie stać”. Kilkaset dolarów i podziękowania za roślinne wkładki.

Z Centralnego pojechał do rodziców. Mama zrobiła najlepszego na świecie pieczonego kurczaka z frytkami, doprawiając go ckliwością, wzruszeniem i szczęściem. Wyszedł od nich o dziewiątej, zajrzał do swojego wynajmowanego przez ostatni rok mieszkania, gdzie zostawił nierozpakowany plecak, i udał się na Hożą do Justyny i Marka, którzy szykowali powitalne przyjęcie. Po dwóch dniach ruszył w miasto.

Miał wolne do początku listopada. Gdy myślał o tekstach, które będzie musiał pisać po powrocie do pracy – sylwetkach polityków, reportażach o Ważnych Polskich Sprawach – zbierało mu się na wymioty. Wciąż miał przed oczami kolory Afryki, zapach czerwonej drogi po deszczu w dżungli na wyspach Ssese, przełęcze w górach Etiopii, które pokonywał na pakach ciężarówek, śpiewy kobiet o świcie nad Jeziorem Wiktorii, taniec druhen na weselu w Gomie, poranne mgły skrywające Bukawu, Ugandę w nieskończonych odsłonach. I to niesamowite poczucie wolności. Przekonanie, że każdego kolejnego dnia możesz robić, co tylko zechcesz. Przypominał sobie słowa napotkanego w Zairze niemieckiego inżyniera: „W Zairze niemożliwe jest nie tylko możliwe, jest prawdopodobne, a czasami nawet pewne”. Rozciągnął ten aforyzm na całą Afrykę i o ile dla inżyniera niósł on w sobie pesymizm graniczący z fatalizmem, o tyle dla niego nadzieję i obietnicę. Już mu tego brakowało.

Teraz jednak cieszył się powrotem i życiem. Hulankami zagłuszał tęsknotę i żal z powodu spraw, które się zdarzyły, a na które nie miał wpływu.

Nie miał? Przez ostatnie trzy miesiące w Afryce budził się, nie wiedząc, gdzie jest, przekonany, że nadal śni, a gdy docierało do niego, że to nie sen, ogarniało go otępienie. Przed oczami wyświetlały mu się obrazy jak na pokazie slajdów. Skręcało go w środku. Po powrocie niewiele się zmieniło. Plecak nadal leżał nierozpakowany, on spał po znajomych. Ósmego dnia wylądował na Koszykowej, u Architektów.

Jako dopiero co powrócony weteran Afryki budził zainteresowanie, zwłaszcza płci pięknej. Ludzi w ogóle kręciła egzotyczna legenda. Ci, którzy marzyli o Afryce, nie mieli na nią kasy, z kolei ci, którzy kasę mieli, nie myśleli o Afryce. Wiktor był ewenementem i skwapliwie to wykorzystywał. Czuł się jak lis w kurniku. Do momentu gdy u Architektów zobaczył rudą.

Wieczorem udzielał wywiadu dla telewizji, więc był akurat najmniej pijany i zjarany z całej grupy. Zszedł po schodkach i zamarł. Tańczyła w towarzystwie kilku dziewczyn na wprost wejścia, między piwnicznymi filarami, basy Blood, sugar, sex, magic Red Hotów odbijały się od ścian. Papierosowy dym gryzł w oczy, wszystkie miejsca przy stolikach, pomiędzy którymi przeciskali się podpici młodzi ludzie, były zajęte, bar oblężony. Z oczu spoconych barmanów wyzierało szaleństwo.

Najpierw zwrócił uwagę na burzę rudych loków. Kończyły się w połowie pleców. Potem zobaczył twarz. Piękną, piegowatą, dziką. Ruda tańczyła bosa.

– Cześć, Marion! – rzucił, a w zasadzie krzyknął. Przestała tańczyć, spojrzała na niego zdziwiona.

– Chyba mnie z kimś pomyliłeś.

– A wyglądasz jak dziewczyna Robin Hooda. – Mówiąc to, wiedział, że ociera się o żenadę, ale cóż, naprawdę takie było jego pierwsze skojarzenie: tak powinna wyglądać idealna Marion. Dziewczyna się skrzywiła. – Okej, przepraszam, nie najlepszy tekst.

– No, nie najlepszy.

– Po prostu zatkało mnie, jak cię zobaczyłem, i jakoś tak wyszło – brnął dalej.

– Nie szarżuj. – Nie odwróciła się, ale z nim gadała. – A co ty taki zjarany?

– Nie, nie, nie – zamachał rękami – ja nie jarałem, to oni. – Kiwnął głową w stronę przyjaciół, którzy dotarli już do baru. Patrzyli na niego znacząco, trzepotali rzęsami, rozchylali usta, masowali się po sutkach.

– Z tobą naprawdę jest coś nie tak. Pytałam o twarz. Spałeś na solarce?

– A! To! – zaśmiał się, wreszcie rozluźniony. – Dopiero wróciłem z Afryki. Rok siedziałem. – Po raz pierwszy spojrzała na niego bez kpiny.

– Gdzie w Afryce?

Chwyciło.

– Głównie w środkowej. Kemping w Nairobi – zawahał się i dodał – w Kenii.

– Wiem, gdzie jest Nairobi. – Spojrzała na niego z politowaniem.

– Sorry, to nie takie oczywiste. Połowa moich znajomych nie wie.

– Okej, już nie przepraszaj. Co tam robiłeś?

– Podróżowałem i pisałem. Głównie dla „Polityki”, ale też dla takiej holenderskiej gazety. Super płacili, więc mogłem dłużej posiedzieć.

– I jak Kenia? – zapytała, przekrzykując opętańcze rytmy Firestartera The Prodigy. – Jak zobaczyłam Pożegnanie z Afryką, to postanowiłam pójść na afrykanistykę.

– I co? Poszłaś? – Nie mógł oderwać wzroku od jej intensywnie zielonych oczu, kontrastujących z czerwienią spadających na twarz włosów.

