Czarny Język - Christopher Buehlman - ebook + książka

Czarny Język ebook

Buehlman Christopher

4,3

Opis

Kinch Na Shannack jest winien małą fortunę Gildii Poborców, która wyszkoliła go na złodzieja, a zatem nauczyła (między innymi) otwierania zamków, walki na noże, wspinania po ścianach, łagodzenia upadków, snucia kłamstw, zastawiania pułapek, a także kilku magicznych sztuczek. Ten dług sprawił, że teraz czeka przy starej leśnej drodze, by obrabować pierwszego podróżnego, który się napatoczy.

Ale dzisiaj Kinch Na Shannack wybrał niewłaściwą ofiarę.

Galva jest wojowniczką, która przeżyła brutalne wojny z goblinami, a także służką bogini śmierci. Szuka swojej królowej, która zaginęła, gdy jedno z miast na dalekiej północy upadło po ataku olbrzymów.

Po nieudanym napadzie, z którego szczęśliwie uchodzi z życiem, Kinch odkrywa, że losy jego i Galvy są ze sobą splecione. Wspólni wrogowie i niezwykłe niebezpieczeństwa zmuszają złodzieja i wojowniczkę do wyruszenia w świat, gdzie gobliny żywią się ludzkim mięsem, krakeny polują w mrocznych głębinach, a honor jest luksusem, na który niewielu może sobie pozwolić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 504

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (72 oceny)
39
22
9
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ani16

Dobrze spędzony czas

Ciekawa książka z nietypowym pomysłem. Polecam
00
zabie-udko

Nie oderwiesz się od lektury

Oryginalne i wciągające, wspaniała narracja
00
biegunka

Nie oderwiesz się od lektury

niezwykła i warta każdej chwili czytania
00
harimaa

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
motodo

Nie oderwiesz się od lektury

EKSPLOZJA !!!!!!!!
00

Popularność




Mapa

Kalen­darz

1. Las Sie­rot

1

Las Sie­rot

Za chwilę mia­łem umrzeć.

Co gor­sza, mia­łem umrzeć pośród drani.

Nie, żebym bał się śmierci, ale być może to, z kim umie­ramy, ma zna­cze­nie. W końcu to ważne, w czyim towa­rzy­stwie przy­cho­dzimy na świat. Jeśli wszy­scy są ubrani w czy­stą bie­li­znę oraz jedwa­bie i z uwagą patrzą, jak wije­cie się w koły­sce, zapewne czeka was zupeł­nie inne życie niż wtedy, gdy pierw­szą rze­czą, którą zoba­czy­cie po otwar­ciu oczu, jest kozioł. Popa­trzy­łem na Pagrana i stwier­dzi­łem, że nie­po­ko­jąco przy­po­mina capa, gdyż miał pocią­głą twarz, długą brodę i uro­czy zwy­czaj żucia, nawet gdy nie miał jedze­nia w ustach. Pagran kie­dyś pra­co­wał na roli. Frella, która stała u jego boku w zardze­wia­łej kol­czu­dze, kie­dyś była jego żoną.

Teraz oboje byli zło­dzie­jami, choć nie tak sub­tel­nymi jak ja. Mnie szko­lono w ope­ro­wa­niu wytry­chem, wspi­na­niu się po ścia­nach, łago­dze­niu upad­ków, snu­ciu kłamstw, brzu­cho­mów­stwie, spo­rzą­dza­niu i odnaj­dy­wa­niu puła­pek. Byłem także nie­zgor­szym łucz­ni­kiem, skrzyp­kiem i nożow­ni­kiem. Do tego zna­łem kil­ka­dzie­siąt cza­ro­dziej­skich sztu­czek – drob­nych, lecz uży­tecz­nych. Nie­stety, byłem winny Gil­dii Pobor­ców tak dużo pie­nię­dzy za swoje szko­le­nie, że musia­łem koczo­wać w Lesie Sie­rot razem z tymi dur­niami, licząc na to, że uda mi się kogoś obra­bo­wać w sta­ro­świecki spo­sób. No wie­cie, gro­żąc mu śmier­cią.

Bycie roz­bój­ni­kiem jest zaska­ku­jąco opła­calne. Dołą­czy­łem do tej grupy led­wie mie­siąc temu, a już udało nam się obra­bo­wać kilka zbyt słabo strze­żo­nych wozów, porwać kilku maru­de­rów ze zbyt licz­nych grup, a nawet sprze­dać syna jed­nego z kup­ców grupce nie­uczci­wych żoł­nie­rzy, któ­rzy mieli nas ści­gać. Zabi­ja­nie ni­gdy nie przy­cho­dziło mi z łatwo­ścią, lecz byłem gotów posłać kilka strzał, byle tylko wygrze­bać się z gówna. Tak działa świat. Zebra­łem ponad połowę raty, którą mia­łem zapła­cić Gil­dii w Dożynki, by powstrzy­mać ich przed prze­ro­bie­niem mojego tatu­ażu, który wyglą­dał już wystar­cza­jąco źle.

A zatem kuca­łem w zasadzce i obser­wo­wa­łem samotną kobietę, która szła w naszą stronę Białą Drogą. Mia­łem złe prze­czu­cia wzglę­dem tej poten­cjal­nej ofiary, nie tylko dla­tego, że kro­czyła, jakby nikt nie mógł jej skrzyw­dzić, pod­czas gdy w koro­nach drzew wrzesz­czały kruki. Lizną­łem nieco magii, więc widzia­łem, że podróżna nią włada. Nie byłem pewien, jakiego rodzaju są to czary, ale wyczu­wa­łem w powie­trzu coś jakby chłód albo napię­cie przed burzą, które wywo­łuje gęsią skórkę. Poza tym cóż takiego mogła mieć przy sobie jedna kobieta, co byłoby cokol­wiek warte po podzie­le­niu mię­dzy sie­dem osób? A nie zapo­mi­najmy, że nasz przy­wódca zgar­niał podwójną dolę, w prak­tyce zaś nie­mal połowę łupu.

Popa­trzy­łem na Pagrana i lekko pokrę­ci­łem głową. Odwza­jem­nił spoj­rze­nie. Białka jego oczu były wyraź­nie widoczne, ponie­waż pokrył bło­tem całe swoje ciało, nie licząc dłoni, któ­rych potrze­bo­wał do komu­ni­ko­wa­nia się gestami. Pagran uży­wał żoł­nier­skiego języka gestów, któ­rego nauczył się pod­czas Gobliń­skich Wojen, o połowę uboż­szego niż zło­dziej­ski język, który pozna­łem w Niskiej Szkole. Brak dwóch pal­ców nie uła­twiał mu sprawy. Kiedy pokrę­ci­łem głową, wyko­nał w moją stronę jakiś gest. Sądzi­łem, że każe mi napra­wić sakiewkę, więc spraw­dzi­łem, czy pie­nią­dze z niej wypa­dają, ale po chwili uzmy­sło­wi­łem sobie, że pyta, czy wciąż mam jaja. No tak, doda­wał mi odwagi.

Wska­za­łem na nie­zna­jomą i wyko­na­łem gest ozna­cza­jący magiczkę, choć nie byłem pewien, czy Pagran go zna. Odpo­wie­dział, że magiczka stoi za moimi ple­cami, a przy­naj­mniej tak mi się wyda­wało w pierw­szej chwili, ale tak naprawdę pole­cił, żebym wsa­dził ją sobie w dupę. Prze­nio­słem wzrok z dra­nia, z któ­rym za chwilę mia­łem umrzeć, na kobietę, która miała nas zabić.

Przy­naj­mniej takie mia­łem prze­czu­cie.

***

Żeby wędro­wać samot­nie Białą Drogą przez Las Sie­rot nawet w przy­jem­nie cie­pły dzień póź­nego lata w mie­siącu Popio­łów, trzeba być magi­kiem. Ewen­tu­al­nie pija­kiem, cudzo­ziem­cem, samo­bójcą lub każ­dym z nich po tro­sze. Ta kobieta wyglą­dała na cudzo­ziemkę. Miała oliw­kową kar­na­cję i czarną potar­ganą czu­prynę typową dla Span­thian. Do tego cha­rak­te­ry­styczne dla nich sil­nie zazna­czone kości policz­kowe, pre­zent od sta­rego impe­rium, które utrud­niały osza­co­wa­nie jej wieku. Dość młoda. Koło trzy­dziestki? Drobna, ale krzepka. Te zaspane oczy mogły nale­żeć do zabój­czyni, a poza tym była ubrana do walki. Na ple­cach nio­sła okrą­głą tar­czę, ryn­graf chro­nił jej gar­dło przed pode­rżnię­ciem i o ile się nie myli­łem, pod koszulą nosiła lekką kol­czugę.

Ostrze przy jej pasie było krót­sze od więk­szo­ści spo­ty­ka­nych broni. Zapewne był to spadín, pogromca byków, co ozna­czało, że musiała być Span­thianką. Tam­tejsi ryce­rze kie­dyś byli naj­lep­szymi jeźdź­cami na świe­cie, gdy jesz­cze mieli konie. Teraz pole­gali na sztuce walki mie­czem i tar­czą pocho­dzą­cej ze Sta­rego Keshu, zwa­nej Calar Bajat, któ­rej uczyli się od ósmego roku życia. Span­thia­nie nie lubią, gdy się im grozi, dla­tego byłem pewien, że jeśli zaata­ku­jemy, będziemy zmu­szeni do walki na śmierć i życie. Czy Pagran uwa­żał, że gra jest warta świeczki? Przy pasie nie­zna­jo­mej wisiały sakiewki z pie­niędzmi, ale czy zamie­rzał dać sygnał do natar­cia wyłącz­nie z tego powodu?

Nie.

Patrzył na tar­czę.

Kiedy Span­thianka się zbli­żyła, dostrze­głem różany blask na drew­nia­nej kra­wę­dzi wysta­ją­cej zza jej ple­ców, co świad­czyło o tym, że tar­cza jest wyko­nana z wio­sen­nego drzewa. Wyci­na­li­śmy je tak szybko pod­czas Gobliń­skich Wojen, że dziś były nie­mal wymarłe – ostat­nie zagaj­niki znaj­do­wały się w Ispan­thii, gdzie czu­wał nad nimi król, a każdy intruz koń­czył z pętlą na szyi, chyba że miał ze sobą piłę – wtedy goto­wano go żyw­cem. Wio­senne drzewo ma to do sie­bie, że jeśli wła­ści­wie się o nie dba, może dalej żyć nawet po ścię­ciu i samo się uzdro­wić. A dopóki żyje, trudno je spa­lić.

Pagran chciał zdo­być tę tar­czę. Wciąż łudzi­łem się, że opu­ści miseczkę dłoni, jakby gasił świecę, ale wie­dzia­łem, że za chwilę wypro­stuje kciuk, dając sygnał do ataku. U jego boku stała trójka nazna­czo­nych bli­znami zawa­dia­ków, a nie­da­leko mnie pośród liści poru­szyła się para łucz­ni­ków – prze­sądny gów­niarz Naer­fas, prze­zy­wany Ner­wu­sem, który cało­wał zawie­szony na szyi brudny wisio­rek przed­sta­wia­jący lisa wyrzeź­bio­nego z jele­niej kości, oraz jego blada sio­stra o wytrzesz­czo­nych oczach. Ni­gdy mi się nie podo­bało, że czcimy tego samego boga, ale w końcu byli Gal­tami tak jak ja i uro­dzili się z czar­nymi języ­kami, które nas wyróż­niają, a gal­tyj­scy zło­dzieje służą panu lisów. Nie możemy się powstrzy­mać.

Wyją­łem z koł­czanu strzałę z dziu­ra­wią­cym gro­tem, ide­alną do prze­bi­ja­nia kol­czug, i zało­ży­łem ją na cię­ciwę.

Obser­wo­wa­li­śmy swo­jego kapi­tana.

Obser­wo­wa­li­śmy kobietę.

Kruki wrzesz­czały.

Pagran wypro­sto­wał kciuk.

Potem wyda­rze­nia poto­czyły się bar­dzo szybko.

***

Pierw­szy zwol­ni­łem strzałę, czu­jąc przy­jemne roz­luź­nie­nie pal­ców i ude­rze­nie cię­ciwy o przed­ra­mię. Mia­łem to miłe uczu­cie, które poja­wia się, gdy wie­cie, że odda­li­ście celny strzał – jeśli ni­gdy nie strze­la­li­ście z łuku, nie potra­fię wam go opi­sać. Usły­sza­łem syk strzał moich kom­pa­nów, które podą­żyły za moją. Ale cel już był w ruchu – kobieta przy­kuc­nęła i obró­ciła się tak szybko, że nie­mal znik­nęła za tar­czą. Nie dość, że tar­cza była duża, ona zdo­łała się za nią sku­lić.

Dwie strzały odbiły się od wio­sen­nego drewna, a moja znik­nęła mi z oczu. Wtedy zaata­ko­wali Pagran i jego trójka zabi­ja­ków. Pagran wzno­sił nad głowę swoją potężną gle­wię, która wyglą­dała jak prze­ro­śnięty kuchenny nóż na kiju. Frella trzy­mała za ple­cami swój miecz gotowy do ciosu, a pozo­stała dwójka, którą nazwiemy po pro­stu Włócz­nią i Topo­rem, bie­gła za nimi. Span­thianka musiała się zatrzy­mać, żeby sta­wić im czoło, a wtedy zamie­rza­łem prze­szyć jej kolano.

Nagle wszystko się skom­pli­ko­wało.

Dostrze­głem jakiś ruch mię­dzy drze­wami po dru­giej stro­nie drogi.

W mojej gło­wie jed­no­cze­śnie poja­wiły się trzy myśli:

Jeden z kru­ków zrywa się do lotu.

Kruki umil­kły.

Ten kruk jest za duży.

Kruk roz­mia­rów jele­nia wypadł na drogę.

Z mojej krtani nie­świa­do­mie wyrwał się cichy dźwięk.

Nie da się zapo­mnieć pierw­szego spo­tka­nia z bojo­wym kru­kiem.

Zwłasz­cza jeśli nie jest po waszej stro­nie.

Ptak pod­ciął Włócz­nię i wywró­cił ją na twarz, a następ­nie zaczął sie­kać jej plecy twar­dym dzio­bem. Otrzą­sną­łem się z otę­pie­nia i pomy­śla­łem, że powi­nie­nem nało­żyć na cię­ciwę kolejną strzałę, ale kruk już ata­ko­wał Topora, który tak naprawdę miał na imię Jar­ril. Wspo­mi­nam o tym nie dla­tego, że będzie­cie mieli oka­zję lepiej go poznać. Po pro­stu to, co go spo­tkało, było tak paskudne, że jest mi głu­pio nazy­wać go Topo­rem.

Jar­ril wyczuł, że ptak zbliża się do niego od boku, prze­stał biec i odwró­cił się w stronę wroga. Zdą­żył tylko unieść topór, zanim kruk wbił dziób w miej­sce, któ­rego prze­bi­cia wolałby unik­nąć każdy męż­czy­zna. Gruba kol­czuga się­gała Jar­rilowi aż do kolan, ale te ptaki potra­fią dziu­ra­wić czaszki, więc lepiej nie myśleć o tym, co pozo­stało z czę­ści ciała znaj­du­ją­cej się pod spodem. Męż­czy­zna padł na zie­mię, zbyt mocno zra­niony, by krzy­czeć. Za to roz­wrzesz­czała się Frella. Zer­k­ną­łem w lewo i zoba­czy­łem pochy­lo­nego Pagrana, całego we krwi, choć myślę, że nie wła­snej, ponie­waż Frella krwa­wiła za nich oboje, obry­zgu­jąc zie­mię czer­wo­nym stru­mie­niem try­ska­ją­cym z głę­bo­kiej rany pod pachą, bie­gną­cej od łok­cia aż do cycka.

Kiedy Span­thianka zmie­niła kie­ru­nek, dostrze­głem jej obna­żony miecz, który bez wąt­pie­nia był spadínem. Wystar­cza­jąco ostrym, by dźgać, wystar­cza­jąco cięż­kim, by siec. To dobre ostrze, być może naj­lep­szy krótki miecz, jaki kie­dy­kol­wiek wykuto. A ona potra­fiła się nim posłu­gi­wać. Poru­szyła się bły­ska­wicz­nie, minęła Frellę i odkop­nęła jej miecz na bok.

Włócz­nia, która miała roz­szar­pane plecy, wła­śnie dźwi­gała się na czwo­raki, jak nie­mowlę pró­bu­jące cho­dzić. Obok mnie Ner­wus krzyk­nął: „Awain Baith”, co po gal­tyj­sku zna­czy „ptak śmierci”, po czym upu­ścił łuk i rzu­cił się do ucieczki, a jego star­sza sio­stra pobie­gła za nim, pozo­sta­wia­jąc mnie jako jedy­nego łucz­nika mię­dzy drze­wami. Nie mogłem stąd tra­fić Span­thianki, która zasła­niała się tar­czą, jed­no­cze­śnie odrą­bu­jąc Włóczni dłoń. Zabawne, na czym sku­pia się nasz umysł – przyj­rza­łem się tar­czy z bli­ska i zauwa­ży­łem, że jej sta­lowy szczyt wykuto w kształt dmu­cha­ją­cego obłoku z ludzką twa­rzą, podob­nego do rysun­ków na skra­jach map.

Pagran pod­niósł upusz­czoną gle­wię i pró­bo­wał opę­dzać się przed krą­żą­cym wokół niego pta­kiem. Kruk dwu­krot­nie ude­rzył dzio­bem w ostrze broni, z łatwo­ścią uni­ka­jąc pchnię­cia Pagrana i igno­ru­jąc mój chy­biony strzał – te istoty poru­szają się w nie­prze­wi­dy­walny spo­sób, a strzała wypusz­czona z dwu­dzie­stu kro­ków nie tra­fia w cel w chwili zwol­nie­nia cię­ciwy. Bojowy kruk chwy­cił ostrze gle­wii dzio­bem i wykrę­cił je w bok, tak że Pagran musiał obró­cić się razem z nim, by nie stra­cić oręża. W tej samej chwili Span­thianka sko­czyła naprzód, zwin­nie jak pan­tera, i cięła go tuż ponad piętą. Nasz przy­wódca upadł i zwi­nął się w jęczący kłę­bek. Walka na dro­dze dobie­gła końca.

Kurwa.

Wypu­ści­łem kolejną strzałę w stronę Span­thianki, a wtedy ptak prze­niósł na mnie wzrok.

Zro­zu­mia­łem, że łuk nie wystar­czy. Z przodu pasa nosi­łem dosko­nały nóż; pod­czas bójki w tawer­nie mógł­bym wypa­tro­szyć prze­ciw­nika, ale ostrze byłoby bez­u­ży­teczne wobec kol­czugi. Na ple­cach trzy­ma­łem paskudny szty­let tarcz­kowy, ide­alny do prze­bi­ja­nia kol­czug, ale w star­ciu z mie­czem w dłoni kobiety, nie wspo­mi­na­jąc o tym jeba­nym ptaku, byłby rów­nie uży­teczny jak patyk.

Zbli­żyli się.

Mogłem uciec Span­thiance, ale nie kru­kowi.

Przy­znaję bez wstydu, że lekko popu­ści­łem w spodnie.

– Łucz­niku – ode­zwała się kobieta z cha­rak­te­ry­stycz­nym ispan­thiań­skim akcen­tem. – Wyjdź i pomóż swoim przy­ja­cio­łom.

***

Fakt, że tak naprawdę nie byli moimi przy­ja­ciółmi, nie wystar­czył, by zosta­wić ich oka­le­czo­nych i poobi­ja­nych na Bia­łej Dro­dze, nawet jeśli na to zasłu­gi­wali. Span­thianka wycią­gnęła strzałę z zakrwa­wio­nej koszuli pod swoją pachą i porów­nała pie­rzy­sko ze strza­łami, które wciąż tkwiły w moim przy­bocz­nym koł­cza­nie.

– Dobry strzał.

Zwró­ciła mi strzałę. Dała mi także łyk wina z bukłaka – dobrego, gęstego i czar­nego wina, które zapewne rów­nież pocho­dziło z Ispan­thii. Pagran, który z gry­ma­sem bólu wstał i oparł się o drzewo, niczego nie dostał. Frella, która stra­ciła tyle krwi, że była na skraju omdle­nia, także obe­szła się sma­kiem, mimo że z nadzieją patrzyła na Span­thiankę, gdy opa­try­wa­łem jej rękę za pomocą poń­czo­chy i kija. Wino było prze­zna­czone tylko dla mnie, ponie­waż odda­łem celny strzał. Tacy są Span­thia­nie. Naj­pew­niej­szym spo­so­bem na zjed­na­nie sobie ich łask jest zro­bie­nie im krzywdy.

Jeśli cho­dzi o ran­nych, Jar­ril wciąż był nie­przy­tomny, z czego nale­żało się cie­szyć – niech śpi, żaden ogier nie chce się obu­dzić wała­chem, tym bar­dziej jeśli jest na tyle młody, że dopiero dowie­dział się, do czego służy to, co stra­cił. Włócz­nia pod­nio­sła odciętą dłoń i wbie­gła do lasu, jakby znała jakie­goś przy­szy­wa­cza koń­czyn, który nie­długo zamy­kał zakład. Nie wiem, dokąd pole­ciał ptak, a przy­naj­mniej wtedy tego nie wie­dzia­łem. Wyglą­dało na to, że roz­pły­nął się w powie­trzu. Co zaś się tyczy Span­thianki, to ruszyła w dal­szą drogę, jakby nic się nie stało, nie licząc zadra­pa­nia i zakrwa­wio­nej koszuli. A jed­nak coś się stało.

Spo­tka­nie z ispan­thiań­ską ptasz­niczką odmie­niło mój los.

2. Pod Psz­czołą i Monetą

2

Pod Psz­czołą i Monetą

Dopro­wa­dze­nie Frelli i Pagrana z powro­tem do naszego obozu nie było łatwe. Odda­łem Pagra­nowi jego gle­wię, żeby mógł się nią pod­pie­rać, a Frelli musia­łem pozwo­lić wpie­rać się na moim ramie­niu przez ponad milę wędrówki po nie­rów­nym tere­nie. Na szczę­ście była chuda – w sam raz na pali­sady, jak mawiają żoł­nie­rze – więc nie dawała mi się za bar­dzo we znaki. Moi mistrzo­wie w Niskiej Szkole skar­ci­liby mnie za pomoc tej dwójce. Uzna­liby lanie na Bia­łej Dro­dze za koniec naszej nie­zbyt weso­łej kom­pa­nii, a ucieczkę rodzeń­stwa łucz­ni­ków za dowód na to, że byli lojalni wyłącz­nie wobec sie­bie nawza­jem i zapewne już ruszyli w poszu­ki­wa­niu nowych przy­gód, wcze­śniej ogo­ło­ciw­szy nasze obo­zo­wi­sko.

Zosta­wi­łem tam swoje skrzypce, solidny hełm, który mia­łem nadzieję sprze­dać, oraz dzba­nek gal­tyj­skiej whi­skey. Na heł­mie nie­spe­cjal­nie mi zale­żało, a na świe­cie nie bra­ko­wało ogni­stej wody, w któ­rej mogłem zanu­rzyć usta, ale te skrzypce coś dla mnie zna­czyły. Chciał­bym wam powie­dzieć, że nale­żały do mojego sta­ruszka albo coś w tym rodzaju, ale mój ojciec był ponu­rym gór­ni­kiem i nie potra­fił nawet zagrać fan­far dup­skiem po zje­dze­niu kwarty fasoli z kapu­stą. Ukra­dłem te skrzypce. Odda­li­łem się z nimi, kiedy pewien gość spie­rał się z mło­dym muzy­kiem o to, czy śpie­wał czy­sto w tawer­nie. Tak mię­dzy nami, fał­szo­wał, za to skrzypce były pierw­sza klasa, więc po całej akcji zapła­ci­łem gościowi połowę ich war­to­ści, zamiast je sprze­da­wać. A teraz wyglą­dało na to, że zostaną sprze­dane za bez­cen, a dwójka gnoj­ków, któ­rzy je zabrali, zapewne była już tak daleko, że nie mia­łem szansy ich dogo­nić.

***

Cadoth było pierw­szym mia­stem na zachód od Lasu Sie­rot i ostat­nim w Hol­cie, za któ­rym roz­cią­gały się jesz­cze bar­dziej posępne lasy i roz­le­głe wyżyny Nor­holtu. Można zorien­to­wać się, jak duże jest mia­sto, po tym, ilu bogów ma w nim świą­ty­nie i jakich są one roz­mia­rów. Na przy­kład, w wio­sce z jedną błot­ni­stą drogą, jedną tawerną, która tak naprawdę jest zaple­czem domu jakie­goś tłu­ścio­cha, oraz jed­nym zdy­cha­ją­cym wołem, któ­rego wszy­scy poży­czają sobie do orki, zapewne znaj­dziemy kościół Wszech­boga. Bez dachu, z bel­kami do sie­dze­nia, łojo­wymi świe­cami na ołta­rzu i wnęką, w któ­rej usta­wia się posągi roz­ma­itych bogów, zależ­nie od święta. Posągi będą wyrzeź­bione z jesionu albo orzesz­nika, bogi­nie będą miały obfite biu­sty, a bogo­wie nie­wiel­kie przy­ro­dze­nia, nie licząc Harosa, który ma postać jele­nia i odpo­wied­nio oka­za­łego fiuta, ponie­waż wszy­scy wie­dzą, że każ­dego wie­czora tak mocno rżnie księ­życ, że ten musi scho­wać się za wzgó­rza i odpo­cząć.

W nieco więk­szym mia­steczku, gdzie mieszka peł­no­eta­towa dziwka, która nie zaj­muje się na boku warze­niem piwa ani cero­wa­niem koszul, znaj­dziemy kościół Wszech­boga kryty strze­chą i ozdo­biony dys­kiem z brązu wpi­sa­nym w kwa­drat z oło­wiu albo żelaza, a także porządną świą­ty­nię poświę­coną jakie­muś miej­sco­wemu bóstwu, które według ludzi jest naj­mniej skłonne nasrać im na pokor­nie pochy­lone głowy.

Cadoth było naj­więk­szym mia­stecz­kiem, jakiego jesz­cze nie można nazwać mia­stem. Jako punkt han­dlowy z praw­dzi­wego zda­rze­nia, ulo­ko­wany na roz­dro­żach, miało kościół Wszech­boga uko­ro­no­wany słoń­cem z brązu, potężną wieżę poświę­coną Haro­sowi, zwień­czoną poro­żem jele­nia oraz mniej­sze świą­ty­nie, w któ­rych czczono tuzin innych bóstw. Bra­ko­wało wśród nich świą­tyni poświę­co­nej Mith­re­no­rowi, bogu morza, o któ­rym mało kto myśli w głębi lądu, jak rów­nież Zaka­za­nemu Bogu, z oczy­wi­stych wzglę­dów.

W każ­dym mia­steczku tej wiel­ko­ści nie może zabrak­nąć porząd­nego Domu Wisielca, jak nazywa się sie­dzibę Gil­dii Pobor­ców, a ja musia­łem się tam udać, by poroz­ma­wiać o swoim długu. Moja współ­praca z Pagra­nem i jego bandą rębaj­łów tego lata była cał­kiem udana, dopóki Span­thianka i jej mor­der­czy ptak nie sko­pali nam tył­ków. Ale teraz Ner­wus i Śnieżka, rodzeń­stwo łucz­ni­ków, które ucie­kło, gdy kruk dołą­czył do potyczki, cał­ko­wi­cie mnie ogo­ło­ciło. Potrze­bo­wa­łem pie­nię­dzy – i to szybko – a roze­gra­nie kilku par­ty­jek Wież wyda­wało się dobrym począt­kiem.

Wie­dzia­łem, że gra z pew­no­ścią toczy się Pod Psz­czołą i Monetą, ponie­waż Psz­czoła i Moneta to dwie z kart w talii Wież, obok samych Wież, Kró­lów i Kró­lo­wych, Żoł­nie­rzy, Łopat, Łucz­ni­ków, Śmierci i Zdrajcy, a także, oczy­wi­ście, Zło­dziei, któ­rych w talii zazwy­czaj ozna­cza się rysun­kiem chwy­ta­ją­cej dłoni.

Nie wszy­scy w tawer­nie byli gra­czami. Sto­liki na obrze­żach zaj­mo­wali paste­rze owiec i hodowcy korzeni, wierni bogom skwa­szo­nych min. Roz­ma­wiali przy­ci­szo­nymi gło­sami o desz­czach i chrząsz­czach, a ich ni­gdy nie­prana weł­niana odzież po dzie­się­cio­le­ciach wycie­ra­nia w nią rąk była pokryta war­stwą zwie­rzę­cego tłusz­czu. Dwaj mło­dzi najemni zabi­jacy sie­dzący bli­żej baru mieli przy pasach nie­wiel­kie mie­dziane kubeczki, któ­rych w grze w Wieże uży­wano do zbie­ra­nia monet. Mimo że byli uzbro­jeni w mie­cze, wyglą­dało na to, że z dużą ostroż­no­ścią zer­kają na trzy surowe star­sze kobiety, które rżnęły w Wieże przy znisz­czo­nym przez kor­niki stole.

Ja też byłem ostrożny, ale chcia­łem zagrać.

– Potrze­bu­je­cie czwar­tego do gry? – ode­zwa­łem się do łysej zabój­czyni tasu­ją­cej karty.

Popa­trzyła na mój tatuaż. Miała prawo dać mi po gębie z jego powodu, ale naj­wy­raź­niej nie miała na to ochoty. Pozo­stała dwójka bar­dziej niż piwa pra­gnęła szyb­kiego powrotu do gry, więc także nie sko­rzy­stała z oka­zji.

Łysa wska­zała głową puste krze­sło, więc usa­dzi­łem na nim tyłek.

– Talia Lam­nur czy Mouray? – spy­ta­łem.

– A jak, kurwa, myślisz?

– Jasne. Lam­nur.

Szlach­cice i tym podobni uży­wali talii Mouray. Miała ład­niej­sze wzory. Ale ludzie o per­ma­nent­nie brud­nych koł­nier­zach gry­wali talią Lam­nur o prost­szych rysun­kach, z dwiema Kró­lo­wymi zamiast trzech i bez karty Leka­rza, który mógł was ura­to­wać w przy­padku wycią­gnię­cia Śmierci. Oso­bi­ście wola­łem talię Mouray, ale tak już mam, że lubię dru­gie szanse.

– Naj­pierw zapłać – ode­zwała się kobieta.

Wygrze­ba­łem z sakiewki wystar­cza­jącą liczbę monet, żeby dorzu­cić się do puli.

Brzęk-brzęk!

Łysa roz­dała karty.

Wygra­łem dwie z trzech rund Tur­nieju i spa­so­wa­łem w trze­ciej, żeby nie pomy­ślały, że oszu­kuję, ale pula w run­dzie Wojny była zbyt duża, żebym prze­pu­ścił oka­zję. Blada blon­dynka z bli­zną jak haczyk do łowie­nia ryb ostro licy­to­wała, naj­wy­raź­niej prze­ko­nana, że ostatni Król w talii zapew­nia jej nie­ty­kal­ność, ale zagra­łem Zdrajcą, a potem Łucz­ni­kiem pozby­łem się Kró­lo­wej, która mogła zła­pać Zdrajcę, zgar­ną­łem Króla i wygra­łem. Ponow­nie. Nie­li­chą sumkę.

– Jak to, kurwa, robisz, cwa­niaczku? – rzu­ciła łysa z akcen­tem typo­wym dla hol­tyj­skich ulicz­nych rze­zi­miesz­ków.

„Cwa­nia­czek” to nie­zbyt miłe okre­śle­nie, ale w końcu wła­śnie wyczy­ści­łem ją z kasy.

– Szczę­ście mi sprzyja – odpar­łem, co nie było kłam­stwem.

O szczę­ściu opo­wiem póź­niej.

Zasta­na­wiała się, czy mnie dźgnąć, czy raczej dać mi po gębie, aż w końcu zde­cy­do­wała się na wygna­nie.

– Wypier­da­laj od sto­lika – wark­nęła, więc zebra­łem wygraną w koszulę, scho­wa­łem monety do sakiewki na pasie i odsze­dłem z uśmie­chem, ści­gany przez kilka komen­ta­rzy doty­czą­cych mojego ojca.

Mia­łem nadzieję, że żaden z nich nie był prawdą. Każda z kobiet miała ochotę mnie pobić, ale były zbyt pochło­nięte grą. Zapewne pozo­staną przy sto­liku, aż dwie z nich będą spłu­kane, a wtedy rzucą się na sie­bie nawza­jem. Nic dziw­nego, że kapłani tak wielu bogów pomstują na tę grę – zgi­nęło przez nią wię­cej ludzi niż przez Mor­der­czy Alfa­bet. Chcia­łem powie­dzieć, że zabiła wię­cej ludzi niż gobliny, ale to byłaby zbyt duża prze­sada, nawet dla mnie.

Pod­sze­dłem do baru, a tam, tuż za potęż­nym jego­mo­ściem, który mógłby zaćmić słońce, o szorstki drew­niany blat opie­rała się Span­thianka, którą spo­tka­li­śmy na dro­dze. Nie­zręcz­nie ski­nę­li­śmy do sie­bie gło­wami. Miej­sce obok niej, w któ­rym zamie­rza­łem sta­nąć, nagle zajęła jakaś męska dziwka o zbyt mocno uma­lo­wa­nych oczach. Oczy z uzna­niem zlu­stro­wały ptasz­niczkę. Na swój spo­sób była ona bar­dzo uro­dziwą kobietą, o czar­nych wło­sach i mor­skich oczach, ale jesz­cze nie zde­cy­do­wa­łem, czy wyglą­da­łaby lepiej, gdyby nie spra­wiała wra­że­nia zaspa­nej, czy może opusz­czone powieki doda­wały jej swo­istego uroku. Męż­czyźni uwiel­biają kobiety, które wyglą­dają na obo­jętne, jeżeli tylko nie bra­kuje im urody. Uwiel­biamy także wesołe kobiety, jeśli są piękne, jak rów­nież smutne ślicz­notki i gniewne dziew­częta o ład­nych buziach. Rozu­mie­cie, jak to działa. A więc ow­szem, Span­thianka była uro­dziwa. Ale gdyby musiała się uśmiech­nąć, by uga­sić pożar, spło­nę­łoby pół mia­sta. Naj­wy­raź­niej nie zauwa­żyła sie­dzą­cego obok niej kogu­cika, tylko sku­piała się na swoim winie i wpa­try­wała się w dal. Smutna dziew­czyna o sil­nych kościach. Chłopcy za tym prze­pa­dają.

Zna­la­złem inne miej­sce przy barze.

Uta­len­to­wana gal­tyj­ska har­fiarka śpie­wała popu­larną pio­senkę Roz­darte Morze. Miała nie­zły głos, więc nikt jesz­cze nie cisnął w nią butelką.

Nad Roz­dar­tego Morza brzeg

Wybra­łam się, gdzie pośród fal,

Jak rycerz z dumą prę­żąc pierś,

Mąż wielce uro­dziwy stał.

Wnet ruszył ku dziew­czy­nie tej,

Chło­sta­nej przez nad­mor­ski wiatr.

Powin­nam odejść, dobrze wiem,

Lecz popły­nę­łam za nim w ślad.

Nie zna­łam świata grzesz­nych żądz

Przez pro­sty żywot i młody wiek,

Nie uwie­rzy­cie jed­nak w to,

Co kryło się na morza dnie.

Ujrza­łam ogon i płe­twy dwie

Zamiast splą­ta­nych czte­rech nóg.

Spy­ta­łam: „Co z cie­bie za człek?”,

„Szla­chetny”, odrzekł młody bóg.

„Dla­tego odejść dam ci stąd,

Bo choć pozory człeka mam,

Nie da ci szczę­ścia mor­ska toń,

Nie znaj­dziesz rów­nież męża tam”.

Łagodny był syreny głos,

Choć ucząc dziew­czę, marsz­czył brew,

„Bez zwłoki powróćże na ląd

I chłopca znajdź, co nie ma płetw”.

Zatem wró­ci­łam na pia­sek plaż

Mądrzej­sza od dostoj­nych dam.

A co poję­łam tam­tego dnia,

Dziś chęt­nie prze­ka­zuję wam.

Zebrała kilka monet do kape­lu­sza i zbyt skąpe okla­ski, nawet wli­cza­jąc mój aplauz, więc zabrała harfę i ruszyła do kolej­nej tawerny, gdzie być może cze­kała na nią wdzięcz­niej­sza publika.

Zoba­czy­łem, że w kącie izby sprze­daw­czyni zaklęć z Gil­dii Magi­ków – z twa­rzą upu­dro­waną na biało i dwoma pierw­szymi pal­cami oraz kciu­kiem lewej dłoni złą­czo­nymi w znak Gil­dii – zapa­liła woskową święcę ople­cioną kosmy­kiem swo­ich wło­sów, co ozna­czało, że przyj­muje zamó­wie­nia. Po chwili jakaś młoda kobieta w grubo ple­cio­nym weł­nia­nym ubra­niu wrę­czyła wiedź­mie monetę i zaczęła szep­tać jej do ucha swoje pra­gnie­nia.

Led­wie zdą­ży­łem skosz­to­wać nie­złego czer­wo­nego wina, które poda­wano Pod Psz­czołą i Monetą, gdy pod­szedł do mnie jakiś paskud­nie wyglą­da­jący drobny jego­mość w nawo­sko­wa­nym, zapla­mio­nym skó­rza­nym stroju i wbił wzrok w mój tatuaż. Przed­sta­wiał on otwartą dłoń nazna­czoną runami i znaj­do­wał się na pra­wym policzku. Dało się go zoba­czyć tylko w bla­sku ognia, a nawet wtedy miał czer­wo­nawo-brą­zowy odcień, tro­chę jak stara henna, więc nie rzu­cał się w oczy. Można było nie zwró­cić na niego uwagi. Nie­stety, ten czło­wiek to zro­bił.

– To Dłoń Dłuż­nika, ta?

Powie­dział „ta” na modłę miesz­kań­ców pół­noc­nego Holtu. Wyglą­dało na to, że w tawer­nie są sami goście z pół­nocy. Nic dziw­nego – w końcu znaj­do­wa­li­śmy się nie­da­leko gra­nicy pro­win­cji.

Mia­łem obo­wią­zek przy­znać się do posia­da­nia tatu­ażu, ale nie musia­łem być przy tym miły.

– Taa – odpo­wie­dzia­łem, tylko tro­chę prze­cią­ga­jąc słowo, aby nie wie­dział, czy z niego kpię, czy też jestem ćwo­kiem.

– Widzisz, bar­manko?

– Widzę – odpo­wie­działa, nie oglą­da­jąc się. Wła­śnie wspięła się na sto­łek i się­gała po ispan­thiań­skie wino z naj­wyż­szej półki.

– Ktoś już zgło­sił prawo do daru Gil­dii? – dopy­ty­wał ćwok.

– Nie – odparła bar­manka, kolejna miesz­kanka Nor­holtu. – Nie dzi­siaj.

Gość w skó­rach zmie­rzył mnie wzro­kiem. Odchy­li­łem się do tyłu, by mógł się dobrze przyj­rzeć ostrzu przy moim pasie, ide­al­nemu do dźga­nia i cię­cia. To był poważny nóż. Nóż nożow­nika. Nazwa­łem go Pal­thra, co po gal­tyj­sku ozna­cza „pła­tek” – szty­let tarcz­kowy z tyłu pasa nazy­wał się Angna, czyli „gwóźdź” – a jego skó­rzaną pochwę ozdo­bi­łem dwiema inkru­sto­wa­nymi różycz­kami. Oczy­wi­ście gość mógł zoba­czyć tylko pochwę i ręko­jeść. Został­bym pozba­wiony kciuka, gdy­bym dobył ostrza prze­ciwko komuś, kto spo­licz­ko­wał mnie w imię Pobor­ców, a gdy­bym tego kogoś zra­nił, Gil­dia zada­łaby mi taką samą ranę.

Ale czy ten kerk to wie­dział?

– W takim razie zgła­szam swoje prawo do daru Gil­dii. W imie­niu Pobor­ców musisz na to przy­stać.

Ow­szem, wie­dział.

Obej­rzał się na ład­niej­szą z dwóch dzier­la­tek, z któ­rymi się mig­da­lił, a potem, nie odry­wa­jąc od niej wzroku, wymie­rzył mi szybki poli­czek. Oczy­wi­ście zabo­lało, zwłasz­cza że nosił sygnet, który roz­bił mi wargę o ząb, ale ciosy w twarz bolą mniej od świa­do­mo­ści, że byle kre­tyn może okła­dać mnie po gębie, a ja nie mam prawa się sprze­ci­wić, a nawet ode­zwać do niego nie­py­tany.

Bar­manka nalała gościowi małe piwo, na koszt Gil­dii, z ogromną czapą piany, by domy­ślił się, co sądziła o ludziach, przez któ­rych miesz­kańcy Nor­holtu wycho­dzą na tchó­rzy ata­ku­ją­cych bez­bron­nych. Ćwok się napił, a następ­nie otarł ręka­wem pianę z pozba­wio­nej zaro­stu gór­nej wargi.

– Męż­czy­zna powi­nien spła­cać długi – oznaj­mił z prze­ko­na­niem typo­wym dla dwu­dzie­sto­latka, bar­dziej do sie­bie niż do innych gości, ale to mi wystar­czyło. Nie wolno mu było odzy­wać się do mnie po fak­cie. Teraz mogłem mu odpo­wie­dzieć.

– Męż­czy­zna powi­nien także mieć odci­ski na dło­niach. Twoje wyglą­dają jak poży­czone od dziecka.

Spra­wiał wra­że­nie zasko­czo­nego, że się ode­zwa­łem, ale sta­rał się to ukryć i uniósł w moją stronę kufel, jakby chciał dać do zro­zu­mie­nia, że już dostał to, czego chciał, i nie dba o moje słowa. Ale wie­dzia­łem, że jest ina­czej. Ktoś zachi­cho­tał po moim komen­ta­rzu, a to go ubo­dło, zwłasz­cza w obec­no­ści jego panie­nek. Zna­łem takich ludzi. Rodzina miała tro­chę gro­sza, ale on był takim dup­kiem, że zosta­wił rodzinną karczmę czy skle­pik pro­wa­dzone przez jego umę­czoną matkę, ponie­waż nie mógł znieść, że ktoś mówi mu, co ma robić. Być może tra­fił na sło­mianą farmę Gil­dii, gdzie nauczył się bez­u­ży­tecz­nych sztu­czek, chcąc ucho­dzić za zło­dzieja, ale nawet z tym sobie nie pora­dził i został wyrzu­cony, zanim naro­bił sobie dłu­gów. Odszedł na tyle dawno, że jego ciu­chy śmier­działy, ale wciąż nie sprze­dał ostat­niego cen­nego sygnetu. Dzie­lił go jeden ciężki tydzień od sta­nia się męską dziwką albo najem­ni­kiem, ale nie był wystar­cza­jąco słodki na to pierw­sze ani wystar­cza­jąco silny na to dru­gie.

Zaczy­na­łem dra­nia żało­wać, ale twarz wciąż mnie pie­kła po zetknię­ciu z jego dło­nią.

– Możesz mnie jesz­cze raz spo­licz­ko­wać, Gil­dia nie będzie miała nic prze­ciwko. Byłoby szkoda zmar­no­wać pierw­szą próbę na tak słabe ude­rze­nie, ty żało­sny kerku.

Jeśli ni­gdy nie byli­ście w Gal­tii ani Nor­hol­cie, śpie­szę donieść, że „kerk” to mokre pierd­nię­cie. Myśli­cie, że będzie cał­kiem zwy­czajne, a jed­nak oka­zuje się czymś innym, przy­no­sząc wam wstyd i smu­tek. Wła­śnie dla­tego Gal­to­wie mówią: „Zamknij whi­sky”, a nie „zakor­kuj”. „Kerk” wyma­wiamy nie­mal tak samo, a więk­szość z nas nie ma nic prze­ciwko whi­skey i nie chcie­li­by­śmy jej zaker­ko­wać.

Kil­koro gości zare­ago­wało na moje słowa, głów­nie kobiety z farm i paste­rze, któ­rzy nie wyba­czają sła­bo­ści. Młody nie mógł pozwo­lić, żeby to było ostat­nie słowo w naszej roz­mo­wie, w prze­ciw­nym razie ktoś zapewne by się do niego przy­cze­pił po kilku głęb­szych. Każdy bystry dzie­ciak czym prę­dzej zabrałby dziew­częta i udał się do sto­doły, w któ­rej zamie­rzali wymie­nić wszy łonowe. Ale nie mia­łem do czy­nie­nia z bystrza­kiem.

– Nie pró­bo­wa­łem cię skrzyw­dzić, tylko mia­łem ochotę na piwo. Ale jeśli chcesz, to zro­bię ci krzywdę, ty gal­tyj­ski kna­pie z gów­nem na ozo­rze.

Span­thianka otwo­rzyła wino zębami i nalała sobie por­cję, z roz­ba­wie­niem i zacie­ka­wie­niem uno­sząc brew. Zapewne nie wie­działa, że „knap” to cyc, jak rów­nież nie zda­wała sobie sprawy, że słowo, któ­rego zamie­rza­łem użyć, ozna­cza wyjąt­kowo uro­czą kępkę wło­sów łono­wych.

– Wąt­pię, kłaku – odrze­kłem. – Czu­łem gor­szy ból przy sika­niu, niż ty był­byś w sta­nie mi zadać. Ale jeśli chcesz spró­bo­wać, moja twarz jest otwarta na twoje pię­ści. Może spró­bu­jesz jesz­cze raz, zanim twoje sio­strzyczki uznają, że sie­dzą przy nie­wła­ści­wym sto­liku.

Dotkną­łem czar­nym języ­kiem czubka nosa i puści­łem oko.

To wystar­czyło.

Rzu­cił się przez salę i zamach­nął na moją szczękę. Unio­słem jedno ramię i odchy­li­łem się, blo­ku­jąc jego cios. Nie będę was zanu­dzał szcze­gó­łową rela­cją, powiem tylko, że młó­cił łapami jak kociak, a po chwili wylą­do­wa­li­śmy na posadzce, gdzie chwy­ci­łem go za głowę, potem za rękę i znów za głowę. Cuch­nął tygo­dnio­wym potem, a jego skó­rzany strój naj­wy­raź­niej kie­dyś pokrył się ple­śnią, któ­rej ni­gdy nie udało się do końca usu­nąć. Bar­manka wołała: „Spo­koj­nie, spo­koj­nie!” oraz: „Dosyć, dosyć!”, aż w końcu roz­dzie­liła nas koń­cówką cepa, który wisiał nad mie­dzia­nym lustrem, zapewne tego samego, któ­rym roz­wa­lała łby gobli­nom pod­czas Wojny Córek.

Wsta­łem, trzy­ma­jąc się za roz­kr­wa­wioną wargę, naj­wi­docz­niej bar­dziej potur­bo­wany niż śmier­dziel, który odrzu­cił do tyłu dłu­gie włosy ruchem, jakiego nie powsty­dziłby się kogu­cik. Jako że to on zadał pierw­szy cios, a poza tym był wyjąt­ko­wym fiu­tem, bar­manka pchnęła go w stronę drzwi. Po dro­dze zabrał swoje panienki.

– Pozdro­wie­nia dla Gil­dii – rzu­cił tak paskud­nym tonem, że nabra­łem pew­no­ści, iż Poborcy kie­dyś go prze­żuli i wypluli.

– Przy­kro mi, że nie dopi­łeś piwa – rzu­ci­łem w stronę jego odda­la­ją­cych się ple­ców.

Pod­nio­słem wzrok na miej­sce, w któ­rym wcze­śniej stała Span­thianka, ale ona wymknęła się pod­czas zamie­sza­nia. Kobieta, która miała cel. Kobieta, która nie chciała zostać roz­po­znana. Intry­gu­jące. Zoba­czy­łem, że ele­gan­cik o uma­lo­wa­nych oczach patrzy na mnie obo­jęt­nie, jak­bym był psem, który zabłą­kał się do tawerny. Puści­łem do niego oko. Uśmiech­nął się kpiąco i odwró­cił wzrok, na co liczy­łem, ponie­waż musia­łem prze­ło­żyć coś ze swo­ich ust do sakiewki.

To był sygnet śmier­dziela.

Gobliń­skie sre­bro.

Pew­nie naj­cen­niej­sza rzecz, jaką posia­dał.

Warto było w kon­tro­lo­wany spo­sób przy­jąć kilka nie­udol­nych cio­sów. Zdej­mu­jąc sygnet, mocno ści­sną­łem mło­dego za palec, więc zapewne wciąż wyda­wało mu się, że biżu­te­ria jest na miej­scu. Jeśli będę miał szczę­ście, zauważy brak sygnetu dopiero, kiedy będzie się kładł.

A ja zazwy­czaj mia­łem szczę­ście.

Mnó­stwo szczę­ścia.

***

Pod wie­loma wzglę­dami jestem cał­kiem zwy­czajny. Nieco niż­szy od więk­szo­ści męż­czyzn, ale to typowe u Gal­tów. Chudy jak bez­domny pies. Prak­tycz­nie bez tyłka, więc muszę nosić pasek, żeby utrzy­mać spodnie na pół­noc od Wiel­kiego Rowu. Nie­źle gram na skrzyp­cach, jak już wspo­mi­na­łem, a gdy­bym zaśpie­wał, nie pró­bo­wa­li­by­ście mnie udu­sić, cho­ciaż raczej nie wyna­ję­li­by­ście mnie na wesele. Kilku rze­czy nie potra­fię. Na przy­kład powstrzy­mać się od śmie­chu, gdy coś mnie roz­bawi. Albo doda­wać w myślach. Upra­wiać roli. Pod­no­sić dużych cię­ża­rów. Ale kra­dzież? Do tego mam talent. A czę­ścią tego talentu jest wro­dzone szczę­ście i jego świa­do­mość. Szczę­ście to pierw­szy z moich dwóch naj­więk­szych przy­ro­dzo­nych darów – o dru­gim opo­wiem póź­niej.

Szczę­ście naprawdę ist­nieje, a każdy, kto twier­dzi ina­czej, chce sobie przy­pi­sać peł­nię zasług. Szczę­ście jest rzeką. Potra­fię wyczuć, kiedy w niej jestem, a kiedy wycho­dzę na brzeg. Zasta­nów­cie się nad tym przez chwilę. Więk­szość osób podej­muje trudne wyzwa­nia, nie wie­dząc, czy im się uda. Ale nie ja. Kiedy czuję w piersi cie­pło szczę­ścia, jestem pewien, że uda mi się zabrać tej kobie­cie torebkę, a w środku kryje się bry­lant albo trzy złote lwy. Wiem, że zdo­łam prze­sko­czyć na sąsiedni dach, a moja stopa omi­nie oblu­zo­wane dachówki. A kiedy sia­dam do gry w Wieże, wiem, że prze­ciw­nika zasy­pią Psz­czoły i Łopaty oraz odwie­dzi go stara przy­ja­ciółka Śmierć.

Gra­nie w gry losowe wzbu­dza we mnie szczę­ście, które wkrótce wymyka się spod kon­troli. Nie da się bez końca wygry­wać w karty albo w kości, ponie­waż w pew­nym momen­cie pozo­stali są gotowi pode­rżnąć wam gar­dło. Poza tym jeśli zużyję swoje szczę­ście przy stole, zabrak­nie mi go wtedy, gdy naj­bar­dziej będę go potrze­bo­wał. Kiedy czuję pustkę i chłód wyczer­pa­nego szczę­ścia, wiem, że po wej­ściu na oblo­dzoną ścieżkę zła­mię sobie kość ogo­nową. Cho­dzę z pochy­loną głową, ponie­waż mam duże szanse na spo­tka­nie z męż­czy­zną, któ­rego oszu­ka­łem przed rokiem, albo z dziew­czyną, z którą roz­sta­łem się w nie­przy­jem­nych oko­licz­no­ściach.

To dzięki szczę­ściu prze­nio­słem się ze sło­mia­nej farmy do praw­dzi­wej szkoły, gdy dołą­czy­łem do Gil­dii Pobor­ców. Zazwy­czaj zapi­sują wszyst­kich kan­dy­da­tów do Niskiej Szkoły, ale tylko trzy z dzie­wię­ciu pla­có­wek są praw­dziwe. Na far­mach naucza się pod­staw ope­ro­wa­nia wytry­chem, wspi­naczki i walki na noże, ale niczego bar­dziej zaawan­so­wa­nego. Żad­nych zaklęć. Żad­nego odnaj­dy­wa­nia puła­pek ani mowy zwie­rząt, sztuki pod­stę­pów ani odwra­ca­nia uwagi. Samo warun­ko­wa­nie. Kiedy koń­czy­cie sło­mianą farmę, jeste­ście silni, szybcy, twar­dzi, nieco wyszko­leni i tonie­cie po uszy w dłu­gach. Jeśli jakimś cudem jeste­ście w sta­nie spła­cić ten dług, tym lepiej dla was. Ale w prze­ciw­nym razie pod­pi­su­je­cie kon­trakt. To ozna­cza, że Gil­dia ma na swoje zawo­ła­nie tysiące osił­ków, pro­sty­tu­tek i robot­ni­ków. Może zwo­łać motłoch, który ster­ro­ry­zuje mia­steczko, a następ­nie roz­pro­szy się, zanim poja­wią się włócz­nicy barona.

Ja uczęsz­cza­łem do Praw­dzi­wej Szkoły.

A przy­naj­mniej tak sądzę.

Tak czy ina­czej, jestem bar­dzo zadłu­żony, ponie­waż wła­śnie na tym im zależy.

Zresztą sami prze­czy­taj­cie.

Do Wielce Sza­now­nego Kin­cha Na Shan­nacka!

Trzeci rok nauk fizycz­nych,

Pierw­szy rok nauk magicz­nych,

Dłuż­nika

Z wiel­kim smut­kiem i nie­mniej­szym roz­cza­ro­wa­niem, jako kwe­sto­rzy Aka­de­mii Rzad­kich Sztuk w Pig­de­nay, pod­le­głej Gil­dii Pobor­ców, infor­mu­jemy, iż roz­miar Pań­skiego długu wykra­cza poza Pań­ską zdol­ność do pracy i wkrótce może Pana przy­tło­czyć.

Jako że śred­nia wyso­kość ostat­nich czte­rech płat­no­ści na naszą rzecz wynio­sła led­wie dwie trun­cje, w tak leni­wym tem­pie nie będzie Pan zdolny spła­cić długu wyno­szą­cego osiem­dzie­siąt pięć trun­cji złota, jedną złotą kró­lówkę, jed­nego srebr­nego ryce­rza i trzy srebrne walety (plus odsetki) przez naj­bliż­sze szes­na­ście lat. Nie musimy pytać aktu­ariu­szy, by wie­dzieć, że to wię­cej, niż wynosi Pań­ska ocze­ki­wana dłu­gość życia, jak rów­nież okres przy­dat­no­ści w branży. Tylko dzięki argu­men­ta­cji jed­nego z Pań­skich byłych mistrzów uzna­li­śmy, że cały i zdrowy jest Pan dla nas wart wię­cej niż oka­le­czony bądź mar­twy.

Z tego powodu naka­zu­jemy Panu, pod groźbą pozba­wie­nia kciu­ków, zgło­sić się do naj­bliż­szej zare­je­stro­wa­nej sie­dziby Gil­dii, gdzie zosta­nie Pan zba­dany i prze­słu­chany, co zapewne zaowo­cuje zawar­ciem surow­szego kon­traktu. Według naszych wywia­dow­ców podró­żuje Pan Białą Drogą, zatem suge­ro­wana naj­bliż­sza sie­dziba Gil­dii znaj­duje się w Cadoth. Oczy­wi­ście uisz­cze­nie wstęp­nej opłaty w sumie dwóch zło­tych lwów i pię­ciu srebr­nych sówek bądź jed­nej trun­cji złota, dwóch zło­tych kró­ló­wek i jed­nego srebr­nego szy­linga uczyni naszą roz­mowę znacz­nie ser­decz­niej­szą i prze­kona nas o Pań­skich zamia­rach dotrzy­ma­nia zobo­wią­zań. Nie musimy przy­po­mi­nać, iż zdol­no­ści, jakie prze­ka­zu­jemy za naszymi murami, umoż­li­wiają więk­szo­ści uczniów swo­bodną spłatę długu w ciągu sied­miu, a nawet trzech lat, przy odro­bi­nie wysiłku i szczę­ścia. Nało­żone na Pana łagodne piętno otwar­tej dłoni nie wystar­czy, jeżeli wkrótce nie wzmoże Pan wysił­ków.

Z wyra­zami życz­li­wo­ści (na razie),

Pokorni Kwe­sto­rzy

Mistrzów Rzad­kich i Pożą­da­nych Sztuk

Sygno­wane

pierw­szego dnia księ­życa w mie­siącu Popio­łów

roku 1233

Obec­nie był dzień osiem­na­sty, dokład­nie w poło­wie Popio­łów. Zbli­żały się Dożynki, a wraz z nimi ter­min kolej­nej raty płat­no­ści na rzecz Gil­dii.

Sygnet Śmier­dziela sta­no­wił dobry począ­tek, ale musia­łem doko­nać kilku kra­dzieży w Cadoth.

Poza tym potrze­bo­wa­łem kupca.

3. Zasra­niec

3

Zasra­niec

– Gobliń­skie sre­bro, co? – spy­tała star­sza kobieta.

Przy­pa­try­wała się sygne­towi przez lupę, cho­ciaż nie trzeba było lupy, by dostrzec, że wyszedł spod gobliń­skiego młotka; gobliń­skie sre­bro lśni na zie­lono, a nie­któ­rzy uwa­żają, że jego dzi­waczne piękno zawsty­dza złoto.

Nie­któ­rzy, czyli ja.

W bla­sku świec wyraź­nie było widać także mój tatuaż z otwartą dło­nią.

– Nara­zi­łeś się Pobor­com. Szu­kasz pracy?

Tak naprawdę nie zamie­rzała mnie zatrud­nić. Chciała się dowie­dzieć, jak bar­dzo jestem głodny. Nie doro­biła się swo­jego sklepu peł­nego dro­gich kra­dzio­nych przed­mio­tów, zatrud­nia­jąc nie­zna­jo­mych.

– Mam już pracę, ale dzię­kuję.

– Nie ma za co.

Rze­czy­wi­ście nie było.

– Więc dla kogo pra­cu­jesz? Dla Cobba?

– Dzie­sięć szy­lin­gów – odrze­kłem. – Będę wdzięczny za jakie­kol­wiek sówki.

Roze­śmiała się, uka­zu­jąc brą­zowe guzki, które ucho­dziły za jej zęby.

– Mam sówki, ale nie dosta­niesz dzie­się­ciu. Raczej sześć.

– Oboje wiemy, że sygnet jest dla cie­bie wart pięt­na­ście i sprze­dasz go za kró­lówkę i złotą dziwkę. Mam zamiar pod­no­sić cenę o jed­nego szy­linga za każ­dym razem, gdy zapro­po­nu­jesz mniej, niż chcę. Teraz cena wynosi jede­na­ście. Jeśli wolisz zapła­cić dwa­na­ście, zapro­po­nuj sie­dem.

– Ty mały zasrańcu – rzu­ciła.

– Nie pod­niosę ceny za wyzwi­ska, bo je lubię. Ale jeśli chcesz zdo­być ten piękny kawa­łek zie­lo­nego sre­bra, będziesz musiała zapła­cić jede­na­ście, naj­le­piej w…

– Tak, wiem, w sów­kach, ty mały…

– Jeśli jesz­cze raz nazwiesz mnie zasrań­cem, cena wzro­śnie do dwu­na­stu. Leni­stwo cenię tylko u sie­bie.

Zamknęła gębę i popa­trzyła na mnie zmru­żo­nymi oczami.

Przez drew­niany sufit dotarło do nas chra­pa­nie.

Prze­stała mru­żyć oczy.

– Tak, wiem, na twoją prośbę miał za mną wyjść i obda­rzyć mnie kil­koma moc­nymi uści­skami w bocz­nej uliczce. Rzu­ci­łem drobne zaklę­cie usy­pia­jące, kiedy gapi­łaś się na mój sygnet. Magiczna sztuczka. Pomniej­sza magia. Zło­dziej­skie czary. Nie podzia­ła­łyby na kogoś o sil­nym umy­śle, ale sądząc po odgło­sach, ten osob­nik za bar­dzo lubi piwo i led­wie się mie­ści w koszuli. Tłu­ścio­chy chra­pią w cha­rak­te­ry­styczny spo­sób.

Jakby na zawo­ła­nie chra­pa­nie urwało się, a następ­nie roz­le­gło z jesz­cze więk­szą mocą.

– Zapłacę ci dzie­więć, żebyś jak naj­szyb­ciej się stąd zabrał ze swoją wschod­nią gadką, ty gal­tyj­ski zasrańcu.

– Zapła­cisz mi trzy­na­ście, ponie­waż zani­ży­łaś cenę, a potem się powtó­rzy­łaś.

Poru­szyła się, jakby chciała się na mnie rzu­cić, ale po chwili się uspo­ko­iła.

– Dzie­sięć, cho­ciaż to rabu­nek w biały dzień.

– Czter­na­ście. A jeśli znów się zawa­hasz, mogę zacząć się zasta­na­wiać, czy na sygnet nie chcie­liby rzu­cić okiem w skle­pie przy Łucz­ni­czej, tym pod dzwon­nicą. Nad wej­ściem widzia­łem sym­bol pająka – to sklep Cobba, prawda? Two­jego rywala? Kie­dyś byli­ście kochan­kami, kiedy jesz­cze oboje mogli­ście zoba­czyć, czym sika­cie? Usły­sza­łem w twoim gło­sie odro­binę cierp­kiego cie­pła, kiedy wcze­śniej o nim wspo­mnia­łaś. To, że jesz­cze mnie nie wyrzu­ci­łaś, dowo­dzi, że chęt­nie zapła­cisz mi pięt­na­ście szy­lin­gów, ale jeśli będziesz szybka i cwana, wezmę czter­na­ście, ponie­waż jestem sen­ty­men­talny, a ty przy­po­mi­nasz mi pewną śmier­dzącą sta­ruszkę, z którą stra­ci­łem dzie­wic­two.

Zaci­snęła usta samą siłą woli, odli­czyła czter­na­ście szy­lin­gów, bez żad­nych sówek, po czym pchnęła je w moją stronę i wsu­nęła sygnet do kie­szeni. Scho­wa­łem pie­nią­dze, zasta­na­wia­jąc się, czy wypu­ści mnie bez ostat­niej ripo­sty.

Nie wypu­ściła.

Wysy­czała te słowa jak wąż z Urri­madu:

– Widzę, że uwa­żasz się za spry­cia­rza, i być może masz rację, ale w moich oczach jesteś tylko brud­nym zło­dziej­skim czar­nym języ­kiem i ni­gdy nie będziesz niczym wię­cej.

Uśmiech­ną­łem się przy­mil­nie, skło­ni­łem głowę i wysze­dłem tyłem ze sklepu, omi­ja­jąc strużkę śliny, która ska­py­wała z otworu w sufi­cie.

Kiedy zamkną­łem drzwi, usły­sza­łem, jak coś się o nie roz­bija.

Kocham emo­cje zwią­zane z han­dlem.

Ruszy­łem do sie­dziby Gil­dii Pobor­ców, żeby spraw­dzić, w jakim stop­niu jestem w sta­nie wku­pić się w ich skąpo roz­da­wane łaski.

4. Dom Wisielca

4

Dom Wisielca

– Jak twarz?

Sie­dzia­łem przy stole w Domu Wisielca. Budy­nek stał na widoku nie­da­leko fron­to­wej bramy. Zapew­niał ofi­cjalny spo­sób na skon­tak­to­wa­nie się z Gil­dią. Oczy­wi­ście Gil­dia znaj­duje się w naj­mniej ocze­ki­wa­nych miej­scach, ale można ich spo­tkać także tam, gdzie afi­szują się ze swoją obec­no­ścią, dzięki czemu nie muszą się oba­wiać baro­nów ani ksią­żąt, a kie­dyś otwar­cie drwili nawet z króla. Żadna korona nie trzyma się na gło­wie tak mocno, by nie mógł jej zrzu­cić cios noża w ciem­no­ści.

Zauwa­ży­łem kwa­dra­towy drew­niany szyld z wisiel­cem trzy­ma­ją­cym wła­sną pętlę. To był dobry znak, inkru­sto­wany róż­no­barw­nym drew­nem i ozdo­biony obwódką ze zło­tych liści. Do wol­nej ręki wisielca przy­bito złotą monetę, ponie­waż nikt nie ośmie­liłby się jej zabrać. Zauwa­ży­łem, że to gal­lar­diań­ski lew. Wspo­mi­na­łem już, że je uwiel­biam?

Kobieta sie­dząca naprze­ciwko, która czy­tała mój rejestr zapi­sany na arku­szu z owczej skóry, była nie­po­ko­jąco śliczna. Wyglą­dała na około dzie­więt­na­ście lat, ale wło­ski sto­jące dęba na moim karku pod­po­wia­dały mi, że została zacza­ro­wana, więc mogła być star­sza nawet od tej ską­pej wiedźmy, od któ­rej przed chwilą wysze­dłem.

– Jak dotąd nikt doszczęt­nie mi jej nie obił, więc nie narze­kam.

Wyda­wało mi się, że dziew­czyna uśmiech­nęła się nieco sze­rzej, ale mogłem się mylić. Za jej ple­cami zawo­dowa skry­to­bój­czyni, tak szczu­pła, że dało się poli­czyć wszyst­kie mię­śnie kry­jące się pod jej obci­słym i skrom­nym stro­jem z wełny i jedwa­biu, leni­wie opie­rała się o bar, jakby nie była wcie­le­niem nie­bez­pie­czeń­stwa. Trudno było na nią nie patrzeć. Po jej zaczer­nio­nych policz­kach, szyi i przed­ra­mio­nach widać było, że nie­mal od stóp do głów pokry­wają ją glify pozwa­la­jące jej zni­kać, pić tru­ci­znę oraz nią pluć. Kie­dyś widzia­łem, jak jeden z mistrzów Niskiej Szkoły latał. Naprawdę latał. Na świe­cie była ich naj­wy­żej setka. A może tylko dwu­dziestka. Ten, kto znał dokładną liczbę, nie zamie­rzał jej zdra­dzić. Prze­sta­łem czy­tać glify na skó­rze skry­to­bój­czyni, zanim kto­kol­wiek mnie na tym przy­ła­pał. Zasta­na­wia­łem się, do czego służy tatuaż w kształ­cie zegara na jej piersi.

Fał­szywa dziew­czyna porów­nała pie­częć na moim doku­men­cie z wzo­rem w leżą­cej przed nią ogrom­nej księ­dze, a potem na obu kart­kach napi­sała 1T 1K 14s. Prze­su­nęła monetą świadka, którą nosiła na nad­garstku, nad jedną trun­cją, jedną kró­lówką i czter­na­stoma szy­lin­gami leżą­cymi na stole, a następ­nie scho­wała je do skó­rza­nej sakwy, którą rzu­ciła skry­to­bój­czyni, ta zaś zanio­sła ją za bar, gdzie naj­wy­raź­niej zeszła po scho­dach, cho­ciaż rów­nie dobrze mogła się po nich wspiąć.

– Zosta­niesz na noc, Kpia­rzu? – ode­zwała się być może młoda kobieta i wyraź­nie sze­rzej się uśmiech­nęła.

Kpiarz to naj­niż­sza ranga w zło­dziej­skim fachu, ale już praw­dziwy zło­dziej, w odróż­nie­niu od Stra­cha na Wró­ble, a to już coś. Zosta­łem mia­no­wany Kpia­rzem w Niskiej Szkole w Pig­de­nay. Jeżeli spłacę dług, ukoń­czę kolejny rok edu­ka­cji lub dopusz­czę się kilku zuchwa­łych prze­krę­tów, zostanę awan­so­wany na Posłańca. Potem, jeśli dalej będę się wyróż­niał w nie­wła­ści­wym towa­rzy­stwie, mogę zasłu­żyć na tytuł Fauna. Faun w mito­lo­gii ma nogi jele­nia i nie­ła­two go zła­pać. Brzmi nie­źle, prawda? Jedną z sil­nych stron Gil­dii jest jej poetyc­kość – czło­wiek ma poczu­cie, że jest czę­ścią cze­goś nie tylko nie­po­wstrzy­ma­nie sil­nego, ale także prze­bie­głego i cwa­nego.

Więk­szo­ści z nas wystar­cza tytuł Fauna, ponie­waż ostatni poziom jest zare­zer­wo­wany dla asce­tów i ludzi na wpół obłą­ka­nych.

Przed­sta­wi­ciele ostat­niej zło­dziej­skiej kasty, zwa­nej Gło­du­ją­cymi, skła­dają śluby głodu i obie­cują za nic nie pła­cić. Kiedy nie mogą kraść, pozo­stali ich utrzy­mują, ale nawet naj­starsi i naj­po­wol­niejsi utrzy­mują się za pomocą roz­ma­itych intryg, pla­no­wa­nia akcji dla spraw­niej­szych kom­pa­nów oraz naucza­nia. Mia­łem oka­zję pobie­rać nauki od kilku Gło­du­ją­cych.

Prze­słu­chu­jąca jesz­cze nie zamknęła księgi.

– Napi­sano tutaj, że wolisz wyso­kie dziew­częta. Czy to prawda? – Kiedy mówiła te słowa, jej nogi się wydłu­żyły i nagle patrzyła na mnie z góry. Ogar­nęło mnie przy­jemne, ale zawsty­dza­jące uczu­cie, które zmu­siło mnie do skrzy­żo­wa­nia nóg. – Dziś mamy noc nowego księ­życa. Naj­bar­dziej sprzy­ja­jącą dla kochan­ków. Jedna złota kró­lówka i będę twoja do pół­nocy.

– Gdy­byś wie­działa, co musia­łem zro­bić, żeby zdo­być te pie­nią­dze.

– Gdy­byś wie­dział, co mogę zro­bić, żebyś o tym zapo­mniał.

– Kto przy­pil­nuje inte­resu, kiedy będę kalał twoje łono i kradł twoje serce?

– Usu­nę­łam jedno i dru­gie. A pil­no­wa­niem zaj­mie się ona – dodała, wska­zu­jąc głową star­szą, ale wciąż uro­czą kobietę, która poja­wiła się za barem.

Kolejne spoj­rze­nie pozwo­liło mi się upew­nić, że to ta sama dziew­czyna, która sie­działa naprze­ciwko mnie, tylko dwa­dzie­ścia lat star­sza. „Dziew­czyna” zapewne nie była zwy­kłą sekre­tarką ani dziwką, lecz Tro­ską (stró­żem prawa), a roz­kazy bez­po­śred­nio wyda­wał jej Pro­blem (ktoś w rodzaju bur­mi­strza). Poczer­wie­nia­łem od paskud­nej, kipią­cej zazdro­ści. Wie­dzia­łem, że nie­za­leż­nie od tego, w jaki spo­sób się powie­liła: za pomocą prze­szczepu, echa czy zakrzy­wie­nia czasu, ni­gdy nie będę wła­dał tak silną magią. Ni­gdy.

– Ni­gdy – ode­zwa­łem się.

– Co ni­gdy? – spy­tała, przy­ci­ska­jąc język do kącika ust, a następ­nie go cho­wa­jąc.

– Ni­gdy nie pozbędę się tego tatu­ażu, jeśli nie… – Urwa­łem, wpa­tru­jąc się w miej­sce, w któ­rym znik­nął język, roz­ko­szu­jąc się ero­tycz­nym zaklę­ciem, które wokół mnie snuła.

– …spła­cisz długu? – dokoń­czyła.

– Tak.

– A gdy­bym powie­działa, że mam dla cie­bie pracę?

– Kazał­bym ci mówić dalej i nie mógł­bym ode­rwać wzroku od two­ich ust.

– Mam dla cie­bie pracę.

Zanim zdą­ży­łem odpo­wie­dzieć, przy­ci­snęła do mojej głowy monetę świadka i za pomocą magii prze­ka­zała obrazy do mojego umy­słu.

Zoba­czy­łem.

Zoba­czy­łem.

***

Bie­głem w zim­nie o zacho­dzie słońca.

Byłem kobietą, młodą dziew­czyną przy­ci­ska­jącą monetę świadka do swo­jej głowy i oglą­da­jącą się przez ramię.

Ktoś wrzesz­czał do mnie w mowie Rubieży, w języku gun­nic­kim, któ­rym na co dzień się nie posłu­guję, i kazał mi nie patrzeć.

Zoba­czy­łem dwu­ko­lo­rową wieżę w ruinach, jej roz­sy­pane kamie­nie. Zoba­czy­łem potężny posąg prze­wró­cony na twarz. Straż kró­lew­ska usta­wiła się w szyku, kie­ru­jąc włócz­nie o roz­wi­dlo­nych gro­tach w stronę cie­nia wyła­nia­ją­cego się z pyłu. Masze­ro­wali do tyłu w bar­dzo zdy­scy­pli­no­wany spo­sób, pomimo odczu­wa­nej grozy. Huczały olbrzy­mie bębny, wyły dzi­waczne rogi, a wszy­scy krzy­czeli. Kamie­nie oraz strzały prze­szy­wały powie­trze. Barani róg żało­śnie wzy­wał do odwrotu.

Za ruinami straż­nicy widać było kolejne mroczne syl­wetki, każda dwu­krot­nie wyż­sza od czło­wieka i masywna jak beczka. Istoty dzier­żyły topory o ostrzach z brązu, wiel­kich jak dzie­cięce trumny, a także proce, które mogły wyrzu­cać kamie­nie, jakie czło­wiek mógł pod­nieść tylko obu­rącz. Nie­które stwory nio­sły pnie drzew prze­zna­czone do mio­ta­nia. Jeden z nich cisnął pniem, który obró­cił się w powie­trzu i tra­fił w hala­bar­dzi­stów, zabi­ja­jąc ich i kale­cząc. Reszta straż­ni­ków ucie­kła.

Czy­jaś dłoń chwy­ciła mnie i obró­ciła. Zio­nąca winem kobieta z wiel­kim szma­rag­dem na zło­tej obróżce naka­zała mi ucie­kać, po pro­stu ucie­kać, a gdzieś w oddali krzyk­nęło dziecko. Wszystko pociem­niało i nagle zna­la­złem się na ska­li­stym wzgó­rzu, skąd obser­wo­wa­łem stru­mień małych postaci, które w ostat­nich pro­mie­niach słońca opusz­czały zruj­no­wane mia­sto, oraz stru­mień więk­szych syl­we­tek wle­wa­jący się za mury. W niebo wzno­siły się czarne słupy skłę­bio­nego dymu, a pło­mie­nie poża­rów odbi­jały się od powierzchni dużego, spo­koj­nego jeziora albo zatoki. Wrony i mewy krą­żyły nad polem bitwy tuż za wyrwą w zachod­nim murze. Było mi zimno.

Potem byłem jasno­włosą dziew­czyną, która w drżą­cym bla­sku świecy patrzyła w lustro z monetą przy­ci­śniętą do głowy, a krew z zadra­pa­nia na czole lśniła na mojej skó­rze. Mia­łem na szyi szma­rag­dową obróżkę. Zda­wa­łem sobie sprawę ze szty­letu przy swoim lewym boku, szty­letu, któ­rym potra­fi­łem dosko­nale się posłu­gi­wać. Wypo­wie­dzia­łem swoje imię, które nie nale­żało do mnie, a moje włosy stały się brą­zowe. Powie­dzia­łem, po gun­nicku, że spła­ci­łem swój dług. Popa­trzy­łem na różę wyta­tu­owaną na moim policzku, led­wie widoczną w bla­sku świecy. „Usuń­cie ją”, powtó­rzy­łem, patrząc obo­jęt­nymi oczami, po czym zadrża­łem. Wtedy wszystko pochło­nęła ciem­ność.

***

Moneta świadka to potężna magia i, o ile mi wia­domo, zawsze poka­zuje praw­dziwe obrazy. Wła­śnie ujrza­łem coś, o czym w Ludz­kich Kra­inach nie sły­szano od co naj­mniej sied­miu­set lat. To była armia olbrzy­mów. Nawet poje­dyn­czy olbrzym jest groź­nym prze­ciw­ni­kiem, ale powia­dano, że olbrzymy miesz­kają w nie­wiel­kich kla­nach za Górami Nie­wol­ni­czymi, gdzie doją swoje ogromne gór­skie woły i biorą do nie­woli ludzi, któ­rzy są na tyle głupi, by zapusz­czać się za daleko na zachód. Raczej nie widuje się grup zło­żo­nych z wię­cej niż pię­ciu czy dzie­się­ciu osob­ni­ków. Fakt, że zebrały się razem i prze­kro­czyły te zdra­dziec­kie góry w licz­bie wystar­cza­ją­cej, by zbu­rzyć mury mia­sta, zmiaż­dżyć obroń­ców i prze­gnać miesz­kań­ców na pogó­rze, sta­no­wił zatrwa­ża­jącą nowość dla współ­cze­snych poko­leń.

Czyż­by­śmy prze­trwali trzy­dzie­ści lat zma­gań z kąsa­czami tylko po to, by zdep­tały nas wiel­ko­ludy? Oczy­wi­ście to nie ozna­czało, że Holt i wschod­nie kró­le­stwa wkrótce znajdą się w ich cie­niu – Hrava, sto­lica Rubieży, była odda­lona od Holtu o osiem tygo­dni cięż­kiej podróży wozem zaprzę­żo­nym w osły albo woły bądź mie­siąc trud­nej żeglugi szla­kami mor­skimi. Dzie­liło nas sześć kró­lestw. Ale jak liczna była ta armia? Czego chciała? Czy kró­le­stwa były w sta­nie ją powstrzy­mać, gdyby posta­no­wiła ruszyć na wschód aż do Morza Mith­reń­skiego?

***

Wyrwała mnie z zamy­śle­nia, ode­brała mi monetę świadka i uszczyp­nęła mnie nie bez sym­pa­tii.

– Uwa­żamy, że pewna Span­thianka, którą spo­tka­łeś na dro­dze, wybiera się na Rubieże, zapewne do Hravy. Dołą­czysz do niej. Jeśli ci się uda, zdo­bądź jej zaufa­nie, a jeśli nie, podą­żaj za nią nie­zau­wa­że­nie i cze­kaj na dal­sze instruk­cje – rze­kła kobieta. – Atak olbrzy­mów na tamto kró­le­stwo wpra­wił w ruch potężne koła, a Gil­dia jest zain­te­re­so­wana tym, w jaki spo­sób będą się obra­cały. Lepiej, abyś na razie nie znał szcze­gó­łów swo­jej misji. Jeśli będziesz zmu­szony powie­dzieć innym, jaki jest cel two­jej podróży, wyja­śnij, że zamie­rzasz odzy­skać magiczne przed­mioty znaj­du­jące się w reli­kwia­rzu króla Rubieży, mię­dzy innymi keshycką różdżkę-strzałę, pier­ścień Kociego Upadku oraz naszyj­nik Twar­dego Kamie­nia.

– Do czego służy ten ostatni? – spy­ta­łem. – Spra­wia, że wie­kowi mężo­wie sztyw­nieją jak mło­dzieńcy?

– Nie. Ale podoba mi się twój tok myśle­nia.

Spo­sób, w jaki musnęła języ­kiem zęby, wypo­wia­da­jąc te słowa, spra­wił, że znów nie mogłem ode­rwać wzroku od jej ust.

– Czas nie jest twoim sprzy­mie­rzeń­cem, Kin­chu – dodała. – Span­thianka nie będzie zwle­kać, ale sta­raj się nakła­niać ją do pośpie­chu, a sam nie opóź­niaj podróży, w prze­ciw­nym razie zapła­cisz cenę wyż­szą niż pie­nią­dze. Dzi­siaj jest dzie­więt­na­sty dzień Popio­łów, a księ­życ poka­zuje ciemne obli­cze, które my, istoty nocy, tak bar­dzo kochamy. Posta­raj się dotrzeć do Hravy przed pierw­szym dniem Win­nic, czyli za dwa jasne księ­życe, cho­ciaż tylko bogo­wie wie­dzą, co do tego czasu sta­nie się z mia­stem, które teraz upa­dło.

– Ta cała gadka o księ­ży­cach roz­pa­liła we mnie krew – odrze­kłem. – Pół kró­lówki? Za pół nocy?

Uśmiech­nęła się, uka­zu­jąc zgniłe zęby, gor­sze niż u wła­ści­cielki lom­bardu.

– Dosta­niesz to, za co zapła­cisz – stwier­dziła.

Prak­tycz­nie wybie­głem z budynku.

5. Lisi kom­pan

5

Lisi kom­pan

– Wybie­rasz się na Rubieże? – spy­ta­łem Span­thiankę.

Działo się to w sta­rej tawer­nie Pod Dere­szem, w któ­rej ją namie­rzy­łem, pięk­nym drew­nia­nym budynku, uwiel­bia­nym przez podróż­nych, któ­rzy nie lubili za dużo wyda­wać i nie bali się śmierci w pło­mie­niach. Wypo­wie­dzia­łem te słowa, kiedy sie­dzia­łem na krze­śle obok jej łóżka, a pyta­nie nie było zbyt uczciwe, ponie­waż spała.

Szybko jak let­nia bły­ska­wica chwy­ciła mnie za piętę i wywie­siła za okno, które wcze­śniej otwo­rzy­łem. Nie wie­działa, że ode­zwa­łem się dopiero, gdy byłem gotowy ją obu­dzić – wcze­śniej rozej­rza­łem się po pokoju i prze­trzą­sną­łem jej skromny doby­tek. Nie zna­la­złem wanny, tylko miskę z mętną wodą, w któ­rej się umyła. Teraz moczyły się w niej zakrwa­wione lniane ban­daże, a na ręce, którą ska­le­czyła moja strzała, znaj­do­wał się świeży opa­tru­nek. Tar­cza stała oparta o ścianę. Obok Span­thianki na łóżku leżał śliczny spadín z obna­żo­nym ostrzem – bar­dzo podobny do gun­nic­kiego saksa, ale bar­dziej ele­gancki. Kan­cia­sty miecz o ostrzu dłu­gim na nie­całe dwie stopy i szer­szym przy końcu klingi, z wytrzy­małą kra­wę­dzią, zbro­czem i ostrym czub­kiem, który koja­rzył się z odła­ma­nym kawał­kiem szkła. Jak szybko zdo­ła­łaby wbić to ostrze w moje serce, gdy­bym pochy­la­jąc się nad nią, wypu­ścił z ust choćby jeden nie­wła­ściwy oddech!

Ale wła­śnie dla­tego mój fach zapew­nia tyle emo­cji.

Nie­trudno było zaj­rzeć do jej sakie­wek. Miała mniej pie­nię­dzy, niż nale­ża­łoby ze sobą zabrać w daleką podróż, przy­naj­mniej przy pasie. Niczego nie wzią­łem. Miała zbyt mało pie­nię­dzy, by tego nie zauwa­żyła, a ja chcia­łem mieć ją po swo­jej stro­nie. Nie­stety, trudno jest mi zosta­wiać pełną sakwę. Jestem cho­ro­bli­wie zain­te­re­so­wany pie­niędzmi i czuję do nich miłość, która ma nie­wiele wspól­nego z han­dlem. Po pro­stu uwiel­biam ich wygląd, dotyk i zapach. Mam nadzieję, że pew­nego dnia zgro­ma­dzę ich tyle, że będę mógł stale mieć je w rękach i nie będę musiał ich wyda­wać.

Miała ispan­thiań­skie sre­bro – trzy lotusy i dwie kró­lew­skie głowy ozdo­bione wize­run­kiem dłu­go­wło­sego i wąsa­tego króla Kali­tha w swoim naj­bar­dziej wąsa­tym wyda­niu, ale także hol­tyj­skie szy­lingi, kilka mie­dzia­nych stru­żyn, a nawet jed­nego gal­lar­diań­skiego lwa, war­tego tyle, co cała reszta razem wzięta. Pową­cha­łem go, prze­su­ną­łem kciu­kiem po jego kra­wę­dziach, a nawet wło­ży­łem go do ust, żeby roz­ko­szo­wać się jego sma­kiem. Czy­ste złoto. Bez obaw, zanim wrzu­ci­łem monetę do sakiewki, wytar­łem ją koszulą, ale naj­pierw jesz­cze raz się jej przyj­rza­łem. Uwiel­biam to, że lew wygląda, jakby się uśmie­chał. Uwiel­biam trzy pio­nowe mie­cze i uko­śny szty­let na rewer­sie.

Gal­lar­dia­nie znają się na pie­nią­dzach i są naj­lep­szymi gra­we­rami i rzeź­bia­rzami na wscho­dzie, rów­nie dobrymi jak ci w Sta­rym Keshu przed Stuk­nię­ciem. Moją ulu­bioną monetą jest gal­lar­diań­ska sówka, która nawet nie jest złota. To zwy­kłe sre­bro. Ale kto­kol­wiek stwo­rzył zdo­biący ją wzór, musiał kochać sowy, ponie­waż ma się wra­że­nie, że pta­szy­sko zaraz zacznie hukać. Sta­ram się nie wyda­wać sówek, gdy je zdo­będę, ale osta­tecz­nie muszę, ponie­waż zawsze koń­czą mi się pie­nią­dze. Cokol­wiek znaj­do­wało się w tor­bie kurier­skiej, musiało pozo­stać tajem­nicą, ponie­waż kobieta na niej spała.

Torba tylko lekko obcią­żała łóżko, więc nie było w niej zbyt wielu monet, jeśli to były monety. Zapewne kwity z banku, klej­noty albo inna lekka waluta, ale ni­gdy nie wia­domo, co ludzie kryją w swo­ich naj­pil­niej strze­żo­nych baga­żach. Cza­sami zamiast pie­nię­dzy znaj­do­wa­łem kosmyki z koń­skiej grzywy, torbę pia­sku albo dzie­cięce zęby. Naj­dziw­niej­szym, na co natra­fi­łem, było wysu­szone serce, nie­mal na pewno ludz­kie. Cie­szę się, że tam­ten skur­wiel mnie nie przy­ła­pał.

Ale w końcu jesz­cze nikomu nie dałem się zła­pać.

O czym to ja mówi­łem? No tak, wisia­łem głową w dół. Nie wyobra­żaj­cie sobie, że Span­thianka trzy­mała mnie jedną ręką za kostkę jak jakiś ćwierć­ol­brzym z Gór Nie­wol­ni­czych. Nie, zła­pała mnie obu­rącz i opie­rała łok­cie o para­pet. Nie bro­ni­łem się, tylko skrzy­żo­wa­łem ręce na piersi. Prawdę mówiąc, czu­łem się cał­kiem dobrze, gdyż cała krew napły­nęła mi do głowy.

– Wybie­rasz się na Rubieże? – powtó­rzy­łem. – No i gdzie się podział tam­ten ptak?

– Nie wspo­mi­naj o ptaku.

– Dobrze. Jak masz na imię?

– Nie dowiesz się.

– W porządku. Ale czy wybie­rasz się na Rubieże?

– Jesteś zło­dzie­jem z Gil­dii. Jesteś wyszko­lony i znasz magię. Jeśli cię upusz­czę, nic ci się nie sta­nie, prawda?

– Czy jeśli potwier­dzę, znaj­dziesz inny spo­sób na zro­bie­nie mi krzywdy?

– Być może.

– W takim razie upa­dek wyrzą­dzi mi strasz­liwą krzywdę. Pro­szę, dzielna wojow­niczko, nie upusz­czaj mnie na łeb.

Upu­ściła mnie, ale nie mam jej tego za złe.

Byli­śmy tylko na trze­cim pię­trze.

Wyko­rzy­stu­jąc ścianę do spo­wol­nie­nia upadku, wylą­do­wa­łem na nogach i prze­to­czy­łem się po ziemi. Potem szybko wspią­łem się z powro­tem do okna. Trzy­mała miecz w goto­wo­ści, ale nie kie­ro­wała go w stronę mojej twa­rzy. Wie­działa, że mogłem ją zabić we śnie. Oczy­wi­ście nie była nie­ostrożna i szczel­nie zamknęła okna, ale mnie trudno jest powstrzy­mać. A jesz­cze trud­niej zabić. Jeśli mówi­cie po gal­tyj­sku i zna­cie moje imię, zapewne już się o tym prze­ko­na­li­ście.

W naszym czar­nym, sło­na­wym języku kinch to pętla na linie albo stry­czek. Może także ozna­czać supeł lub nie­spo­dzie­wany pro­blem, a ja z pew­no­ścią byłem nim dla mojej matki, skoro przy­sze­dłem na świat zale­d­wie trzy mie­siące po ślu­bie rodzi­ców. Myślę, że „nie­spo­dzie­wany kło­pot” to zna­ko­mity opis więk­szo­ści Gal­tów, o czym prze­ko­nali się nasi najeźdźcy z Holtu. Potrze­bo­wali pięć­dzie­się­ciu lat, by pod­po­rząd­ko­wać sobie nasze zie­mie, a potem żało­wali tego przez kolejne trzy stu­le­cia. Czarne języki nie lubią, gdy się im roz­ka­zuje. Ni­gdy nikogo nie pod­bi­jemy, ale jeste­śmy pie­kiel­nie nie­bez­pieczni na wła­snej ziemi. Gal­to­wie to uro­dzeni łucz­nicy i cel­nie rzu­cają wszyst­kim: od kamieni, przez włócz­nie po zgniłe kabaczki. Jeste­śmy także dobrymi muzy­kami i dosko­nale radzi­li­śmy sobie w sio­dle, gdy nasze konie jesz­cze bie­gały po rów­ni­nach.

Tak było, zanim przy­szły gobliny.

Powia­dają, że Gal­to­wie wywo­dzą się od elfów, gdyż mamy deli­kat­nie spi­cza­ste uszy i drobne kości. Moje włosy mają mie­dziany kolor, pra­wie czer­wony w świe­tle słońca, a broda, jeśli można tak nazwać mój skromny zarost, jest ruda. Kwe­stia pokre­wień­stwa z elfami nie została potwier­dzona – więk­szość uni­wer­sy­tec­kich dup­ków mówi, że to nie­prawda, nie­któ­rzy twier­dzą, że to nie­wy­klu­czone, ale w każ­dej wio­sce poło­żo­nej nie­da­leko tor­fo­wisk opo­wiada się legendy o jakimś sta­rym hodowcy bulw, który wyło­wił z bagna nie­wielką, przy­po­mi­na­jącą czło­wieka istotę o poczer­nia­łej skó­rze i zaostrzo­nych uszach, przy­stro­joną naj­cu­dow­niej­szą biżu­te­rią, jaką widziały oczy. Oczy­wi­ście nikt oso­bi­ście nie zna tego szczę­ścia­rza, a biżu­te­ria już dawno została skra­dziona bądź sprze­dana. Ale co ja mogę wie­dzieć?

Znam tylko swoje imię.

– Jestem Kinch albo Kinch Na Shan­nack, albo jebany Kinch, jeśli wolisz. Nie­raz tak się do mnie zwra­cano – oznaj­mi­łem.

Stęk­nęła.

Usia­dłem ze skrzy­żo­wa­nymi nogami na para­pe­cie, spo­glą­da­jąc na Span­thiankę swo­imi dużymi, osza­ła­mia­jąco uwo­dzi­ciel­skimi zie­lo­nymi oczami. Mówiono mi, że są jasne jak zachodni jadeit.

– Ruszymy razem na zachód?

Przez chwilę mi się przy­glą­dała.

– Co możesz dla mnie zro­bić?

– Raczej co możemy zro­bić dla sie­bie nawza­jem.

– Słu­cham.

– Będę trzy­mał wartę, kiedy zaśniesz. Będę cię okła­my­wał w nie­istot­nych, ale także waż­nych spra­wach. Jeśli pozwo­lisz, bym mówił w twoim imie­niu, zadbam o to, żebyś nie tra­fiała na palan­tów ze świą­dem pyty i zawsze dosta­wała naj­lep­sze wino z kupiec­kiej beczki. Już ni­gdy nie napo­tkasz drzwi, któ­rych nie będziesz mogła otwo­rzyć, ani ściany, za którą nie będziesz mogła zaj­rzeć. Potrze­buję two­ich rąk, ale ty potrze­bu­jesz mojego nosa. Jeżeli weź­miesz na sie­bie więk­szość walki, posta­ram się dać ci znać, skąd nad­cho­dzą wro­go­wie, i pozbędę się naj­słab­szych z nich. Nie będę twoim psem, ale jeśli jesteś choć w poło­wie taką wil­czycą, za jaką cię mam, to wła­śnie zna­la­złaś lisiego kom­pana.

– Spy­taj mnie ponow­nie jutro – odparła, po czym zasnęła, odwró­cona do mnie ple­cami.

6. Pod­rzu­cona śliwka

6

Pod­rzu­cona śliwka

Następ­nego dnia do Cadoth przy­byli odziani w żółte koszule nasto­letni posłańcy Gil­dii Goń­ców, a kiedy baron zła­mał pie­czę­cie na ich listach, miej­scy herol­dzi wspięli się na skrzynki, by odczy­tać pośpiesz­nie przy­go­to­wane ode­zwy. Pierw­szym herol­dem, któ­rego zoba­czy­łem, była pulchna dziew­czyna o głę­bo­kich płu­cach. Kiedy zaczerp­nęła powie­trza, mia­łem wra­że­nie, że sły­szę smoka szy­ku­ją­cego się do zio­nię­cia ogniem.

– Słu­chaj­cie wszy­scy! Słu­chaj­cie wszy­scy! Do wielce szla­chet­nego i łagod­nego barona Anselma z Cadoth i Jego Wyso­ko­ści króla Con­marra z Holtu dotarły wie­ści, że kra­ina zwana Rubie­żami! Została pod­stęp­nie napad­nięta! Przez woj­ska przy­byłe zza Gór Nie­wol­ni­czych!

Dziew­czyna była gło­śna, jej krzyki odbi­jały się od szyb i kamien­nych murów, a usta otwie­rały się tak sze­roko, że widzia­łem jej wszyst­kie zęby.

– Sto­lica, Hrava, upa­dła! A król być może nie żyje! Jeden z kup­ców z Mol­rovy, męż­czy­zna dobrze znany baro­nowi, wczo­raj wie­czo­rem przy­słał posłańca! Zapew­nia nas, że na mury jego kró­le­stwa, Wołowe Mury, poło­żone nieco na wschód od Rubieży, wciąż nie padł cień! I że nie da się ich sfor­so­wać!

– Czy to były gobliny? – zawo­łała jakaś kobieta. Mówiła z sil­nym akcen­tem z Untheru i miała na sobie przy­po­mi­na­jący suk­nię tra­dy­cyjny płaszcz, spod któ­rego wyzie­rał rów­nie tra­dy­cyjny dla miesz­kań­ców Untheru bebech.

Lecz sta­tus cudzo­ziemki nie czy­nił jej wyjętą spod prawa barona, więc heroldka wska­zała ją pałką, a wtedy dwaj straż­nicy, któ­rych dotych­czas nikt nie zauwa­żył, pod­bie­gli do kobiety i zaczęli nią potrzą­sać, dopóki nie wyjęła z sakiewki srebr­nej monety. W Cadoth nie wolno zakłó­cać obwiesz­czeń.

Wszy­scy wie­dzieli, że Góry Nie­wol­ni­cze sta­no­wią gra­nicę Ludz­kich Krain, więc każdy, kto przy­bywa zza nich na wschód, nie jest czło­wie­kiem. Ale gobliny nie miesz­kały na zacho­dzie, pra­wie nie spo­ty­kano ich także na pół­nocy. Gobliny nie lubią śniegu, przy­naj­mniej tak sły­sza­łem. Miesz­kają na Zie­miach Hordy na połu­dniu, na olbrzy­miej wyspie zna­nej także jako Stary Kesh, za Morzem Gorą­cym.

Tam je prze­pę­dzi­li­śmy.

Na jakiś czas.

Ci ludzie nie widzieli trud­nej prawdy, którą obja­wiła mi moneta świadka. Jesz­cze nie wie­dzieli, że olbrzymy ruszyły na wschód. Ale nie­któ­rzy zaczy­nali się tego domy­ślać, a reszta wkrótce miała pójść w ich ślady.

– Baron stoi u boku króla Con­marra i wie, że wy także go wspie­ra­cie: każdy męż­czy­zna, kobieta i dziecko. Nikt nie dorów­nuje wier­no­ścią miesz­kań­com Cadoth! Ani dziel­no­ścią! Za sokoła Cadoth! Har­rala!

Tłum „zahar­ra­lo­wał”. Heroldka zeszła na zie­mię i pośpiesz­nie udała się na kolejny plac, nio­sąc w ręku skrzynkę, a straż­nicy potruch­tali za nią. Potur­bo­wana cudzo­ziemka z Untheru oparła się o dawno nie­uży­wany kamień do przy­wią­zy­wa­nia koni i ostroż­nie czknęła, spraw­dza­jąc, czy z jej ust nie wypły­nie coś bar­dziej mate­rial­nego.

Tłum pogrą­żył się w roz­mo­wach.

Sły­sza­łem ich urywki.

– Jak dla mnie to począ­tek wie­cie czego.

– Mobi­li­za­cji? Naprawdę sądzisz, że ogło­szą mobi­li­za­cję?

– …ćwi­czy­łam strze­la­nie z łuku od dziecka. Niby po co, jeśli nie na taką oka­zję?

– Wciąż jesteś dziec­kiem, dziew­czyno, a mądry czło­wiek nie miele tak ozo­rem. Nie musia­ła­byś ćwi­czyć strze­la­nia z łuku, gdyby dwa­dzie­ścia lat temu nie posłali wszyst­kich mło­dzień­ców na śmierć prze­ciwko gobli­nom. Szli set­kami tysięcy z pól i skle­pów, pró­bu­jąc stłam­sić kąsa­czy samą swoją liczbą. A potem padali mar­twi na polach kuku­ry­dzy, tra­wach i pia­skach. Padali na bło­cie i kamie­niu, cho­ro­wali w obo­zach, a póź­niej przy­wle­kali do domu chłost­nicę albo jesz­cze gor­sze cho­rób­ska.

– Ale potem pozwo­lono kobie­tom wal­czyć w Woj­nie Córek, a kobiety są lep­sze.

– Ani lep­sze, ani gor­sze. W Woj­nie Córek mia­ły­ście do dys­po­zy­cji ptaki. No i były­ście wyszko­lone. Poza tym męż­czyźni wal­czyli u waszego boku.

– Jestem wyszko­lona. Potra­fię prze­szyć szty­le­tem pod­rzu­coną śliwkę.

– To tylko poka­zuje, jaka jesteś miękka, skoro chcesz zabi­jać śliwki.

Stary miał rację. Pod­czas Wojny Mło­ca­rzy zabra­kło rąk do zbie­ra­nia plo­nów i więk­szość miesz­kań­ców Ludz­kich Krain cier­piała głód. W Gal­tii mie­li­śmy wię­cej szczę­ścia dzięki lasom peł­nym zwie­rzyny i rybom w rze­kach.

– Zabiję goblina – prze­chwa­lała się dziew­czyna.

– Wszy­scy tak mówili i skoń­czyli w kryp­tach z roba­kami.

– To nie gobliny – ode­zwał się inny sta­ru­szek.

– Wła­śnie, to coś gor­szego.

– Nie ma niczego gor­szego.

– Ow­szem, jest.

– Jak to? – zdzi­wiła się dziew­czyna.

– Na gobliny możesz patrzeć z góry… ale to, co mieszka za Górami Nie­wol­ni­czymi, zawsze góruje nad tobą.

Te ostat­nie słowa wypo­wie­dział jed­no­nogi dzia­dek z pod­wi­niętą nogawką spodni. Pod­pie­rał się kulą, zaci­ska­jąc na niej dłoń, któ­rej bra­ko­wało kilku pal­ców. A więc zabójca gobli­nów. To był ślad po gobli­nich zębach.

Tylko że ja nie zmie­rza­łem w stronę gobli­nów, co wzbu­dzało we mnie dziwną ulgę.

Cho­ciaż ni­gdy nie widzia­łem na oczy żywych gobli­nów, wie­dzia­łem, że kie­dyś upich­ciły zarazy, które wpę­dziły nas w cho­roby i zabiły nasze konie. Wie­dzia­łem, że druga wojna, zwana Wojną Mło­ca­rzy, poto­czyła się tak źle, że dziś trudno było zna­leźć żywych męż­czyzn mię­dzy trzy­dzie­stym a sześć­dzie­sią­tym rokiem życia, a Wojna Córek zmu­siła do wojaczki tak wiele kobiet, że na świe­cie nie­mal nie było dzieci w wieku od ośmiu do pięt­na­stu lat.

Olbrzymy, które widzia­łem dzięki mone­cie świadka, nie­wąt­pli­wie były straszne, ale ludzie i gobliny zostali stwo­rzeni do tego, by zabi­jać się nawza­jem.

7. Narze­czona Chu­der­laczki

7

Narze­czona Chu­der­laczki

Około połu­dnia sie­dzia­łem samot­nie w tawer­nie Pod Jele­niem i Cichym Bęb­nem, sza­no­wa­nym lokalu o pochy­łych kamien­nych ścia­nach pod­par­tych pro­stymi słu­pami z bia­łej sosny. Podo­bało mi się, że cho­ciaż wła­ści­ciel sta­rał się, by jego przy­by­tek dobrze wyglą­dał z zewnątrz, pod­da­sze było pełne nie­uży­wa­nych gra­tów, pośród któ­rych urzą­dzi­łem sobie posła­nie po roz­sta­niu ze Span­thianką.

Jako że pokoje oka­zały się nieco zbyt wyszu­kane, nie ze względu na ich jakość, ale na zawar­tość mojej sakiewki, zakra­dłem się do środka przez jedno z wysoko poło­żo­nych okien i zna­la­złem dra­binę pro­wa­dzącą na stry­szek. Bawiło mnie nie­zmier­nie, że wykra­dam się z ich pod­da­sza, a następ­nie wra­cam, by pła­cić za piwo. Byłem już nie­źle wsta­wiony i jak zwy­kle w takich chwi­lach tak mocno zato­pi­łem się w myślach, że stra­ci­łem ostrość widze­nia i wyglą­da­łem na pół­główka. Cza­sami nawet oddy­cha­łem ustami. Kiedy zacho­wuję się tak na ulicy, ludzie dają mi jał­mużnę. Pró­bo­wali mnie tego oduczyć w Niskiej Szkole, ale w końcu dali za wygraną. Jeden z mistrzów prze­ko­ny­wał, że to oznaka inte­li­gen­cji, pod­czas gdy inny twier­dził, że raczej objaw idio­ty­zmu. Ten pierw­szy, jeden z Magów Prze­ło­żo­nych, uwiel­biał mnie za mój talent do języ­ków, a drugi, Skry­to­bójca od Sznura, potę­piał moją bez­po­śred­niość oraz swo­bodę, przez którą mia­łem „szybko poże­gnać się z życiem”.

Nie da się zado­wo­lić wszyst­kich.

A zatem sie­dzia­łem, wpa­tru­jąc się w dal i nie­mal tocząc ślinę z ust, pod­czas gdy ściany Bębna trzę­sły się od gal­tyj­skiej przy­śpiewki napi­sa­nej w daw­nej hol­tyj­skiej mowie. Była to absur­dalna pio­senka o zacza­ro­wa­nym kocie Byczku, a ja nie mia­łem ochoty tłu­ma­czyć, że tam, skąd pocho­dzę, śpiewa się ją gal­tyj­skim dzie­ciom, aby uczyć je języka hol­tyj­skiego, któ­rym mają obo­wią­zek się posłu­gi­wać.

Ale tutaj, w samym sercu Holtu, wszyst­kie kerki z piwem ciek­ną­cym po bro­dzie łączą siły w chó­ral­nym śpie­wie za każ­dym razem, gdy sły­szą tę melo­dię, wykrzy­ku­jąc wszyst­kie zapa­mię­tane zwrotki pio­senki, któ­rej w Gal­tii nie śpiewa nikt, kto wyrósł z krót­kich spode­nek. Cho­ciaż trzeba przy­znać, że ta rymo­wanka ide­al­nie spraw­dza się jako pijacka przy­śpiewka.

Roz­my­śla­łem o olbrzy­mach.

Jak już wspo­mnia­łem, pocho­dzę z Gal­tii, naj­da­lej wysu­nię­tego na wschód spo­śród trzech kró­lestw two­rzą­cych Holt.

A mówiąc kon­kret­nie, z Pla­tha Glur­ris, co ozna­cza „Lśniącą Rzekę” w języku Gal­tów, pierw­szego ludu, który wła­dał Hol­tem, cho­ciaż praw­dziwa rzeka znaj­duje się pod zie­mią i jest zbu­do­wana ze sre­bra.

Mój tata wydo­by­wał sre­bro, podob­nie jak ojciec mojego naj­lep­szego przy­ja­ciela, dopóki nie zgi­nął z rąk gobli­nów pod­czas jed­nej z bitew Wojny Córek w 1222 roku, gdy mia­łem dwa­na­ście lat. Mój tata wró­cił z tej samej bitwy i od tam­tej pory rzadko odzy­wał się wię­cej niż jed­nym zda­niem, a i to nie zda­rzało się czę­sto. Oczy­wi­ście patrzy­łem na jego cier­pie­nie zale­d­wie przez rok z kawał­kiem, ponie­waż w wieku czter­na­stu lat wstą­pi­łem do Niskiej Szkoły, a on zapewne nawet nie zauwa­żył mojego odej­ścia. Ni­gdy nie pra­co­wa­łem w kopalni i, jeśli bogo­wie pozwolą, ni­gdy nie będę tego robił. Gór­nicy haro­wali jak muły w ciem­no­ści pod ślicz­nymi wzgó­rzami przez osiem z dzie­wię­ciu dni two­rzą­cych tydzień, ale ostat­niego dnia, w dzień kom­pa­nów, wybie­rali się do kościoła i śpie­wali pie­śni. Potem pili ciemne chmie­lowe piwo, aż oni i ich żony byli zbyt zamro­czeni, by na czas się powstrzy­mać, i w ten spo­sób zwięk­szali liczeb­ność ludz­kiej rasy.

Do jakiego boga śpie­wał mój ojciec? Nie do gal­tyj­skich relik­tów, jele­nio­gło­wego Harosa albo Fothan­nona o lisim pysku. Nie do Mith­re­nora, daw­nego hol­tyj­skiego boga morza. Nic z tych rze­czy, mój ojciec czcił Wszech­boga, repre­zen­to­wa­nego przez dysk z brązu wpi­sany w drew­niany kwa­drat albo, w przy­padku ludzi bar­dzo zamoż­nych, przez złoty dysk wpi­sany w kwa­drat z żelaza bądź oło­wiu.

Wszech­bóg, zwany także Sathem albo Ojcem Słońce, był ofi­cjal­nym bóstwem Holtu i jego kró­lestw. Moim zda­niem Wszech­bóg to bóstwo kom­pro­misu i mier­noty, cenione przez szlachtę za pochwałę pracy, posłu­szeń­stwa i zara­bia­nia tylko tyle, by prze­żyć do następ­nej wypłaty.

Pro­stak, który wymy­ślił takiego boga, wyka­zał się szo­ku­ją­cym bra­kiem wyobraźni. Wyszedł z domu i posta­no­wić odda­wać cześć pierw­szemu obiek­towi, który zmu­sił go do zmru­że­nia oczu. To bóstwo bar­dzo odmienne od roz­czo­chra­nych, roz­mi­ło­wa­nych w kazi­rodz­twie bogów Gal­tów. Prze­ci­wień­stwo Zaka­za­nego Boga, zwa­nego także Odwró­co­nym Bogiem, o któ­rym w Ludz­kich Kra­inach nie wolno mówić publicz­nie, jeśli nie chce się skoń­czyć z roz­pła­ta­nym języ­kiem. Powiada się, że stary dobry Odwró­cony jest praw­dzi­wym bogiem Gil­dii Pobor­ców, ale znają tę tajem­nicę tylko człon­ko­wie wewnętrz­nych krę­gów wła­dzy.

Nie­wy­klu­czone, że ten bóg ist­nieje, skoro drażni tak wielu ludzi, ale Wszech­bóg to na pewno bzdura. Do takiego bóstwa ludzie modlą się o to, by woda była mokra, a ogień gorący, albo żeby olbrzymy nie poja­wiły się na tere­nach, na któ­rych nikt nie widział ich od tysiąca lat. Jest spe­cja­li­stą od rze­czy łatwych. Ni­gdy nie widzia­łem żywego olbrzyma w Hol­cie, tylko wypcha­nego, któ­rego Bloth kuter­noga cią­gnął na dwóch zwią­za­nych wozach w swo­jej Kara­wa­nie Ponu­rych Cudów i poka­zy­wał gapiom w zamian za mie­dzianą stru­żynę.

***

Śpie­wacy w tawer­nie ryczeli na całe gar­dło. Zauwa­ży­li­ście, jaką frajdę daje ludziom prze­cią­ga­nie ostat­niej samo­gło­ski? Jakby to były zawody na pojem­ność płuc. Hol­tyj­scy kre­tyni z Cadoth zapa­mię­tale wyda­wali kocie odgłosy, wtó­ru­jąc dorów­nu­ją­cym im inte­lek­tem pię­cio­lat­kom z Pla­tha Glur­ris.

Idzie kocur do mia­steczka

Mrau mrau Byczek mrau

Szuka kotki, a nie mleczka

Mrau mrau Byczek mrau­uuuuuuuuuuu

Ale kimże jestem, żeby kwe­stio­no­wać czy­ją­kol­wiek inte­li­gen­cję? Za chwilę ruszę w stronę zaata­ko­wa­nych przez olbrzymy Rubieży, z któ­rych popłyną stru­mie­nie uchodź­ców.

Jakaś potężna postać sta­nęła obok mnie.

– Bar­manka? – rzu­ciła przez ramię i wska­zała mnie pal­cem.

Bar­manka pokrę­ciła głową.

To była moja Span­thianka. Powie­dzia­łem jej, gdzie nocuję.

– Jesteś pijany – stwier­dziła.

– Wcale nie – odpar­łem, co jest dru­gim naj­czę­ściej sły­sza­nym kłam­stwem w tawer­nach.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki