Czartoryska. Historia o marzycielce - Raspen Monika - ebook + książka
NOWOŚĆ

Czartoryska. Historia o marzycielce ebook

Raspen Monika

4,2

57 osób interesuje się tą książką

Opis

Porywająca i pełna mrocznych sekretów opowieść o Izabeli Czartoryskiej

Oto historia jednego z najbardziej tajemniczych polskich rodów opowiedziana z kobiecej perspektywy i kobiecym głosem. To opowieść nie tylko o ówczesnych realiach, lecz także o tajemnicach, które nigdy nie miały wyjść na jaw, i o rozrywających serce dramatach.

Miała zaledwie piętnaście lat, gdy została zmuszona do poślubienia swojego wuja. Była zdradzana przez małżonka przez cały czas trwania ich związku. Kilkukrotnie otarła się o śmierć. Straciła czworo dzieci, a jednak zwyciężyła w niej wielka wola życia.

Jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych magnatek w polskiej historii. Co wiemy o niej naprawdę? Niewiele. Ukazywana jest zazwyczaj jako ekscentryczna dama o bujnym życiu uczuciowym, która bez oporów spełniała swoje marzenia i zachcianki. Dziś zapewne uznano by ją za celebrytkę.

Prawda o Izabeli jest jednak inna. Nie była drapieżną lwicą salonową, nie szukała przygód w ramionach kolejnych kochanków. Ówcześni pamiętnikarze wspominają ją jako kobietę ciepłą, wrażliwą i życzliwą. Wiemy, ze cierpiała na nawracającą depresję, do której skłonność odziedziczyły jej dzieci – Adam i Cecylia.

Zbeletryzowana biografia arystokratki, która przy bliższym poznaniu, okazuje się być jedną z nas. Zadziwiające, ile jest podobieństw, zmienił się tylko kostium historyczny…

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 527

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (24 oceny)
14
5
2
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tedi_now

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna.Szkoda, że nie ma audiobooka.
10
burgundowezycie
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

“Czartoryska. Historia o marzycielce” to literacki debiut Moniki Raspen, który ostatnio mnie zachwycił 🤩. Jest to zbeletryzowana biografia arystokratki Izabeli Czartoryskiej, jednej z najbardziej rozpoznawalnych magnatek w polskiej historii, pełna mrocznych sekretów i ciekawych faktów, które w tamtych czasach, nie mogły wyjść na jaw. Monika Raspen przedstawia w swojej biografii Izabelę Czartoryską nie tylko jako skandalistki, kochanki króla i arystokratycznej salonistki, ale jako osobę złożoną, która pomimo depresji, nie zrezygnowała ze swoich marzeń i zachcianek. Jako piętnastoletnią dziewczynkę, która kierując się interesami swojej rodziny, została zmuszona do poślubienia wuja, aby nie dzielić rodzinnego majątku, pomimo że kontrastowało to z jej własnymi życiowymi pragnieniami. Jako kobietę, która pomimo tych wszystkich niedogodności pozostała ciepłą, wrażliwą i życzliwą osobą o głębokim duchu i wielu marzeniach. Autorka maluje przed nami niezwykle bogaty i głęboki portret, który ...
10
Warmia55

Nie oderwiesz się od lektury

To książka napisana przez kobietę, o kobiecie i dla kobiet. Monika Raspen mieszka z rodziną w sudeckiej  wsi, na co dzień zajmuje się domem, ogrodem i wspólnie prowadzonym gospodarstwem, w którym hodują kozy. Czyta nie tylko dla rozrywki, ale i dla wiedzy, na użytek swojej własnej ciekawości świata i na potrzeby powstających książek. Jej opowieść o marzycielce, czyli o księżnej Izabeli Czartoryskiej z domu Flemming, jednej z bardziej znanych postaci naszej historii, uważam za bardzo interesującą i wartą przeczytania, tym bardziej że jest jedną z tych "nieodkładalnych". W momencie rozpoczęcia książki Izabela ma 15 lat, jest niewyksztalcona, ma skłonności do melancholii, oszpecona tylko co przebytą ospą zdaniem ciotki wygląda jak oskubany kurczak. Poślubia Adama Kazimierza Czartoryskiego, swego wuja (!), bo ważne było, by olbrzymi majątek Flemmingów pozostał w rodzinie, dla dobra "Familii" i dlatego WSZYSTKO inne nie miało żadnego znaczenia. Ich wspólne życie toczy się zgodnie z duchem...
00
lili_zileono_mi

Nie oderwiesz się od lektury

Nie przepadam za biografiami, szczerze to omijam je zazwyczaj szerokim łukiem, jednak w tym wypadku jestem zachwycona. Pomysł na napisanie tej biografii w sfabularyzowany sposób, w formie opowiadania jest genialny. Historia Izabeli Czartoryskiej i połączonych z nią osób wciągnęła mnie bez reszty, jest pełna bólu, rozterek, opisów tamtych czasów i mentalności społecznej, czytając czułam jak bym była światkiem tamtych zdarzeń. Bardzo przejęły mnie losy tej niesamowicie silnej kobiety, to jak wiele musiała w swoim życiu przejść i z jaką godnością sobie z tym radziła jest niesamowite. Czasy w których żula były bardzo trudne, społeczeństwo nie traktowało sprawiedliwie ludzi, duże znaczenie miała warstwa społeczna w której się człowiek urodził, a jeśli był kobietą to już w ogóle miał pod górkę i był surowiej oceniany. W tej książce zostają wyciągnięte na jaw różne smaczki i tajemnice z życia Czartoryskich, które nie miały ujrzeć światła dziennego, zdrady, brudne sekteciki i manipulacje. K...
00
jawas3

Z braku laku…

Taka sobie baśń historyczno-feministyczna. Największym, a może i jedynym atutem tej książki jest to, że dobrze się ją czyta... Ale czyż nie o to chodzi, by książki dobrze się czytało? 🙂
00

Popularność




Projekt okładki i elementów graficznych: Urszula Gireń

Redakcja: Małgorzata Burakiewicz

Redaktor prowadzący: Małgorzata Burakiewicz

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Beata Kozieł-Kulesza

© for the text by Monika Raspen

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2024

ISBN 978-83-287-2566-9

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2024

–fragment–

Dla Piotra i Madzi

Twarz moja podobna w tym do umysłu: największy obojga powab zależał od zręczności, z jaką umiałam podwoić ich wartość…

Izabela Czartoryska

CZĘŚĆ IFamilia

ROK 1761

Panna młoda Wołczyn, posiadłość Eleonory i Michała Czartoryskich, 5 listopada, w południe

Grube aksamitne kotary były zaciągnięte i w komnacie panował półmrok. Nie rozpraszało go światło świecy ani kaganka.

Jak w grobie – pomyślała kobieta w kosztownym stroju i wzdrygnęła się.

Przy wejściu czuć było zapach stęchlizny. Jednak tuż za progiem każdy odruchowo wstrzymywał oddech. W nozdrza uderzał bowiem odór tak wstrętny, że trudno było powstrzymać mdłości. Woń krwi mieszała się ze smrodem ropy, potu i choroby. Chciało się stąd natychmiast uciec. Kobieta jednak weszła.

– Śpi? – zapytała, zwracając się do filigranowej osoby siedzącej we wnęce przy drzwiach. Zmarszczyła przy tym z dezaprobatą swój duży haczykowaty nos. – Trzeba tu wywietrzyć albo okadzić! Tak nie może być! – prychnęła, nie czekając na odpowiedź. – A jeśli pan młody zechce ją zobaczyć? Nie może przecież zastać narzeczonej w takim stanie! – dodała i zaczęła nerwowo chodzić po pokoju, od czasu do czasu przyciskając do twarzy perfumowaną chusteczkę.

– Madame wie przecież, że prince Czartoryski tu nie przyjdzie! – powiedziała jakby z wyrzutem filigranowa kobieta w brązowej sukni.

Ona też wyjęła chusteczkę. Przyłożyła ją szybkimi ruchami do kącika najpierw lewego, a potem prawego oka. Nie był to teatralny gest. Naprawdę płakała, a na jej twarzy widać było ogromne zmęczenie i rozpacz.

Isabelle, jej wychowanica, którą kochała jak własną córkę, kolejny dzień leżała bez ruchu w tym przypominającym katafalk łożu. Okrywająca ją kosztowna ciężka kapa całkiem zwilgotniała, a na jej brzegach, blisko podłogi, gdzie szczególnie ciągnęło zimnem, pojawiły się bure plamy pleśni.

Na ścianach także wykwitały groźne place czarnej barwy. Guwernantka zmywała je codziennie wodą z octem, którą z wielkim wysiłkiem przez labirynt pomieszczeń dźwigała z kuchni. Znikały na chwilę, ale drewno ścian, które były tynkowane tylko z wierzchu, namakało jeszcze bardziej i po kilku dniach sytuacja wyglądała znacznie gorzej. I znowu szorowanie, i znowu nierówna walka z czarną pleśnią! Panna Petit wiedziała jednak, że nie może odpuścić, bo to oznaczałoby dla jej wychowanki śmierć. Sama dorastała w wilgotnym mieszkaniu w Paryżu i widziała, jak z powodu takich gnijących ścian umarła najpierw jej matka, a potem starsza siostra.

– Przeklęty niezdrowy klimat! I dziwni ludzie. Mają tyle pieniędzy! Na wszystko! A wnuczka lepiej by miała w szpitalu dla biedoty. – Wiedziała, że nigdy tego nie zrozumie.

– Sarmates! – syknęła. Łkała z bezsilności i kolejnego dnia rozpoczynała nowe starcie z wszechobecną wilgocią i pleśnią. Jej Isabelle musiała wyzdrowieć!

Gdyby nie troska i oddanie guwernantki, księżniczka Izabela Flemming, wkrótce mająca zostać panią Czartoryską, nie przetrwałaby tej choroby. A ospą zaraziła się dlatego, że miała dobre serce.

Niedawno tknięta głębokim współczuciem weszła do chłopskiej chaty, gdzie umierała matka, a wraz z nią maleńkie dziecko.

Matka Elżbiety także zmarła na ospę trzy tygodnie po jej narodzinach. Ciotka Konstancja, która została żoną ojca i miała zastąpić malutkiej dziewczynce matkę, odeszła po dwóch latach na tę samą chorobę, również w połogu, tego samego dnia, tego samego miesiąca, w tym samym łóżku. Dzień później zmarła malutka siostra Elżbiety.

Cała Warszawa szeptała, że to klątwa, bo chociaż wiek oświecenia zwano także epoką rozumu, w kraju nad Wisłą w najlepsze kwitła wiara w zabobony, gusła i czary.

Teraz w Rzeczpospolitej wygasała właśnie kolejna epidemia, zostawiając za sobą lament tych, którzy stracili bliskich, i rozpacz panien, którym choroba odebrała wszelkie szanse na zamążpójście, gdyż uroda była ich jedynym kapitałem na matrymonialnym rynku.

Szczęśliwie przyszły mąż Flemminżanki na powaby młodej narzeczonej zupełnie nie zwracał uwagi. Tak naprawdę to nie zauważał w ogóle jej osoby.

Żadnej miłości, żadnych emocji. Czysta buchalteria. Familia wymyśliła sposób, który miał sprawić, że gigantyczne pieniądze Flemmingów zostaną w rodzinie. Metoda była prosta i niezawodna: małżeństwo.

Przyszły pan młody był wujem panny, bowiem jego ojciec, a jej dziadek, byli rodzonymi braćmi. Wszyscy czuli, że to pokrewieństwo jest zbyt bliskie, ale…

Ad majorem gentis gloriam[1] zasady można było nagiąć. Kościół jak zwykle bez problemu udzielał arystokratom dyspensy. Teraz jeszcze tym łatwiej, że brat Michała i Augusta, dziadka panny i ojca pana młodego, bon vivant i strojniś Teodor oczywiście dzięki rodzinnym pieniądzom został jednym z najbardziej wpływowych biskupów w Rzeczpospolitej.

Panna młoda, Elżbieta zwana zgodnie z hiszpańską modą Izabelą, przez kilka tygodni balansowała na granicy życia i śmierci. Tak naprawdę nadzieja, że wróci między żywych, zaświtała dopiero kilka dni temu. Kiedy już było pewne, że dziewczyna jednak przeżyje, rodzina natychmiast rozpoczęła realizację i nadganianie opóźnionych planów.

– Dlaczego to biedne kurczątko nie może odpocząć i dojść do siebie? – zapytała słabym głosem panna Petit, choć przecież doskonale znała odpowiedź.

– Bo za dwa tygodnie wychodzi za mąż! – stwierdziła stanowczo kobieta z haczykowatym nosem i szybkim krokiem podeszła do okna. Zanim panna Petit zdążyła zaprotestować, gwałtownie rozsunęła portiery i wnętrze pokoju zalało ostre słoneczne światło. Sama księżna zmrużyła oczy i lekko odwróciła głowę.

Z pościeli dał się słyszeć słaby jęk. Nisko opuszczony baldachim sprawiał, że łoże nadal tonęło w półmroku.

Obie kobiety jak na komendę zrobiły trzy kroki w stronę chorej.

– Boże mój! – westchnęła Eleonora, z przerażeniem zasłaniając usta upierścienioną dłonią. Patrzyła na swoją piętnastoletnią wnuczkę, która cudem wymknęła się śmierci. Widok był doprawdy wstrząsający nawet dla tak twardej sarmackiej wilczycy, jaką była stara księżna.

Chwyciła za oparcie łoża i zacisnęła dłoń tak mocno, że dało się dostrzec dosłownie każdą kosteczkę palców naznaczonych artretyzmem.

Dźwięk przypominał głuche uderzenie wieka trumny.

– Przeklęta ospa!

Wszak ta plaga zabrała jej wcześniej dwie córki. A potem jeszcze ukochanego syna!

Jakby ktoś rzucił klątwę! Kto wie, może i rzucił? Właściwie rzuciła! Ona! Dawna miłość jej męża, Michała…

Księżna Eleonora[2] poczuła, jak skorupa lodu, w której przez wiele lat uwięzione było jej serce, topi się i pęka. Nie bacząc na niebezpieczeństwo, choć medyk zapewniał przecież, że już minęło, podeszła do wnuczki.

Sprawiedliwości zawsze staje się zadość – pomyślała.

Dlaczego? Dlaczego zgodziła się zostać żoną mężczyzny, kochającego inną kobietę, która w dodatku spodziewała się jego dziecka? Przecież tamta tak ją prosiła! Tak płakała! A Eleonora nie zrobiła nic.

Ale tak naprawdę, czy mogła cokolwiek zrobić?

Księżna wielokrotnie odtwarzała w wyobraźni tę scenę, kiedy rywalka w chwili własnej niedoli przeklęła ją, jej córki i wnuczki.

– Żeby żadne z twoich dzieci i wnucząt nie zaznało szczęśliwej miłości, Eleonoro! – szepnęła, patrząc jej w oczy z mocą, z jaką Michałowa Czartoryska wcześniej nie miała do czynienia.

Słowa klątwy dudniły w głowie księżnej przy śmierci jej dzieci i przy kilku skandalach, które tylko dzięki jej sprytowi nie ujrzały światła dziennego. Na razie… Cały czas żyła przytłoczona lękiem, że kolejnych afer nie da rady wyśledzić ani zatuszować i że wszystko wymknie się spod kontroli. A Czartoryscy zdawali się wręcz przyciągać skandale.

Eleonora wielokrotnie w myślach wracała do chwili konfrontacji z rywalką. Koszmar dręczył ją również w powtarzających się snach. Niby nie należała do zabobonnych osób, ale… tamta była przecież przy nadziei, a wtedy słowa mają wielką moc. Tak mówiła szeptucha, do której kiedyś w chwili desperacji stara księżna zgłosiła się po pomoc.

Teraz było już za późno, żeby zadośćuczynić…

Po prawdzie jej przyszły mąż Michał jeszcze przed ślubem chciał zrobić coś dla swojej kochanki i jej nienarodzonego dziecka, ale wówczas ona zdecydowanie zaprotestowała. Bo choć sama zgodziłaby się udzielić wsparcia matce i dziecku, siostra jej matki stwierdziła zdecydowanie:

– Kurwa powinna zniknąć. A znajduch razem z nią!

Później żałowała, że posłuchała jątrzenia ciotki. Tak bardzo tego żałowała!

Wiadomo było, jaki los spotykał takie biedne kobiety. „Upadłe” – jak mówiono o nich z wyższością w arystokratycznym światku. Nienawidziła tej obłudy i dwulicowości.

Przecież nie tylko one były winne! Ktoś je do tego upadku popychał, wiedząc, czym to się skończy. Robili to stateczni mężowie, idealni synowie, bracia bez skazy. Wiele razy w takich sytuacjach miała ochotę wykrzyczeć w towarzystwie całą prawdę i posłać do diabła tę arystokratyczną bandę kabotynów i świętoszków.

Jednak błyskawicznie kalkulowała wszystkie za i przeciw. Bo Eleonora z Waldsteinów potrafiła świetnie liczyć. Analizowała szybko i przywoływała na twarz obłudny uśmiech. Milczała. Dlaczego? Bo nie mogła mówić wprost.

Wszak wygłaszanie nieeleganckiej prawdy nie przystoi damie! Mężczyźnie, nawet jeśli był prymitywny i mało inteligentny, zawsze wolno było więcej.

– Więcej wolno garbatemu Jasiowi niż złotej Kasi – mawiała jej ochmistrzyni, która też miała swoją bolesną tajemnicę, a wyznała ją Eleonorze dopiero na łożu śmierci. Kilkadziesiąt lat za późno…

Z mężem Michałem Eleonora nigdy nie zamieniła na temat jego nieślubnej córki ani słowa.

Żadne z nich nie było potworem, dlatego każde z osobna czuło się winne tragedii kobiety zakochanej w księciu. Oboje wiedzieli jednak doskonale, że naprawdę bardzo niewiele od nich zależało. Musieli być posłuszni woli rodziców. Zwłaszcza zaś ambitnej i bezwzględnej Izabeli z Morsztynów, twórczyni potęgi Familii, matce Michała i Augusta Czartoryskich oraz Konstancji Poniatowskiej, władczej kobiety, która wymarzyła sobie, że jej potomkowie zasiądą kiedyś na polskim tronie.

To zadanie postawiono właśnie przed ich pokoleniem. Zostali wychowani do posłuszeństwa i tego, żeby identycznie jak potraktowano ich, potraktować własne dzieci i wnuki.

Najpierw ród, potem pojedynczy człowiek, powtarzano im do znudzenia.

Ad majorem gentis gloriam, powtarzali sami jak refren familijnej litanii.

Eleonora dlatego właśnie przyszła teraz do komnaty Elż­biety. Żeby po raz kolejny wyegzekwować powinność jednostki wobec rodu.

Znowu westchnęła i przeżegnała się energicznie, mając nadzieję, że tym gestem może odpędzi demony przeszłości.

Elżbietka wyglądała przerażająco. Strupy, którymi pokryta była jej twarz i dekolt, nie odpadły jeszcze. Wiele z nich podeszło ropą. Gdzieniegdzie przybierała obrzydliwy żółtozielonkawy kolor. Z niektórych sączyła się krew i limfa, bo medyk zgodnie z zaleceniami autorytetów nacinał bąble, co, jak wierzono, miało przyspieszać gojenie.

– To stąd ten paskudny smród. Boże drogi! Przecież ona nadal może umrzeć!

Eleonora kilka razy odetchnęła głęboko, żeby zapanować nad emocjami i spróbować zachować spokój.

Dyscyplina i opanowanie! – to było jej motto.

Ujęła dziewczynkę za wychudzoną rękę i przytrzymała mocno, jakby chciała przekazać jej swoją siłę i wolę życia. Tak ponoć medycy przetaczają teraz krew. Kiedy jednak poczuła delikatny uścisk drobnych palców, dyscyplina i opanowanie gdzieś przepadły. A spod powiek księżnej popłynęły gorące łzy.

Eleonora nie płakała już od tak dawna, że zapomniała, jaką cudowną ulgę może to przynieść.

Ostatnio pozwoliła sobie na łzy na pogrzebie matki Elżuni. Dziewczynka miała wtedy zaledwie trzy tygodnie. Wówczas też nikt nie miał pewności, czy wnuczka przeżyje. Kiedy dwa lata później chowała Konstancję, swoją drugą córkę, siostrę nieboszczki, która miała zastąpić małej matkę, nie dopuściła już do siebie żadnej słabości. Nie był to jednak koniec jej nieszczęść. Po kolejnych czterech latach czekała ją następna pompa funebris[3], pogrzeb Antoniego, ukochanego syna, dziedzica rodu.

Myślała wówczas, że pęknie jej serce. Dusza skowyczała z bólu, ale księżna postanowiła wtedy, że nic jej już nigdy nie złamie. Przyrzekła sobie, że odtąd będzie jak lód na sadzawce ze złotymi rybkami, który mrozi ją do dna i trzyma w okowach wszystko, co znajduje się w środku. Poskutkowało. Tylko kolejne lata rzeźbiły na jej twarzy dwie coraz głębsze bruzdy smutku.

Eleonora często myślała o śmierci. Szanowała jej majestat chociażby dlatego, że tak naprawdę była jedynym pewnikiem w życiu. Śmierć nadchodziła nieodwołalnie i niezawodnie. I zawsze moment jej przybycia stanowił dla adresata niespodziankę.

Kiedy odchodziły maleńkie dzieci, zawsze można było powiedzieć: „Bóg dał, Bóg wziął, niech imię jego będzie błogosławione”. Ale kiedy umierały dorosłe latorośle, ich strata nigdy nie przestawała boleć.

„A żyć trzeba!” – wpajano jej od zawsze. Jakże Eleonora nie znosiła tego sformułowania! Wielokrotnie miała ochotę „nie żyć” i gdyby w jednym z takich momentów miała w dłoni łańcuszek, którego pociągnięcie kończyłoby ziemską wędrówkę, nie zawahałaby się go użyć. Nie zwierzyła się jednak z tego nikomu. Nawet spowiednikowi. Musiała pokazać wszystkim, że jest niezłomna. „Sarmacka wilczyca” – tak podobno nazywano ją za jej plecami.

Niech i tak będzie. Nie miała zamiaru nikogo wyprowadzać z błędu, zresztą czemu miałoby to służyć?

Eleonorę często dopadała melancholia. Stara księżna czuła wtedy, jak smutek przyćmiewa jej umysł, a trudny do opisania ból niszczy ją od środka. W takich chwilach nie zapadała się jednak w sobie, tak jak większość melancholików. Reagowała zupełnie inaczej. Zaczynała się miotać, krzyczała na służbę, działała. Robiła wszystko, byle nie zostawać sam na sam ze swoim bólem.

– Ona ma serce z kamienia! – szeptała służba.

Skoro wszyscy wiedzą lepiej… myślała i uśmiechała się gorzko.

Stojąca za Eleonorą mała Francuzka wyciągnęła szczupłą dłoń tak, jakby chciała położyć ją na ramieniu księżnej. Przestraszyła się jednak tego zbyt poufałego gestu i niezauważenie ją cofnęła. Dziewczyna w łóżku znowu zasnęła.

Oskubane kurczę Warszawa, Pałac Błękitny Augusta i Zofii Czartoryskich,5 listopada, wieczór

Księżna Lubomirska, siostra przyszłego pana młodego, księcia Adama Kazimierza Czartoryskiego, miotała się po komnacie jak rozzłoszczona kotka. Próbowała już dzisiaj wszystkich swoich sztuczek: krzyku, płaczu, przekleństw, tupania, uderzania pięścią w stół.

Jej matka, Zofia z Sieniawskich, patrzyła na córkę z dezaprobatą. O ile syn, ukochany Adam, zawsze dawał radę okiełznać emocje, o tyle córeczka swojego ojca w przypływie złości przypominała huragan. Potrafiła uderzyć w każdego! Nie bacząc na konsekwencje.

– Papa! – krzyknęła teatralnie, akcentując z francuska ostatnią sylabę. – To potwór! Nie chcę, żeby Adaś żenił się z taką maszkarą! – wrzasnęła. A matka po raz kolejny z niezadowoleniem uniosła brwi.

Idiotka! Moja córka jest idiotką! – pomyślała.

Swojego męża, Augusta, niegdyś człowieka gwałtownego charakteru, potrafiła utemperować dzięki mądrym radom świekry, Izabeli, córki poety Morsztyna, którą nazywano matką Familii Czartoryskich. Jednak na jedynaczkę Elżbietę, którą prawdę mówiąc, babka Izabela niesłychanie rozpuściła, perswazja i dobre słowo nie działały. W takich momentach najlepiej skutkowało przekupstwo ze strony ojca. Zofia przypomniała sobie liczne kosztowne prezenciki, którymi uspokajał córkę. Matka natomiast chętnie zaordynowałaby jej rózgi, ale na to było już zdecydowanie za późno!

Zofia wiedziała, że Elżbieta, podobnie jak przyszła żona Adama, również Elżbieta, także jak ona posługująca się hiszpańską wersją tego imienia – Izabela, w niewytłumaczalny sposób znienawidziła swoją młodą bratową.

Pytanie tylko: dlaczego? Cóż takiego zrobiła jej ta pokrzywdzona przez los dziewczynina? Ospa pewnie nieodwracalnie zniszczyła jej urodę, ale czy to dla urody bracia Czartoryscy ułożyli to małżeństwo? Doskonale wiadomo było, że w ich rodzinie nigdy nie zawierano związków z powodu urody czy miłości! Liczyła się potęga rodu, która chroniła, dawała poczucie bezpieczeństwa, zapewniała jakże miłe splendory i frukta, mnożyła bogactwo.

Małżeństwo było obowiązkiem. Tak samo nieuniknionym i oczywistym jak zmiana pór roku.

Zofia lubiła swoją przyszłą synową, dla której była jednocześnie ciotką. Młodziutka Izabela Flemminżanka była taka słodka i niezepsuta, że wręcz egzotyczna. Grzeczna, potulna, naprawdę miła. Niezbyt urodziwa, to fakt, ale przecież miała dopiero piętnaście lat. Przed nią jeszcze dużo czasu, żeby nabrać uroku i ogłady. Ma jeszcze czas, bo kobiety Czartoryskich żyły zazwyczaj długo, o ile przypadkiem tak jak matka i macocha Izabeli nie zapadły na ospę.

Panie Czartoryskie były silne i nie umierały przy porodach. Rodziły i wychowywały potęgę Familii, co było o wiele ważniejsze od prowadzonych przez mężczyzn wojen. Babka Izabelki, Eleonora, lubiła zawsze powtarzać, że to kobiety rodzą i wychowują cywilizację.

Zofia Augustowa Czartoryska, de domo Sieniawska, primo voto Denhoffowa, nie była pięknością. Choć miała w swym pałacu najwspanialsze kryształowe zwierciadła, co do swojej urody nie żywiła żadnych złudzeń. Złośliwie podważała słowa pochlebców i ripostowała fałszywe komplementa. Zresztą brak urody nigdy jej w życiu nie przeszkodził. Posiadała niezaprzeczalny walor: w sam raz tyle majątku po rodzicach i pierwszym mężu, by zostać najlepszą partią Rzeczpospolitej. Czy była szczęśliwa w swoim drugim małżeństwie? Nie! Czy była z niego rada? Tak! Zdecydowanie tak! August Czartoryski świetnie zarządzał dobrami, które wniosła w posagu. Wiedziała, że to jej pieniądze zbudowały faktyczną moc Familii Czartoryskich, tak jak spryt i mądrość jej teściowej, Izabeli de domo Morsztyn, stworzyły podwaliny tej potęgi.

Zofia miała za sobą momenty goryczy. I chwile rozpaczy także. Jej dwóch synów zmarło na ospę, a czyż mogło być dla matki coś gorszego niż strata dzieci? Okazało się, że jednak mogło!

Otóż mąż Zofii, mimo że sam nigdy jej nie kochał, był o nią chorobliwie zazdrosny. Chcąc zemścić się na małżonce, wydał ich córkę za mężczyznę, którego ona, Zofia, miłowała całym sercem! Zdarzyło się to pierwszy i jedyny raz w jej życiu! Z jakże cudowną wzajemnością!

Oczywiście z racji różnicy wieku i majątkowej przepaści, mimo wzajemności, uczucie to nie miało racji bytu. Mogli być kochankami, ale ślub, rzecz jasna, nie wchodził w rachubę.

Upłynęło tyle lat, a to wspomnienie cały czas było dla niej jątrzącą się raną. Spotykała się z Lubomirskim, kiedyś ukochanym, teraz zięciem, bardzo często, i jak to w kochającej się rodzinie musieli patrzeć na siebie niewidzącymi oczami. Unikać rozmów. I dotyku. A przecież to rozmowy z nim były kiedyś taką przyjemnością! Podobnie jak jego bliskość.

Zofia wciąż tęskniła za Stanisławem.

Jej córka oczywiście nie kochała męża i była przykra w małżeńskich kontaktach, choć Lubomirski zdawał się tego nie dostrzegać. W dodatku cały czas durzyła się w młodym Poniatowskim, synu Konstancji, siostry ojca. Z tego, co mówiła warszawska ulica, wynikało, że nie było to bynajmniej uczucie platoniczne.

A teraz, kto wie, czy nie spodziewa się kolejnego niemężowskiego dziecka? – myślała księżna Zofia.

Badawczo popatrzyła na swoją córkę, której humory stały się ostatnio nie do zniesienia. Zawsze zachowywała się tak, kiedy była przy nadziei. Każda jej kolejna ciąża była trudniejsza dla otoczenia. Może dlatego, że rodziła same dziewczynki? I nie mogła tego zmienić ani tupaniem, ani złością. A nawet swoją niezłomną wolą.

Elżbieta Lubomirska była kobietą, która celowała w umiejętnym budowaniu swojego wizerunku. Nie była piękna, ale należała do typu kobiet, które potrafiły zrobić wielkie wrażenie i wydawało się, że podobają się wszystkim. Miała ładną cerę, piękne piersi, zgrabne drobne stopy i dłonie o malutkich, smukłych palcach.

– Jak u porcelanowej laleczki – mawiał kuzynek Staś.

W domu babki, także Izabeli, która zawsze wyróżniała ją spośród reszty wnucząt, odebrała świetne wykształcenie. Mogła też spełnić każdy swój kaprys, co powodowało, że otaczał ją zawsze rój wielbicieli dobrej kuchni i wszelakich światowych nowinek. To dawało jej możliwość kreowania trendów i szerokie poparcie w jej sferze. Na tym jednak jej atuty się kończyły. Twarz miała przeciętną, podobną do twarzy niezbyt urodziwej matki. Po zarysie podbródka widać było już w tej chwili, że przy swoim bardzo niskim wzroście Elż­bieta Lubomirska ma tendencję do tycia. Na razie były to jeszcze apetyczne krągłości, ale czujne oko matki dostrzegało, że za kilka lat zamienią się w rzeczywisty problem.

Na każdym z licznych portretów szyję Elżbiety zdobiła finezyjna kokarda. Mimo młodego wieku musiała ukrywać „naszyjnik Wenus” – defekt urody o romantycznej nazwie, jakim były głębokie zmarszczki na szyi, które dodawały jej lat.

Największa niedoskonałość kryła się jednak gdzie indziej. Księżna Elżbieta Lubomirska nie miała serca. Nie miała go ani dla męża, ani dla córek, ani dla matki. I ów defekt bardzo rzucał się w oczy.

Z tych niewesołych rozmyślań wyrwał Zofię kolejny wrzask.

– Kurczak! Ojcze, ona wygląda jak oskubany kurczak! – Głos Elżbiety przeszedł w falset i pisk. I już było słychać w nim histerię.

Księżna westchnęła poirytowana, ale i zmartwiona.