– W końcu nie. ASP, wzornictwo. Ale też trochę przez Afrykę. Po Pożegnaniu zaczęłam się interesować wszystkim, co afrykańskie, i jakoś mnie zainspirowało, żeby projektować materiały. No i ASP. Ale jak Kenia? Mów!

– Kenia w porządku, ale odjechałem kompletnie na punkcie Ugandy, byłem tam kilka miesięcy. – Nagle się zawiesił.

– Coś się stało? – zapytała.

– Nie, nic. Wiesz… – Przez ułamek sekundy zastanawiał się, czy nie szarżuje. – Może usiądziemy? Tam się zwolnił stolik, tu zaraz nas stratują.

Kiwnęła głową.

– Tylko znajdę buty.

Sobota, 11 stycznia 2020

Otworzył oczy. Wiedział, że musi zrobić coś ważnego, ale nie potrafił sobie przypomnieć co. Agata spokojnie spała.

Marcin, trzeba sprawdzić, co z Marcinem. Już miał sięgnąć po komórkę, ale musiał choćby przez chwilę pobyć w kokonie złudnego bezpieczeństwa. Zamknął oczy i natychmiast pod powiekami wyświetliła mu się scena sprzed dziesięciu lat.

– Nigdzie z nim nie idę, po co w ogóle go tutaj wpuściłaś?! – Czternastoletni Marcin drżał z emocji. Do Wiktora jego słowa dobiegały jakby z oddali. Patrzył na twarz syna, bladą i lekko piegowatą twarz cherubinka, którą wykrzywiał grymas wściekłości i bezsilności. Szukał w niej podobieństw do siebie i ich nie znajdował. Może przez poczucie winy.

– To twój ojciec – odpowiedziała Monika.

– Jaki ojciec?! Miał mnie w dupie i teraz się nagle obudził?! To jakiś, kurwa, żart!

– Słownictwo, Marcin! Uspokój się, proszę.

– Jaki spokój, mamo?! I ty go bronisz? Jak skończę osiemnaście lat, pozbędę się jego cholernego nazwiska!

Wiktor stał pod ścianą i milczał. Nie chciał wkurzyć chłopaka jeszcze bardziej. Marcin mówił o nim, a raczej krzyczał, jakby go tu nie było. Jakby był powietrzem. I tak w sumie się czuł. Ale musiał coś powiedzieć.

– Marcin, wiem, że nie mam praktycznie niczego…

– Gówno mnie obchodzi, czego nie masz! – wywrzeszczał, tym razem w jego kierunku, syn. Jego matka próbowała coś powiedzieć, ale tylko otworzyła usta. – Po prostu wyjdź i nie wracaj. Poradzę sobie. – Marcin miał łzy w oczach. – Nie masz syna. Nie masz! – Ostatnie słowa ledwo wycharczał. Potem zamilkł, zapadł się w sobie i zaczął bezgłośnie płakać. Wiktor odruchowo wyciągnął rękę, ale napotkał spojrzenie Moniki. Opuścił głowę i ruszył w stronę drzwi.

Schodząc po schodach, płakał.

Czuł jakby to było wczoraj, tak samo bolał go brzuch. Ale nie płakał. Jeszcze – pomyślał. Złapał leżący na nocnej szafce telefon. SMS z memem od kumpla. Od Marcina nic. No dobra, to jeszcze o niczym nie świadczy – stwierdził – przecież jeżeli syn miał jechać do Gulu, to teraz może być gdzieś w buszu, mógł spotkać jakąś dziewczynę, cokolwiek. Choć Marcin mógłby bardziej pilnować częstotliwości kontaktów z Moniką, przecież zna swoją matkę. Był na siebie trochę zły za to, że obiecał Monice telefon do kumpla z MSZ-u. Przecież minęły tylko trzy, w zasadzie dwa dni. Mikołaj go wyśmieje. Przez chwilę się zastanawiał, czy nie ściemnić Monice, że dzwonił, ale coś tam, trzeba jeszcze poczekać. Tyle że nagle i on poczuł niepokój, nie daj Boże, jeśli naprawdę coś się stało albo stanie. Wstał cicho, żeby nie obudzić Agaty. Wyszedł z sypialni, pod pokojem Lilki nadstawił uszu, ale tam też było cicho. Poszedł do kuchni i zamknął drzwi.

Kiedy zaczął wybierać numer Mikołaja, wyświetliło mu się połączenie przychodzące od Darka Zawadzkiego, zastępcy redaktora naczelnego tygodnika „Reflektor”. Odebrał.

– Czołem, naczelniku, sorki, że w sobotę, ale mamy problem. Właśnie zadzwoniła Natalia, coś niedobrego ze zdrowiem przydarzyło się jej mamie, nie powiedziała dokładnie co, nie dopytywałem. Spytała, czy może jechać do domu.

Natalia była młodą reporterką, dwa lata wcześniej ściągnęli ją z wrocławskiej „Wyborczej”. Pisała głównie o edukacji i prawach kobiet i bardzo angażowała się emocjonalnie w pracę, według Wiktora czasami aż za bardzo. Dwa czy trzy razy prosił ją, żeby pohamowała się nieco w mediach społecznościowych. Ale miała dwadzieścia siedem lat, kiedy ma się spalać jak nie teraz? Czasem go bawiła, niekiedy irytowała, ale najczęściej jednak zazdrościł jej młodzieńczego ognia pchającego ją do walki o lepszy świat.

– Niech jedzie, pewnie.

– Tylko że robi materiał okładkowy do najbliższego numeru, ten o aborcji, jeszcze nie skończyła, zostały jakieś spotkania, a jej mama mieszka pod Jelenią Górą. To nie jest kwestia dnia czy dwóch. Nie mamy niczego na zamianę. Poza tym z tego co zapowiadała, szykuje się petarda.

– Kurde, faktycznie. Szlag.

– No właśnie. To co robimy?

Wiktor myślał, zastępca czekał. Z łazienki dobiegł odgłos prysznica, Agata wstała.

– Niech jedzie. Tylko niech zdecyduje, czy chce, żeby ktoś dokończył za nią tekst, czy sama napisze po powrocie. A ty szukaj czegoś na podmianę.

Rozłączył się i dokończył wybieranie numeru Mikołaja. Znali się jeszcze ze studiów, przyciągnęły ich do siebie zupełnie odmienne charaktery i temperamenty, prawie zostali przyjaciółmi. Rozrywkowy, w gorącej wodzie kąpany Wiktor Tilszer i intelektualny, refleksyjny Mikołaj Burchard. Pod koniec komuny Wiktor ścigał się z zomowcami, a Mikołaj pisał eseje o wolnej i pięknej Polsce. Po przełomie Wiktor wybrał media, Mikołaj – służbę państwową, najpierw powstający Urząd Ochrony Państwa, potem Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Drogi im się rozeszły, pozostały wzajemna sympatia i szacunek.

– Parówo, jak tam, jeszcze cię nie wyjebali? – zagaił Wiktor.

– Słyszę, że dalej jesteś infantylnym matołem, cześć. Wiesz, jakby na moje miejsce mieli kogokolwiek o choćby trzech szarych komórkach, to już by się mnie pozbyli. Na razie muszą trzymać.

– Nic nie muszą. Nie takie rzeczy, przecież wiesz.

– No niby tak, ale dopóki nie zakończę negocjacji norweskich długów, to się mnie nie pozbędą, bo koncertowo by się wywalili. Nie potrafią tego ogarnąć. A tak ogłoszą, że dzięki dobrej zmianie setki milionów pozostały w budżecie.

– Chuj z długami, godność kosztuje. Ale tak, oni nic nie potrafią.

– No tak. Z pożytkiem dla mnie. Ale rozglądam się powoli za robotą, bo to jednak kwestia czasu. Ściągną na moje miejsce katechetę, co był raz w Rzymie, więc obyty. Albo harcerza z partyjnej młodzieżówki. Nie potrzebujesz wszystkowiedzącego komentatora do spraw międzynarodowych?

– Jak będzie naprawdę źle, to coś wymyślę. Ale teraz mam sprawę.

– Dawaj.

– Przede wszystkim sam nie wiem, czy nie podnoszę przedwczesnego alarmu.

– Mów, o co chodzi.

– Dobra. Mój Marcin pojechał dwa tygodnie temu do Ugandy. Wiesz, chce wejść w buty ojca, pogłębianie relacji, te rzeczy, super, serio, zwłaszcza po tym, co się działo. A przede wszystkim przygoda. Odzywał się w kratkę. W środę wieczorem napisał do Moniki, że jedzie do Gulu, to takie miasto na północy, długo tam siedziałem w latach dziewięćdziesiątych, i da znaka już stamtąd. No i cisza. Wiem, wiem, chłopak ma dwadzieścia dwa lata, zaraz nas pewnie poinformuje, że termity mu zjadły komórkę. Poza tym za wcześnie na działania dyplomatyczne, ale Monika szaleje. Obiecałem jej, że do ciebie zadzwonię.

– Okej, kiedy mówisz? Środa?

– Środa, tak.

– No, to faktycznie trochę wcześnie, żeby z czymś ruszać.

– Wiem, wiem, ale obiecałem Monice.

– Rozumiem. W porządku, powiedz jej, że ze mną rozmawiałeś i że się tym zająłem. My tam chyba nie mamy ambasady…

– No nie. Uganda jest pod ambasadą w Kenii.

– Co oczywiście nie upraszcza sprawy, a w dodatku jest sobota. Posłuchaj, zrobimy tak: najpierw sprawdzę, czy kogoś w ogóle tam znam. Nie sądzę, ale kto wie, wtedy będę mógł odezwać się nieoficjalnie. Jeśli nie, napiszę do konsula, ale nie sądzę, żeby odpowiedział przed poniedziałkiem. To mała placówka, w weekend niczego raczej nie załatwią, chyba żeby sprawa była pożarowa, a na tę chwilę pewnie nikt tak nie uzna. Poza tym wszyscy w MSZ-ecie wiedzą, że jestem gorszego sortu, a ty to już w ogóle, więc nie będą się palić do nadaktywności. Zwłaszcza że mogli już tam wrzucić kogoś z nowego rozdania.

– Tja…

– Przykro mi, ale nie chcę ci robić nadziei bez sensu. Mogę tylko obiecać, że wrócę z czymś w poniedziałek.

Wiktor zaczął analizować sytuację. Do poniedziałku Monika zwariuje. Ale z drugiej strony za chwilę będzie mógł jej powiedzieć, że coś się zadziało. Zresztą i tak nie miał specjalnego wyboru.

– Dobrze. Wielkie dzięki, Mikołaj.

– Tylko nie obiecuj Monice za dużo.

– Tak, tak, rozumiem, jasne. Dzięki.

– Trzymaj się. I bądźmy dobrej myśli. A, pamiętaj, że z wykształcenia jestem historykiem sztuki. Na pewno masz w gazecie niesamowite zapotrzebowanie na moją wiedzę.

– No ba, kochany! To czekam. Jeszcze raz dzięki.

*

– Monika, rozmawiałem z Mikołajem, w poniedziałek…

– W poniedziałek?!

– Monika, pliz…

– Nawet nie zaczynaj!

– Okej, okej, słuchaj, jest sobota, tam teraz nikt nie pracuje, a na telefon alarmowy do konsula nie ma co dzwonić. Mikołaj jeszcze dzisiaj sprawdzi, czy kogoś zna, ale nawet jeśli, to nie oznacza, że ten ktoś będzie mógł załatwić coś w Ugandzie w weekend. Nie wiemy, jakie osobiste kontakty w Kampali mają ludzie z ambasady w Nairobi. I czy w ogóle będą chcieli pomóc, czy zasłonią się formalnościami. Ale najprawdopodobniej nikogo nie zna i będzie pytał drogą służbową, a to potrwa. Wiem, że się denerwujesz, ja też, ale dla ludzi z zewnątrz to wygląda tak, że student podróżujący po Afryce przez kilka dni nie odezwał się do matki i tyle. Nikt z tego powodu nie wyśle helikopterów.

– Wiem, wiem. Wbrew temu, co sądzisz, nie jestem wariatką. Ale uwierz mi, ja to czuję, to jest poza moim umysłem, coś jest nie tak. Uwierz mi, proszę cię. – Zamilkła. Słyszał, że jest roztrzęsiona. Kiedy byli razem, w takich chwilach wtulała się w niego, a on obejmował ją jak najmocniej, by stłumić ten wewnętrzny dygot. Jej nadwrażliwość początkowo go rozczulała, później zaczęła irytować, aż wreszcie, na ich nieszczęście, wkurwiać do imentu.

– Monika, zaufaj mi. Zresztą ten głupek za chwilę może się odezwać, nie?

– Oby, Wiktor. Oby.

Rozłączył się. Poczuł, jak irracjonalny niepokój Moniki przechodzi na niego. Niech ją szlag! – pomyślał. Ja pierdolę, przecież sam wtedy nie odzywałem się do rodziców przez wiele tygodni. Swoją drogą, co oni musieli przechodzić?

W Bahir Dar w Etiopii na połączenie z Polską czekał na poczcie przez dwa dni. „Mamo! Żyję! Kocham was!” – krzyczał do słuchawki. Kiedy wrócił, matka mówiła, jak strasznie tęskniła i jak bardzo się bała. Wtedy niewiele sobie z tego robił. Teraz chodziło o jego dziecko. Ale też wtedy czasy były inne, w Afryce mało kto miał komórkę. On nie miał jej nawet w Polsce, nie stać go było na prywatną, a służbowej nie dali. Pierwszą kupił trzy lata później, w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym dziewiątym, przymuszony przeprowadzką do mieszkania bez telefonu stacjonarnego.

Na zdrowy rozum nie było powodów do niepokoju. Chłopak urwał się na chwilę, zaraz się odezwie. Może pojechał na jakieś safari albo trekking po dżungli i zapomniał powiadomić rodziców. No pomyśl – przekonywał się w myślach Wiktor – jak masz dwadzieścia parę lat, to spokój twoich starych nie jest na szczycie listy priorytetów. Nowa dupa – tak. Fajni nowi znajomi – tak. Perspektywa przygody – tak. Ale nie starzy. Ile razy sam zapomniał o rodzicach, o czymś ich nie powiadomił, coś obiecał i nie dotrzymał słowa. Jemu się wydawało, że to nieistotny drobiazg, a poza tym przecież jest już dorosły. A im świat walił się na głowy.

Marcin mógł przecież po prostu dołączyć do jakichś nowo poznanych ludzi. A bo to raz sam tak robił? Tej nocy u Architektów opowiadał Monice, jak siedział w Nairobi na kempingu Mamy Roche, mekce freaków z całej Afryki, i planował wyjazd do Somalii. Mama Roche, czyli pani Roche, bo w suahili „mama” znaczy właśnie „pani”, a właściwie to w ogóle Janina Jurkowska z Kresów, która trafiła do Kenii przez Syberię, Persję i Tanganikę, była legendą. Po śmierci francuskiego męża na początku lat siedemdziesiątych udostępniła swój ogród na kemping dla nieśmierdzących groszem włóczykijów. Zresztą nie tylko ogród, w kuchni jej domu odbywały się wieczorami huczne libacje, często z udziałem samej Mamy, która nie wylewała za kołnierz, a kenijskie sportsmany paliła jak smok. Jej polski był niepowtarzalny: wschodni zaśpiew mieszał się z angielskimi słowami i idiomami okraszonymi suahili. Zapytana kiedyś o stukniętego peugocika wypaliła:

– Nu na bumpach ja sfolgowała, a Murzyn mnie w dupę wjechał.

No i którejś nocy w kuchni u Mamy, pod koniec tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego roku, kiedy był prawie pewien, że za kilka dni zabierze się ONZ-owskim samolotem do Somalii, spotkał przy stole parę rówieśników z Niemiec. Carsten i Nadine pochodzili z dawnej NRD, co miało znaczenie o tyle, że natychmiast – między machami trawy kupowanej od pomocnika Mamy, Stevena – zaczęli wspominać świat swojego, do pewnego stopnia wspólnego z Wiktorowym, dzieciństwa. Te same filmy, te same radości, braki i tęsknoty. Chociaż rozmawiali po angielsku, siedzący przy stole Anglicy i Izraelczycy niczego nie rozumieli. Jak mieli rozumieć, słysząc opowieści o Janosiku, Bolku i Lolku i Stülpnerze, zbójniku z gór, koloniach i szkolnych akademiach ku chwale socjalizmu?

Okazało się, że Niemcy lecą nazajutrz do wschodniego Zairu, gdzie w prowincji Kiwu gnieździły się w obozach setki tysięcy uchodźców Hutu z Rwandy i tliły się ze trzy lokalne wojny domowe. A wszystko to na tle nieprawdopodobnie pięknej górskiej, wulkanicznej scenerii. Carsten i Nadine mieli przygotować raport dla jakiejś niemieckiej organizacji pozarządowej. Widząc ogień w oczach Wiktora, od razu zaproponowali, żeby leciał z nimi. Porzucił myśl o Somalii i z samego rana, na ciężkim kacu, pognał do ambasady Zairu wnioskować o wizę, dzięki której jakieś kilka dni później witał się na niedźwiedzia z Niemcami w zairskiej Gomie, gdzie urzędował przez kolejny miesiąc. Rodzice Wiktora oczywiście o niczym wówczas nie wiedzieli. Wprawdzie Marcin nie pojechał do Afryki jako reporter z szaleństwem w oku, ale gena nie wydłubiesz. Mogły go gdzieś pognać wrodzona ciekawość i dziedziczny brak przesadnej refleksji.

Właśnie, Carsten. Spiknęli się jakiś czas temu na Facebooku. Wymiana uprzejmości, tyle. Niemiec na lata pozostał związany z Afryką, dzisiaj jest chyba jakimś dyrektorem w dużym brytyjskim NGO-sie. Może warto się do niego odezwać? Ten intensywny miesiąc w Zairze zrobił z nich prawie kolegów z wojska. Nieważne, że nie widzieli się blisko ćwierć wieku.

Wiktor włączył w telefonie Google Maps i przybliżył mapę Ugandy. Niby nawet po latach miał ją w głowie, ale czas i umysł płatają figle. Marcin mógł pojechać oglądać Wodospady Murchisona na Nilu Wiktorii i dalej nad Jezioro Alberta na granicy z Demokratyczną Republiką Konga, czyli dawnym Zairem. A to przecież nie są najlepiej rozwinięte zakątki świata, również pod względem dostępu do sieci. Albo wybrał się na północny wschód, do Parku Narodowego Doliny Kidepo na granicy z Sudanem Południowym, tam o zasięgu nie ma mowy, bo to jedno z najbardziej niedostępnych miejsc w Ugandzie. A może sam Sudan Południowy? Granica chyba jest otwarta, może z jakimiś świrami kopnęli się właśnie tam? Nie złapał roamingu? Czy on nie posługiwał się ostatnio ugandyjskim numerem? Wiktor poczuł, że zaczyna mu się udzielać strach Moniki. A jeżeli naprawdę coś mu się stało? Ja pierdolę. Zabawa zabawą, Uganda dzisiaj jest już niby spokojna i jak na Afrykę całkiem bezpieczna, ale – no właśnie – to ciągle Afryka. Niemożliwe jest nie tylko możliwe, jest prawdopodobne, a czasami nawet pewne. Kurwa. Niech on się odezwie.

– No i co? – Rozczochrana Agata stanęła w drzwiach kuchni, z dziecięcego pokoju dolatywał śpiew Lilki.

– Nie wiem, cholera, nie wiem. – Pocierał dłońmi głowę.

Agata nie skomentowała, ruszyła w stronę pokoju córki, zatrzymała się i zapytała:

– Pamiętasz, że mamy dzisiaj iść na obiad do moich rodziców? Nic się nie zmieniło?

– Tak, tak, idę, idę. Idziemy – odpowiedział, ale widać było, że myślami jest gdzie indziej. Popatrzyła na niego przez chwilę, zanim się odwróciła.

– Liluchna, supermamik nadciąga!

Godzinę później dostał SMS-a od Mikołaja. „Niestety nie znam nikogo w Nairobi. Sprawdzam wspólnych znajomych, ale już teraz piszę do konsula. Odzywam się ASAP, ale chyba nie jutro. Ściskam, bracie”.

Wiktor pomyślał o innym koledze z czasów studenckich. Michał Wójcik po tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym roku dołączył do nowo tworzonego Urzędu Ochrony Państwa razem z Mikołajem i pozostał w służbach specjalnych na długie lata. Po odejściu zajął się doradztwem, cokolwiek to dzisiaj znaczy. Nie miał numeru Michała. Szybko napisał SMS-a do swojego reportera śledczego z prośbą o namiar. Numer dostał po dziesięciu minutach. Zadzwonił. Odezwała się sekretarka w jakimś dziwnym języku. Szlag. Napisał SMS-a z prośbą o kontakt z dopiskiem: pilne.

Potem wpisał w wyszukiwarkę „Florence Kategaya”. Kilkaset tysięcy wyników. Otworzył pierwszych kilka linków, czytał tylko nagłówki. Długo przyglądał się zdjęciom. W końcu pokręcił z rezygnacją głową i wyszedł na balkon. Uderzył go podmuch zimnego wiatru, pomyślał, że powinien założyć puchówkę, ale machnął ręką. Zaczął przetrząsać szuflady niewielkiej komody, w której Agata przed ciążą chowała cienkie papierosy, myśląc, że on o tym nie wie. Znalazł, zapalniczka też była. Sześć lat w dupę – pomyślał i odpalił.

Wrzesień 2015

Tego dnia wieczorem zadzwoniła Monika. Wiktor westchnął. Nie byli ze sobą już od wielu lat. Nie chciał odbierać, ale wiedział, że musi. Zamknął oczy, wciągnął i wypuścił powietrze, otworzył oczy, odebrał.

– Cześć, masz chwilę?

– Dla ciebie zawsze – wymknęło mu się i natychmiast tego pożałował. Oczywiście widział, kto dzwoni, i wiedział, że powinien być czujny, ale kiedy usłyszał jej głos, pozbawiony agresji i pretensji, zwrócił się do niej jak do starej kumpeli. Ze wszystkimi byłymi utrzymywał poprawne relacje, bez przesadnej wylewności, ale też bez wrogości i bez emocji. Z Moniką było inaczej. Wylewności żadnej, wrogość duża, emocje jeszcze większe. Jednocześnie dalej była dla niego niezwykle ważna, choćby nie wiadomo ile razy i jak długo temu zaprzeczał. Monika, trzy sylaby, które odpalały setki najpiękniejszych i najgorszych skojarzeń.

– Bardzo śmieszne.

– No już dobrze, dobrze. O co chodzi?

– Chyba miałam ci powiedzieć coś miłego, ale już mnie tak wkurwiłeś, że mi się odechciało.

– Okej, okej, wróć, gruba kreska. Naprawdę jestem ciekaw, z czym dzwonisz. Nie chciałem być zgryźliwy, tak mi się powiedziało, znasz mnie.

Przez chwilę milczała, jakby się zastanawiała, czy zasłużył na łaskę.

– Oj, znam.

Przezornie postanowił tego nie komentować.

– No więc parę dni temu zobaczyłam twoją książkę koło łóżka Marcina.

Wiktor momentalnie wyprostował się w fotelu.

– Którą?

– Afrykańską. Czerwoną ziemię. Nie powiedziałam mu, że widziałam, ale wczoraj, jak siedziałam w kuchni, przyszedł niby po coś do jedzenia, ale widać było, że chce zagadać. – Zamilkła.

– No mów, mów.

– Przecież mówię.

– Okej, okej.

– No i spytał, czy czytałam Czerwoną ziemię. Odpowiedziałam, że tak. Czy mi się podobała. – Znowu zamilkła.

Wiktor pilnował się, żeby jej nie popędzać. Wstał z fotela, zaczął krążyć po pokoju.

– Spytałam, dlaczego pyta. Odpowiedział, że koleżanki w szkole przeczytały, bo przygotowywały referat na wiedzę o społeczeństwie czy jak to się teraz nazywa. Nie znają sympatycznych szczegółów waszej relacji, bo on się z tym nie obnosi, to go zapytały. I tak z ciekawości, bo o dziwo dalej mam ją na półce, zajrzał.

– I co? – wychrypiał ledwie te dwa słowa przez ściśnięte gardło.

– Podoba mu się.

Wiktor zaczął szybciej oddychać.

– Tak naprawdę to nie mógł się oderwać, a kiedy czytał o tych dzieciach żołnierzach w Ugandzie, to się nawet poryczał.

Wiktor nie był w stanie się odezwać.

– Myślę, że powinieneś do niego zadzwonić.

*

Po rozmowie z Moniką nie mógł sobie znaleźć miejsca. Ucieszył się, że nie ma Agaty. Nie żeby się bał, że go nie wesprze, albo że miałaby pretensje. Po prostu wolał być sam. Przeglądał zdjęcia Marcina, wycierał oczy, patrzył w okno i zastanawiał się, jak poprowadzić rozmowę z synem.

Postanowił zadzwonić następnego dnia po południu. Był środek tygodnia, musiał poczekać, aż chłopak wyjdzie ze szkoły. Na kolejnych zebraniach w robocie nie wiedział, co się dzieje, kiwał głową i miał nadzieję, że nikt nie poprosi go o wyrażenie opinii albo o podjęcie istotnej decyzji.

Zadzwonił po czwartej. Marcin odebrał po drugim sygnale.

– Cześć, Marcin, tu… – zawahał się – tata.

– Cześć. – Podświadomie czekał na to, że Marcin powie „tato”.

– No cześć, cześć. – Język stawiał zaciekły opór. Ćwiczył ten początek dziesiątki razy, ale teraz wszystko uleciało, sam nie wiedział, czy ma w głowie pustkę, czy mętlik. – Ehm, rozmawiałem z mamą i tak pomyślałem, że może zadzwonię do ciebie i byśmy się spotkali. – Urwał. Zapadła cisza. – Halo?

– Tak, jestem. Możemy.

Znowu cisza.

– To może jutro po szkole?

– Okej. – Marcin ewidentnie nie zamierzał mu pomagać.

– A gdzie ci pasuje?

– Wszystko mi jedno, byle gdzieś w centrum, Śródmieście, Mokotów.

– To może na Śniadeckich w Przepisie? To ta ulica między placami Konstytucji i Politechniki…

– Wiem, gdzie to jest, okej.

– O czwartej?

– O piątej.

– Super, to do jutra.

– Do jutra.

Marcin się rozłączył, a Wiktor poczuł, że spływa potem. Natychmiast zadzwonił do Darka Zawadzkiego i poinformował go, że następnego dnia nie będzie go ani w pracy, ani pod telefonem. Darek trochę się zdziwił, bo przecież kampania przed wyborami parlamentarnymi trwała w najlepsze.

Niech myślą, co chcą. On weźmie rano rower i pojedzie do Kampinosu, żeby umordować się jak najbardziej na górkach i piaskach, które tak często katował w liceum i na studiach. Ale po chwili zastanowienia ponownie zadzwonił do Darka.

– Wiesz co? Zmiana planów. Weź mi ustaw na jutro jak najwięcej zaległych spraw, bieżączki do załatwienia, co chcesz. Od ósmej do szesnastej, o szesnastej muszę wyjść. Ale wcześniej jak najgęściej, okej?

– Się robi, naczelniku. – Darek pracował z nim zbyt długo, by pytać o powody nagłych zmian. – Bądź z samego rana, to dostarczę ci atrakcji. Czy jesteś zdesperowany na tyle, by spotkać się z panią Katarzyną?

Pani Katarzyna była pisarko-dziennikarką przekonaną o swej wybitności w każdej dziedzinie, od sportu przez literaturę aż po politykę międzynarodową. Od lat była również felietonistką ich tygodnika, odziedziczyli ją w spadku po poprzednich naczelnych. I od dawna chcieli się jej pozbyć.

Jej tekstów nie dało się czytać, traktowały głównie o tym, jak przenikliwie potrafi oceniać wydarzenia sama autorka, lub o jej sukcesach telewizyjno-redaktorskich sprzed dwudziestu lat. Z badań wynikało, że nie czyta tego właściwie nikt poza nią. No i nimi, niestety. Kiedy podczas wieczornych posiedzeń tracili wenę i nic nie było w stanie pomóc im w wymyślaniu tematów, kiedy przestawała działać najmocniejsza kawa, czytali na głos najnowszy felieton pani Katarzyny. Od razu robiło im się raźniej, a praca koncepcyjna ruszała z kopyta.

Szkopuł w tym, że pani Katarzyna znała połowę tak zwanego miasta, w tym szefów wydawnictwa, do którego należał „Reflektor”. Pożegnanie jej oznaczałoby więc towarzyskie i służbowe piekło, telefony z miasta próbujące przekonać go do zmiany decyzji, komentarze w internecie, informujące, że jest niekompetentnym idiotą zarzynającym wspaniały tygodnik, którego filarem jest pani Katarzyna. Życzliwi i nieżyczliwi tygodniami informowaliby go o tym, co strasznego mówi się o nim na mieście. Niby był do tego przyzwyczajony, przecież za to też mu płacili, ale zdawał sobie sprawę, że tym razem sprawa byłaby wyjątkowo uciążliwa. Chyba już wolałby pójść w szaliku Legii pod stadion Lecha. Westchnął.

– Tak, jestem zdesperowany. Ale wypada, żebym sam do niej zadzwonił. Dam ci znać, na którą się umówiłem.

Następnego dnia miał wrażenie, jakby obserwował siebie i swych rozmówców z boku. Jakby był po solidnym blancie. Niby mówił na temat, ale wydawało mu się, że słowa generuje automat. Nie zrobiło na nim wrażenia nawet to, że pani Katarzyna zagroziła mu sądem i zakomunikowała, że jest skończony. Każdy bluzg przybliżał go do spotkania z synem.

Na Śniadeckich dotarł blisko godzinę przed czasem. Aż się zdziwił, że od razu znalazł miejsce do zaparkowania, o tej porze był to nie lada wyczyn. Serce szalało, to już nie było zdenerwowanie, był bliski zawału. Wszedł do Przepisu, przywitał kelnerkę kiwnięciem głowy, ale po chwili zastanowienia wyszedł. Ruszył w stronę placu Politechniki, minął go i szedł dalej Polną aż do ronda Jazdy Polskiej. Nogi same go prowadziły. Minął rondo, spojrzał na zamknięte na głucho drzwi prowadzące do dawnego Remontu w podziemiach akademika studentów Politechniki Riviera, gdzie zaliczyli z Moniką parę pięknych koncertów, wszedł w dalszy ciąg Polnej, skręcił w lewo w Oleandrów i przez pierwszą bramę po prawej dostał się na podwórko kamienicy, w której mieszkał, kiedy poznał Monikę, i w której pierwsze miesiące życia spędził Marcin. Na Oleandrów mieszkańcy mówili wtedy jeszcze „Partyzantów”, co dodatkowo komplikowało tłumaczenie znajomym, gdzie mieszka, bo w adresie miał Polną.

Odszukał okna swojej sypialni. Czy to na pewno te? Jeszcze raz policzył piętra. Zaśmiał się. Przypomniał sobie, jak Joey z Friendsów dostrzega po drugiej stronie podwórka, w budynku, w którym mieszka Ross, piękną blondynkę. Nieznajoma odpowiada uśmiechem, więc Joey pędzi do jej mieszkania, ale drzwi otwiera Ross. Kiedy później Monika tłumaczy mu, że źle policzył okna, Joey wraca, ale znowu otwiera mu Ross, który właśnie przyszedł do mieszkania pięknej sąsiadki, by wyciągnąć ją na randkę.

Wreszcie je znalazł. Znowu się uśmiechnął: kluczowe okno dla pamiętnego sylwestra dziewięćdziesiąt sześć/dziewięćdziesiąt siedem. Byli już wtedy z Moniką parą, ale jeszcze mieszkali osobno, ona z rodzicami na Ursynowie, on tutaj. Noc, kiedy poznali się u Architektów, skończyła się u niego, nie wyszli z mieszkania przez dwa dni. Nie pamiętał, co Monika naopowiadała rodzicom przez telefon, kiedy naga wymknęła się do kuchni. Pewnie zwaliła wszystko na którąś z koleżanek.

Następne dwa miesiące to był amok. On pisał teksty na odwal, ona ledwie pojawiała się na zajęciach. Nie mogli się nagadać i nakochać. Aż w końcu telefony z zaproszeniami od znajomych przypomniały, że zaraz sylwester.

Stwierdzili, że nie chce im się nigdzie iść. Dali znać paru przyjaciołom ze swoich – jeszcze wówczas – rozdzielnych paczek, że jeżeli tylko mają ochotę, to są zaproszeni na Polną, wejście od Oleandrów, a w zasadzie od Partyzantów. Myśleli, że przyjdzie w porywach kilkanaście osób. Mała kameralna imprezka. Znajomym, którzy pytali, czy w razie czego mogą kogoś przyprowadzić, odpowiadali, że owszem, śmiało. No i wyszło jakoś tak, że stawiła się grubo ponad setka ludzi, a kto wie, czy nie dwie. Ciężko było oszacować, bo impreza rozlała się na klatkę schodową, ciągnęła od parteru aż po strych, wypełzła na podwórko.

W którymś momencie w drzwiach mieszkania zobaczył dwóch chłopaków przebranych za strażaków, mieli ze sobą nawet te fikuśne toporki. „Panowie, nie znam was, ale genialnie się przebraliście!” – powitała gości Monika, a on zaoferował russkoje igristoje prosto z butelki. Zmierzyli ich zbolałym wzrokiem i wyjaśnili, że są, lecz służbowo. Dopiero wtedy zauważyli, że w podwórku stoi piękny czerwony wóz strażacki. Mieszanka dymu papierosowego i pary z oddechów rozochoconych gości buchająca przez otwarte okno w mroźną warszawską noc zaalarmowała ludzi z bloku po drugiej stronie podwórka, od strony Marszałkowskiej. Wiktorowi i Monice było trochę głupio, że odrywają strażaków od poważnej roboty, ale pocieszali się, że budynek straży mieści się ledwie kilkaset metrów dalej, przy placu Unii Lubelskiej, więc przynajmniej nie mieli daleko. Postanowili odprowadzić ich do wozu, upewniając się, że żadnemu z imprezowiczów nie przyszła do głowy jakaś pijacka akcja. Brakowało im tylko policji na karku, co swoją drogą było jedynie kwestią czasu. Kiedy wóz odjechał, Monika zarzuciła mu ręce na szyję, zaczęli się całować. Chociaż wyszli bez kurtek, nie czuli zimna, alkohol wymieszany z pożądaniem zrobił swoje. Pociągnął ją w stronę drzewa, w najciemniejszy zakątek podwórka. Chichocząc, rozpinali guziki, szarpali gumki i kompletnie ich nie obchodziło, czy ktoś ich widzi. Mieli po dwadzieścia kilka lat i ogromną ochotę. Jeżeli powiedzenie, że cały rok jest taki, jak sylwester, jest prawdziwe, dziewięćdziesiąty siódmy powinien być dla nich rokiem ekstatycznego seksu i nowym początkiem.

Wiktor rozejrzał się po podwórku, szukając drzewa. Jakieś nowe płotki, altana śmietnikowa, szlaban, nic tu nie pasowało. Chyba je wycięli. Wtedy, w sylwestrową noc, pijani szczęściem i nie tylko, wrócili na imprezę, a kiedy ostatni goście wyszli o ósmej rano, padli, jak stali. Trzy tygodnie później zaniepokojona Monika poszła do apteki po test ciążowy. Wynik był pozytywny.

*

Zbliżała się piąta. Lekki chłód pomógł mu otrząsnąć się z zamyślenia. Podniósł się z ławki i ruszył z powrotem w stronę Śniadeckich, tym razem Marszałkowską przez plac Zbawiciela do placu Konstytucji, gdzie skręcił w lewo. Do Przepisu wszedł chwilę przed czasem, rozejrzał się, ale Marcina jeszcze nie było. Gdy zastanawiał się, który stolik zająć, syn stanął w drzwiach. Młody lekko kiwnął głową, nie uśmiechnął się. Wiktor popatrzył na jego blond rudą czuprynę, za długą, by dało się ją ujarzmić, za krótką, by spiąć w kucyk, na ładną, choć jeszcze nie przystojną, piegowatą twarz i zielone oczy po matce. Pomyślał, że syn świetnie wyglądałby na wokalu jakiejś ostrej kapeli. Niespełnione marzenie z czasów własnej młodości. Z trudem powstrzymał się od szerokiego uśmiechu.

– Co chcesz do picia? Do jedzenia?

– Nic. Luz.

– Muszę się napić kawy. I tak zamówię, więc żadna różnica.

– No to lemoniadę, jeśli mają. Zajmę stolik.

Wiktor ucieszył się z tych kilku dodatkowych sekund, które mógł przeznaczyć na uspokojenie rozszalałych myśli. Tak jakby dostał jeszcze chwilę, by doczytać ze trzy strony notatek przed egzaminem, do którego jest kompletnie nieprzygotowany, mimo że zakuwał od tygodni. Odebrał napoje, podszedł do Marcina, który siedział pod ścianą, usiadł. I chociaż od wielu godzin, a tak naprawdę tygodni, miesięcy, lat powtarzał sobie, co powie synowi, jeśli ten wreszcie zechce go wysłuchać, miał w głowie kompletną pustkę. Najchętniej posiedziałby z nim w milczeniu, cieszył się samą jego obecnością. Ale wiedział, że tak się nie da.

– Marcin, po pierwsze dzięki, że zgodziłeś się spotkać. – Syn lekko wzruszył ramionami, ni to zaciskając usta, ni to próbując uśmiechnąć się półgębkiem. – Może oszczędzę ci small talków i wstępów i powiem to, co chciałem ci powiedzieć od dawna. – Wiktor zaczerpnął powietrza. – Dałem dupy, strasznie dałem dupy. Nie ma dnia, bym tego nie żałował i o tym nie myślał. Problemy, które mieliśmy z twoją mamą, nigdy nie powinny doprowadzić do tego, że cię zostawiłem. – Poczuł, że mu zaschło w ustach. Sięgnął po kawę, wypił ją na raz, popił wodą i spojrzał na syna, którego twarz przypominała nieruchomą maskę.

– Nie powiem nawet, że byłem po prostu za młody i zbyt głupi. Byłem totalnie niedojrzały, przytłoczony tym, co mi życie przyniosło, przerażony. Relacje z twoją mamą zamieniły się w koszmar. I nagle pomyślałem: Jezu, to teraz tak będzie, moje życie się kończy? To było zupełnie nieodpowiedzialne i egoistyczne, wiem, ale spanikowałem i uciekłem. Od jakiejkolwiek odpowiedzialności też. A kiedy się ocknąłem, Monika, to znaczy twoja mama, powiedziała mi, żebym spierdalał. I nawet jej się nie dziwię. Próbowałem z nią wtedy rozmawiać, ale była zawzięta, znasz ją. – Marcin leciutko się uśmiechnął. – Zresztą, nie miałem nic na swoje usprawiedliwienie, nic. No i tak. – Nagle oklapł, skurczył się w sobie, już tylko czekał, sam nie wiedział na co.

Marcin, wcześniej skupiony na przemowie ojca, teraz patrzył za okno, za którym dwóch policjantów próbowało przemówić do słaniającego się na nogach chlora. Wiktor nie potrafiłby powiedzieć, czy trwało to dziesięć sekund, czy kilka minut.

– Tak, nienawidziłem cię, wydawało mi się, że nie można bardziej. Wiesz, są ludzie, którzy zadają sobie ból, żeby coś tam zwalczyć. Ja musiałem nienawidzić ciebie. Zwłaszcza że wiesz, życie z mamą nigdy nie było proste – znowu lekko się uśmiechnął – znaczy kocham ją, bardzo ją kocham, naprawdę, jest megababką, jak myślę, co przeszła, przez ciebie i w ogóle, to brak słów. No, ale jest też świruską, obaj to wiemy, a ja nie miałem żadnej równowagi w postaci ojca, bo ciebie, kurwa, nie było – Wiktor cofnął się na fotelu – więc tym bardziej cię nienawidziłem. A jak się starałeś, to dociskałem jeszcze mocniej. Ale słuchałem opowiadań znajomych o rodzicach, głównie o ojcach i no, inni też lekko nie mieli. Nie myśl sobie, że to cię w czymś usprawiedliwia, ale naprawdę słyszałem bardziej pojebane historie. No więc nie musimy sobie padać w ramiona, ale możesz mnie zabrać na narty. Fajnie chyba pojechać ze starym na narty. Albo na mecz możemy pójść, pojechać za granicę pooglądać zamki, jak ty ze swoim ojcem, jeśli to nie była ściema do tekstów. – Skrzywił się złośliwie.

– Prawda, prawda – Wiktor czuł, jak jego mięśnie się rozluźniają.