Gaumardżos. Opowieści z Gruzji - Anna Dziewit-Meller, Marcin Meller - ebook
PROMOCJA

Gaumardżos. Opowieści z Gruzji ebook

Anna Dziewit-Meller, Marcin Meller

4,2
35,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 35,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Ta książka powstała oczywiście z miłości do Gruzji. Ale mamy nadzieję, że nie jest nią zaślepiona. Dowodem może być fakt, że nasi gruzińscy i gruzinofilscy przyjaciele zżymali się niekiedy, czytając jej fragmenty. Z drugiej jednak strony nie udajemy obiektywnych obserwatorów: przyznajemy uczciwie – jesteśmy Gruzją
zaczadzeni.
Mamy nadzieję, że wśród tych, którzy w Gruzji byli, nasza książka wzbudzi uśmiech, może i wzruszenie, a czasem nawet protest. Tych, którzy myślą o podróży, zachęci do decyzji. A tym, którzy lubią po prostu poczytać zajmujące prawdziwe historie, zapewni kilka ożywczych wieczorów.
Autorzy


Gaumardżos!
jest książką o radości życia i sztuce świętowania, której Gruzini są mistrzami. Jak w dobrym gruzińskim toaście nie brak w niej jednak głębszej refleksji, szczypty nostalgii, dramatycznych suspensów.
Za odgłosami biesiady skrywa się kraj o przebogatej kulturze, trudnej  teraźniejszości i wciąż niepewnej przyszłości.
Wojciech Górecki – autor m.in. Planety Kaukaz i Toastu za przodków


Kiedy byłam młoda (czyli dawno, dawno temu), byłam w Gruzji i zakochałam się na zabój. To był kraj-raj, gdzie wszyscy mężczyźni chcieli się ze mną żenić i gdzie pierwszy raz spróbowałam wina. Od wina i mężczyzn zakręciło mi się w głowie. Dzięki Ance i Marcinowi chcę tam pojechać znowu.
Dorota Wellman – dziennikarka


Pierwszy raz w życiu naprawdę żałuję, że nie dotarłem do Gruzji, która potraf tak upić, tak się zaprzyjaźnić, tak pokochać. Po lekturze w pierwszym odruchu pomyślałem: kraj tak piękny, dziki i szalony nie ma prawa istnieć. Ale w drugim sprawdziłem, po ile są bilety.
Witold Szabłowski, autor m.in. Zabójcy z miasta moreli i Sprawiedliwych zdrajców


Anna Dziewit-Meller ur. 1981 – dziennikarka i pisarka. Autorka (razem z Agnieszką Drotkiewicz) książek Głośniej. Rozmowy z pisarkami oraz Teoria trutnia i inne. Rozmowy z mężczyznami. Wydała dwie powieści dla dorosłych: Disko (2012) i bestsellerową Górę Tajget (2016) oraz dwie książki dla dzieci: Damy, dziewuchy, dziewczyny. Historia w spódnicy (2017) i Damy, dziewuchy,dziewczyny. Podróże w spódnicy (2018)
Felietonistka „Tygodnika Powszechnego”.


Marcin Meller ur. 1968 – historyk z wykształcenia, reporter, dziennikarz telewizyjny. Od 2003
do 2012 redaktor naczelny „Playboya”. Gospodarz
Drugiego śniadania mistrzów w TVN24 i współprowadzący Dzień dobry TVN. Felietonista „Newsweeka”. W 2013 opublikował bestsellerowy zbiór reportaży Między wariatami. Opowieści terenowo-przygodowe, a w 2016 wybór felietonów Sprzedawca arbuzów

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 434

Oceny
4,2 (76 ocen)
33
24
18
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Anna ‌Dziewit-Meller i Marcin Meller

Gaumardżos!

Opowieści ‌z Gruzji

Copyright © by Anna ‌Dziewit-Meller, Marcin ‌Meller, ‌2018

Wydanie III uzupełnione

Warszawa MMXVIII

Książkę dedykuję rodzicom

Ania

Pamięci ‌moich ‌rodziców, Beaty ‌i Stefana Mellerów

Marcin

Kilka słów ‌wstępu ‌do nowego wydania

Kiedy ‌Gaumardżos! trafiało na ‌księgarskie półki ‌wiosną ‌2011 roku, cieszyliśmy się ‌jak dzieci, ‌jednak nie ‌liczyliśmy na ‌sprzedażowe ‌cuda. Jeszcze przed oficjalną ‌premierą, ale już ‌z sygnalnymi ‌egzemplarzami ‌w rękach, polecieliśmy do ‌Gruzji i odwiedzaliśmy przyjaciół, by ‌ofiarować ‌im nasze dziełko. Kiedy ‌dotarliśmy do Kedy ‌w południowej Adżarii, ‌gdzie rok wcześniej ‌uczyliśmy ‌się pięknych pieśni, a wśród ‌mieszkańców rozeszła się ‌wieść, ‌że Polacy wrócili z książką, ‌w której pojawia się wielu ‌ich sąsiadów, nastąpiło wielkie ‌poruszenie w dolinach. ‌W pół godziny od ‌naszego przyjazdu ‌na placyku zebrał się ‌spory tłum ‌i każdy ‌po kolei ‌z nabożną czcią przeglądał jedyny ‌egzemplarz ‌Gaumardżos!, który nam się ‌ostał (i który ‌podobno ‌– jak ktoś ‌nas niedawno zapewniał – ‌do ‌dzisiaj ‌stoi ‌na honorowym ‌miejscu ‌w lokalnym domu ‌kultury). ‌A kiedy już wszyscy obejrzeli każde zdjęcie, oczywiście przenieśliśmy się na zaimprowizowaną suprę. Mężczyźni zwracali się do Marcina, by z nimi zaśpiewał, Marcin swoim zwyczajem i przez wrodzoną skromność odpowiadał, że on to może nie, ale żona ma piękny głos, a wtedy Ania stawała do kolejnej bitwy na dźwięki i dzień zamieniał się w wieczór, tonął w nocy, a my siedzieliśmy, gadaliśmy, tańczyliśmy i wszystko było tak, jak powinno być na tym gruzińskim, najpiękniejszym ze światów.

Kiedy zaś w czasie tej samej wizyty rozmawialiśmy w Tbilisi z naszymi przyjaciółmi muzykami, Acziko Guledanim i Wacho Babunaszwilim, o których to i owo tutaj przeczytacie, i Acziko zapytał, jak sądzimy, ile sprzeda się naszej książki, odpowiedzieliśmy zupełnie szczerze, że mamy nadzieję na pięć tysięcy egzemplarzy, siedem to już będzie pięknie, a dziesięć – marzenie. I gdy całkiem szybko padła owa granica marzeń, a potem kolejne jej wielokrotności, a Gaumardżos! hulało na listach bestsellerów i pisały o tym gruzińskie media, Acziko i Wacho dzwonili i nabijali się z naszego asekuranctwa i defetyzmu. Po raz kolejny zdziwiliśmy się, kiedy dostaliśmy nagrodę Magellana dla najlepszej książki podróżniczej roku, mimo że jako żywo, o czym się zaraz przekonacie, Gaumardżos! książką podróżniczą nie jest. Ale nagrodę przyjęliśmy z radością, tylko ktoś nam zwinął statuetkę.

A nas nadal zadziwia i wprawia w zachwyt, że kolejne wydania naszej książki znikają z półek. A że w trakcie licznych spotkań autorskich dodajemy historie, które przytrafiły się nam już po napisaniu Gaumardżos!, pomyśleliśmy, że warto by się nimi podzielić z wszystkimi czytelnikami książki. Najpierw z okazji trzeciej rocznicy dopisaliśmy więc zupełnie nowy, i to całkiem spory rozdział na zakończenie, a teraz, siedem lat później, dodajemy kolejny. Zmieniamy też szatę graficzną. Natomiast w tekście z 2011 roku, poza kosmetycznymi poprawkami, nie dłubaliśmy. To była zamknięta całość i taka ma pozostać.

I nadal cieszymy się jak dzieci, kiedy ktoś do nas podchodzi na ulicy w Tbilisi, Zugdidi, Sighnaghi, Batumi czy Kutaisi i mówi, że przyjechał do Gruzji za sprawą Gaumardżos. O ile, rzecz jasna, nie chce dać nam po głowie, bo uważa, że trafił w beznadziejne miejsce.

No i cóż: dobrego czytania i do zobaczenia w Gruzji!

O czym jest ta książka?

O Gruzji, wiadomo. To będzie przewodnik, książka podróżnicza czy zbiór reportaży? – pytali znajomi. Na pewno nie to pierwsze. I w sumie ani to drugie, ani trzecie, choć i opis wędrówki się znajdzie, i przynajmniej trzy rozdziały, które można zakwalifikować jako reportaże. A więc co trzymasz przed sobą, drogi czytelniku?

Kiedy zastanawialiśmy się nad tytułem, zupełnie poważnie myśleliśmy o Szaszłyku (choć później, z lęku przed tym, że będą nas umieszczać w dziale „kulinaria”, zmieniliśmy plany). Czym jest bowiem ten kaukaski specjał? To rozmaite kawałki mięsa i warzyw nadziane na szpikulec. A taka wszak jest nasza książka. Znajdziecie w niej najróżniejsze opowieści – od absurdalnych i, mamy nadzieję, budzących uśmiech, po historie poważne, a nawet zupełnie tragiczne. Znajdziecie reportaże i opowieści. Do śmiechu i do płaczu, bo w gruzińskiej mentalności emocjonalne podejście do świata jest niezmiernie ważne. Bohaterami książki są przeróżni ludzie – od naszych najbliższych przyjaciół po wielką królową sprzed setek lat. Wśród tego wszystkiego jesteśmy w dodatku my dwoje i nasze osobiste przygody i przeżycia.

Ta książka powstała oczywiście z miłości do Gruzji. Ale mamy nadzieję, że nie jest nią zaślepiona. Dowodem może być fakt, że nasi gruzińscy i gruzinofilscy przyjaciele zżymali się niekiedy, czytając jej fragmenty. Z drugiej jednak strony nie udajemy obiektywnych obserwatorów: przyznajemy uczciwie – jesteśmy Gruzją zaczadzeni.

Mamy nadzieję, że wśród tych, którzy w Gruzji byli, nasza książka wzbudzi uśmiech, może i wzruszenie, a czasem nawet protest. Tych, którzy myślą o podróży, zachęci do decyzji. A tym, którzy lubią po prostu poczytać zajmujące prawdziwe historie, zapewni kilka ożywczych wieczorów.

Gruzja, którą opisujemy, powoli odchodzi w przeszłość. Kraj coraz bardziej się zmienia i modernizuje, każda wizyta przynosi nam nowe zaskoczenia – jak to ostatnie, że w Swanetii w Wielkim Kaukazie otwarto elegancki hotel i knajpę dla niepalących. Zaś w całej Gruzji wprowadzono obowiązek zapinania pasów w samochodach. I co najdziwniejsze, nawet tbiliscy taksówkarze przestrzegają nowego prawa. To jest prawdziwa rewolucja! Bardzo cieszymy się z tego, że Gruzja się rozwija, ale jednocześnie mamy poczucie, że „to se ne vrati”. Być może są to ostatnie lata Gruzji takiej, jaką znamy. Choć głęboko wierzymy, że nawet w nowych szatach, szalony duch, który nas zauroczył, się nie zmieni.

A „Gaumardżos!” znaczy po gruzińsku „Na zdrowie!”, ale też „Życzę ci zwycięstwa!”.

Początek

Na rynek miasteczka gdzieś we wschodniej Turcji wjechał minibus. Wysypała się z niego gromadka ludzi w różnym wieku, mężczyźni, kobiety i dzieci, poza tymi ostatnimi wszyscy ubrani na ciemno. Nie minęło pięć minut, gdy z zebranych skrzynek i przywiezionej ceraty stworzyli pod drzewem stół. Parę chwil później był już zastawiony jedzeniem i winem. Jeden z mężczyzn przemówił w ostrym, gardłowym języku, gestykulując ręką, w której trzymał szklankę. Gdy skończył, wszyscy krzyknęli słowo, które brzmiało jak wezwanie do bitwy, i jednocześnie wychylili szklanki. Kilka minut później zaczęły się śpiewy, dziwne, tęskne, podniosłe. I znowu toast. I śpiewy. I przekrzykiwania. I toast. Cały rynek obserwował coraz bardziej hałaśliwą biesiadę. Było tam dwóch włoskich turystów przemierzających na piechotę wschodnią Turcję: Pier Paolo, profesor geografii na Uniwersytecie w Padwie, i jego przyjaciel Renzo, biznesmen.

– Zobaczyli, że im się przyglądamy, i na migi zaprosili nas do stołu – wspominał Pier Paolo. – Ledwie podeszliśmy, wręczyli nam wielkie kubki pełne wina i śmiejąc się, ustępowali miejsca. Osłupiały zapytałem: Skąd wy ludzie jesteście? Odpowiedział mi śmiech: Z Gruzji! W tym momencie zrozumiałem, że musimy tam pojechać.

Rok później siedzieliśmy we trójkę w małej gruzińskiej wiosce na granicy z Czeczenią. Marszrutka1 do Tbilisi miała się pojawić najwcześniej za dwa dni. Nie było nic do roboty, czytaliśmy, popijaliśmy czaczę2, Pier Paolo szkicował w notatniku okoliczne krajobrazy i domy wyglądające jak z opowieści o hobbitach, rozmawialiśmy. Dla sześćdziesięcioletnich Włochów ta piesza wędrówka (tylko tak się poruszali każdego lata) przez Gruzję była okazją do odkrycia zadziwiających podobieństw z własną ojczyzną, gdy patrzyli na za miłowanie do jedzenia i wina, do biesiadowania i spędzania czasu w gronie rodziny i przyjaciół, gdy widzieli, jak ludzie czerpią czystą radość z najprostszych wydarzeń dnia. A jednocześnie ta podróż była trochę nierealnym powrotem do ich Włoch lat dziecinnych, do kraju utraconego, biednego, anarchicznego, nieroztropnego i szalo nego, ale jakoś w zaginiony sposób szczęśliwego.

– Za Gruzję, raj odnaleziony! – rzekł Pier Paolo.

– Gaumardżos! Na zdrowie! – odparłem i wypiliśmy czaczę do dna.

GMT – Georgia Maybe Time

Marcin:

Przez lata Gruzja była dla mnie wyrzutem sumienia. Nigdy nie zapomniałem ostatniej nocy w Suchumi w 1992 roku, kiedy wznosiłem toast za powrót w czas pokoju. Nigdy nie zapomniałem tego kraju, tej magii, którą czułem, przetaczając się od domu do domu tbiliskimi nocami, wędrując przez pracownie artystów, przez inteligenckie mieszkania, poznając zadziwiających ludzi, którzy przekazywali mnie sobie z rąk do rąk, goszcząc mnie, opiekując się mną, tych rozmów rozpiętych między dramatem i groteską.

Kiedy oglądałem wiadomości w telewizji i pojawiała się aleja Rustawelego, rozedrgani opozycjoniści, liryczna winnica, siwa grzywa Szewardnadzego, coś mnie kłuło i pytałem sam siebie: Dlaczego nie wracasz? A ja włóczyłem się po Afryce, w której spędziłem w sumie dwa lataz, po Iranie czy byłej Jugosławii. Ale Gruzja wciąż istniała w tle, zachłannie wgapiałem się w transmisje z rewolucji róż, dodatkowo potężnie wkurzony, że na miejscu jest mój młodszy brat, Andrzej, również dziennikarz.

I to jemu zawdzięczam powrót. Była wiosna 2006 roku. Wiodłem przyjemny, acz nieco jałowy żywot singla, redaktora naczelnego „Playboya” i współprowadzącego „Dzień Dobry TVN”, kiedy pojawił się Andriusza i rzekł:

– Spadamy z Radkiem na dłużej do Gruzji robić materiały. Idzie Wielkanoc, ty raczej masz to w dupie, to może byś wpadł do Tbilisi, skoro tak ci się ckni do dżygitów?

Radek, czyli Radek Polak, był i jest świetnym fotografem i cudownym świrem. Ten wyjazd do Gruzji, jak się okazało, miał zmienić i jego życie. Choć wtedy nie miał o niej – sorry, Radzia – przesadnego pojęcia. Ujmijmy to wprost: żadnego pojęcia. Tu musi wejść dygresja.

Ze wzgórza Mtatsminda widok na Tbilisi jest najlepszy, w dole rzeka Mtkwari i Stare Miasto.

Ruiny twierdzy Narikala górują nad tbiliską Starówką.

Radek, młodszy ode mnie siedem lat przystojniak, którego poznałem, kiedy jeszcze był w warszawskim znamienitym liceum Batorego, wtedy w Gruzji z fryzem na wczesnego Elvisa, jest gościem z takim bajerem na kobiety, że jak na plaży zapyta, gdzie jest morze, to szczęśliwa niewiasta nie tylko nie dopatrzy się żenady, ale udzieli mu odpowiedzi z numerem telefonu w charakterze bonusa. Kiedy chłopcy wjechali do Batumi od strony Turcji, przesiadając się z marszrutki do marszrutki, Radzio jakimś psim swędem zdobył numer telefonu od urodziwej współpasażerki imieniem bodajże Sofo. Potem pojechał z Andrzejem do Tbilisi. I kiedy w Tbilisi się spotkaliśmy i zdecydowaliśmy, że jedziemy się zabawić do Batumi, Radek postanowił zadzwonić do Sofo. Był tylko jeden problem. Wszystko wskazywało na to, że Sofo poza gruzińskim i rosyjskim nie zna więcej języków. A Radek, jeśli chodzi o rosyjski, przyswoił „zdrawstwujtie”, „job twoju mat’” i chyba niekoniecznie coś więcej. No może jeszcze „spasibo”.

I oto jesteśmy w taksówce i Radzio dzwoni do Sofo.

– Andrzejku, jak będzie po rosyjsku: „Chciałbym się z tobą spotkać?”.

Andrzej, dusząc się ze śmiechu:

– Izwinitie, kak ja mogu najti bolnicu? (przepraszam, jak mogę znaleźć szpital?).

Wielka płyta wszędzie straszy tak samo, tyle że w Gruzji w dodatku rzadko bywa remontowana.

Aleja Rustawelego to reprezentacyjna główna ulica miasta. Tu znajdują się teatry, opera, filharmonia, kina i drogie sklepy.

Radek, czując, że Endru go wkręca (a cały czas z Sofo na linii):

– Wiesz, Andrzejku, zachowujesz się bardzo niehonorowo. Ja, jeśli chodzi o babę, to zawsze bym ci pomógł. – I próbuje samodzielnie:

– Zdrawstwuj! My jediem do Batumi i ja chciałby się z tobą spotkać jutro (z „fachowym” akcentem na ostatnią sylabę).

Kierowca, kwicząc, ledwie trzyma kierownicę. Ale najlepsze jest to, że Sofo umawia się z Radkiem. Mówiłem: to mistrz.

Ale największym mistrzostwem Radka, które obrodziło błogosławionymi skutkami, była jego akcja na tarasie na dachu hotelu Kopala. Rozciąga się z niego jeden z najpiękniejszych widoków Tbilisi. I późnymi popołudniami, kiedy jeszcze jest jasno, ale dzień powoli zamiera, stoliki zapełniają się zamożnymi i eleganckimi mieszkańcami stolicy, ekspatami i hotelowymi gośćmi. Andrzej i Radek sami z siebie by tam nie przyszli, bo godziłoby to w ich globtroterski honor, ale przyjęli moje zaproszenie. Na szczęście. Bo w przeciwnym wypadku dalsze przygody każdego z nas z Gruzją wyglądałyby zupełnie inaczej. Znając nasze charaktery, na pewno równie ekscytująco i zabawnie, ale inaczej.

Był więc kwiecień 2006 roku, piękna pogoda w Tbilisi, słońce chylące się nad miastem ku zachodowi, my na tarasie Kopali, przed nami czachobili, szkmeruli, adżarskie chaczapuri, ostri3, jesiotr w sosie z granatów, wino tsinandali i woda nabeglawi. A trzy stoliki dalej siedziała piękna trzydziestoparoletnia Gruzinka.

Nie zauważyłbym jej, bo siedziała za mną, ale w którymś momencie dostrzegłem, że Radkowi wzrok ucieka, że odpuszcza naszą przeuroczą wymianę wiców, których ze względu na wrażliwszych czytelników przytaczać nie będę, że krótko mówiąc, odpłynął. Obejrzałem się i zrozumiałem powód Radkowego rozkojarzenia. Szlachetne, surowe rysy, pociągła twarz, prawdziwa gruzińska księżniczka. Siedziała z koleżanką.

– Radziu, wyluzuj, na miłość boską – odezwał się Endru – przecież nie będziesz jej tu wyrywał.

Błąd, a nawet wielbłąd, jak powiedziałby Jan Tomaszewski. Po chwili Radek wciągnął powietrze, kiwnął głową i ruszył w stronę księżniczki. Zamieniliśmy się z Andrzejem w stacje nasłuchowe.

– Cześć! Przepraszam, czy mogłabyś zrobić zdjęcie mnie i moim kolegom? – zagaił Radek po angielsku.

Drewniane balkony to jeden z najbardziej charakterystycznych elementów architektury starego Tbilisi.

Mc Donald’s nie przyjął się tak dobrze jak w Polsce – w ubiegłym roku w całym dwumilionowym mieście były tylko dwie restauracje serwujące hamburgery.

Byliśmy z bratem bliscy grzmotnięcia o posadzkę. I ta mina księżniczki: „Och dzieci, dzieci!”. Ale też miły uśmiech. I nie wysłała Radka do Moskwy ani na Sybir, lecz podeszła i zrobiła zdjęcie. Zaczęliśmy rozmawiać. Tea była malarką, jak się później okazało, całkiem znaną, mieszkała od paru lat w Niemczech i przyjechała w odwiedziny do rodzinnego kraju. Gadało nam się bardzo miło, o niej, o naszych planach, o Gruzji, kiedy Radek postanowił przejść do kluczowej fazy operacji i zapytał, czy nie wybrałaby się z nim na spacer, na kawę czy coś w tym guście. Brakowało chyba tylko propozycji obejrzenia kolekcji znaczków. Już mieliśmy zacząć z Andrzejem przewracanie oczami, kiedy Tea z jasnym uśmiechem odpowiedziała, że bardzo dziękuje, ale jest mężatką, całkiem jej z tym dobrze, ale ponieważ sprawiamy wrażenie miłych gości, to jeśli mamy ochotę, zaprasza nas wieczorem na prywatkę do swego znajomego dziennikarza. Podziękowaliśmy i powiedzieliśmy, że stawimy się z ochotą.

Rzeźby… Rozmieszczone w przestrzeni publicznej nadają miastu szczególny klimat. W tle nowy most dla pieszych zwany przez sceptyków podpaską.

Wieczorem okazało się, że gospodarz imprezy Sergi Gwardżaladze to jeden z bardziej znanych gruzińskich dziennikarzy, spec od muzyki, ale i telewizyjna twarz rewolucji róż z 2003 roku. Już dzisiaj nie pamiętam, kogo tego wieczora poznałem u niego w domu, a kogo w ciągu następnych paru dni, ale byli to ludzie, którzy stali się najpierw moją, a później i Ani gruzińską genialną paczką.

Nieraz potem, kiedy bawiliśmy się w Tbilisi czy Batumi, błądziliśmy po Swanetii, piliśmy w Kachetii, kiedy odwiedzali nas w Polsce, gdy siedzieliśmy po nocach, rozmawiając do upadłego na poważne tematy i śmiejąc się z tych samych historii i kretyńskich dowcipów, albo po prostu jedliśmy razem obiad w leniwą niedzielę, zastanawiałem się, jak to się dzieje, że jedziesz do dalekiej Gruzji i przypadkiem spotykasz ludzi takich jak ty, że tak do siebie pasujecie i odbieracie na tych samych, niezrozumiałych, a przynajmniej nieinteresujących dla większości ludzi falach. A może właśnie nie przypadkiem, może podobieństwa się przyciągają, może Radkowa chęć podrywu na tarasie hotelu Kopala była realizacją jakiegoś kosmicznego planu. Nie wiem, serio, rozmyślam nad tym, ale to, co wiem, to to, że poznałem ludzi, którzy zmienili moje życie.

Flaga gruzińska to symbol, który pojawia się wszędzie.

A więc przede wszystkim nierozdzielni trzydziestotrzyletni (wówczas, w 2006 roku) Acziko Guledani i trzydziestodziewięcioletni Wacho Babunaszwili, muzycy rockowi, udzielający się w wielu grupach, dziś głównie w zespole pod nazwą Green Room, producenci muzyczni i telewizyjni. Poznali się w 2000 roku w pociągu wiozącym różnych artystów na warsztaty w Batumi.

– Spotkaliśmy się na dworcu w Kutaisi, no i to była miłość od pierwszego wrażenia – śmiał się Acziko.

Pop nachyla się nad gwiazdą gruzińskiego rocka Acziko Guledanim, żeby lepiej złapać tonację wykonywanej wspólnie pieśni.

Rodzinne śpiewy przy stole dla Gruzinów są tak normalne jak dla nas kłótnie o politykę. Acziko, Marica i Murtaz Guledani w akcji.

Gia był ochroniarzem Szewardnadzego, ale i dziś wzbudza respekt. Choć jak widać, czasem walczy ze swoim wizerunkiem.

Do przystojnego Lewaniko wzdychają tabuny dziewcząt, on zaś cieszy się singlowaniem w wielkim mieście.

Grający na basie Wacho jest na pozór oschły i powściągliwy (może to przez babkę Estonkę, po której chyba też odziedziczył zupełnie niegruzińską urodę), ale pod skórą kipi czasem aż za mocno. Zadziwiający erudyta ze skłonnością do kwaśnego poczucia humoru. Znamy się pięć lat, ale za każdym razem, kiedy go proszę o papierosa, muszę wysłuchać następującego mniej więcej monologu: „O mój przyjacielu! Czy wiesz, jakie to są drogie papierosy i na jaki dyskomfort narażasz mnie, z trudem zarabiającego na chleb Gruzina, ty, przyjeżdżający z rozpieszczonej przez Unię Europejską Polski i proszący o taką przysługę? Nie wstyd ci?”. To taka gra Wacho z gruzińską gościnnością, która czasami doprowadza go do szału (babcia Estonka się kłania?).

Nie znam drugiego Gruzina, którego by tak irytowały gruzińskie toasty. Nie wszystkie, rzecz jasna, lecz te rytualne, utarte, powtarzalne, które słyszał tysiące razy w życiu. Ale ten sam Wacho miał łzy w oczach, kiedy zabrałem jego i Acziko do Muzeum Powstania Warszawskiego.

Acziko, człowiek na wokalu, jest w Gruzji prawdziwą gwiazdą. Spacer z nim po ulicach Tbilisi, pójście na mecz koszykówki, a szczególnie wizyta latem w nocnym klubie w Batumi na plaży to prawdziwa zabawa. Ale najciekawiej jest pojechać z Acziko do górzystej i nieobliczalnej Swanetii, skąd pochodzi jego ojciec Murtaz i gdzie każdy góral uważa Acziko za swojego człowieka w Tbilisi. Nie mówiąc o tym, że jest parę wsi, których połowa mieszkańców to jego kuzyni, nie szkodzi, że dość dalecy. W Gruzji to świętość.

Pojawienie się Acziko w dolinach Swanetii powoduje więc, że każdy chce się z nim napić i zaśpiewać. Ale zaproszenia nie padają w oparach euforii. Nie, Swanowie, prawdziwi ludzie gór, patrzą spode łba albo w ziemię, albo w bok i proponują wspólne chwile, jakby zapraszali na pogrzeb. Kiedyś jechaliśmy terenówką Acziko polną drogą i zabraliśmy dwóch nastolatków idących kilometrami w pyle i słońcu. Nie odezwali się przez całą drogę, a kiedy ich wysadziliśmy w rodzinnej wsi, podziękowali i rzekli do Acziko: „Twoja muzyka jest w sumie do bani, ale ty jesteś w porządku”, co pasuje do pytania zadanego mi tego samego dnia przez innych Swanów:

– Jeżeli jesteś pisarzem, to dlaczego piszesz takim złym długopisem? – To był obgryziony najprostszy bic.

– Nie jestem pisarzem, jestem dziennikarzem.

– Nie szkodzi. I tak mógłbyś mieć lepszy długopis.

Nigdy nie przestała mnie frapować kotłująca się w Acziko mieszanka kaukaskiego macho i wrażliwego artysty. No i jest pierwszym napotkanym przeze mnie człowiekiem, który potrafi dłużej ode mnie spać.

Pod koniec 1991 roku zespół Acziko grał debiutancki koncert w sali przy alei Rustawelego. Rozstawili sprzęt, kupiony, pożyczony, poskładany (pierwsza gitara w życiu Acziko była, szczerze mówiąc, kradziona). Na koncert przyszło 800 osób, pełna ekstaza, wszyscy zachwyceni nowymi, alternatywnymi brzmieniami, nieznanymi dotąd w Gruzji.

– Po koncercie piliśmy, bawiliśmy się i już widzieliśmy, jak stajemy się gwiazdami.

Kilka godzin później rozpoczął się w Tbilisi pucz przeciwko prezydentowi Gamsachurdii. Drugiego dnia walk pociski z haubic i moździerzy obróciły salę w perzynę. Zostały zgliszcza, z których Acziko wyciągnął metalowe logo radzieckiego wzmacniacza Tajfun, kupionego za ciężko zarobione i pożyczone od przyjaciół pieniądze. A w szarych, chudych latach dziewięćdziesiątych, kiedy świętem było, jeśli na godzinę włączyli prąd, Wacho wyjechał do Niemiec grać w knajpach do kotleta.

Na naszym weselu w Tbilisi polscy goście pytali, kim jest „ten groźnie wyglądający mężczyzna”. A to był Giorgi Maglakelidze, szwagier Acziko, czyli mąż jego siostry Tamuny. Kiedy widzę Giorgiego, na myśl przychodzi mi raczej poczciwy wielki misio, ale faktem jest, że wyglądem i głosem może budzić respekt. W końcu był swego czasu ochroniarzem Szewardnadzego, a tam raczej poczciwin nie zatrudniali. Dzisiaj jest menedżerem u dużego importera samochodów, ale w przeszłości miał i fabryczkę ceramiki, i organizował turystom ekstremalne eskapady narciarskie. Kiedyś wspominałem swój pierwszy pobyt w Gruzji w 1992 roku, gdy na każdym kroku rządzili bandyci. Giorgi spojrzał na mnie i powiedział:

– Wtedy wszyscy byliśmy bandytami.

W tej chwili nie wyglądał na misia.

Zawsze nas bawiło, jak z Acziko i Giorgim radziła sobie siostra jednego, a żona drugiego Tamuna Guledani (kobiety w Gruzji, w tym świecie kultury macho, zachowują swoje nazwiska, a co równie ciekawe, dzieci zwracają się do rodziców po imieniu), szefowa marketingu w międzynarodowej korporacji, piękna, dowcipna i mądra. A jeszcze oprócz tych dwóch artystów był syn Tamuny z pierwszego małżeństwa, dziś dwudziestojednoletni przystojniak Lewaniko. Powodowało to ogólną konfuzję. Lewaniko wygląda nad wiek dojrzale, Tamuna na dużo mniej niż swoje 39 lat, są do siebie podobni, więc ludzie często ich biorą za rodzeństwo, ale kim w takim razie jest Giorgi? A przecież jest jeszcze dwójka dzieci Giorgiego i Tamuny: Lazari i Marta, i dwójka Acziko i jego żony Nini, dziennikarki: Mariam i Sandro. Żeby było ciekawiej, Lazari i Mariam mają po siedem lat, a Marta i Sandro po cztery. Pogubiliście się? Chwileczkę! Obydwie rodziny mieszkają w jednym domu razem z rodzicami Tamuny i Acziko – Maricą i Murtazem.

Od dawna już, kiedy przyjeżdżamy do Tbilisi, nie wolno nam z Anią zatrzymać się w hotelu, mieszkamy więc u Guledanich i chyba ani razu jeszcze się nie zdarzyło, żeby na noc zostali tylko wyżej wymienieni. Wpadają kuzyni, przyjaciele, jak zabraknie łóżek, śpią na kanapach. Wieczorem wszyscy zbierają się na kolację na podwórzu, ktoś od sąsiadów podrzuca dzieci, kiedy indziej ktoś zabiera nasze, nigdy nie byliśmy w stanie nadążyć za paradą nowych twarzy i imion. Choć, przepraszam, nie zapomnę wuja Ferdynanda, emerytowanego inżyniera i byłego dyrektora jednej z artystycznych fundacji, brata Maricy, i to nie tylko ze względu na jego zjawiskowe wąsy, tubalny i piękny głos i nieprawdopodobny – mimo pewnej tuszy – dryg do tańca. Kiedy się pojawił, Acziko szepnął mi do ucha:

– Uważaj, wuj Ferdynand jest killerem.

Co prawda nie z rogu, ale za to do dna – Acziko Guledani jest tamadą idealnym.

Fotograf Radek Polak zwany Rażdanem Polakiszwili, który wie o Tbilisi więcej niż jego starzy mieszkańcy.

Zanim wyjaśnił, o co dokładnie chodzi, wuj Ferdynand wziął mnie w obroty, dając mistrzowski popis gruzińskiej domowej szkoły picia, bez możliwości uników i zwolnień.

Marica jest pedagogiem i ma dzisiaj własne przedszkole, a Murtaz pracuje jako prawnik w korporacji. Niegdyś grał wyczynowo w piłkę wodną (a to sport dla wielkich twardzieli), był zawodnikiem Dynama Tbilisi, jednej z najlepszych drużyn w Związku Radzieckim, a później drugim trenerem reprezentacji ZSRR. Dziś działa w Gruzińskim Związku Piłki Wodnej, szczególnie poświęcając się szkoleniu młodzieży. Murtaz jest wspaniałym tamadą i człowiekiem głęboko wierzącym. Gdy Marica ciężko zachorowała, przysiągł, że jeśli wyzdrowieje, postawi cerkiew. Postawił.

Kiedy na życzenie chłopaków przywoziłem im polską kiełbasę, a wypadał akurat post, Murtaz nie jadł, ale też nie zwracał uwagi pałaszującym Acziko i Giorgiemu. Pewnej jesiennej nocy, kiedy pierwszy raz u nich nocowałem, zdrowo przesadziliśmy z Giorgim. Gdy otworzyłem oczy, stał nade mną Murtaz. W jednej ręce trzymał piwo, a w drugiej dwie butelki wody mineralnej.

– No, jak zobaczyłem te puste butelki, które zostawiliście z Gią, to pomyślałem, że będziesz się słabo czuł po przebudzeniu. Więc poszedłem po piwo, na pewno ci się przyda. Minerałka również, a że nie wiem, którą wolisz, to kupiłem ci i borżomi, i nabeglawi.

Są z Maricą jednym z najbardziej kochających się i szanujących małżeństw, jakie w życiu widziałem. Tym bardziej mnie rozbawił toast, jaki Murtaz wzniósł dzień po ich czterdziestej rocznicy ślubu.

– Chciałem wypić za przyjaciół. Człowiek żyje przyjaciółmi. Jeśli mnie żona wyrzuci z domu (tu śmiech Maricy), to mogę u każdego przyjaciela spędzić tydzień, i tak do końca życia. Żona pyta o wszystko, przyjaciel o nic, bo jest przyjacielem.

Tego sierpniowego wieczora 2010 roku siedzieliśmy na ich podwórzu, przyszli przyjaciele i jeden z nich, księgowy, wzniósł swój toast, podobny do setki innych, jakie słyszeliśmy w ciągu ostatniego roku, obojętne, czy goszcząc w tbiliskich domach inteligencji, czy w zagubionych w górach wioskach.

Najważniejsze to nigdzie się nie spieszyć, siądźmy, pogadajmy, napijmy się…

Nasza wielka gruzińska rodzina – ród Guledani i ród Maklagelidze.

– Chciałem wznieść toast za Lecha Kaczyńskiego. Wiem, że za życia nie był zbyt popularny w Polsce. Ale dla nas, Gruzinów, był i pozostanie bohaterem. I wiem, że być może jego przylot do Tbilisi w czasie wojny nie powstrzymał Rosjan i być może Rosjanie zupełnie się nim nie przejmowali. Ale dla nas wtedy liczyło się to, że przyleciał i poczuliśmy, że nie jesteśmy sami.

I tak płynęły te nasze wieczorne rozmowy. Najpierw Murtaz, niby obruszony, opowiada, jak w Batumi na plaży Tamuna wołała do niego: „Dziadku!”, żeby ludzie nie domyślili się jej wieku, a potem rozmowa schodzi na ich przyjaciela Zazę, od dzieciństwa zafascynowanego bronią, który zgłosił się na ochotnika w czasie wojny w Abchazji, poszedł walczyć, został snajperem, większość jego kolegów zginęła, a kiedy wrócił, Tamuna i Acziko po raz pierwszy w życiu widzieli, jak płacze. Ożenił się, urodziło mu się dziecko, znalazł pracę w serwisie samochodowym i kiedy wydawało się, że jakoś wszystko wróciło do względnej normalności, zastrzelił się, czyszcząc broń. Do dzisiaj, kiedy układają listy zapraszanych gości, odruchowo wymieniają Zazę.

Merab Paczulia – znany socjolog, właściciel ośrodka badania opinii publicznej, czyli Groucho Marx gruzińskich nauk społecznych.

Nini Bukia, żona Acziko Guledaniego, ma z mężem niezły ubaw.

Wuj Ferdynand zwany killerem – człowiek, który jest w stanie upić w sztok każdego.

Pod płotem powstaje zapewne nowa piosenka zespołu Green Room.

A potem wspominali lata dziewięćdziesiąte, kiedy prąd w Tbilisi pojawiał się raz na dwa dni, na godzinę. Mieszkali na dziewiątym piętrze, kilka lat bez windy. Murtaz wystawał w kolejkach po mleko dla kilkuletniego Lewaniko i kiedy już dochodził do lady, zajeżdżała bojówka i zabierała wszystko. Wstawili do mieszkania kozę, palili, czym się dało, później kupili generator i polowali na paliwo, wnoszone na to dziewiąte piętro. A Tamuna myślała, że oszaleje, bo ledwie uśpiła Lewaniko, Acziko z kolegami odpalali generator, żeby w telewizji zobaczyć Ligę Mistrzów. I jakoś się nie pozabijali.

Kiedy w sierpniu 2008 roku wybuchła wojna rosyjsko-gruzińska, osiemnastoletni wtedy Lewaniko był w Stanach. Próbował bezskutecznie dodzwonić się do domu. Linie były zablokowane, a z amerykańskich mediów trudno było się czegoś dowiedzieć. Lewaniko rozumiał, że Rosjanie idą na jego miasto, na Tbilisi. W końcu udało mu się dodzwonić do mieszkania na ulicy Dolidze. Po drugiej stronie słuchawki ktoś rzucił poważnym tonem po rosyjsku: „Słucham”. Lewaniko zamarł. Znaczy, wzięli znowu Tbilisi. A to był mój brat Andrzej, który akurat został sam w mieszkaniu, bo wszyscy rozbiegli się po mieście.

Ostatni weekend naszego gruzińskiego lata 2007 roku spędzaliśmy z Anią na daczy rodziny Guledanich pod Achalgori, położonym na skrawku Osetii Południowej, który od początku lat dziewięćdziesiątych trzymali Gruzini. „Już nigdy nie będzie takiego lata”, jak napisałby Marcin Świetlicki. Miejsce było rajskie, na stokach wąwozu, i dzień był rajski jakby z Czechowa, z tą wielopokoleniową kochaną rodziną, na drewnianym tarasie, w pełnym szczęściu. Rok później wjechały tam rosyjskie czołgi i mimo zobowiązań, jakie Rosjanie podjęli wobec Sarkozy’ego, do dzisiaj stamtąd nie wyjechały. Natomiast Moskwa stawia instalacje rakietowe, które w kilka minut porażą Tbilisi; to niespełna 100 kilometrów.

* * *

Chwila powrotu do roku 1992. Wsiadłem w Tbilisi do pociągu do Baku, stolicy Azerbejdżanu. Wszedłem do przedziału, w którym siedziało czterech młodych mężczyzn, przywitałem się i od razu dostałem w mordę. A potem zabrali się do roboty. Bili i kopali uczciwie, nie leniąc się. Nawet nie krzyczałem i kompletnie nie wiedziałem, o co chodzi, do momentu, kiedy któryś krzyknął po rosyjsku: „Ty ruska świnio!”. Wtedy mogłem zareagować: „Jaka ruska świnia, ja Polak, Polak!”. Bicie w mig się skończyło. Podnieśli mnie z podłogi, dosyć stropieni, otrzepali, przeprosili, uśmiechnęli się i zaprosili na koniak. Przyznam, że nawet biorąc pod uwagę moją niechęć do rosyjskiego imperializmu, ta przemiana uczuć trochę przekraczała tempo pracy moich neuronów. Ale jechaliśmy razem do Baku, skazani na jeden przedział, i teraz, kiedy dowiedzieli się, że ten blondas nie jest kacapem, tylko Polakiem, byli ujmująco mili. Jednak gdy wysiedliśmy w Baku i proponowali spotkanie, jakoś nie chciałem skorzystać.

Kiedy wiosną 2006 roku byliśmy z Andrzejem i Radkiem w Swanetii, spotkaliśmy inżyniera z Kutaisi. I znowu na początku była niechęć, bo po wyglądzie ocenił, żeśmy Rosjanie, ale kiedy dowiedział się, że rodacy Wałęsy, rozpromienił się i zapytał:

– A jaki macie stosunek do Rosjan? Andrzej szybko odpowiedział:

– Taki jak wy.

– Aha – podjął inżynier – znaczy, w trumnach ich lubicie? Andrzej był w Gruzji, kiedy zaczęła się wojna w 2008 roku.

Opowiadał, jak w Gori, epicentrum konfliktu, w tym samym czasie, kiedy spadały rosyjskie bomby, w knajpach leciała popsa, rosyjskie disco polo. Ot, taki paradoks, którego nie da się zrozumieć: w prorosyjskiej Armenii nie uświadczysz rosyjskiego popu, a w antyrosyjskiej Gruzji i owszem. A sami Rosjanie nigdy nie czuli mięty do Ożrmian, gardzili nimi tak jak Żydami, że handlarze, krwiopijcy, ale jest dzisiaj interes strategiczny, więc wspierają ich militarnie. A Gruzini? Ach, Gruzini! Znajdźcie Rosjankę, która w jakimś się nie kochała. I te legendy o gruzińskich biesiadach. Jak to ktoś powiedział: Rosjanie kochają Gruzję, byle bez Gruzinów.

Gruzini lubią sobie powtarzać, że kiedy pytano Rosjan, ilu jest Gruzinów, przeważnie odpowiadali: czterdzieści milionów (czyli osiem, dziesięć razy więcej niż faktycznie), bo nie przyszłoby im do głowy, że może im się stawiać tak mało liczebny naród.

Kiedyś w Warszawie spotkałem Rosjanina, subtelnego marszanda, antyputinowskiego demokratę. Ha, trzeba było zobaczyć tego demokratę, gdy rozmowa zeszła na Gruzinów. Miałem nawet frajdę. Zapluwał się z nienawiści do tych wiarołomnych dzikusów i bandytów, zdrajców i oszustów, kiedy powiedziałem mu, że właśnie wracam do Gruzji, do mych przyjaciół i miejsca, gdzie pobraliśmy się z żoną. Rosyjski demokrata zniknął w tempie przyspieszonym.

Ania:

Od mojego pierwszego spotkania z kulturą gruzińską mam nieustanne wrażenie, że zasady współżycia społecznego w Gruzji ustalają się same. Tu można dużo więcej niż w skodyfikowanej do ostatniego paragrafu Unii Europejskiej, ale wydaje mi się, że dzięki temu ludzie częściej niż w Polsce, a już na pewno częściej niż w Brukseli kierują się zdrowym rozsądkiem. Gdy opowiadam Gruzinom o eurobananach i powszechnym zakazie palenia, pękają ze śmiechu. Dla nich brzmi to tak, jakby państwo traktowało swoich obywateli jak osoby niespełna rozumu albo jak dzieci, które trzeba przeprowadzić przez groźny świat. W Gruzji, przynajmniej jak dotąd, to nie do pomyślenia, mimo iż rząd zapatrzony w amerykańską kulturę powoli zaczyna rozszerzać kompetencje państwa. Skoro jednak na razie wolno tak wiele, żeby się w tym chaosie utrzymać na powierzchni, trzeba od czasu do czasu ruszyć głową i zamiast zdawać się na czyjeś doświadczenie, zdać się na siebie.

Z tego pozornego chaosu wyłania się koniec końców porządek, który ma po prostu ułatwiać ludziom życie. Prawo bowiem jest po to, żeby je naginać do własnych potrzeb.

Najbardziej wyrazistym tego przykładem mogą być koszmarne gruzińskie drogi. Bywają istotne odcinki dróg łączących różne części kraju, które w Polsce oznaczalibyśmy na mapach jako ścieżki leśne. Na przykład droga przez góry z Abastumani do Adżarii. Nie jest to bardzo długi odcinek, ale pokonanie go zabiera niewyobrażalnie dużo czasu, bo mniej więcej jedna trzecia tej trasy to droga bez asfaltu, zryta oponami ciężarówek.

Na szosach właściwie nie ma znaków drogowych, więc żeby się wszyscy nawzajem nie pozabijali, po pierwsze muszą stosować zasadę ograniczonego wzajemnego zaufania, a po drugie nie mogą szarżować na dziurach i wybojach. Co ciekawe, najwięcej wypadków zdarza się w miejscach, gdzie położono nowy asfalt, bo tam Gruzini ochoczo rozwijają wielkie prędkości.

Pewien Ormianin – taksówkarz z Abastumani, z którym jechaliśmy najpierw przez góry po wybojach, a potem już dobrą nową trasą w dolinie – rozpędzał swoją rozklekotaną i rzężącą ładę, ile fabryka dała, kiedy tylko widział przed sobą wyremontowany odcinek, z trudem wchodząc w ostre zakręty, ślizgając się na łysych oponach, tak że na powrót stawałam się osobą głęboko religijną, zmawiającą dziesiątki różańca.

Po ulicach Tbilisi jeździ się według zasady kto pierwszy, ten lepszy, ale koniec końców, choć często wygląda na to, że zaraz będziemy mieć na przykład czołowe zderzenie z nadjeżdżającym (oczywiście jadącym po naszym pasie) samochodem, to ostatecznie wymijamy się, ktoś ustępuje, nie ma sprawy. Zamiast kierunkowskazu jest klakson, światła są tylko długie, parkowanie dozwolone jest wszędzie, jeśli tylko potrafimy odpowiednio manewrować autem, możemy stanąć dosłownie w każdym miejscu. Na zakręcie, na wjeździe, na chodniku albo i w rzece. Gruzini lubią bowiem parkować jak najbliżej celu – najlepiej w drzwiach wejściowych. Kiedy musieliśmy się przemieszczać z Pałacu Sportu w Tbilisi do położonego po drugiej stronie ulicy (no dobrze, dosyć szerokiej ulicy) hotelu, za każdym razem wsiadaliśmy do stojącego przed wejściem do Pałacu samochodu i przejeżdżaliśmy pod hotel. Kiedy pewnego razu wracałam z Gori do domu moich przyjaciół pod Tbilisi, położonego na końcu bardzo bagnistej drogi, w której koleinach grzęzły samochody terenowe, poprosiłam kierowcę samochodu, który mnie z Gori podwoził, żeby mnie wysadził jakieś półtora kilometra od domu. Wiedziałam, że bez napędu na cztery koła będzie miał kłopot z dojazdem, a że dzień był piękny, spacer w górach wydawał mi się bardzo przyjemny. Gdy tylko gospodarze stwierdzili, że przyszłam pieszo, podnieśli straszny raban, że chyba oszalałam, że tak pieszo idę, zamiast dać im znać, przecież by po mnie przyjechali na dół. I oczywiście dowieźli pod same drzwi.

Takich zabytków na drogach jest całkiem sporo.

Benzyna w razie czego na pewno się znajdzie – stacja benzynowa w Mestii, stolicy Swanetii.

Tylko raz zdarzyło mi się prowadzić samochód w Gruzji – nie było wówczas innego wyjścia, albowiem wszyscy pozostali członkowie wyprawy byli niestety w sztok pijani. Kierując ogromnym terenowym wozem, czułam się bardzo nieswojo, ale zrozumiałam, że jest tylko jeden sposób, abyśmy dojechali szczęśliwie do domu – muszę na drodze zachowywać się jak Gruzin, czyli na pozór irracjonalnie, ale w gruncie rzeczy bardzo konsekwentnie. Wyprzedzając na czwartego, trąbiąc, ostro hamując i ostro przyspieszając, wpychając się między inne auta, wymuszając pierwszeństwo, oślepiając nadjeżdżających z przeciwka długimi światłami, jechałam więc bezczelnie przed siebie, aż dojechałam, na koniec jeszcze rozganiając klaksonem i krzykami pieszych na chodniku, na którym planowałam zaparkować, tuż przed samym wejściem do hotelu, żeby w stu procentach poczuć się gruzińskim kierowcą. Bardzo wówczas żałowałam, że wszyscy moi towarzysze podróży leżą zmożeni pijackim snem, naprawdę bowiem chciałam, żeby ktoś docenił moją wolę walki na drodze.

W Gruzji do samochodu mieści się tyle osób, ile jest konieczne, na przykład dziesięć. Jedni siedzą na drugich, a kolejni gnieżdżą się w bagażniku – tu policja na pewno nie zatrzyma was za wożenie dzieci i psów razem w zakupami. Foteliki dziecięce chyba łatwo się tam nie przyjmą, jak bowiem wiemy, zajmują mnóstwo przestrzeni i ograniczają upychanie pasażerów do środka.

Taksówkarze to zazwyczaj bardzo mili i pomocni ludzie, zwłaszcza gdy się dowiadują, że jesteśmy z Polski.

Nieznany nam wcześniej system parkowania pod chmurką.

Każdy, kto przyjeżdża do Gruzji, prędzej czy później musi się zmierzyć z wyzwaniem pod tytułem przechodzenie przez jezdnię. Owszem, w Tbilisi na prospekcie Rustawelego znajdziecie może ze trzy namalowane na jezdni przejścia dla pieszych, ale łudzenie się, że ktoś was na tych przejściach przepuści przez ulicę, jest doprawdy bez sensu. W Gruzji pieszy jest pełnoprawnym uczestnikiem walki na drodze. Tak jak samochody walczy o swoją przestrzeń – żeby przejść przez ulicę, powinien po prostu wymuszać pierwszeństwo, podbiegać, zatrzymywać się na środku czteropasmówki w oczekiwaniu na „okienko” w kawalkadzie pędzących samochodów. Nieraz stałam na środku drogi z przerażeniem w oczach, omijana o centymetry przez terenowe czołgi. Robi to wrażenie na wszystkich obcokrajowcach przybywających ze świata kodeksów drogowych i świateł na przejściach dla pieszych. Autorka książki Życie codzienne w Tbilisi Dorota Parzymies pisze o swoim doświadczeniu: „Piesi w Tbilisi opanowali do perfekcji kluczenie między samochodami – umiejętność ta wymaga nie lada sprawności fizycznej i żelaznych nerwów, ponieważ tbiliscy kierowcy nie zatrzymują się, by przepuścić osoby przechodzące przez jezdnię”. Co prawda, to prawda.

Ten znak wskazuje jedyne w promieniu kilkudziesięciu kilometrów miejsce, gdzie złapiemy zasięg sieci komórkowej.

A jak się nam znudzi Gruzja, zawsze można skoczyć do Werony.

Na drogach czasem bywają nieznośne korki.

Nasz przyjaciel, który jeździł z nami po południowej Gruzji, za każdym razem, kiedy widział remont drogi, był zachwycony i dzwonił do swojego wspólnika, żeby mu o tym opowiedzieć. Na drodze, którą jechaliśmy do Wardzii – kompleksu klasztornego wykutego w skale – właśnie kończył się remont ostatniego odcinka. Jechało się wygodnie, nie było ani jednej dziury, były za to bezpieczne oznakowania, pasy i odblaskowe światełka na poboczach. Nasz znajomy, którego praca polega wszak głównie na jeżdżeniu po tych kiepskich drogach, był po prostu w siódmym niebie.

W pensjonacie pod Wardzią, gdzie zatrzymaliśmy się na nocleg, spotkaliśmy Martina ze Słowacji, którego firma została tu tydzień wcześniej sprowadzona, by sprawować nadzór budowlany nad tym drogowym przedsięwzięciem.

Moda na zindywidualizowane tablice rejestracyjne jest w Gruzji bardzo silna.

– Nie chcę psuć miłej atmosfery – powiedział Martin – ale ta droga rozpadnie się najdalej za parę lat. Pieniędzy starczyło na drogę, ale nie na jej umocnienie. Skarpa już się osuwa w jednym miejscu, a na kilku odcinkach radziłbym uważać na spadające z góry niczym niezabezpieczone kamienie. Za amerykańskie pieniądze zrobiono produkt radziecki – dodał i wznieśliśmy toast za lepsze drogi. Nie przekazaliśmy tej wiedzy naszemu drogiemu przyjacielowi.

Sojusz gruzińsko-amerykański nie robi wrażenia na kachetyjskich krowach.

Czasem trzeba się mocno trzymać na zakrętach.

Takich widoków mrożących krew w żyłach niestety na gruzińskich drogach jest sporo.

* * *

Adżaria to piękny, ale bardzo niedoceniony region. Turyści zjawiają się właściwie tylko w Batumi, czasem zaglądają do pobliskiego Kwariati, małego letniska położonego na wzgórzach, które schodzą do morza; za Kwariati jest już Sarpi, czyli przejście graniczne z Turcją. Adżarowie mieszkający w głębi regionu, czyli daleko od morza, tacy jak Zebur, właściciel małej agroturystyki w zagubionej w górach wiosce Gobroneti, starają się jak mogą przyciągać do siebie gości. Trafiliśmy do niego zupełnie przypadkiem – znajomy znajomego, który znał kogoś, kto znał Zebura, polecił nam to miejsce. Zebur, pięćdziesięcioletni mężczyzna o melancholijnym spojrzeniu, na pomysł agroturystyki wpadł dziesięć lat temu podczas pobytu w Czarnogórze. Jak wszyscy otrzymał pomoc finansową i szkolenia od Amerykanów i ruszył z biznesem. Do czasu wojny z Rosją w 2008 roku wiodło mu się nieźle, wyciągał i 1000 lari (około 2000 złotych) miesięcznie na turystach, potem niestety interes przestał się kręcić. Dla swoich gości był jednak w stanie zrobić wszystko. Kiedy opowiedzieliśmy mu o planach książkowych i o tym, że ja bardzo interesuję się muzyką i pieśniami gruzińskimi, Zebur zaprosił do siebie najpierw zespół folklorystyczny ze wsi, czyli grupę dziesięciu mężczyzn w wieku od 50 do 90 lat, którzy specjalnie dla naszej dwójki zatańczyli w pełnym słońcu na polanie przed domem. Po występach żona Zebura przygotowała dla wszystkich gości stół. Wino i czacza polały się strumieniami. Nietrzeźwi coraz bardziej poddawaliśmy się woli Zebura, który parę godzin później razem z całą grupą sąsiadów ruszył z nami do domu kultury, gdzie wystąpił dla nas chór męski. A potem razem z chórem pojechaliśmy na piknik pod wodospad, zagubiony gdzieś w górskich ostępach. Wspięliśmy się wąskimi ścieżkami na piknikowe miejsce. Mieszkańcy sąsiedniej wioski przyjechali, przywożąc wszystko, co mieli, tak że wkrótce stół w altance obok wodospadu uginał się od jedzenia i picia. Pojawił się nawet porcelanowy serwis, w którym podawano słodką kawę. Tamadą był sołtys wioski, który mówił tylko po gruzińsku, co jednak nie przeszkadzało mu w oratorskich popisach. Ostatni toast, który wznieśliśmy po prawie pięciu godzinach biesiadowania, trwał (mierzyłam czas) 35 minut.

W Batumi nad Morzem Czarnym roślinność wybucha niczym w amazońskiej dżungli.

Średniowieczny most w Adżarii.

Tytoń w Adżarii – czyli jak żyć przyjemnie, choć może nie do końca zdrowo.

Tego dnia mieliśmy być o ósmej wieczorem w Batumi, albowiem czekać tam miał na nas Wano, przyjaciel Acziko, który zamierzał razem z nim nocować w hotelu. Niestety nie miał naładowanego telefonu, więc punktualne stawienie się na spotkanie z nim było niezmiernie istotne. Tymczasem mijały godziny, a Batumi było od nas oddalone o jakieś 70 kilometrów, z czego część należało pokonać bardzo wąskimi górskimi drogami.

Acziko, który był tego dnia kierowcą mniej więcej już od sześciu godzin, nie nadawał się do dalszego sprawowania tej odpowiedzialnej funkcji. Marcin też niespecjalnie mógł pomóc w tej sytuacji, co gorsza, nie wydawał się też godny zaufania towarzyszący nam w tej podróży Jaś, młody kolega z Polski, kuzyn naszej przyjaciółki, któremu postanowiliśmy pokazać Gruzję. Nikt jednak nie przejmował się tym za bardzo i przy pożegnaniu pod wodospadem każdy uczestnik spotkania wypijał z Acziko szklankę wina.

Kiedy w końcu udało się nam zejść na dół (a niektórych trzeba było sprowadzać), gdzie zaparkowaliśmy samochody, wydawało się, że sprawa zmierza ku pozytywnemu finałowi (o ile nietrzeźwy kierowca w wysokich górach jest zjawiskiem pozytywnym). Przy pożegnalnych pocałunkach z dubeltówki i obściskiwaniach doszło do chwilowej zmiany planów – gościnni mieszkańcy Gobroneti jęli nagle śpiewać, klaskać i tańczyć. Acziko, który jeszcze trzy godziny temu powtarzał, że zaraz musimy się zbierać, bo w Batumi czeka na nas Wano, teraz w zapamiętaniu stukał szklanką znów pełną wina o szklanki innych gości i śpiewał na głosy. Ja zostałam porwana do tańca przez sołtysa, sytuacja w dwójnasób nie sprzyjała tańczeniu, albowiem byliśmy wszyscy na bardzo ostrym wzniesieniu, tak więc chwilami jedna noga stała o pół metra niżej niż druga, jednak i to nie przeszkadzało nam w zabawie. Mniej więcej po półgodzinie tańców i śpiewów znów zaczęliśmy się żegnać wylewnie (acz nie wylewając za kołnierz). O dziesiątej, potwornie już spóźnieni, ruszyliśmy do Batumi. Acziko jednak prowadził. Nie wiem jak. Po półgodzinie jazdy przez górskie ostępy zatrzymaliśmy się w miejscowości Kedo na rynku. Zebur, który z nami jechał, miał chyba stamtąd ruszyć do domu. Byłam przekonana, że właśnie w celu przeładunkowym zatrzymujemy auto w miasteczku, zwłaszcza że tak strasznie się spieszymy. Kilkadziesiąt minut później, kiedy wszyscy w tym samym składzie nadal staliśmy na rynku, uprawiając dalsze znietrzeźwianie (Marcina przyatakował pan w sklepie spożywczym, mówiąc, że był w latach osiemdziesiątych żołnierzem Armii Czerwonej i stacjonował w Legnicy – z tej okazji należało wypić toast czaczą), ktoś (kto?) podjął nagłą decyzję, że jedziemy dalej. I pojechaliśmy. W Batumi Wano, czekający w recepcji hotelu od czterech godzin na jakikolwiek sygnał od nas, nie był specjalnie zaskoczony sytuacją.

Marcin:

Za każdym razem, gdy byliśmy w Gruzji, przychodził moment, kiedy Ania miała dość.

– Nie mogę, no kurde, nie mogę, ja już dłużej z nimi nie wytrzymam – zapowietrzała się, mając na myśli bliski naszemu sercu dumny naród gruziński i przede wszystkim jego nienachalny stosunek do punktualności, ten osławiony Georgia Maybe Time, wedle określenia naszego przyjaciela Amirana, w którym to pojęciu zawierał się nie tylko czas-bezczas, ale także zrelaksowane podejście do planowania, postanowień i w ogóle jakiejkolwiek organizacji. – Naprawdę zaczynam rozumieć Ormian, że mają Gruzinów za kompletnie nieodpowiedzialnych świrów i wałkoni.

Tego dnia chodziło akurat o to, że się z kimś umówiliśmy, a ten ktoś oczywiście o nas zapomniał. Kiedy zadzwoniliśmy z pytaniem, gdzie jest, bardzo się zdziwił, ale też ucieszył, no bo przecież w sumie trafiła mu się miła niespodzianka, wyznaczył nowy czas i miejsce spotkania, na które spóźnił się godzinę i stwierdził, że jest już spóźniony na następne, ale w sumie możemy pójść razem, nie – musimy pójść razem, no więc poszliśmy i zrobiła się skądinąd przyjemna impreza, na której poznaliśmy mnóstwo osób, a z naszym ktosiem umówiliśmy się na następne, to właściwe spotkanie, żeby spokojnie pogadać na interesujący nas temat.

I właśnie wtedy, kiedy siedliśmy na chwilę z boku, małżonce ulała się strużka goryczy.

– Ty weź mi powiedz – zagaiła Ania, popijając pyszne domowe saperawi – ciebie to szlag nie trafia? Przecież to trzecia taka akcja z rzędu.

– Druga. Wczoraj to my byliśmy po czaderskiej stronie.

– No fakt.

Poprzedniego dnia Acziko z Wacho zaprosili nas na obiad na trzecią. Trzeba tu zaznaczyć, że Wacho regularnie natrząsa się z moich skłonności do planowania wszystkiego i nazywa mnie „Kurt”, że niby staram się w Gruzji wprowadzać niemieckie porządki. Ja! Bałaganiarz pierwszej klasy.

Kiedy się zdziwiliśmy, czemu tak wcześnie, przecież normalnie nie jedzą przez cały dzień przynajmniej do ósmej, stropili się, przeprosili i powiedzieli, że mają o szóstej superważne spotkanie w Ministerstwie Kultury, o które zabiegali od dłuższego czasu. OK, wszystko jasne. Więc kiedy Murtaz, tata Acziko, wyjął gąsior ciemnobrązowej czaczy, którą przyrządził 12 lat wcześniej z kolegą prokuratorem, a następnie leżakował w dębowej beczce, zrobiło mi się żal chłopaków, że nie zdążą się nią nacieszyć. Ale chłopakom nie było żal samych siebie i dosyć szybko zaczęli mnie rugać za opóźnianie tempa. Piło się i jadło miło w rytm toastów podawanych przez Murtaza, tamadę sporego kalibru, kiedy zobaczyłem, że zbliża się szósta.

– Panowie, a wy czasem nie macie za chwilę spotkania w ministerstwie?

– Spoko – prychnął Wacho, przegryzając marynowany czosnek – przełożyliśmy na siódmą. – I do narracji czaczowej włączył wątki winne, a o siódmej uśmiechnięty uspokoił mnie, że przełożyli audiencję na następny dzień.

– I nie będziecie mieć z tym problemów?

Spojrzeli po sobie i niemal jednocześnie rzekli:

– To jest Gruzja.

Jakby to stwierdzenie tłumaczyło wszystko. No bo w sumie tłumaczyło. Skończyliśmy równo po 12 godzinach, o trzeciej w nocy.

– OK, dwa razy w ciągu trzech dni plus ta ich akcja z ministerstwem – nie ustępowała Ania, ale już w bardziej spolegliwym nastroju, może dlatego, że słońce tak pięknie zachodziło nad Tbilisi, upał dawał za wygraną, twarze obwiewał wieczorny wietrzyk, a może dlatego, że byliśmy już na lekkim rauszu. – Przecież to kompletny dom wariatów.

No trochę tak. Można jeździć pod prąd i bez prawa jazdy. Załatwienie najprostszej rzeczy bywa koszmarem. Na stacji benzynowej gość potrafi trzymać w jednej ręce wąż, a w drugiej zapalonego papierosa. Jeżdżą jak szaleńcy. Kiedy się otwierają jakieś drzwi, najpierw nikt się nie rusza, a potem wszyscy walą naraz. Ciągle krzyczą. Prądu często nie ma. Nie spotkasz Gruzina, który by nie był absolutnie pewien, że nie ma lepszego zakątka na świecie niż Sakartwelo. To ich oczywista oczywistość. Może i zjedzą coś innego, przełkną jak najszybciej, bo przecież najlepsze na świecie jest gruzińskie jedzenie. I góry. I Tbilisi. I wspólne śpiewanie. I wino. Wszystko najlepsze. Co za cholerni nacjonaliści. Ale wino, fakt, przednie. Śpiewają genialnie. I to jedzenie, Boże, jak ono smakuje. Wysysanie soku z chinkali w towarzystwie przyjaciół. Uczta jako sposób życia. Tak, tak, mamy dosyć po wczorajszej, ale tęsknimy za następną. I toasty. Kiedy już mamy po dziurki w nosie kolejnej mowy za przodków, nagle tamada powie coś takiego, że łzy stają nam w oczach albo kwiczymy ze śmiechu. I szalone poczucie humoru. I zamiłowanie do absurdu. I ta radosna anarchia, kiedy wydaje się, że początek nie zejdzie się z końcem, a jednak. I góry, ach, te góry, droga z Omalo do Szatili, dojazd do Uszguli, klasztor pod Kazbekiem, widok spod Uszby, doliny Adżarii. I Tbilisi. No i dla Guledanich, Maglakelidzów i Babunaszwilich jesteśmy rodziną. I nawet jakby ich obok nie było, to przecież nikt nam w Gruzji nie da zginąć. Tu nikt nikomu nie da zginąć. Podobno australijskiego Aborygena od prezydenta USA dzieli sześć ludzkich kontaktów. No to w Gruzji każdego z każdym maksymalnie dwa. Wszyscy się znają. A i każdą sprawę, nawet w głupim urzędzie, w końcu jakoś załatwisz. I tak naprawdę nikt tu nie jest sam. To jest Gruzja.

W klasycznym gruzińskim dowcipie Micho, typowy mieszkaniec płynącej winem Kachetii, ucina sobie w środku dnia drzemkę pod drzewem. Przechodzi amerykański turysta: „Czemu tak leżysz, człowieku? Wstałbyś, poszedł do roboty, zarobił dużo pieniędzy i mógłbyś robić, co tylko dusza zapragnie”. A Micho patrzy zdziwiony na intruza i pyta: „A co ja niby teraz robię?”.

Brytyjska podróżniczka Odette Keun pisała w 1924 roku: „Gdybym była symbolistką, opisałabym Gruzję jako konia wyścigowego – drżącego, rozjuszonego, pędzącego na oślep nie wiadomo dokąd; stającego dęba przy najmniejszym szarpnięciu uzdy, nienauczonego jeszcze tego, co musi lub może robić; przy pierwszym popuszczeniu wodzy przechodzącego w fantastyczny dumny chód; zwierzę stworzone raczej do parad i ku uciesze oczu, niż do pracy.

Największą słabością natury Gruzinów jest dar upajania się słowami, ich dziecięce przekonanie, że wygłaszając mowy i czyniąc gesty, czegoś dokonują i coś z tego wynika”4.

* * *

Któregoś dnia powiedziałem Acziko, że chcę zrobić pranie. Odpowiedzią było milczące zasępienie, rzekłbym nawet, że cień pewnego cierpienia pojawił się w jego dziecięcych oczach.

– Jakiś problem?

– Nie, nie, poprosimy Swietę, jedzie dzisiaj do miasta, to ci zrobi.

– Ale Aczi, spoko, sam mogę wrzucić ciuchy do pralki. Acziko głęboko westchnął:

– Ale pralka jest na Dolidze.

– Zaraz, zaraz, mieszkacie tu, w tym pięknym domu, od roku i jeździcie 20 kilometrów do starego mieszkania robić pranie? Po jaką cholerę?

– No bo nie mamy pralki.

– Ale przecież nawet wczoraj byliśmy w tym sklepie z AGD?

– No tak, nawet chciałem wreszcie kupić pralkę, w sumie jak za każdym razem, ale zobaczyłem ten wzmacniacz, no i jakoś tak.

– Acziko wzruszył ramionami. – Marcin, no przecież wiesz. To jest Gruzja.

Jak zwykle był to argument przesądzający i kończący temat.

* * *

Kiedy postanowiliśmy z Anią wziąć ślub w Tbilisi, myśleliśmy, że przyjedzie najbliższa rodzina, może dziesięć osób, i po ceremonii pójdziemy sobie do jakiejś miłej knajpki na wino. Ale na pierwszej kolacji w Warszawie, kiedy poinformowaliśmy przyjaciół o naszych planach, ci zapytali: „I co? Nie zaprosicie nas?”. Ależ zapraszamy, oczywiście, ale nie możemy postawić biletów ani hotelu. Jednak jeśli przylecicie, pomożemy z logistyką, znajdziemy spanie i zorganizujemy coś na kształt wesela.

I tak od słowa do słowa, od człowieka do człowieka, okazało się, że w połowie września roku pańskiego 2007 wybiera się do Gruzji 75 osób z Polski, Niemiec, USA, Anglii, Czech i Turcji. A i nasza gruzińska gromada, która miała się stawić, znacząco się rozrastała i w końcu zrównała się liczbowo z przyjezdnymi. Więc kiedy pojechaliśmy do Gruzji dwa miesiące wcześniej, oprócz wędrowania po kraju organizowaliśmy w Tbilisi ślub i wesele.

Starsi panowie dwaj napotkani w górach na przełęczy Goderdzi.

Architektura Kutaisi zadziwia.

Mały Lazari na daczy rodziny Guledanich w Osetii Południowej. Po wojnie 2008 roku dacza znalazła się po stronie osetyjskiej, czyli przepadła.

Zaczęło się obiecująco, od wina Meraba, przyjaciela Acziko, Wacho, Giorgiego etc. Czterdziestoparoletni Merab Paczulia przypomina z wyglądu, mimiki i paradoksalnej logiki Groucho Marxa i jest szefem najważniejszego w Gruzji ośrodka badania opinii publicznej. Tak się składa, że najsłynniejszy gruziński koszykarz grający w NBA, absolutny idol, nazywa się Zaza Paczulia. Merab uwielbia o nim mówić „ten drugi Paczulia” i jakoś tam są ze sobą spokrewnieni, choć gabaryty zdecydowanie na to nie wskazują.

Nie wiem jak Zaza, ale Merab, oprócz tego, że jest błyskotliwym mózgowcem, świetnym socjologiem, ma też w sobie dawkę lekkiego szaleństwa. Kiedyś nieopatrznie zadzwoniłem do niego, że właśnie jeżdżę po Kachetii, kręcąc kilkuminutowy filmik o gruzińskim winie do „Dzień Dobry TVN”, i czy może mi polecić jakąś fotogeniczną winnicę.

Wesele w Batumi odbywa się najpierw przed domem panny młodej – goście tańczą, sąsiedzi się przyglądają.

– Co?! I nie zadzwoniłeś do mnie wcześniej?! – Aż mogłem zobaczyć przez słuchawkę, jak Merab opluwa ze złości siebie i swój telefon. – Gdzie jesteś, polski bękarcie?!

– Nie wiem, kilkanaście kilometrów od Telawi.

– Dobra, za godzinę pod ratuszem w Telawi.

– Ale Merab, ja już prawie kończę, a w nocy mam samolot… Rozłączył się.

Po godzinie pod ratusz zajechały trzy samochody i ósemka znajomych Meraba. A potem się zaczęło. Kolejne winnice i ludzie, supra w dworku znajomych, bal maturalny, bankiet u gubernatora Kachetii, nocny powrót do Tbilisi, prosto do bani, którą ktoś dla nas otworzył o pierwszej w nocy, i transport na lotnisko. Tego dnia wstałem o szóstej rano, kiedy wsiadałem do samolotu, byłem na nogach od 21 godzin, w przeważającej mierze wypełnionych degustacją wina, a później jeszcze ta bania siarkowa, która wyjątkowo odwadnia. Więc kiedy w samolocie poprosiłem o butelkę wody, a stewardesy dały mi małą szklaneczkę i powiedziały, że na tym koniec, zrozumiałem bezmiar monachijskiej martyrologii Jana Marii Rokity, bowiem jak on leciałem Lufthansą.

Kiedy Merab usłyszał o weselu w Tbilisi i o tym, jak się rozrosło, ucieszył się wielce i zapowiedział, że mamy od niego w prezencie trzysta litrów wybornego kachetyjskiego wina od znajomych. Brzmiało świetnie, gdyż postanowiliśmy, że na wzór gruziński nie będzie na zabawie wódki, tylko wino. Zaś Acziko, Wacho i Giorgi obiecali, że pomogą z wszelkimi problemami organizacyjnymi, od noclegów i transportu kieliszków do szampana do rezydencji naszego ambasadora, gdzie miał odbyć się ślub, przez autokary dla gości, by przewieźć ich na wesele na przedmieścia, po przyszykowanie samej restauracji.

I w sierpniu, półtora miesiąca przed ślubem, kiedy wracaliśmy do Polski, wydawało się, że wszystko jest gotowe. Większość uczestników, w tym my z Anią, miała przylecieć w środę, trzy dni przed Wielkim Dniem. Ale coś mi mówiło, że może lepiej polecieć wcześniej, strzeżonego i tak dalej. Ania była sceptyczna, poza tym uważała, że jak cztery dni przed jej przylotem wpadnę w ręce gruzińskiej szajki, mogę to potem zbyt długo odsypiać, a przecież będzie już tłum gości, którymi trzeba godnie się zająć. Ale się uparłem i powiadomiłem chłopaków, że przylatuję tydzień przed ślubem. Ucieszyli się.

Wylądowałem w niedzielę nad ranem, poszedłem spać do hotelu i kiedy obudziłem się koło jedenastej, zadzwoniłem do Acziko. Uradował się, a ja zapytałem, o której się widzimy. Po drugiej stronie usłyszałem jakąś gardłową frazę po gruzińsku i pytanie już po angielsku:

– A to ty jesteś w Tbilisi?

Bowiem chłopcy nie byli w Tbilisi, ale osiem godzin dalej, w górach Swanetii, w pięknej Mestii okraszonej dziesiątkami kamiennych wież, i szykowali właśnie koncert. Merab co prawda był w Tbilisi, ale miał wyłączoną komórkę. No, myślałem, że zejdę.

– Co? Zdenerwowałeś się wtedy trochę? – Wacho miał później dużo radości, jak zawsze, kiedy obserwował moje próby planowania w Gruzji.

Niemal natychmiast została jednak uruchomiona gorąca linia do ich współpracownicy Aniczki w Tbilisi, za chwilę odezwał się Merab, potem chłopcy zjechali z gór i polsko-międzynarodowa lawina ruszyła na Tbilisi. Wszystko zagrało jak w zegarku, a Acziko w tradycyjnym gruzińskim stroju szalał na weselu jako tamada.

Kiedy ze ślubu ruszaliśmy autokarem i dwiema marszrutkami na wesele, Radek Polak, od którego częściowo ta historia się zaczęła, a który po sławetnym spotkaniu na dachu Kopali został w Gruzji nie dwa tygodnie, lecz wiele długich miesięcy i pracował tam jako fotograf dla pism lajfstajlowych, robił zdjęcia artystom i Bóg wie co jeszcze, a o którym pewnego dnia Wacho z Acziko, kiedy ich przeprowadził po mieście, powiedzieli, że chyba lepiej zna Tbilisi niż oni sami, a więc rzeczony Radosław Polak (dla przyjaciół Radzia Polakiszwili, zwany czasem także Rażdanem) huknął:

– To jest gruzińskie wesele i pojedziemy jak Gruzini! Nie opłotkami, ale na klaksonach przez centrum, aleją Rustawelego, a później zawiniemy z powrotem!

Co rzekł, uczyniliśmy. Jechaliśmy główną ulicą miasta, na przedzie my, młoda para ze świadkami w starej szarej wołdze (prezent od Radka), potem autokar, za nim na skrzydłach dwa minibusy. Samochody się rozstępowały, kierowcy trąbili, policja wstrzymywała ruch, byśmy mogli przejechać na czerwonym. I tylko raz musieliśmy się zatrzymać, bo akurat przejeżdżała kawalkada prezydenta Gruzji Micheila Saakaszwilego.

W sumie była tylko jedna skucha. Nie mogłem na weselu zrozumieć, dlaczego goście udający się do toalety wracają ponad miarę rozanieleni. Powód, jak się okazało, był prosty. Po drugiej stronie ogrodu przylegającego do naszej sali odbywało się wesele gruzińskie. I goszcząca na nim ekipa dziadków rozsiadła się dokładnie na trasie z naszego wesela do toalety. I kiedy nasi rodacy przechodzili koło nich, zostawali zaproszeni na niezobowiązującą kolejkę czaczy poprawioną kolejką czaczy.

W pewnym momencie, kiedy Acziko z zespołem grał na scenie, a my siedzieliśmy z naszym ambasadorem Jackiem Multanowskim i jego żoną (i z ambasadorskim niemowlęciem na kolanach dyplomaty), usłyszeliśmy, że Acziko zaczyna śpiewać Warszawę T.Love’u. Multanowskiego poderwało, dzieciątko trafiło do mamy i we trójkę pognaliśmy na salę. Nigdy nie zapomnimy, jak Acziko, łamiąc sobie język, wyśpiewywał: „Zielony Żoliborz, pieprzony Żoliborz”. Łobuz wiedział, że kochamy T.Love, bo kiedy był w Polsce, pokazywaliśmy mu na DVD koncerty Muńka. I poprosił naszych wspólnych polskich przyjaciół, by mu wyrecytowali tekst, tak by mógł go zapisać fonetycznie w alfabecie gruzińskim. Do dzisiaj ni stąd, ni zowąd potrafi odezwać się tekstem: „Krakowskie Przedmieście zalane jest słońcem…”.

* * *

Sto kilkadziesiąt kilometrów Gruzińskiej Drogi Wojennej z Tbilisi do Kazbegi nad granicą Osetii Północnej i zarazem Federacji Rosyjskiej to jeden z piękniejszych szlaków kraju. Zbudowana w XIX wieku przez carskich inżynierów miała służyć i służyła imperialnej armii w ujarzmianiu Zakaukazia. Jeden z oficerów, Michaił Lermontow, zanim zginął przed trzydziestką w pojedynku, tak opisywał ją w Bohaterze naszych czasów: „Ze wszystkich stron niedostępne góry, czerwonawe skały obwieszone zielonym bluszczem i uwieńczone grupami czynarów, żółte urwiska porysowane wypłuczyskami, tam hen, wysoko, złota frędzla śniegów, a w dole Aragwa wije się srebrną nicią i połyskuje jak wąż łuskami skóry, spleciona uściskiem z bezimiennym potokiem, który hucząc, wypada z czarnego, pełnego mgły wąwozu. […] Na prawo i na lewo czerniały mroczne, tajemnicze przepaście i mgły, kłębiąc się i wijąc, spełzały tam po rozpadlinach sąsiednich skał”.

Na Starym Mieście w Tbilisi niedaleko siebie znajdują się cerkiew, synagoga, kościoły ormiański i katolicki. Ekumenizm w czystej postaci.

Dzisiaj nie trzeba wzorem Lermontowa ślizgać się rozstawnymi końmi po skalistych oblodzonych zboczach. Wojenną pokrył asfalt, ale nawet w kwietniu nasza łada potrafiła odmówić współpracy w dwumetrowych zaspach opodal położonej na wysokości 2370 metrów Przełęczy Krzyżowej. Przepaści i urwiska pozostały takie same, jakie oglądał Lermontow, ale monstrualne dziury w asfalcie były już całkiem nowe. A dech zapiera jak przed wiekami.

Był środek tygodnia, Giorgi i Sandro pili w Tbilisi i co tu kryć, zerwał im się film. Kiedy Giorgi się obudził, był dzień i co go trochę zdziwiło, leżał w łóżku z Sandro. Co zastanowiło go jeszcze mocniej, ale bez jakiegoś specjalnego wstrząsu, znajdowali się w obcym pokoju. W prawdziwe zdumienie wprawił go dopiero widok za oknem: w promieniach słońca pysznił się majestatyczny Kazbek, nie trzeba było być mistrzem geografii, żeby się zorientować, że są ponad 150 kilometrów od Tbilisi, w Wielkim Kaukazie. Ale ścinający promile szok przyszedł dopiero wtedy, kiedy Giorgi zobaczył na podwórku za oknem swój samochód. Szarpiąc, gwałtownie obudził Sandro: „Nawet mi, kurwa, nie mów, że na totalnej bani nas tu przywiozłeś!”. Wytrącony ze snu przyjaciel wymamrotał obruszony: „Nie powiem, bo to ty nas przywiozłeś!”.

– Jak tyś to zrobił? – spytałem z szacunkiem Giorgiego. Wbił we mnie intensywne spojrzenie:

– No wiesz, to jest Gruzja.

Gdyby ktoś miał wątpliwości, czy wejść.