– Gdzie i kiedy, moja córko, widziałaś oskubanego kurczaka? Przecież nie znosisz kuchennych zapachów! Nie zniżyłaś się nawet nigdy do wizyty w kuchni! Na targu, zdaje się, też nie byłaś? – W głosie księżnej matki wyraźnie pobrzmiewał cynizm.

Uświadomiła sobie, że coraz bardziej nie lubiła swojej kapryśnej córki. Kochała ją oczywiście jak to matka, ale zachowanie Elżbiety wyprowadzało ją z równowagi.

Nie mogła jej skarcić tak jak za czasów, kiedy Elżbietka była panną. Wtedy podeszłaby i uderzyła ją w pyzaty policzek, o ile w pobliżu nie byłoby męża czy świekry. To zawsze skutkowało w przypadku tej małej złośnicy! Teraz jednak córka była już mężatką, matką jej trzech wnuczek i nie wypadało przywoływać jej w ten sposób do porządku, choć często Zofia odczuwała taką pokusę.

– Czego ty chcesz od młodej Flemminżanki? Jest wysoka, smukła. Ma łagodny charakter – punktowała bezlitośnie, wymieniając z rozmysłem właśnie to, czego jej córce brakowało. Wzrost i smukła figura były bolączkami EIzi, jak pieszczotliwie nazywali Elżbietę Lubomirską ojciec i brat.

Elżbieta wiedziała doskonale, że w tym wieku już na pewno nie urośnie, i miała pełną świadomość, że matka chce jej dokuczyć!

– Jest głupia! – wypaliła wprost, gotując się ze złości.

– Jest od ciebie młodsza o dziesięć lat. W twoim wieku może być, i zapewne będzie, i wyedukowana, i mądra! A to przecież nie zawsze idzie w parze, prawda, córko?

– Przecież ona w niczym nie będzie ci przeszkadzać. Nikt na nią nie zwraca uwagi – dodał pojednawczo książę August, którego słabość do córki była powszechnie znana, wręcz rodziła nieprzyzwoite plotki. – Elżusiu, toć przecież wielki posag w rodzinie zostanie, a ty nie musisz się z nią przyjaźnić! Tylko bądź uprzejma! Choć przy ludziach! Zrób to dla papy!

Elżusia prychnęła jak rozzłoszczony kot.

Przedślubny poranek Wołczyn, posiadłość Eleonory i Michała Czartoryskich, 19 listopada, wczesny ranek

Obudziła się już przeszło godzinę temu. Stary zegar z kurantem wygrywał po raz drugi francuską melodię, a Izabela ciągle leżała z zamkniętymi oczami.

– Boże, spraw, żeby już było po wszystkim! A najlepiej, żeby już było jutro! – westchnęła. Nasłuchiwała chwilę, czy na pewno jest sama, i niechętnie otworzyła oczy.

Leżała w łożu i patrzyła na turkusowy, wypłowiały jedwab baldachimu. Rodzinna legenda mówiła, że materiał pochodził z namiotu sułtana pokonanego w bitwie pod Wiedniem. Im jednak Izabela robiła się starsza, tym mniej wierzyła w rodzinne opowieści. Te najpiękniejsze były zazwyczaj zmyślone, wszak Czartoryscy zawsze mieli wybujałą wyobraźnię.

Zmarszczyła nos i syknęła z bólu. Cera, wysuszona różnymi mazidłami wcieranymi przez ostatnie tygodnie na polecenie babki, łuszczyła się i piekła. Kilka dni temu Eleonora, zdesperowana i poirytowana wyglądem wnuczki, zdecydowała się na wypróbowanie szczególnie obrzydliwego specyfiku: gołębiego łajna. Podrażniona skóra zaczęła schodzić płatami i szczypała tak niemiłosiernie, że Izabela płakała z bólu.

– Wyboli, wyboli i przestanie! Nie rozczulaj się tak nad sobą! – powtarzała babka niezadowolona z efektów kuracji.

Jakże Izabela nie znosiła tych wywodów! Eleonora chciała uchodzić za ekspertkę od wszystkiego. Wymądrzała się w kwestiach zmiany prawa, polityki z Rosją, wydawania za mąż młodych panien. Najlepiej „wiedziała”, kiedy siać, podcinać drzewka, pokrywać klacze i sadzać kury na jajkach.

Tym ostatnim powinna się zająć na poważnie, pomyślała ze smutkiem, ale i ze złością jej wnuczka.

– Kim jestem dla niej, jeśli nie rozpłodową klaczą? – szepnęła i zacisnęła powieki, bo znów poczuła, że ma oczy pełne łez. – Dość tego! Jeszcze trochę się przemęczę! Wytrzymam i dzisiaj, i przez tych najbliższych kilka dni. A potem nikt już mi niczego nie będzie mógł nakazywać!

Poczuła wzbierającą złość. Wątpiła jednak w siłę swoich myśli. W głębi jej duszy rozrastał się nieokreślony lęk. Babka zostanie daleko, ale w pobliżu będzie siostra męża, która wprost jej nie znosiła. Zawsze tak było. Dokuczała jej już w dzieciństwie, ale teraz przybrało to wyjątkowo bolesny wymiar. Chociażby przedwczoraj przy powitaniu specjalnie, żeby wszyscy ją usłyszeli, krzyknęła:

– Och, Iziu! Co się stało z twoją twarzą! Och, mon Dieu! – I uśmiechnęła się z mściwą satysfakcją.

A potem Izabela usłyszała, jak ta żmija mówiła do Antosia Poniatowskiego, którego cała rodzina pojawiła się w Wołczynie wcześniej[4]:

– Zobacz, kuzynie, linieje jak jaszczurka! Może jeszcze kilka wylinek i zacznie przypominać człowieka? Jak myślisz?

Izabela wiedziała, że tego jej nie zapomni. Pierwszy raz w życiu pomyślała też, że nie wybaczy. I postanowiła, że kiedyś się zemści.

Przyszła panna młoda ze smutkiem wpatrywała się w turkusowy baldachim. Czuła, jak mało ma siły. W kącie siedziały dwa wielkie kosarze. Jeden z nich opuścił się i zawisł na długiej chudej nodze. Zaczął drgać tak szybko, że jego obraz rozmazał się w powietrzu i w końcu widać było tylko wirującą szarą plamę.

Żebym i ja mogła tak zakręcić się, rozpłynąć i zniknąć – pomyślała.

Do końca miała nadzieję, że może ze względu na jej chorobę przełożą weselne uroczystości. Ale nie! Skoro przeżyła, mogła wziąć ślub.

Jak to będzie? Jak mam się zachować? A potem przecież zostawią mnie samą z wujem… To znaczy z moim mężem. I co dalej? Co dalej? – myślała gorączkowo. Wróciły pytania, które gnębiły ją już przed chorobą.

Próbowała podpytywać pannę Petit, ale ta czerwieniła się i zaraz zaczynała płakać. Babka Eleonora powiedziała, że ma robić to, co każe jej mąż, i że wszystkie kobiety przez to przeszły. A ona i tak ma szczęście, bo Adam jest grzeczny, schludny i nie jest ani pijakiem, ani „kurewnikiem”. Nie miała pojęcia, co znaczy to słowo. Z ojcem rozmawiała zawsze po niemiecku, a tam kurve znaczyło zakręt czy krzywą, więc pewnie ten „kurewnik” to jakiś krętacz. Za słabo mówiła po polsku. Zresztą babka tak samo. Porozumiewały się mieszanką niemieckiego i francuskiego. Polskiego używały tylko w kontaktach ze służbą.

Nie dociekała więcej. Zresztą, czy to by cokolwiek zmieniło? Wiedziała, że w relacjach z babką najlepiej jest słuchać i potakiwać. Żadnych pytań, bo one niezmiernie starą księżną irytowały.

Co ma być, to będzie. Tyle kobiet przede mną przeżyło, więc i ja przeżyję, dumała, próbując uspokoić samą siebie.

Natrętne myśli dotyczące nocy poślubnej wciąż jednak wracały.

Łoże jest wielkie, położę się na brzegu i może wyśpimy się jakoś? Chyba nie będzie chciał za wiele ze mną rozmawiać? Na pewno nie! Nigdy nie chce! Na rodzinnych zjazdach zazwyczaj prawie mnie nie zauważał.

Usłyszała skrzypnięcie ciężkich drzwi i tradycyjne codzienne powitanie panny Petit.

– Isabelle?

– Tak, panno Petit? – Podniosła się i uśmiechnęła, żeby Francuzka nie widziała jej zdenerwowania.

– Nie śpisz już, kruszyno?

– Dopiero co się obudziłam – skłamała.

Panna Petit podeszła i delikatnie pogładziła ją po naznaczonym ospą policzku, co razem z łuszczącą się skórą dawało wielce żałosny efekt.

– Boisz się pewnie?

– Nie! Zastanawiam się tylko cały czas, co ja mam zrobić, jak mnie zaprowadzą do sypialni? Czekać, kłaść się, stać? Nalać wina? A może po prostu położyć się spać, zanim książę przyjdzie?

Panna Petit szybko wyciągnęła zza paska chusteczkę i przytknęła do momentalnie poczerwieniałych oczu.

– Wszyscy dziwnie się zachowują. Powiedzcie mi wreszcie, o co wam chodzi? – zażądała wyjaśnień.

Guwernantka znowu spojrzała na swoją wychowankę i zalała się łzami.

Izabela podeszła i przytuliła się do niej.

– Już dobrze… Nie trzeba płakać. Przecież zawsze będziemy razem. Moje córki, jeśli je urodzę, ty będziesz wychowywała. Tylko ty, nikt inny. Przyrzekam!

Panna Petit chwyciła jej dłoń i szybko podniosła ją do ust.

– Nie! – zaprotestowała Izabela.

A więc stąd te łzy? Biedna panna Petit bała się, że zostawię ją na pastwę losu? – pomyślała i uśmiechnęła się do guwernantki.

Guwernantka objęła ją i pocałowała w czoło. Pogłaskała po krótkich, niesfornie odrastających włosach. Medyk nakazał obciąć piękne loki Izabelki do gołej skóry. Głowa była teraz wstrętna, jeszcze szpetniejsza niż twarz. Cała poznaczona bliznami po strupach i różowymi plackami.

– Moja mała! Czy te włosy w ogóle jej odrosną?

Patrzyła na dziewczynę z niekłamaną troską. Prawda, że jej ukochana Isabelle nigdy nie była urodziwa, ale teraz! Mon Dieu!

Dziadkowie Czartoryscy nie myśleli jednak o tym, jak dziewczyna wygląda, co czuje i czego chce. Podobnie jak jej wuj, czyli ojciec pana młodego. Liczył się tylko posag, który zostanie w rodzinie. A uroda? Po niej zazwyczaj szybko nie będzie śladu, zresztą w wieku trzydziestu paru lat porządna kobieta była już matroną, która rozglądała się za mężem dla córki.

Matka Adama, Zofia (ta akurat była wyjątkiem i wyszła za mąż bardzo późno, ale jako decydująca o sobie najbogatsza w kraju panna na wydaniu mogła stawiać warunki), wyglądała pannie Petit na dobrą kobietę. Nie dało się ukryć, że lubi młodziutką Izabelę i bardzo jej sprzyja. Co ważne: nie ze względu na posag, choć był on jednak kartą przetargową. To, co myślała Zofia, było istotne, bo ona właśnie rządziła w rodzinie, do której wchodziła Izabela.

Prawdziwym problemem była dla panny Petit siostra księcia Adama. Kobieta z piekła rodem! Stara guwernantka nie znosiła jej od wielu lat. Było widać, że to istna żmija, która może wyrządzić wiele złego. I z pewnością będzie próbowała, bo jakoś szczególnie uwzięła się na biedną, kochaną Isabelle.

Myśli kotłowały się w głowie poczciwej guwernantki. Najgorsze było to, że nie mogła zrobić absolutnie nic, żeby dziewczynie pomóc. A jednak spróbowała. Postąpiła bardzo zuchwale, co księżna Eleonora, gdyby wiedziała, potępiłaby z pewnością.

Panna Petit w tajemnicy napisała list do księżnej Anny Jabłonowskiej, dobrej znajomej rodziny, i z niecierpliwością wyglądała jej przyjazdu.

– Chodźmy, panieneczko, bo potem we wszystkich kuchniach rwetes będzie nie do opisania, a Kachna już nagrzała wody na kąpiel.

Pocałunek śmierci Tego samego dnia, później

Przy kuchennym piecu z otwartym paleniskiem stała balia do połowy napełniona wodą i wyłożona szarym płótnem. Na szczęście dla Izabeli, która była wyjątkowo wrażliwa na zapachy, zwyczaje dotyczące kąpieli zmieniały się powoli na lepsze. Tu mogła liczyć na wyrozumiałość babki, która pozwalała na grzanie wody w sobotnie popołudnie i umycie całego ciała raz w tygodniu. Eleonora sama nie znosiła smrodu, brudu i niechlujstwa. W jej włościach nie było już przypadków plica polonica[5], obrzydliwego Weichselzopf[6], jak nazywała go księżna. I była to ewidentnie jej zasługa. Mimo panującego przesądu, że obcięcie kołtuna kończy się śmiercią właściciela, Eleonora Czartoryska dokonywała przez kilka lat kolejnych „egzekucji” na głowach swoich poddanych. W końcu, ku jej wielkiej satysfakcji, ta smrodliwa przypadłość odeszła w niepamięć.

A jednak i jej zdarzało się napominać Izabelę, żeby w żadnym wypadku nie kąpała się podczas menstruacji, bo to może spowodować krwotok i bezpłodność!

Izabela, która w tych dniach zawsze bardzo intensywnie krwawiła, obiecała sobie, że kiedy tylko będzie miała własny dom, zainstaluje w nim prawdziwą wannę! Oczywiście z nikim nie dzieliła się tym wywrotowym pomysłem, ale wiedziała, że w tej kwestii na pewno będzie miała wsparcie męża.

Książę Adam uwielbiał bowiem angielską kulturę i zachwycał się udogodnieniami sanitarnymi wprowadzanymi w domach jego postępowych przyjaciół. Wielokrotnie opowiadał o tym z entuzjazmem podczas rodzinnych spotkań.

Tymczasem dziś na wielkim glinianym piecu woda grzała się w dwóch żeliwnych kociołkach. To musiało wystarczyć.

– Niech Kachna dopilnuje, żeby tu nikt panienki nie naszedł – zwróciła się panna Petit do podkuchennej, która patrzyła na Izabelę z nieukrywaną ciekawością.

– Dobrze, że panienka wyszła z tego choróbska. Nie wszystkie miały tyle szczęścia. Wieczny odpoczynek racz im dać, panie. – Dziewczyna przeżegnała się skwapliwie.

– Co się stało? Zmarł ktoś znajomy? – zaniepokoiła się Izabela.

Madame Petit utkwiła lodowate spojrzenie w służącej. Gdyby wzrok mógł zabijać, dziewczyna dawno byłaby już martwa. Wymownie dała jej do zrozumienia, że ma czym prędzej zniknąć.

– Zaczekaj! Powiedz mi natychmiast, co się stało! – zażądała młoda.

– Idź już stąd lepiej! – Zdenerwowana guwernantka popchnęła ją lekko do drzwi. – Ja sama porozmawiam z panienką.

I zupełnie jak nie ona zatrzasnęła je szybko za plecami służącej.

Izabela odwróciła się i popatrzyła guwernantce w oczy.

– Czegoś nie wiem?! – Dziewczyna złapała ją za ręce i ścisnęła mocno.

– Rozbierz się, dziecko, bo woda stygnie. Dowiesz się teraz czy pięć minut później, to już nie sprawi różnicy – odrzekła panna Petit zrezygnowana.

Izabela od maleńkości, jak większość magnackich dzieci, była nauczona posłuszeństwa. Łamanie charakterów było w tym świecie normą, metodą wychowawczą. Wszak elity kształciły się w znanych z surowości jezuickich kolegiach.

Panna szybko zrzuciła podbitą futerkiem leniwkę[7] i koszulę. Odruchowo chciała zasłonić się włosami, które zawsze zakrywały ją prawie do kolan. Ze smutkiem przypomniała sobie, że już ich nie ma.

Znów poczuła piekące łzy.

– Wchodź już, dziecko. Prędko! Woda stygnie!

Posłusznie usiadła w balii.

– Powiedz! No, powiedz wreszcie. – Złapała bonę za rękę.

– Doleję gorącej, bo przeziębić niedoleczoną ospę to śmierć.

Panna Petit wlewała dużym czerpakiem kolejne porcje wrzątku. Było widać, że walczy ze sobą i chce choć trochę zyskać na czasie.

– Agnieszka nie żyje! – wyrzuciła w końcu z siebie. Nie przygotowała wychowanki na tę tragiczną wiadomość.

– Nie – szepnęła Izabela.

Agnieszka była jej mleczną siostrą. Kiedy matka zmarła w połogu, to Agata, matka Agnieszki, została jej mamką. Była jednak kimś więcej. Dobrą, ciepłą, czułą kobietą, która nie chcąc niczego w zamian, dała Izabeli bardzo dużo miłości. Z czasem obie dziewczynki stały się nierozłączne. Agnieszka w przeciwieństwie do Izabeli była piękną dziewczyną, co nie do końca podobało się babce, bo przyćmiewała urodą nijaką chudziutką Izabelkę. Agnieszka była niby panną pokojową Flemminżanki, ale uczyły się razem i tak naprawdę pełniła funkcję damy do towarzystwa. Babka nie była zadowolona, ale o dziwo, orędownikiem tego pomysłu okazał się wuj Teodor, biskup poznański.

– Eleonoro, a co ci szkodzi? Izabelka nie może chować się jak dzikuska bez towarzystwa rówieśników. Agnieszka jest mądra i obrotna, Izabelka podciągnie się przy niej i zawsze będzie jej raźniej – tłumaczył racjonalnie, gładząc po głowach obydwie dziewczynki.

Izabela za to właśnie bardzo go polubiła. I za to, że był zawsze taki dobry dla jej ukochanej Agaty.

Kiedy dziewczyna wracała z rzadkich wyjazdów rodzinnych zgnębiona swoją prowincjonalnością i brakiem obycia, Agnieszka, taka silna, zawsze potrafiła dodać jej otuchy. I zawsze była okazem zdrowia.

Izabela aż do dziś nie martwiła się o nią, bo kiedy sama już wróciła między żywych, babka nakazała wszystkim mówić, że wysłała Agnieszkę po dodatkowe sprawunki do ślubnej wyprawy panienki i nie wiadomo, czy dziewczyna zdąży pojawić się na uroczystości.

– Jak mogła mnie tak okłamać? – szepnęła Izabela. Poczuła nieznośny ból w piersiach. Jakby ktoś włożył tam rękę w żelaznej rękawicy i chwycił za serce, a potem obracał powoli i wyrywał je. Znajome ściskanie w gardle, jak zawsze wtedy, kiedy babka jej prośby o wyjaśnienie czegoś kwitowała krótkim:

– Bez słowa!

Ale właściwie czego mogła się spodziewać? Prawdy?

Łzy kapały do balii, a ona czuła, że nie chce już oddychać. Nabrała w usta powietrza i zsunęła się pod wodę. Myślała gorączkowo o tym, co teraz się dzieje z Agatą, matką Agnieszki. Ona po urodzeniu córki także została w pałacu. Teraz – jak twierdziła babka – wysłano ją do Oleszyc, gdzie mieli po ślubie zamieszkać z księciem Adamem. Czuła jednak, że to kolejne kłamstwo. Intuicja podpowiadała jej jakiś czarny scenariusz.

– A co tu się wyprawia?! – usłyszała pod wodą donośny głos babki i poczuła, jak ktoś chwyta ją za ramiona. – Dość już tego pławienia się. Prędko! Szykuj mi się i do gości!

Panna Petit zdjęła ze sznurków nad piecem ogrzane ręczniki i podała je wychowanicy.

– Wytrzesz się i do moich komnat przyjdziesz! Modniarki gotowe do ubierania! – zadysponowała babka, taksując ją niezadowolonym spojrzeniem.

Izabela skuliła ramiona i pochyliła łysą głowę.

Kiedy księżna wyszła, panna Petit, spoglądając na drzwi, szepnęła:

– Nic się nie bój, kochana moja. Pójdę z tobą.

Widać było jednak, że ona też jest wystraszona.

Ruszyły od razu. Księżna Eleonora chodziła po swoim buduarze jak generał na polu bitwy. Wokół stolika i manekina ze ślubną suknią krzątały się dwie panny służące, zręcznie układając kunsztowne fałdy.

– Ale to nie jest kolor goździkowy! – szepnęła Izabela do panny Petit, kiedy zobaczyła swój strój.

Babka jak zawsze usłyszała wszystko to, czego słyszeć nie powinna.

– Chciałabyś z taką czerwoną twarzą w kolorze goździkowym się pokazać? Chyba ci Pan Bóg rozum odebrał! Dobrze, że zdążyli uszyć i przywieźć z Paryża drugą suknię. Ten kolor będzie odpowiedni!

Izabela wiedziała, że cokolwiek powie, cokolwiek zrobi i tak stanie się zadość woli jej babki. Ślub z Adamem miał pokazać splendor rodziny i uregulować najkorzystniej dla familii sprawy majątkowe, a nie zapewniać pannie młodej dobre samopoczucie.

– Fryzjer tu niepotrzebny, będzie więcej czasu na… Babka wykonała wymowny ruch dłonią, imitujący smarowanie twarzy bielidłem.

– Najsampierw jednak trzeba te peruki przymierzyć! – Skinęła ręką na dwie wystraszone modniarki. Jedna z nich podstawiła Izabeli tapicerowany taboret.

– Zechce panienka spocząć.

Izabela opadła na krzesło i westchnęła zrezygnowana. Po tym, jak dowiedziała się o śmierci Agnieszki, poczuła nadciągającą migrenę. Gdyby zostawiono ją sam na sam z panną Petit, mogłaby poprosić o szaflik z gorącym piaskiem, do którego wkładało się stopy i migrena w pierwszej fazie często odpuszczała. Babce jednak na ból głowy lepiej było się nie skarżyć.

– Migreny to ma imperatorowa Elżbieta w Petersburgu! U nas na wsi to człowieka co najwyżej łeb boli! Zabrać się do roboty, o głupstwach nie rozmyślać, to zaraz przestanie!

Dziewczyna czuła, jak drętwieje jej lewa szczęka i bark. Jedna z modniarek podeszła i wcisnęła jej na głowę perukę o prawie białych włosach. Ucisk bolącej głowy stał się nie do zniesienia. Poczuła, że nadchodzą torsje. Druga służąca chciała podać małe lusterko, ale w tej samej chwili rozległ się niezadowolony głos babki:

– Źle! Źle! Źle! Nie taki kolor! Jak trup! Będzie wyglądała jak nieboszczka! Dawajcie drugą!

Tym razem na głowie dziewczyny znalazła się peruka z włosów dużo ciemniejszych niż naturalny kolor Izabeli.

– Nie! To tragedia! – jęknęła księżna. – Tak jakbym miała za mało problemów! Jak tu wybrać, kiedy w tej źle i w tej niedobrze?! – mruknęła ze złością, a na jej twarzy i szyi pojawiły się czerwone plamy. To oznaczało, że lada moment może nastąpić wybuch!

Anna Jabłonowska

Izabela ze strachem przełknęła ślinę. Babka w gniewie potrafiła być nieobliczalna.

Rozległo się pukanie i do komnaty wsunęła się przerażona ochmistrzyni, wiecznie podsłuchująca wszystkich pani Łęcka, która, o dziwo, zaanonsowała gościa.

– Kogo tam niesie?! – zapytała mało dyplomatycznie księżna.

Izabela zerknęła na drzwi. I wreszcie po raz pierwszy w tym koszmarnym dniu mogła odetchnąć z ulgą, bo zobaczyła w nich księżną Annę.

To była ona: żona Jana Kajetana Jabłonowskiego, pani na Siemiatyczach i Kocku. Wojewodzina bracławska, kolekcjonerka, mecenaska nauki i sztuki, sąsiadka Czartoryskich. Kobieta wielu talentów, a przede wszystkim, co było jej największą zaletą: dobry człowiek.

– Przyjaciółko! Ratuj! – Eleonora teatralnie osunęła się na krzesło, oddychając z ulgą.

Anna uśmiechnęła się ledwo zauważalnie i mrugnęła porozumiewawczo do Izabeli. Była dla tej młodej panny uosobieniem wdzięku i elegancji. Dziś, w sukni koloru mchu, która pięknie kontrastowała z jej naturalnymi blond włosami, w naszyjniku z pereł, które ponoć należały do Barbary Radziwiłłówny, wyglądała jak leśna nimfa. Była jedyną kobietą, która potrafiła przyćmić księżną Lubomirską, zarówno urodą, jak i obyciem.

I robiła to z satysfakcją, bo widać było, że jej nie znosi! Lubomirska miała może więcej pochlebców, ale byli to klakierzy. Anna dla odmiany wzbudzała najszczerszy podziw. Już za samo to, za to, że potrafiła publicznie przytrzeć nos najbardziej pyszałkowatej kobiecie w Rzeczpospolitej, należało ją uwielbiać.

– Pomogę z przyjemnością! – Uśmiechnęła się, całując lekko policzki Eleonory.

Zerknęła na ślubną kreację i przez jej twarz przemknął wyraz dezaprobaty, który zamaskowała swoim uroczym uśmiechem.

– Przywiozłam trochę własnego różu i bielideł. Będzie pięknie, proszę mi to zostawić. Księżna pani będzie mogła zająć się własną toaletą! Ja tylko poproszę o zadysponowanie kwiatów z oranżerii, bo mam własne, ale w kolorze goździkowym. Widać coś źle zrozumiałam.

Panna Petit popatrzyła na nią z uwielbieniem, a księżna z aprobatą zmrużyła oczy.

Kiedy zostały same, bo i panna Petit poszła się przebrać, Anna objęła Izabelę i mocno ją przytuliła.

Suknię ślubną sprowadzono wprost z Paryża. Miała gołębiobłękitną barwę i sprawiała wrażenie lekkiej jak chmurka, chociaż w istocie była bardzo ciężka. Całości dopełniała peleryna podbita i obramowana gronostajami, element stroju przysługujący księżniczkom i księżnym, konieczny z okazji dzisiejszej uroczystości. Purpurowa barwa peleryny podkreślała defekty cery panny młodej.

Mimo wysiłku księżnej Jabłonowskiej, dwóch modystek i panny Petit, która szybko wróciła, nie chcąc nic stracić z tego ważnego dnia, wygląd panny młodej nie wzbudzał entuzjazmu. Raczej współczucie. Sama Izabela sprawiała wrażenie, jakby chciała wyśliznąć się czym prędzej z tych kosztownych ubrań i uciec.

– Jestem taka szpetna – stwierdziła zrozpaczona.

Do ostatniej chwili miała nadzieję, że jednak piękna suknia i pomoc księżnej Jabłonowskiej sprawią, że stanie się cud.

– Jeszcze nie wydobrzałaś, myszko. Nie martw się. To tylko kilka godzin i będzie po wszystkim. Księżna słynąca ze szczerości teraz starała się być dyplomatką.

– Będą ze mnie szydzić.

– Izabelko, będą szydzić tylko wtedy, jeśli im na to pozwolisz. Ciało to zaledwie skorupa. Z czasem przekonasz się, że powierzchowność jest najmniej ważna. Zobaczysz. Zacisnęła usta.

Zacność, uroda, moc, pieniądze, sława,

Wszystko to minie jako polna trawa;

Naśmiawszy się nam i naszym porządkom,

Wemkną nas w mieszek, jako czynią łątkom.

– To dotyczy wszystkich bez wyjątku. I ciebie, i mnie, i tej okropnej Lubomirskiej też.

– Cóż to za wiersz? – zapytała Izabela.

Na twarzy Anny pojawiło się zdziwienie.

– Jan Kochanowski? Nie słyszałaś o nim nigdy? – zapytała z niedowierzaniem.

– Nie! – przyznała ze wstydem Izabela i zaczerwieniła się.

Anna westchnęła.

– Musisz więcej czytać. Zadbamy o to! A teraz powiedz mi, czy babka lub panna Petit rozmawiały z tobą o tym, co ma się stać dzisiejszej nocy?

– Właśnie nie! Nie chcą mi nic powiedzieć!

– Tak myślałam! – westchnęła księżna, a na jej twarzy przez chwilę można było dostrzec popłoch.

Anna przymknęła oczy. Przypomniała sobie swoją noc poślubną. Pochodziła ze światłej i postępowej rodziny, a jednak nikt o naturze intymnych relacji z nią nie porozmawiał. Nikt jej nie uprzedził, czego może się spodziewać. Dopadły ją lęk, ból i upokorzenie. Jakże żałowała, że nie znalazł się wówczas ktoś, na kim mogłaby się oprzeć i na kogo mogłaby liczyć.

I jeszcze konsekwencje tego, co było dla niej tak przerażającym doświadczeniem. Myślała, że nie może być już gorzej! Okazało się, że to nieprawda. Urodziła troje martwych dzieci. Rok po roku. Na szczęście jej mąż szybko znalazł sobie kogoś, kto ją zastąpił, a wkrótce zajął się podróżami i tłumaczeniem Biblii. Dziś korespondowali ze sobą uprzejmie, a on tylko z różnych stron świata przesyłał jej kolejne plenipotencje do zarządzania majątkiem. Gdyby ktoś nie znał szczegółów, pomyślałby, że to dwoje oddanych przyjaciół. Anna miała szczęście. Jej mąż był naprawdę dobrym człowiekiem. Nigdy nie usłyszała od niego złego słowa.

Westchnęła, bo bardzo lubiła Izabelę. Była starsza od niej o osiemnaście lat i traktowała dziewczynę trochę jak własną córkę, którą nie dane jej było się cieszyć. Irenka miałaby teraz tyle samo lat co Izabela.

Wiedziała, że potrzeba jeszcze kilku lat, żeby wzmocnić w młodej kobiecie poczucie własnej wartości.

I pamiętać trzeba o edukacji! Przede wszystkim o edukacji! I to na wszystkich poziomach! – mówiła do siebie w myślach.

Anna jak mało kto była świadoma, że można człowiekowi odebrać wiele, ale wiedza i oczytanie to kapitał, którego nie da się skonfiskować, ukraść ani zniszczyć.

Zwłaszcza że Izabela była inteligentna. Nadzwyczaj szybko się uczyła. Na razie jednak zatrważająco zaniedbano ją pod tym względem. Dla księżnej było to wprost niepojęte: jak osoba z arystokratycznej rodziny mogła nigdy nie słyszeć o Janie Kochanowskim?!

A noc poślubna? Dziś, na kilka godzin przed, lepiej chyba będzie pozostawić Izabelę w niewiedzy. Było zdecydowanie za późno na uświadamianie jej – myślała gorączkowo.

Podjęła decyzję, że bez pytania o zgodę poczęstuje Izabelę winem zaprawionym odurzającymi ziołami. Wzięła je ze sobą „na wszelki wypadek”. To powinno pomóc dziewczynie przetrwać.

– Błogosławione zioła! Tyle razy ratowały kobiety z opresji… – szepnęła i uśmiechnęła się smutno.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

[1]Ad majorem gentis gloriam (łac.) – Ku większej chwale rodu (wszystkie przypisy pochodzą od autorki).

[2] Eleonora Monika Czartoryska de domo Waldstein, żona Michała Czartoryskiego.

[3]Pompa funebris (starop.) – wystawne uroczystości pogrzebowe.

[4] Stanisław August Poniatowski w rodzinie nazywany był Antosiem.

[5]Plica polonica (łac.) – kołtun polski.

[6]Weichselzopf (niem.) – warkocz znad Wisły.

[7] Leniwka – rodzaj luźnego domowego odzienia podbitego futrem.

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz