Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Historia kolejnego pokolenia kobiet z rodu Czartoryskich pełna zaskakujących i mrocznych tajemnic
Szokująca realizmem opowieść o świecie XVIII wiecznej arystokracji
Młodziutka Maria Czartoryska zostaje zmuszona, tak jak niegdyś Izabela, do poślubienia niekochanego i dużo starszego mężczyzny. Ludwik Wirtemberski, hazardzista i hulaka, nadużywał alkoholu i miał skłonności do przemocy, ale cóż… To nie takie znów ważne, skoro wejście Ludwika do Familii miało zwiększyć szanse Czartoryskich na polski tron.
Marię, teraz już Wirtemberską, której biografia zawsze była pięknie wygładzana, nareszcie widzimy z bliska. Jej nieudane małżeństwo i życie uczuciowe zawsze otaczała zmowa milczenia. Teraz to postać z krwi i kości. Poznajemy jej burzliwe emocje, podwójnie trudne macierzyństwo, a także dramat niemożliwego rozwodu.
W tle obserwujemy wydarzenia Wielkiej Rewolucji Francuskiej, walkę o równouprawnienie kobiet oraz korowód autentycznych historycznych postaci z Marią Antoniną i Ludwikiem XVI oraz nieodgadnionym hrabią Saint-Germain na czele. Dzięki temu możemy nieomal bezpośrednio uczestniczyć w narodzinach nowożytnej Europy.
Liczne białe plamy w historii Familii autorka stara się skwapliwie wypełnić zaskakującymi, lecz całkiem możliwymi, wydarzeniami. To, jak było naprawdę, wie tylko Familia Czartoryskich…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 443
Rok wydania: 2025
Projekt okładki, elementów graficznych i drzewa genealogicznego: Urszula Gireń
Redakcja: Małgorzata Burakiewicz
Redaktor prowadzący: Małgorzata Burakiewicz
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Aleksandra Zok-Smoła, Magdalena Zabrocka (Lingventa)
© for the text by Monika Raspen
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2025
ISBN 978-83-287-3484-5
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2025
–fragment–
Mojej kochanej córce Magdalenie
Dla Piotra i Madzi
Tak to zawsze jest z nami, prawdomównymi ludźmi. Oszuści są mile witani, ale huzia na tego, kto przepowiada, co się stanie!
hrabia Saint-Germain
ROK 1784
Panna młoda Siedlce, pałac księżnej Józefy Aleksandryz Czartoryskich Ogińskiej, 27 października, wieczór
Księżniczka Maria Czartoryska leżała na szezlongu i wpatrywała się w buzujące płomienie. Kochana ciocia Ogińska specjalnie dla niej kazała przygotować apartament na piętrze pałacu. Ten sam, w którym rok temu gościł król. Maria była bardzo zadowolona. Pozostali goście rezydowali w bocznych skrzydłach pałacu, najznamienitsi w gościnnych pokojach na parterze, a ona, mama i księżna Anna Jabłonowska zostały umieszczone tutaj. W miejscu, gdzie nie dobiegał gwar rozmów, nie kręciła się służba i można było zebrać myśli. Z tym przez ostatnie kilka dni Maria miała wielki problem. Czuła w głowie raz pustkę, raz zamęt i najchętniej by stąd uciekła. Ale gdzie niby mogłaby się schronić?
Pogładziła swoją piękną dłonią obicie mebla, na którym artysta z niespotykaną maestrią wyszył igłą i nicią mit o porwaniu przez Hadesa, pana podziemnego świata, Kory, córki Demeter, bogini urodzaju. Teraz wymowa tej historii dotarła do niej z całą bezwzględnością. Ona, tak samo jak Kora, nie chciała zostawiać swojego spokojnego, bezpiecznego świata i tak samo, niecnym fortelem została stamtąd wyrwana. Dała wiążące słowo i nie mogła go już cofnąć.
Wciąż słyszała błogosławieństwo przedślubne w siedleckim kościele. Wychodzącym ze świątyni towarzyszyło bicie dzwonów i okrzyki radości. Maria uśmiechała się więc, bo tak wypadało, ale w jej oczach czaiło się przerażenie, bo ten dźwięk przywodził jej na myśl pogrzeb, a nie wesele.
Kiedy wraz z Ludwikiem Wirtemberskim, swoim narzeczonym, klęczała przed ołtarzem, pomyślała, że oto właśnie popełnia świętokradztwo, i rozpłakała się. Wszyscy zgromadzeni na porannym nabożeństwie byli oczywiście przekonani, że to z nadmiaru dobrych emocji: wzruszenia, szczęścia, ekscytacji.
Tymczasem ona była przerażona. Nie znała i nie lubiła człowieka, który jutro miał zostać jej mężem. Najbliższą osobą na świecie! Jego maniery, a właściwie ich brak, nieokrzesanie, hałaśliwość i spojrzenie – butne i wyzywające – przyprawiały ją o dreszcz niechęci. Był dla niej obcym, starym mężczyzną, na którego twarzy, choć niegdyś zapewne przystojnej, widać było oznaki upływającego czasu i rozpustnego życia.
Maria miała zaledwie szesnaście lat i wciąż wyglądała bardziej na dziewczynkę niż kobietę. Wysoka, smukła, o czarnych włosach i dużych, błyszczących oczach, wydawała się uosobieniem młodzieńczej świeżości. Jedynym defektem jej urody, jak kiedyś złośliwie zauważyła ciotka Lubomirska, był zbyt wyrazisty nos, królewski. Słowa te wciąż brzmiały w jej pamięci, choć próbowała je zagłuszyć. Ciotka była kobietą zgorzkniałą i zazdrosną, a Maria dobrze wiedziała, że te złośliwości spowodowane są niechęcią ciotki do jej matki. Mimo że panna Czartoryska była idealistką, była też baczną obserwatorką i widziała, jak wiele jest wokół jadu i nieszczerości.
Maria poczuła przeszywający chłód. Powinna jeszcze się umyć i wyszczotkować włosy, ale przebiegła na palcach kilka kroków i znalazła się w ogromnym hebanowym łożu. Odchyliła jedwabną kołdrę, wśliznęła się pod nią i podciągnęła ją pod samą brodę. Po chwili wahania schowała także głowę. W dzieciństwie robiła tak zawsze, gdy chciała zniknąć, ukryć się przed światem, który ją przytłaczał. Jak to możliwe, że jej życie ledwo się zaczęło, a już było dokładnie zaplanowane przez innych? Jak mogła przysiąc miłość i wierność człowiekowi, którego nie znała, którego nie chciała znać? Jak do tego, na Boga, doszło?! Jej matka, którą kochała i podziwiała, wyszła za mąż w podobnym wieku. „Poradzisz sobie tak samo, jak i ja sobie poradziłam” – powtarzała nieustannie z pewnością, której Maria nie potrafiła w sobie znaleźć. Zresztą miała coraz większe wątpliwości, czy matka stanowczymi słowami nie chce aby zaczarować rzeczywistości.
Rodzina od roku poszukiwała odpowiedniego męża dla Marii. Księżna Izabela, biegła w genealogii i heraldyce, studiowała rodowody i linie pokrewieństwa. Skwapliwie analizowała korzyści płynące z każdego potencjalnego mariażu. Maria i ojciec wzdychali tylko i uśmiechali się porozumiewawczo, traktując to ożywienie jak kolejną towarzyską aktywność księżnej. Nie mogli się bardziej mylić!
Tak się złożyło, że przez Warszawę na początku roku przejeżdżał Ludwik Wirtemberski – hulaka i utracjusz, o którym mówiło się, że trwonił więcej, niż posiadał. Nie był ani wykształcony, ani miły, nie był mądry życiową mądrością, ale miał coś, co wśród arystokracji było na wagę złota. Koneksje!
Był bowiem bratem carycy Marii Fiodorowny oraz siostrzeńcem króla Prus, surowego Fryderyka Wielkiego. Jego rodzinne powiązania mogły przybliżyć Czartoryskich do realizacji ich wielkiego marzenia: osadzenia kogoś z rodziny na polskim tronie. Maria zdawała sobie sprawę, że matka najbardziej ze wszystkich swoich dzieci kocha Adama i że jej największym marzeniem jest ujrzenie syna z koroną na skroniach. W mniej optymistycznej wersji to ona, Marynia, miałaby zostać królewską małżonką człowieka postawionego na tyle wysoko, że mógłby przy wsparciu Familii zostać elekcyjnym królem Rzeczpospolitej. I ktoś taki właśnie się pojawił. Ludwik!
A Maria swojej ukochanej matce nie potrafiła niczego odmówić.
Po tym, jak na jej oczach starsza siostra, Terenia, zamieniła się w żywą pochodnię, a ona, skamieniała, nie umiała jej pomóc, do dziś zżerały ją wyrzuty sumienia. Matka, będąca wówczas w błogosławionym stanie, o makabrycznej śmierci najstarszej córki dowiedziała się po kilku dniach. Przedwcześnie urodziła małą Gabrielę, która dzień później zmarła. Po utracie dwojga dzieci w tak krótkim czasie, co księżnej przytrafiło się już kilkanaście lat wcześniej, Izabela zapadła w trwający prawie rok letarg: nie mówiła, nie wstawała z łóżka… Umierała. Wyszła z tego dosłownie cudem, dzięki uporowi ojca, który zawiózł ją do Londynu. Tam wróciła między żywych dzięki pomocy Benjamina Franklina i Franza Antona Mesmera. Mimo że od smutnych wydarzeń minęło kilka lat, Maria wciąż obwiniała się o te nieszczęścia i nieustannie drżała, żeby nie wywołać u Izabeli nawrotu melancholii.
Była jednak pewna, że jeśli dalej tak pójdzie, sama zapadnie na tę przypadłość duszy. Bo czuła się jak w potrzasku. Słyszała wielokrotnie kłótnie rodziców, które wybuchały, gdy decyzja o zaaranżowaniu małżeństwa Marii z Ludwikiem stawała się coraz bardziej nieodwracalna. Ojciec, książę generał Adam Kazimierz Czartoryski, nie krył gniewu. „Czy zdajesz sobie sprawę, kim jest ten człowiek?” – pytał podniesionym głosem, co w jego przypadku było niezwykłe, bo głosu nie podnosił prawie nigdy. Matka, niewzruszona, odpowiadała: „Odpowiednie otoczenie i żona o silnym charakterze mogą zmienić każdego mężczyznę. A czy ja lub ty sami wybraliśmy sobie małżonków? Czy źle na tym wyszliśmy?”.
Maria nie popierała rodzinnej teorii Czartoryskich dotyczącej aranżowania małżeństw. Tym bardziej że był w jej otoczeniu ktoś, na widok kogo szybciej biło jej serce i miała nadzieję, że… Jednak on, w przeciwieństwie do narzeczonego, nie miał koneksji, majątku, nazwiska. Co z tego, że był dobry, świetnie wykształcony i mądry. Nie takiego męża szukała dla córki księżna Czartoryska.
Gdy decyzja zapadła, kiedy sporządzono jej podobiznę i miniaturę tę wysłano do Ludwika, poczuła, jakby wraz z nią wyrwano i wysłano część jej duszy…
Zasłoniła twarz dłońmi i pozwoliła płynąć łzom. Czuła się taka bezsilna.
Kiedy była dzieckiem, prababka Eleonora (która, o dziwo, teraz stanęła w obronie prawnuczki i uważała, że Maria nie powinna wychodzić za Ludwika) opowiadała jej, że członków rodu Czartoryskich można porównać do niewielkich cegiełek. Kiedy jednak zbuduje się z nich solidny mur, a każda cegła będzie utrzymywana na miejscu przez inną, budowla okaże się nie do ruszenia. Oto, dlaczego Czartoryscy są potęgą!
Świeca na stoliku obok zaskwierczała i zgasła, a komnata pogrążyła się w ciemności. Maria poczuła, że nie ma siły wstać. Nie ma siły się myć, nie ma siły szczotkować włosów. Wiedziała, że jutrzejszy dzień będzie koszmarem, a pojutrze obudzi się w obcym świecie, w którym nie będzie już Marynią, ale księżną Ludwikową. Nieszczęsną księżną zamkniętą w złotej klatce.
Najgorsze było to, że sama, przez własną naiwność, pozwoliła się wmanewrować w tę sytuację. Jeden wieczór. Jeden kwadrans. Brak umiejętności powiedzenia „nie”. To ją zgubiło. Po raz tysięczny przypomniała sobie ten moment i poczuła, jak żal rozrywa jej piersi. Rozpłakała się w głos. Mogła sobie na to pozwolić, bo wiedziała, że na pewno nikt jej nie usłyszy…
Wspomnienie Marii
Maria siedziała w bibliotece Pałacu Błękitnego, szukając tu ucieczki od zgiełku uroczystego wieczoru. Księgozbiór Adama Kazimierza mieścił się w bocznym skrzydle pałacu i było to jej ulubione miejsce w ich warszawskim domu.
Spędzała tutaj z ojcem długie godziny z dala od innych domowników, bo to właśnie ją, Marynię, wzywał zawsze do rozpakowywania skrzyń z książkami, które przybywały do niego z całej Europy. Ba! Nawet z obydwu Ameryk, bo i tak daleko zapuszczali się czasami europejscy poszukiwacze białych kruków, wśród których książę Czartoryski uchodził za specjalnego klienta.
Zapach pergaminu, subtelny i przenikający, wypełniał to pomieszczenie, tworząc aurę niemal sakralnej intymności. Światło świecy tańczyło na ciężkich oprawach ksiąg, a one rzucały cienie na rzędy bogato zdobionych półek. Tu przeszłość szeptała do tych, którzy mieli dość cierpliwości, żeby uważnie słuchać.
Biblioteka kryła w sobie perły europejskiego i polskiego piśmiennictwa. Jednym z największych skarbów był egzemplarz dzieła Mikołaja Kopernika, De revolutionibus orbium coelestium, w oprawie pochodzącej z biblioteki króla Zygmunta Augusta – świadectwo geniuszu, który na zawsze zmienił spojrzenie ludzkości na Wszechświat. Obok niego stały dzieła Macieja Miechowity i Marcina Kromera, pierwsze próby spisania dziejów Polski, oraz słynne Statuty Jana Łaskiego. Były tu także traktaty Stanisława Orzechowskiego i Andrzeja Frycza Modrzewskiego, pradziadka Marii, który pisał o swoim wyobrażeniu idealnego świata.
Nie brakowało też unikatów, takich jak dzieło Kacpra Straubego, który w piętnastym wieku wydał pierwsze w Polsce druki. Na półce stała między innymi jego legendarna karta ściennego kalendarza – Almanach Cracoviense ad annum 1474, pełna praktycznych porad medycznych i astronomicznych. W niektórych dworach na Lubelszczyźnie, Mazowszu i Podlasiu posługiwano się tym słynnym almanachem do dziś!
W zbiorze map i atlasów znajdowały się prawdziwe rarytasy, które budziły podziw nawet tak wytrawnych znawców jak Tadeusz Kościuszko, młody protegowany księcia o pięknym umyśle i szerokich horyzontach. Rękopiśmienna kolorowana mapa Ukrainy autorstwa Guillaume’a Beauplana, Atlas de Lafréri Antonio Lafreriego czy mapa Chin z tysiąc sześćset piątego roku – wszystko to były świadectwa epok, które przemawiały do wyobraźni każdego, kto miał możność ich dotknąć. A Maria stwarzała sobie takie okazje jak najczęściej, bo kochała naukę, zapach ksiąg i atmosferę tego miejsca.
W tej chwili w blasku świecy także pochylała się nad tomem, który zawierał tajniki historii naturalnej, jednej z jej ulubionych naukowych dziedzin. Marzyła, żeby kiedyś podróżować po świecie, a na razie udawała się w dalekie wędrówki tutaj, na kartach książek. Każda ilustracja zdawała się nie tylko zapisem wiedzy, ale i swoistym świadectwem dążeń człowieka – by poznać, zrozumieć i przekazać dalej to, co najważniejsze. Z lubością chłonęła atmosferę miejsca, które – choć statyczne – zdawało się pulsować życiem minionych wieków.
Właśnie przewracała kolejną stronę, kiedy drzwi otworzyły się z impetem. Drgnęła. Westchnęła z niezadowoleniem.
To książę Ludwik Wirtemberski. Wkroczył do jej sanktuarium pewnym krokiem, z lekko wyzywającym uśmiechem, który tak ją irytował. Jego twarz zdradzała wyraźnie, że wypił zbyt wiele. Nie lubiła tego prostaka. Uśmiechnęła się jednak, próbując ukryć niezadowolenie.
– Książę tutaj? – zapytała chłodno. – To miejsce nie jest przeznaczone dla gości. Papa gniewa się, kiedy…
– Wybacz, księżniczko Mario – odparł Ludwik z uśmiechem, który bardziej przypominał grymas niż oznakę skruchy. – Szukałem cię. Bo chciałem porozmawiać właśnie w takich okolicznościach, na osobności.
Poczuła się nieswojo. Odłożyła książkę, prostując odruchowo plecy.
– Jeśli masz mi coś do powiedzenia, książę, lepiej zrób to rano. Teraz chcę odpocząć.
Nie zdążyła wstać. Ludwik podszedł zbyt szybko i stanął zdecydowanie zbyt blisko. Obrzucił ją spojrzeniem, które jeszcze wzmogło jej niepokój.
– Nie bądź taka oschła, Mario. – Jego głos przeszedł w niepokojący szept, a dłoń spoczęła na jej ramieniu. – Wiesz, że los chce nas połączyć. – Pochylił się i znienacka złapał ją za rękę.
– Proszę mnie puścić! – rzuciła ostro i próbowała wyrwać dłoń.
Ludwik jednak chwycił ją za łokieć i przytrzymał w żelaznym uścisku. W jego oczach błysnęło coś, co sprawiło, że przeszył ją zimny dreszcz. Zanim zdążyła zareagować, przyciągnął ją bliżej.
– Boli! – krzyknęła, próbując uwolnić się z jego zbyt mocnego uścisku.
Odwracała głowę, aby nie czuć jego oddechu przesiąkniętego alkoholem, szarpała się, walcząc o uwolnienie. Jego nachalne próby pocałowania jej przyprawiały ją o coraz silniejsze mdłości.
I wtedy drzwi ponownie się otworzyły, tym razem cicho i powoli. Do biblioteki weszli Helena z Przeździeckich Radziwiłłowa oraz Kazimierz Rzewuski. Oboje zatrzymali się w progu, zszokowani sceną, którą zastali.
– A co to się tutaj wyprawia?! – krzyknęła Helena głosem przeszywającym ciszę jak ostrze noża.
Maria wykorzystała chwilę, by wyrwać się z uścisku Ludwika. Włosy miała w nieładzie, a jej policzki płonęły upokorzeniem.
– Nic, co byłoby godne komentarza – odparł Ludwik spokojnie, jak gdyby cała sytuacja była ledwie nieporozumieniem. – Księżniczka Maria potrzebowała wsparcia, a ja próbowałem jej tę pomoc właśnie zaoferować.
– Wsparcia? – prychnęła Helena, rzucając Marii spojrzenie pełne politowania i źle ukrywanej satysfakcji. – Nie rozumiem, jakiego rodzaju miałoby to być wsparcie? – Uśmiechnęła się złośliwie i teatralnie zawiesiła głos.
Pisarz koronny Kazimierz Rzewuski, wyraźnie skonsternowany, postanowił załagodzić całą sytuację.
– Heleno droga, nie róbmy z tego większej sprawy, niż jest. Bo cóż niby się stało? Nic! Wszyscy opuśćmy bibliotekę i wracajmy do gości.
Radziwiłłowa nie ruszyła się z miejsca, przyglądając się Marii z wymownym uśmiechem. Ludwik wzruszył ramionami, poprawił mundur i wyszedł, mijając zarumienioną dziewczynę bez słowa.
– Cóż, Maryniu – rzuciła Helena, zbliżając się do drzwi. – Moim obowiązkiem jest, aby to, co zobaczyłam przed chwilą, dotarło do twojej matki.
Maria nie odpowiedziała, bo te słowa ją zmroziły. Została w bibliotece sama, z zaczerwienionymi policzkami i drżącymi dłońmi. Stała przez chwilę, próbując zebrać myśli i uspokoić oddech, a potem wolno ruszyła w stronę salonu. Narastający gwar, który stamtąd dochodził, zmusił ją, by otworzyć drzwi i dołączyć do zgromadzenia. Rozmawiali przecież o niej.
Weszła do sali balowej. Na jej widok powoli cichły rozmowy. Obecni goście spoglądali na nią z mieszaniną ciekawości i niedowierzania. Księżna Helena w ciągu paru minut zdążyła zrobić swoje.
Marii nie było do śmiechu, ale przypomniała sobie, co kilka tygodni temu papa powiedział do Radziwiłłowej, zniesmaczony jej plotkarstwem:
– Oj, księżno! Gdyby Samson dochował się takiej szczęki, to dopiero biłby Filistynów[1]!
Teraz jednak, kiedy dojrzała ojca, wydawał się jej nagle postarzały o kilka lat. Stał zgarbiony obok Rzewuskiego, wsparty na lasce, której zwykle używał tylko na pokaz. Wyglądało to tak, jakby jedynie ten hebanowy kawałek drewna ze złotą główką trzymał go w pionie. Jego spojrzenie, pełne smutku, zdawało się przeszywać Marię na wylot. Była w nim mieszanina zawodu i bezradności.
Matka zaś patrzyła na nią z niepokojem. Maria ruszyła w jej kierunku, ale w jednej chwili u jej boku jak zły duch pojawił się Ludwik. Był uśmiechnięty i rozluźniony.
– Księżniczka Maria wygląda dziś wyjątkowo – powiedział głośno, a jego głos przebił się przez pomruki zgromadzonych. – Myślę, że mamy coraz więcej wspólnego, prawda, droga księżniczko Mario?
Poczuła się tak, jakby podłoga zafalowała pod jej stopami. Zachwiała się. On wykorzystał to perfidnie i doskoczył, żeby podtrzymać ją za łokieć, znowu umiejętnie skracając dystans. W tej chwili z przerażeniem zrozumiała, że Ludwik umyślnie zaaranżował całą tę sytuację w bibliotece. Była skompromitowana – a on teraz mógł przedstawić siebie jako honorowego wybawcę, który w imię ratowania jej reputacji zaproponuje zaręczyny.
Spojrzenia zgromadzonych skierowały się wprost na nich dwoje. Na twarzy wystąpił jej rumieniec, który szybko oblał jej policzki i czoło. Czuła, że wszyscy już wiedzą. Miała świadomość, że każdy krok, każdy gest będzie teraz analizowany z przesadną uwagą.
Rozpaczliwie szukała ratunku. Kazimierz Rzewuski, stojący w kącie pokoju, opuścił wzrok, kiedy tylko na niego spojrzała. Niezręcznie przestępował z nogi na nogę, jakby chciał uciec. W dłoni dzierżył pusty kielich, który najwyraźniej opróżnił. Było to do niego niepodobne, słynął bowiem ze swojej abstynencji, co często stawało się powodem drwin i żartów. Nigdy dotąd nie widziała go w takim stanie.
Na środku salonu stała matka. Sztywna jak posąg, z twarzą, której wyraz trudno było zinterpretować. Nie na darmo Izabela była nazywana królową dyplomacji. Oczy księżnej mówiły jednak całą prawdę. Jej spojrzenie, na co dzień pełne dumy i życia, teraz wyrażało bezdenny smutek. Obok niej tkwiła Helena z Przeździeckich Radziwiłłowa, promieniejąca triumfem, którego nie potrafiła i nie chciała ukrywać. Wachlarz, który trzymała w dłoni, poruszał się powoli, niemal leniwie, jakby podkreślając jej pełną satysfakcji wyższość.
Maria wyzbyła się ostatnich złudzeń. Helena już opowiedziała wszystko, co widziała – i zapewne dodała jeszcze kilka szczegółów dla większego dramatyzmu.
Próbowała dumnie unieść głowę, ale czuła się jak zwierzyna osaczona przez myśliwych. Jej los był przesądzony.
– Droga Mario – znowu odezwał się Wirtemberski, tym razem z przesadną uprzejmością. – Mam nadzieję, że czujesz się dobrze po naszej… rozmowie.
W tym jednym zdaniu zawarł wszystko, co mogło ją zniszczyć. W jego głosie nie było ani krztyny troski. Raczej ukryta groźba: „Zrobisz, co zechcę, albo żaden uczciwy mężczyzna się z tobą nie zwiąże”. Wiedziała. Nie musiał mówić nic więcej. Wszyscy zebrani wiedzieli.
Spojrzała na matkę. Księżna Izabela uniosła podbródek, jakby chciała obronić Marię przed wzrokiem zebranych, ale spasowała i podobnie jak córka opuściła spojrzenie.
– Mario – powiedziała cicho, ale na tyle głośno, by wszyscy dookoła to usłyszeli. – Musimy porozmawiać później. Z księciem Wirtemberskim – dodała z wysiłkiem, sztucznie uśmiechając się do Ludwika.
Dla Marii już wcześniej było jasne, że ta rozmowa się odbędzie. Nie zrobiła niczego złego. Nie złamała żadnych zasad, a jednak pozwoliła się wmanewrować w tak niezręczną sytuację. Takie rzeczy zawsze skwapliwie wykorzystywano.
Wychowała się w tym świecie. Wyssała te irracjonalne zasady z mlekiem matki. Arystokratycznym światem nie rządziła przyzwoitość, a konwenanse. Ludwik nawet jej nie pocałował, bo nie pozwoliła na to, ale w oczach wszystkich zebranych była zbrukana.
Żaden szanujący się mężczyzna z jej sfery nie poprosi teraz o jej rękę, wiedząc, co zaszło. Choć tak naprawdę nie zaszło nic. Gdyby znalazł się taki idealista, straciłby szacunek środowiska. Dlatego to Ludwik – właśnie on, który zaaranżował tę farsę, by wymusić zaręczyny, wystąpi dzisiejszego wieczoru w roli jej wybawcy i jej rycerza.
Czuła, że spada w otchłań. Stała się pionkiem w grze, pionkiem, który miał trafić prosto w ręce Wirtemberskiego.
Matka panny młodej
Grube, aksamitne kotary były zaciągnięte i w komnacie panował półmrok. Rozświetlał go delikatny blask świecy stojącej na stoliku, u wezgłowia wielkiego antycznego łoża, w którym siedziała ciemnowłosa kobieta. Z zamyślenia wyrwało ją ciche pukanie do drzwi. Ktoś, nie czekając na zaproszenie, nacisnął klamkę.
– Śpisz? – Księżna Izabela Czartoryska drgnęła i wyprostowała się na dźwięk znajomego głosu.
Księżna Anna Jabłonowska. Jej powiernica. Najlepsza przyjaciółka, która z racji dużej różnicy wieku tak naprawdę często zastępowała Izabeli matkę.
Mimo ukończonych pięćdziesięciu sześciu lat Jabłonowska miała figurę młodej dziewczyny, a jej pozbawiona zmarszczek twarz i gęste włosy sprawiały, że była kobietą wielkiej urody, która zdawała się nie podlegać upływowi czasu. Dziś księżna generałowa Adamowa Czartoryska była jej przeciwieństwem. Popatrzyła na przybyłą ze smutkiem i bez słów wskazała przyjaciółce miejsce do siedzenia.
Anna, patrząc na Izabelę, ciężko westchnęła. Jak ten czas szybko leci. Jak to życie niepostrzeżenie upływa.
Dwadzieścia trzy lata temu Izabela była młodziutką, nieznającą życia dziewczyną, której księżna Jabłonowska towarzyszyła w dniu zamążpójścia. Zaś jutro miała wyjść za mąż córka Izabeli, Marynia. A jednak ani matka, ani przyszywana ciotka nie cieszyły się z tego faktu.
W komnacie zapadła cisza, przerywana tylko cichutkim strzelaniem płomienia świecy. Obydwie kobiety wpatrywały się w pomarańczowy ognik i żadna z nich nie miała odwagi pierwsza zacząć rozmowy. W pewnym momencie płomień świecy pochylił się gwałtownie i głośno zaskwierczał.
Anna, mimo że słynęła ze swojego świetnego wykształcenia i postępowości, przeżegnała się szybko.
– Dusza bliskiej zmarłej osoby chce dać nam jakiś znak[2] – szepnęła księżna.
– Proszę cię, Anno. – Izabela była wyraźnie poirytowana.
– Nie złość się, kochana. Sama wielokrotnie dotknęłaś niewidzialnego. – Jabłonowska wzięła ją pojednawczo za rękę. Izabela uścisnęła palce przyjaciółki i rozpłakała się.
Anna jednak nie przytuliła jej, ale mocniej uchwyciła jej dłoń.
– Czy mogę pozwolić sobie na szczerość?
Izabela siedziała naprzeciw niej skulona. Spojrzała na przyjaciółkę i uniosła brew, próbując ukryć zmieszanie.
– Droga Anno, między nami zawsze jest miejsce na szczerość – odparła, choć jej głos zabrzmiał niepewnie. Jabłonowska, nie tracąc czasu na wstępy, pochyliła się lekko do przodu.
– Wiesz, że książę Ludwik Wirtemberski ma bardzo złą reputację. Skłonność do alkoholu, hazardu i, jak szepce służba, do wielkiej gwałtowności. – Zawiesiła głos. – Czy Maria, tak delikatna i młoda, poradzi sobie z takim mężem?
Izabela zacisnęła dłonie na jedwabnej narzucie, aż pobielały jej kostki palców. Wpatrywała się w bogaty haft, jakby tam szukała odpowiedzi na pytania, które sama sobie również zadawała. W końcu uniosła głowę i niepewnie spojrzała w oczy przyjaciółce.
– Ludwik ma swoje wady, to prawda – przyznała wolno. – Ale pozycja jego rodziny w Europie zagwarantuje Maryni odpowiedni status i stabilizację do końca życia. My, arystokraci, musimy zawsze patrzeć w przyszłość, Anno. Czyż nie?
Jabłonowska spoglądała na nią przez chwilę w milczeniu. Potem westchnęła ciężko.
– Stabilizację, mówisz. Ale czym jest stabilizacja, gdy codzienne życie pełne jest rozczarowań i cierpienia? Nie każda młoda kobieta ma twoją siłę, Izabelo. Maria może nie znieść tych wysokich wymagań. A zresztą, w imię czego miałaby je znosić?
Izabela, jakby nie słysząc tych słów, uśmiechnęła się do siebie ze smutkiem.
– Ludwik potrzebuje po prostu dobrej żony. Kobiety, która zdoła go ustatkować. Maria ma w sobie łagodność i ciepło, może go odmieni. Wierzę w to.
– Kłamiesz, moja droga. Nie wierzysz w ani jedno swoje słowo. A Marysia… Ona go irytuje. Nie lubi jej, to widać na pierwszy rzut oka.
– Jak to nie lubi? Marynię wszyscy lubią! Mojej córki nie można nie…
Jabłonowska pokręciła głową. Jej spojrzenie złagodniało, jakby dostrzegła niepewność, która kryła się za maską zdecydowania Izabeli.
– Izabelo, wiem, że pragniesz dla swojego dziecka jak najlepszego losu. Ale pamiętaj, że czasem nasze plany i nadzieje mogą być daremne wobec defektów czyjegoś charakteru. Ludzie rzadko się zmieniają. Co ja mówię! Nigdy się nie zmieniają. Modyfikują tylko swoje zachowanie w zależności od potrzeb, po to, żeby osiągnąć swoje cele. On jest w tym arcymistrzem. A Maria… to wciąż dziecko.
Na te słowa Izabela uniosła głowę i wyprostowała plecy. Wyraz jej twarzy się zmienił.
– Anno, wiesz równie dobrze jak ja, że córki arystokratów żyją w świecie, gdzie tak naprawdę nie ma miejsca na dzieciństwo i dziecinność. Maria jest młoda, ale dojrzeje. Ja sama nie byłam gotowa, gdy wyszłam za Adama Kazimierza, a jednak nauczyłam się swoich ról i tego, jakie miejsce mam zająć w tym świecie.
– Tak – odparła Jabłonowska cicho. – Ale ty, Izabelo, miałaś dobrą świekrę, która była dla ciebie wsparciem. A twój mąż, mimo jego wad, jest przyzwoitym człowiekiem o łagodnym usposobieniu.
Zapadła cisza, w której słychać było tylko tykanie zegara na kominku.
– To co ja mam zrobić, Anno? – zapytała księżna Czartoryska, patrząc jej bezradnie w oczy.
– Dobrze wiesz, co powinnaś zrobić, kochana moja. To wymaga wielkiej odwagi, ale jeszcze jest czas. Powiem więcej, twój mąż wesprze cię i sam odetchnie z ulgą.
– Nikt nigdy w naszej rodzinie tak nie postąpił.
– W wielu sprawach byłaś pierwsza i jakoś to przeżyłaś.
– Tak, ale nie w takich dotyczących nas wszystkich. Anno, zrozum, ja nie mogę…
Jabłonowska, widząc, że dalsze rozmowy nie zmienią decyzji Izabeli, powoli podniosła się z miejsca.
– Obyś miała rację, droga przyjaciółko – powiedziała w końcu. – I oby Maria znalazła w tym małżeństwie szczęście, którego jej życzę z całego serca. Odpocznij.
Izabela uśmiechnęła się blado, odprowadzając Jabłonowską wzrokiem. Gdy drzwi sypialni zamknęły się za księżną, oparła się o wezgłowie łóżka i rozpłakała z bezsilności.
Już prawie się przemogła i byłaby wyznała Annie prawdę. Na szczęście powstrzymała się w ostatniej chwili.
– Ad maiorem gentis gloriam[3] – wyszeptała słowa, które były jak czarnoksięska formuła.
Wielokrotnie w dziejach ich rodu wypowiadane przez starszych brzmiały jak klątwa, która zabijała miłość i niweczyła szczęście.
Przypomniała sobie, kiedy babka Eleonora użyła tych słów w stosunku do niej, Izabeli. Po to, żeby ją zdyscyplinować i pokazać jej, że jest tylko maleńką cegiełką w wielkiej budowli.
Teoretycznie decyzja o zamążpójściu córki należała do niej i ona ją podjęła, nie zapytawszy Marii o zdanie. Przez jej głupie ambicje i wybujałe marzenia podpisała wyrok na własne dziecko.
– Miałam wszystko – szepnęła do siebie. – Spokój w domu, zdrowe dzieci… Zachciało mi się władzy i korony w rodzinie.
Księżna Jabłonowska tymczasem ciężkim krokiem ruszyła w stronę swojej sypialni.
Miała bardzo złe przeczucia. Nawet nie przeczucia, a pewność. Ludwik Wirtemberski był typem spod ciemnej gwiazdy.
Perfekcyjnie Siedlce, pałac Ogińskich, 28 października, poranek
Izabela Czartoryska, stojąc w jadalni pałacu swojej ciotki Aleksandry Ogińskiej, powoli przesuwała dłonią po obrzeżu bielonego obrusu. Doskonale wiedziała, że mimo warstwy krochmalu, który miał chronić przed plamami, po dzisiejszej nocy obrus będzie się nadawał tylko do wyrzucenia. Co prawda przy tym pięknie nakrytym stole miała ucztować arystokracja, ale wiadomo, że po północy, kiedy wszyscy dobrze już sobie popiją, będzie się działo… Izabela niejedno wszak widziała!
Tymczasem na razie wszystko miało być idealne, choć w tej sytuacji w ich arystokratycznym światku nie da się uniknąć krytyki. Ślub skompromitowanej panny, odbywający się nie w stolicy, a na prowincji, bez splendoru należnego córce księcia generała ziem podolskich, w ogóle nie był nagłaśniany. A jednak do Siedlec zjechała cała śmietanka towarzyska polskiej arystokracji. Prawdę mówiąc, kiedy ktoś w obecności księżnej Czartoryskiej używał słowa „śmietanka”, ona twierdziła z przekąsem, że to raczej zjełczałe masło.
Aleksandra, siostra jej zmarłej matki, była jednym z nielicznych wyjątków: osobą, która jak stwierdziła, „ma w głębokim poważaniu głupoty o rzekomej kompromitacji”. Jako jedyna bez wahania zaoferowała swój dom na tę uroczystość. Była kobietą mądrą, wytrawną dyplomatką, która wiele widziała, a jeszcze więcej wolała nie dostrzegać i potrafiła z dystansem podchodzić do ludzkich słabości. Chociaż nigdy nie powiedziała tego głośno, Izabela wiedziała, że ciotka ocenia Ludwika Wirtemberskiego bardzo negatywnie. „To nie jest moja sprawa, ale…” – zdawało się mówić jej powściągliwe spojrzenie.
Izabela westchnęła. Sama czuła, że musi dopilnować każdego szczegółu. Niezależnie od okoliczności ślub Marii i tak będzie wszędzie komentowany. Goście opiszą go w swoich listach, a rozmaite historie, raz wprawione w ruch, zaczną żyć własnym życiem. Dlatego wszystko – od menu przez dekoracje po oprawę muzyczną – musiało świadczyć o dobrym smaku gospodyni i szlachetnym dziedzictwie rodziny Czartoryskich.
Na stole, między srebrnymi lichtarzami, Izabela kazała ustawić gałęzie jabłoni, grusz i węgierek, dosłownie oblepione owocami. Był to rodzinny zwyczaj Czartoryskich – zawsze na Wigilię takie kompozycje zdobiły ich stoły, wprawiając gości w zachwyt nad pomysłowością gospodarzy. W lodowniach od dawna przechowywano gałęzie z owocami, obłożone słomą i lodem, by w odpowiedniej chwili mogły zaskoczyć biesiadników. Taki dekoratorski koncept.
Wszystko było gotowe. Suknię dla panny młodej, którą Izabela zamówiła w Paryżu, uszyto i zapakowano pod czujnym okiem jej przyjaciółki, Katarzyny Lusignan. Kreację w odcieniu delikatnego kremowego różu zdobiły finezyjne hafty ze złotych nici. Maria miała alabastrową cerę i piękne czarne włosy, z pewnością w tym paryskim dziele sztuki krawieckiej będzie przypominała porcelanową figurkę.
Izabela wiedziała, że jej córka jest śliczna i rozumna, zawsze jednak dostrzegała w niej pewne niedoskonałości. Na przykład nos, który Maria odziedziczyła po swoim prawdziwym ojcu. Pomyślała teraz o tym niemal z czułością, ale zaraz zganiła za to samą siebie.
Syknęła z bólu i chwyciła się za głowę. Od rana czuła narastającą migrenę. Może to nerwy, a może wspomnienie jej własnego ślubu, dnia, który miał być najpiękniejszym w życiu, a zamienił się przecież w pasmo lęków i wstydu. Adam Kazimierz budził w niej strach, ale wspólnie spędzone lata zmieniły wiele. Dziś był dla niej przyjacielem, cudownym ojcem dla ich dzieci, chociaż żadne z nich nie było jego prawdziwym potomkiem. Wspólne dzieci Adama i Izabeli: Aleksander, pierwsza Zofia i Teresa nie żyły.
Maria była córką króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, kuzyna zarówno Izabeli, jak i Adama. Podobieństwo ojca i córki było aż nadto widoczne. Jednak wszyscy wiedzieli, że publicznie na zawsze pozostanie on wujem, a nie ojcem. Tę wersję Familia ustaliła wiele lat temu i stała się ona obowiązującą prawdą. Jedyną prawdą.
Izabela wiedziała, że król przybędzie lada moment. Wiedziała też, że w jego obecności musi zachować kamienną twarz, choć ostatnimi laty napsuł jej sporo krwi. Jak mogła być w nim kiedyś zakochana?!
Rodzina, rodzina, zawsze rodzina – powtarzała w myślach. Uczucia kłębiące się w jej sercu były trudne do opisania.
Spojrzała po raz ostatni na pałacową salę i upewniła się, że wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Kryształowe żyrandole migotały w świetle świec, nieskazitelne jedwabne obicia ozdabiały ściany, wielkie bukiety cieplarnianych kwiatów pyszniły się na stołach. Cały pałac był niedawno odnowiony, a ciotka Ogińska miała gust i gest. Ślub w Siedlcach może nie będzie tak wystawny, jak te w Warszawie, ale Izabela zadbała, by Maria nie czuła się gorsza niż młode warszawskie arystokratki. A jednak ona, matka, nie była szczęśliwa. A najgorsze było to, że nieszczęście na własne dziecko ściągnęła sama. Sprawiły to jej pycha i nieposkromione ambicje, którym pozwoliła się rozrosnąć w swoim sercu i umyśle przez lata bycia panią Czartoryską.
Migreny nie dawało się zignorować. Atakowała coraz silniej. Księżna czuła ponadto, że boli ją nie tylko głowa. Serce także, bo czuła rozdzierający ból w piersiach. W głębi duszy wciąż zadawała sobie pytanie:
Cóż ja najlepszego uczyniłam, oddając Marię w ręce Ludwika?
Ale odpowiedź nie miała znaczenia. Było już za późno, by cokolwiek zmienić.
Ciotuchna Anna
Księżniczka Maria siedziała w wysokiej, miedzianej wannie, zanurzona w ciepłej wodzie z dodatkiem suszonej lawendy i różanego olejku sprowadzonego przez matkę specjalnie dla niej na ten dzień z Turcji. Para unosiła się nad wodą, tworząc miękką mgłę wokół smukłej dziewczęcej sylwetki. Panna Marynka Kuncewiczówna, jej towarzyszka od dzieciństwa, cicho śpiewała starą pieśń o miłości, jednocześnie starając się delikatnie rozczesać długie, czarne, mokre włosy Marii.
– Proszę się nie martwić, moja śliczna – szeptała Marynka, chcąc dodać jej otuchy. – Moja księżniczka zawsze wygląda pięknie, a dziś będzie jeszcze piękniejsza.
Maria spojrzała na swoją przyjaciółkę z wdzięcznością, ale jej twarz zdradzała napięcie. Łzy cisnęły się jej do oczu, mimo że próbowała nad sobą panować.
Drzwi cicho się uchyliły i do środka wkroczyła księżna Anna Jabłonowska. Jej smukła i zgrabna mimo wieku sylwetka prezentowała się jak zwykle pięknie i elegancko. Dziś księżna postawiła na jasnoszarą suknię z subtelnymi haftami, a do niej włożyła swoje słynne perły, które ponoć kiedyś król Zygmunt podarował Barbarze Radziwiłłównie. Anna uśmiechała się, emanowała spokojem i opanowaniem, które zawsze, po chwili przebywania z nią, zaczynały otulać wszystkich dookoła.
– Maryniu, moja droga – powiedziała miękkim, łagodnym głosem, zbliżając się do wanny. – Zostaw nas na chwilę, dziecko. – Księżna uśmiechnęła się do Marynki.
Panna Kuncewiczówna ukłoniła się pospiesznie i wyszła, pozostawiając pannę młodą sam na sam z księżną.
Anna usiadła obok, biorąc w dłonie mokrą rękę dziewczyny.
– Jesteś piękniejsza niż kiedykolwiek. Nie płacz – powiedziała, delikatnie dotykając policzka Marii. – Twoja matka w dniu swojego ślubu nie mogła się z tobą równać.
Maria uniosła głowę zaskoczona.
– Moja matka? Ależ wszyscy mówili, że wyglądała oszałamiająco…
Anna się uśmiechnęła.
– Twoja matka była piękna, ale znacznie później. Cóż, los bywa okrutny i wiele wycierpiała w dniu ślubu przez to, że była oszpecona ospą. Ale po latach udowodniła całemu światu, że kobieta nie musi być pięknością, aby każdy mężczyzna był gotów paść do jej stóp. Ty masz nie tylko urodę, ale i niezwykłej urody duszę, Maryniu. Tego nic nie zmieni. Nie możesz tylko pozwolić jej zszargać.
Maria odwróciła wzrok, jej oczy znów napełniły się łzami.
– A jednak zostałam skompromitowana, i to w tak niesprawiedliwy sposób, że wciąż trudno mi to pojąć. Nie przez własne błędy, cioteczko, lecz przez cudze okrucieństwo – powiedziała z goryczą. – I gdyby świat był sprawiedliwy, to nie ja, ale ci, którzy zaaranżowali ten spektakl, powinni czuć się skompromitowani.
– Mocne słowa. Mądre i dojrzałe. Zaskakujesz mnie, Maryniu.
Księżna przyklękła obok wanny, patrząc na nią z troską.
Kiedy Maria była już gotowa, by się ubrać, Marynka i Anna pomogły jej włożyć wielowarstwową suknię, która naprawdę była dziełem sztuki. Uszyto ją z najdelikatniejszego jedwabiu i ozdobiono złotymi haftami przedstawiającymi kwiaty lilii, co miało być dobrą wróżbą w tej grze o tron, jaką zaaranżowała księżna Izabela. Gorset podkreślał szczupluteńką talię Marii, a szeroka, marszczona spódnica opadała obfitymi kaskadami aż do ziemi, przechodząc w kilkułokciowy tren. Rękawy, bufiaste na ramionach, zwężały się ku nadgarstkom, a tam zdobiły je subtelne brabanckie koronki.
Anna podniosła się z krzesła, by poprawić wianek z kwiatów pomarańczy, który cudownie prezentował się na kruczoczarnych włosach Marii.
– Jesteś jak żywy obraz, moja droga – powiedziała z podziwem. – Pamiętaj, że to nie suknia czyni pannę młodą piękną, lecz jej dobre serce. Jesteś tutaj dzisiaj najważniejszą osobą, więc pamiętaj, że to serce masz okazywać przede wszystkim sobie.
Maria, wzruszona, spojrzała w lustro.
– A jednak, droga księżno, to serce jest dziś biedne.
Anna, widząc drżenie warg dziewczyny, podeszła do stolika i podniosła kielich wina zaprawionego ziołami. Podała go Marii z ciepłym uśmiechem.
– Wypij, kochanie. To cię uspokoi – szepnęła.
Przypomniała sobie, jak ponad dwadzieścia lat temu w Wołczynie dosypała takich samych ziół do kielicha Izabeli. Księcia Adama znała jednak od dziecka i mimo że jak każdy młody arystokrata w tamtych czasach i on miał swoje za uszami, ufała mu. O dzisiejszym panu młodym wolała w ogóle nie myśleć…
Maria przyjęła kielich i uniosła go do ust. Gorzkawy smak ziół mieszał się ze słodyczą wina.
– Dziękuję, cioteczko – powiedziała cicho, wpatrując się w rubinowy napój. – Nie zapomnę twojej dobroci. I… – usta Marii zadrżały – tak bardzo się boję.
Anna położyła dłoń na jej ramieniu.
– Maryniu kochana. Jesteś silniejsza, niż sama sądzisz.
Król
Siedlce tonęły już w blasku zachodzącego słońca, kiedy królewska kareta wjechała na dziedziniec pałacu Ogińskich. Wszystkie spojrzenia zwróciły się ku pojazdowi, który lśnił złotem, i ku królewskim herbom, przypominając o majestacie osoby Stanisława Augusta Poniatowskiego. Jednak dla Izabeli Czartoryskiej blask ten dawno już zbladł. Uważała Antosia – tak nazywano króla w rodzinie – za słabeusza żyjącego pod pantoflem apodyktycznej kobiety, która miała pojawić się tu razem z nim.
Z karety wysiadł najpierw jej królewski kuzyn, dawny kochanek.
Ależ się postarzał! – pomyślała Izabela z satysfakcją.
Ruszył w jej kierunku, z uśmiechem unosząc rękę swojej towarzyszki, która z lekkością i wdziękiem wysiadła tuż za nim. Wysoka i smukła Elżbieta Grabowska nadal przyciągała spojrzenia ogółu, jednak więcej w nich było krytyki niż podziwu. Izabela patrzyła na nią z kamienną twarzą, choć w jej głowie rozbrzmiewała kakofonia myśli. „Grabowska, kara boska” – takie było znane wszystkim określenie królewskiej metresy, a może morganatycznej małżonki, bo różne plotki krążyły na ten temat. A jednak Izabela nie była w stanie całkowicie obojętnie przejść obok kobiety, która potrafiła tak długo utrzymać uwagę jej, Izabeli, dawnego kochanka.
Za parą królewską wysypały się z karety dzieci – noszące wprawdzie nazwisko męża Grabowskiej, ale z oczami i rysami twarzy świadczącymi jasno o ich prawdziwym ojcu. Ostatni wyskoczył Józef Antoni Poniatowski, bratanek króla, młody książę, którego wszyscy w rodzinie nazywali Pepi. Wysoki, czarnowłosy i czarnooki chłopak będący ucieleśnieniem uroku i młodości. Był dużo doskonalszą kopią stryja z dawnych czasów.
Izabela podeszła do Stanisława z lekkością i opanowaniem, czego nauczyły ją lata etykiety. Ich spojrzenia spotkały się na chwilę odrobinę dłuższą, niż wypadało. Oboje myśleli o tym samym – o dziewczynie, która teraz z promiennym, choć wymuszonym uśmiechem stała za Izabelą i razem z nią witała swego ojca, zwanego jej wujem. Marynia wyglądała obok matki jak żywy obraz z przeszłości – rysy i kolor oczu i włosów były niczym przypomnienie pewnego odległego, bolesnego obrazu z młodości Stanisława Augusta. Dziedzictwa nie dało się ukryć, tak bardzo przypominała matkę króla, Konstancję, swoją niby-cioteczną, a w istocie prawdziwą babkę.
– Izabelo – odezwał się król, skłaniając głowę z lekkim uśmiechem. W jego głosie zabrzmiało coś, co przypominało dawną, choć ledwo wyczuwalną czułość.
– Wasza Królewska Mość – odpowiedziała z perfekcyjnym ukłonem. Jej ton był uprzejmy, ale chłodny. Nie potrzebowała już jego czułości. Gardziła nią. Słabeusz!
Marynia podeszła, by powitać ojca-wuja, który objął ją z serdecznością. Izabela poczuła niewytłumaczalne ukłucie żalu, które szybko postarała się stłumić.
Obok pojawił się Pepi, który z uprzejmym uśmiechem przyglądał się scenie powitania.
– Piękna panna młoda – powiedział, składając Maryni lekki ukłon. – Szkoda, że okoliczności nie pozwoliły mi wziąć udziału w przygotowaniach. Rozerwałbym cię trochę, bo chyba się boisz, co?
– Och, Pepi. – W jej oczach krył się cień czegoś niewypowiedzianego. – Jesteś tutaj teraz, a to najważniejsze. Myślę, że znajdziemy czas, żeby porozmawiać.
Izabela, stojąc nieco na uboczu, przyglądała się tej scenie, a jej myśli poszybowały ku marzeniom, których nigdy nie udało się zrealizować. Marynia i Pepi – cóż to byłaby za para! Smukła dziewczyna o czarnych włosach i oczach oraz młody książę, tak podobny do stryja. Byli jak stworzeni dla siebie, lecz takie związki z miłości nie mieściły się w niepisanym kodeksie postępowania Familii.
Stanisław August popatrzył na Izabelę ponad głowami młodych. Nie musieli nic mówić – wystarczyło jedno spojrzenie, by przypomnieć sobie wszystko, co ich kiedyś łączyło, i to, co ich podzieliło. Król przeniósł wzrok na córkę. Uśmiechnął się delikatnie, choć jego oczy były pełne smutku. Wszyscy wiedzieli, że jego dusza źle reaguje na upływ czasu…
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
[1] Prawdziwe słowa Adama Kazimierza Czartoryskiego (wszystkie przypisy pochodzą od autorki).
[2] Na Wschodzie wierzono, że pochylenie płomienia świec bez powodu to znak, że przeleciała nad nimi dusza zmarłego, która chce o czymś poinformować bliskich.
[3]Ad maiorem gentis gloriam (łac.) – ku większej chwale rodu.
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz