Dwa ognie - Christopher Buehlman - ebook + książka

Dwa ognie ebook

Buehlman Christopher

0,0
49,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

I rzekł Lucyfer: „Powstańmy wszyscy przeciwko Niemu i zburzmy mury niebios…”

Jest rok 1348. Thomas, okryty niesławą rycerz, znajduje w wymarłej normandzkiej wiosce młodą dziewczynę, sierotę, której rodzinę zabrała Czarna Śmierć, irytujące wcielenie niewinności. To od niej dowiaduje się, że zaraza stanowi zaledwie jeden z aspektów znacznie większego kataklizmu – upadłe anioły pod wodzą Lucyfera wypowiedziały właśnie drugą wojnę mieszkańcom Nieba, a areną tego konfliktu stał się świat ludzi. Czy za opowieścią dziewczyny stoi obłęd czy może głęboka wiara? Ona sama jest pewna, że odwiedzają ją anioły. Wierzy, że w snach przemawiają do niej zmarli. A teraz przekonała niewiernego Tomasza, by przeprowadził ją przez wyniszczony i zdeprawowany kraj aż do Awinionu. Tam ponoć wiedzie dziewczynę misja. Tam ma zmierzyć się z rujnującym świat złem i przywrócić zdradzonemu rycerzowi utraconą szlachetność i nadzieję na zbawienie. Gdy siły zła rozpętają piekło na ziemi i ujawni się prawdziwa natura dziewczyny, Thomas będzie musiał stanąć do walki na makabrycznym polu bitwy na którym ścierają się siły aniołów, demonów, świętych i wskrzeszonych zmarłych, a stawką tej wojny okaże się skarb najważniejszy – ludzka dusza.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 514

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Część I

I nastały oto dni, gdy Pan odwró­cił Swe obli­cze od zamętu spraw czło­wie­czych, a anioły, które pozo­stały Mu wierne, powie­działy jeden do dru­giego: teraz my sami musimy się trosz­czyć o los dzieci Adama. Jak zde­cy­do­wały, tak uczy­niły, naj­le­piej, jak potra­fiły.

Tym­cza­sem trze­cia część wszyst­kich anio­łów, te, które już wcze­śniej pod­nio­sły bunt prze­ciwko Panu, spoj­rzały na zie­mię i zoba­czyły, że nie chroni jej teraz Boska ręka; zoba­czyły, jak zimne powie­trze prze­peł­nia czło­wie­cze niziny i jak mroźne stały się mor­skie fale.

Jeden z upa­dłych anio­łów, ten imie­niem Uzziel, rzekł: To z powodu czło­wieka zosta­li­śmy strą­ceni, albo­wiem nie chcie­li­śmy ugiąć przed nim kolan; pod­dajmy więc Pana pró­bie, prze­ko­najmy się, cóż uczyni, jeśli na naj­po­tęż­niej­sze ludz­kie kró­le­stwa ześlemy plagę głodu. To powie­dziaw­szy, anioł wzle­ciał z otchłani na zie­mię poprzez mor­skie wody i spro­wa­dził desz­cze. Rzę­si­ste ulewy zdu­siły kłosy psze­nicy i owsa, które padły w błoto poła­mane bądź uwię­dły i prze­gniły. Bydlęta zaczęły cho­ro­wać i zdy­chać całymi sta­dami, a wów­czas dzieci Adama poznały smak głodu. Czło­wiek zjadł wszystko, co było do zje­dze­nia, a potem nie miał już nic. I liczni spo­śród nich pomarli. I nie­któ­rzy zaczęli nacho­dzić cmen­ta­rze i spo­ży­wać świeżo pocho­wane ciała. A w ustach zro­dzo­nych w tych latach dzie­cią­tek, tych, które wyżyły, wyro­sły jedy­nie dwa­dzie­ścia dwa zęby.

A Pan na to nie odpo­wie­dział.

Wów­czas to inny z upa­dłych, anioł Belie­lem zwany, rzekł: To z powodu ludzi wybu­chła ta wojna w Nie­bie­siech. Pod­dajmy więc czło­wieka pró­bie wojen, niech zwrócą się prze­ciwko sobie jego naj­moż­niej­sze kró­le­stwa. Zstą­pił więc na zie­mię poprzez stud­nie króla potęż­nej wyspy i natchnął go dumą. A kiedy ów władca prze­mó­wił, zaprzy­siągł solen­nie, że już nie­ba­wem ozdobi skroń koroną jesz­cze więk­szej dzie­dziny, którą zagar­nie siłą wła­snego mie­cza. Tak też uczy­nił: przy­był na wybrzeże sąsiada, pro­wa­dząc za sobą zbrojne oddziały pod barw­nymi sztan­da­rami. Monar­cha więk­szego kró­le­stwa, widząc, iż jego wło­ściom zagraża nie­bez­pie­czeń­stwo, posłał prze­ciw najeźdź­com potężne konne hufce, wojow­ni­ków zaku­tych w pan­ce­rze z żelaza i ze sre­bra. Ude­rzyli oni w wyspia­rzy, któ­rzy zasy­pali ich strza­łami prze­szy­wa­ją­cymi naj­grub­sze tar­cze i napier­śniki, i wszyst­kich ich zabili. Tak oto roz­po­częła się ta długa wojna.

A Pan na to nie odpo­wie­dział.

Naon­czas pierw­szy pośród upa­dłych, anioł Lucy­fe­rem zwany, rzekł: Nasz dawny nie­przy­ja­ciel pogrą­żony jest we śnie. Jeśli nie wyko­rzy­stamy tej chwili, nastaną zapo­wie­dziane przez Niego Dni Ostat­nie, kiedy zgi­niemy zmiaż­dżeni Jego sto­pami i znisz­czy nas na zawsze. Powstańmy więc wszy­scy prze­ciwko jego mocy, zburzmy mury Nie­bios i wstrzą­śnijmy duszami spra­wie­dli­wych. Pochwyćmy naszych aniel­skich braci za gar­dła i strąćmy ich do pie­kła, by móc potem żyć, jak żyli­śmy daw­niej, tam na Wyso­ko­ściach.

Nie­któ­rych wszakże zdjął lęk na myśl o potę­dze anio­łów Boga, któ­rych zastępy były licz­niej­sze i któ­rych gene­ra­łami byli Uriel, Gabriel i Michał – ci, któ­rzy prze­trą­cili grzbiet samemu Lucy­fe­rowi i zesłali go mię­dzy roz­grzane węgle, głę­boko w trze­wia ziemi, by poczer­nił obli­cze popio­łem i uznał, iż jest niżej posta­wiony niż Pan.

Inni jesz­cze oba­wiali się, że Bóg ock­nie się z drzemki i poka­rze ich bólem i ogniem tak gorą­cym, do jakiego nawet oni nie przy­wy­kli, bądź znisz­czy ich bez reszty i osta­tecz­nie.

Widząc to, pierw­szy pośród upa­dłych prze­mó­wił. Zmierzmy się z nim – rzekł – jesz­cze ten jeden raz. To z powodu czło­wieka musie­li­śmy ścier­pieć znie­wagę, to ze względu na ludzi zosta­li­śmy prze­gnani, to po to, by oni zaznali pokoju, nas zamu­ro­wano w pod­zie­miu. Prze­bijmy pię­ściami skle­pie­nie Pie­kła i wymor­dujmy pomiot Adama. Albo­wiem jeśli wów­czas Bóg nie powsta­nie, jeśli nie ruszy, by oca­lić naj­ulu­bień­sze ze Swych stwo­rzeń, wie­dzieć będziemy, że sen Jego jest głę­boki i będziemy mogli chwy­cić go za włosy i strą­cić w niziny.

Wtedy to upa­dły noszący imię Azza­zel zapy­tał: Czy zgła­dzimy ich ogniem, czy mro­zem?

A Lucy­fer odpo­wie­dział: Żadną z tych metod.

Jak więc? – spy­tał anioł nik­czemny.

Zabije ich wielka zaraza – odpo­wie­dział Lucy­fer.

Tak się też stało.

Od dnia, w któ­rym Pan zstą­pił i naro­dził się mię­dzy ludźmi, minęło wła­śnie lat tysiąc i trzy­sta czter­dzie­ści osiem.

Jeden. Słowo o oślicy

Jeden Słowo o oślicy

Żoł­nie­rze zna­leźli oślicę w pią­tek. Bydlę było kulawe, a jego żebra dało się poli­czyć bez więk­szego trudu; słabe ciało nie pozwa­lało ucie­kać ani nawet zary­czeć w obro­nie, lecz oślica nie wyda­wała się chora. Była po pro­stu stara.

Oślica spo­glą­dała na ludzi z nadzieją spod wierzby, mach­nię­ciami ogona prze­ga­nia­jąc lepiące się do jej boków muchy. Ten gruby – nikt nie miał poję­cia, jakim cudem zacho­wał w tych cza­sach swą tuszę – chwy­cił swój młot bojowy i chciał zakoń­czyć męki stwo­rze­nia cio­sem w łeb, lecz powstrzy­mał go Tho­mas. Ski­nął na pobli­ską sto­dołę. Roz­sąd­niej będzie zapro­wa­dzić oślicę tam, gdzie dach osłoni ich przed nad­cią­ga­ją­cym desz­czem. Gode­froy potak­nął ski­nie­niem.

Czte­rej męż­czyźni wędro­wali w łach­ma­nach i pordze­wia­łych pan­cer­zach; już od wielu tygo­dni szli bez solid­nego posiłku. Kar­mili się znaj­do­waną po cha­tach zepsutą strawą; jadali zbie­raną w rowach rukiew i pałki wodne, wyszu­ki­wali dżdżow­nice, żuki, robaki, żołę­dzie. Raz pożarli nawet gni­ją­cego kota. Trawy wszy­scy mieli w brzu­chach tyle, że szczali na zie­lono. Zaraza nie oka­zała tej doli­nie lito­ści; zabiła tak wielu chło­pów, że mimo żyznej gleby chleba nie było ni­gdzie. Nie miał kto robić kosą, bra­ko­wało kobiet do zbie­ra­nia i młó­ce­nia plo­nów, ze świecą można było szu­kać mły­na­rzy, co zmie­li­liby ziarno, i pie­ka­rzy, któ­rzy roz­pa­li­liby piece. Cho­roba, przez wielu zwana Wiel­kim Morem, prze­cho­dziła z czło­wieka na czło­wieka w zagad­kowy, acz nie­ubła­gany spo­sób, rów­nie łatwo, jak ludzie wymie­niają się uści­skiem dłoni, jak dziecko wykrzy­kuje imię przy­ja­ciela, jak kobieta znaj­duje inną ukrad­ko­wym spoj­rze­niem. W tych dniach nikt już nie spo­glą­dał na sąsiada, nikt nikogo nie zaga­dy­wał. Plaga doświad­czyła tę część Nor­man­dii tak okrut­nie, że nie spo­sób było grze­bać kolej­nych umar­łych; zrzu­cano ich na stosy pod gołym nie­bem, gdzie odziani w brudne, dłu­gie koszule cuch­nęli w sierp­nio­wym słońcu, nakryci gęstymi rojami much. Zale­gali na dła­wio­nych przez chwa­sty polach żyta i owsa, na które wybie­gli w ostat­nich chwi­lach, zdjęci deli­rium. Padali żało­śnie w cie­niu miej­skich kościo­łów, dokąd doczoł­gi­wali się z nadzieją, iż ten ostatni gest pozwoli skró­cić czas, jaki ich dusze spę­dzą w czyśćcu. Zamie­rali niczym ptaki przy­kle­jone do wapien­nych ścian, o które chło­dzili roz­pa­lone gorączką czoła. Niektó­rzy psuli się we wła­snych domach, gdyż byli ostat­nimi z rodziny i nie było komu ich wynieść. Co bar­dziej zamożni pró­bo­wali zbiec, lecz cho­roba nękała ich i dopa­dała nawet pośród wzgórz, na mokra­dłach oraz w dają­cych złudną ochronę, oto­czo­nych murami posia­dło­ściach.

***

Żoł­nie­rze roz­pa­lili ogień w sto­dole sto­ją­cej w pobliżu wąskiego stru­mie­nia i gorzelni. Drewno było wil­gotne i nie­przy­jem­nie kop­ciło, co doskwie­rało tym bar­dziej, że bra­ko­wało tu komina. Sadza malo­wała ściany na czarno. Wkrótce jed­nak kro­ili już ośle udźce, nadzie­wali pla­stry mięsa na patyki i poże­rali je pra­wie surowe, gdyż nie byli w sta­nie zacze­kać, by ogień zro­bił swoje. Obli­zy­wali uwa­lane we krwi palce i kiwali do sie­bie gło­wami, ponie­waż wypeł­nione po brzegi usta nie pozwa­lały pochwa­lić smacz­nego posiłku sło­wami.

Poma­rań­czowe słońce zacho­dziło z wolna mię­dzy oło­wia­nymi chmu­rami, które chwilę temu splu­nęły desz­czem. Wtem przez drzwi zaj­rzała do sto­doły dziew­czyna.

– Dzień dobry.

Żoł­nie­rze zamarli, prze­stali prze­żu­wać. Wszy­scy z wyjąt­kiem Tho­masa.

Nie­zna­joma była w bar­dzo nie­for­tun­nym wieku na spo­tka­nie z tymi męż­czy­znami; zbyt już doj­rzała, by czuć się bez­piecz­nie, a jed­no­cze­śnie za młoda, by rozu­mieć dla­czego. Lnia­nej barwy włosy, które suche i nie­prze­tłusz­czone byłyby zapewne ładne, kle­iły się jej do karku, a roz­ro­śnięte przed­wcze­śnie stopy dziw­nie nie paso­wały do chu­dych jak patyki nóg.

– Dzień dobry – powtó­rzyła.

– I tobie rów­nież dzień dobry. – Gode­froy nachy­lił ku niej całe swoje smu­kłe ciało, niczym kocur na widok tłu­stego wró­belka.

– Bru­kiew jecie – stwier­dziła rze­czowo.

– Nie. To oślina. Chcesz kawa­łek?

Pro­po­zy­cja zabrzmia­łaby może przy­jaź­nie, lecz skła­da­jąc ją, Gode­froy pokle­pał butwie­jącą belkę, na któ­rej sam sie­dział. Jeśli dziew­czyna ma ochotę na poczę­stu­nek, powinna się do niego przy­siąść.

– Nie. Była uwią­zana w lesie, chcie­li­śmy ją ukryć. Musiała się zerwać. Nazywa się Bru­kiew – rzu­ciła nie­zna­joma.

– Cóż – odparł Tho­mas. – Zna­czy, że uśmiech­nęło się do nas szczę­ście. W pią­tek mięsa jeść nie wolno, ale bru­kwią można paść się do woli.

Jego towa­rzy­sze par­sk­nęli śmie­chem.

– Aleś ty wyga­dany, Tho­mas – zauwa­żył Gode­froy, pod­kre­śla­jąc koń­cowe S, na któ­rego wyma­wia­nie zawsze nale­gała matka Tho­masa, pół Hisz­panka z pocho­dze­nia. – Praw­dziwy, kurwa, pani­czyk.

– Naprawdę mamy dziś pią­tek? – upew­nił się ten gruby, na co Tho­mas i Jacquot, żoł­nierz z leniwą powieką, zgod­nie poki­wali gło­wami.

W tej chwili jadł już tylko Tho­mas. Pozo­stali uważ­nie obser­wo­wali dziew­czynę. Stała w bez­ru­chu.

– Chodź, sia­daj tu ze mną – zachę­cił ponow­nie Gode­froy i raz jesz­cze pokle­pał belkę. Drugą dło­nią odgar­nął z twa­rzy tłu­sty kosmyk czar­nych wło­sów. Nosił biżu­te­rię, co u tak brud­nego męż­czy­zny wyglą­dało dziw­nie nie na miej­scu. Wzrok dziew­czyny spo­czął na jaspi­so­wym krzy­żyku, który koły­sał się na jego szyi na zło­tym łań­cuszku. Takim cac­kiem mogłaby się zdo­bić żona seigneura.

– Potrze­buję pomocy – powie­działa.

– Wejdź i usiądź. Wszystko mi opo­wiesz.

W tych cza­sach nikt nie łak­nął bli­sko­ści obcych; nagle zaświ­tało jej w gło­wie, że ten czło­wiek może mieć bar­dzo nie­czy­ste myśli.

Gwałt. To się nazywa gwałt. Zgwałci mnie.

Pomy­ślała, że mogłaby się odwró­cić i uciec na swoje drzewo, lecz tych czte­rech wska­zał jej prze­cież anioł, i to on skie­ro­wał ją do sto­doły. Wie­działa, że był anio­łem, ponie­waż miał (a może miała?) uro­czą twarz i kasz­ta­nowe włosy, które nie wil­gły na desz­czu, a także ponie­waż wyglą­dał (wyglą­dała?) jak istota w pół drogi mię­dzy męż­czy­zną a kobietą, za to pięk­niej­sza od każ­dego czło­wieka, jaki cho­dził po świe­cie. Wycią­gnął po pro­stu palec i powie­dział: „Idź, zobacz”. Prze­ma­wia­jące do niej anioły, a spo­tkała już przy­naj­mniej trzy, posłu­gi­wały się tą samą nor­mandzką fran­cusz­czy­zną co ona, i zawsze mocno ją to dzi­wiło. Czy nie powinny mówić z cudzo­ziem­skim akcen­tem?

Zaufała anio­łowi, mimo że zdą­żył już znik­nąć. Tego widy­wała naj­czę­ściej i chęt­nie nazy­wała go w myślach „swoim anio­łem”.

Nie ucie­kła.

– Ktoś musi mi pomóc zło­żyć papę do grobu.

– Głu­pia dziwko, teraz nie ma już gro­bów. I tak wszy­scy jeste­śmy już pogrze­bani. Wyrzuć po pro­stu jego gnaty za próg. Ktoś go w końcu zabie­rze.

– Kto?

– Skąd mam wie­dzieć, u dia­bła? Prze­cież to ty miesz­kasz w tej dziu­rze. Może jakieś wio­skowe zakon­nice, mnisi czy kto inny. Tak czy siak, wszy­scy wyrzu­cają swo­ich na ulice.

– Ale nie dam rady go dźwi­gnąć.

– Cóż, ja go dźwi­gać nie będę. Prze­ży­łem tak długo nie po to, by teraz naba­wić się moru od jakie­goś mar­twego kmiota.

– On nie jest kmio­tem.

– Gówno mnie to obcho­dzi.

– Pro­szę.

– Daj sobie spo­kój, dziew­czyno – rzu­cił Tho­mas. – Wra­caj do domu.

Ten męż­czy­zna był inny; nie bała się go, choć był wśród nich naj­bar­dziej rosły; egzo­tyczny, z dłuż­szymi, ciem­nymi wło­sami; przy­stojny, mimo że na jego nosie wid­niały ślady wię­cej niż jed­nego zła­ma­nia, a poli­czek zna­czyła nie­równa bli­zna. Miał ze wszyst­kich najwię­cej zbroi, stal chro­niła mu barki i nogi. Nosił też długą kol­czugę. Na kap­tur z meta­lo­wych oczek nało­żył jed­nak sze­roki, chłop­ski sło­miany kape­lusz, w któ­rym tkwiła rogowa łyżka. Był w oczy­wi­sty spo­sób nie­bez­pieczny, lecz zara­zem tro­chę też komiczny. Prze­mó­wił do niej może i szorstko, ale takim tonem, jakim doro­sły zwraca się do dziecka, by uchro­nić je przed kło­po­tami.

Spodo­bał się jej.

– Chwi­leczkę – zwró­cił się do dziew­czyny Gode­froy. – Ile ta pomoc jest dla cie­bie warta?

Zbójcy. Tak brzmiało słowo, jakim okre­ślano takich jak oni. Ludzi, któ­rzy przed wojną z Angli­kami byli żoł­nie­rzami, lecz teraz krą­żyli po trak­tach bądź kryli się w leśnych ostę­pach i rabo­wali podróż­nych. Jesz­cze zanim wybu­chła zaraza, papa roz­ma­wiał z sąsia­dami o tym, co począć, jeśli we wsi poja­wią się zbójcy.

A teraz wła­śnie się poja­wili i nikt nie był w sta­nie przyjść jej z pomocą.

Dla­czego anioł znik­nął? Dla­czego posłał ją pro­sto w ręce bandy zło­dziei?

– Mamy garść sre­bra – powie­działa. – I tro­chę ksią­żek.

– Nie chcę sre­bra.

– To bar­dzo dobre książki. Więk­szość jest nowa, pro­sto z pary­skiego uni­wer­sy­tetu.

– Książki nadają się naj­wy­żej do pod­cie­ra­nia dupy. Chcę złota.

– Nie mam złota.

– Ależ oczy­wi­ście, że masz.

Gode­froy wstał z miej­sca, na co Tho­mas prze­stał jeść. Gode­froy pod­szedł do dziew­czyny i wyce­lo­wał dwoma pal­cami dokład­nie tam, gdzie pod brudną sukienką kryło się jej łono.

– O tutaj – rzu­cił. – Myślę, że cho­wasz tam tro­chę złota. Mam rację?

Roze­śmiał się tylko ten gruby, lecz był to pusty śmiech. Żad­nemu z żoł­nie­rzy nie podo­bała się ta cecha herszta: upodo­ba­nie do mocno nie­doj­rza­łych owo­ców. Dziew­czyna wciąż miała deli­katną, drobną budowę dziecka, lecz spoj­rze­nia rzu­cała nie­omal kobiece; musiała być na gra­nicy pierw­szego krwa­wie­nia. Gdyby prze­żyła, w naj­bliż­sze lato byłaby już wysoka.

– Jezu­sie Naza­reń­ski, Gode­froy, zostaw ją – ode­zwał się Tho­mas.

– To zacho­wuję wyłącz­nie dla męża.

– Ha! – szczek­nął Gode­froy, wyraź­nie ucie­szony z tak wyra­fi­no­wa­nego akcentu w roz­mo­wie. – A gdzież on jest teraz?

– Nie wiem.

– Nie powi­nien był zosta­wiać cię samej.

– Ale ja go nawet nie znam. Nikomu mnie jesz­cze nie obie­cano.

– W takim razie ja zostanę twoim mężem.

– Powin­nam już iść.

– Wszy­scy będziemy two­imi mężami. Dobrymi mężami.

– Dziewka może być chora – uprze­dził gruby, który wró­cił już do jedze­nia.

– Lepiej zara­zić się od niej niż od jej papy.

– Zostaw ją – powtó­rzył Tho­mas, i tym razem nie była to prośba. Zdjął z głowy sło­miany kape­lusz i odrzu­cił go na bok. Sta­rał się, by gest wypadł swo­bod­nie, lecz gruby go zauwa­żył i postą­pił rów­nie zapo­bie­gli­wie. Wypluł z ust prze­żu­wany wła­śnie kawał ośliny, a resztę odło­żył na skó­rzaną torbę.

Gode­froy zwró­cił się do Tho­masa.

Dziew­czyna wymknęła się za drzwi.

– A jeśli nie zechcę jej zosta­wić? – syk­nął Gode­froy.

– Prze­cież to mała, wystra­szona dziew­czynka, która mieszka sama w domu peł­nym tru­pów. Albo nosi w sobie zarazę już teraz i tylko ją od niej pod­ła­piesz, albo chroni ją ręka samego Boga. A to skoń­czy­łoby się dla nas jesz­cze gorzej. Jak chcesz się bawić w męża, znajdź sobie jakąś kurwę.

– Kurwy już wyzdy­chały – wtrą­cił Jacquot.

– Na pewno nie wszyst­kie – odparł Tho­mas i spró­bo­wał po raz ostatni: – A jeśli choć jedna kurwa we Fran­cji ma jesz­cze cie­płą chatte, Gode­froy nie­chyb­nie ją zwą­cha.

– Dow­cip­niś z cie­bie, Tho­mas – mruk­nął Gode­froy. – Zawsze byłeś zabawny. Ale ja muszę zaru­chać. Idź, przy­pro­wadź mi ją.

– Nie.

Tho­mas wstał. Gode­froy, mimo nomi­nal­nej pozy­cji herszta szajki, cof­nął się o krok. Mię­dzy kosmyki brody Tho­masa zakra­dała się już biel siwi­zny, a na twa­rzy poja­wiły się pierw­sze zmarszczki. Był z całej czwórki naj­star­szy, lecz grube mię­śnie na rękach i karku przy­da­wały mu wyglądu mło­dego byczka. Uda miał twarde jak kro­kwie i stał już w peł­nej goto­wo­ści, na lekko ugię­tych nogach. Wszy­scy brali udział w woj­nie prze­ciwko Angli­kom, lecz tylko on jeden ćwi­czył jak rycerz.

Gode­froy spraw­dził spoj­rze­niem, gdzie jego miecz.

Tho­mas to zauwa­żył. Zaczerp­nął powie­trza głę­boko, z siłą kowal­skiego mie­cha, i wypu­ścił je przez zaci­śnięte zęby. Raz i drugi. Każdy z nich widy­wał to zacho­wa­nie już wcze­śniej, żaden jed­nak nie patrzył mu wtedy pro­sto w oczy.

Po nosie Gode­froya spły­nęła kro­pelka potu.

– Ja po nią pójdę – rzu­cił Jacquot, dumny z oso­bi­ście obmy­ślo­nego kom­pro­misu. Wyczła­pał ze sto­doły na deszcz i nacią­gnął na głowę szorstki, czer­wony kap­tur. Pod­szedł do domu i poczuł bijący ze środka smród. Zasło­nił twarz dłu­gim ogo­nem kap­tura, po czym pchnął drzwi nogą. Słońce znik­nęło już nie­mal za hory­zon­tem, lecz wnę­trze wciąż było nagrzane. Swąd aż ośle­piał. Nikłe świa­tło, sączące się przez cien­kie rogowe płytki w oknach, padało na roz­dęte, zesztyw­niałe ciało męż­czy­zny, spo­czy­wa­jące w ufaj­da­nej pościeli na ster­cie słomy, któ­rej nie spo­sób było już nazwać łóż­kiem: pod koniec musiał się naprawdę mocno sza­mo­tać. Czarna twarz. Podarta koszula. Po tru­pie peł­zały czer­wie, hasały też bez­kar­nie na dwóch kozach i świni, które wla­zły do jedy­nej w cha­cie izby i zna­la­zły w niej śmierć.

Dziew­czyny nie było. Zresztą Jacquot nie­spe­cjal­nie chciał ją zna­leźć, nie miał ochoty dłu­żej tkwić w tym gorą­cym, zapo­mnia­nym przez Boga miej­scu.

Wolałby wró­cić do sto­doły, lecz zawód wpra­wiłby Gode­froya w jesz­cze gor­szy nastrój. Wyszedł więc i prze­szedł za dom, cie­sząc się chłod­niej­szym powie­trzem. Zagwiz­dał, po czym znie­ru­cho­miał i bacz­nie poto­czył spoj­rze­niem dokoła. Jego cier­pli­wość wkrótce została nagro­dzona; zauwa­żył jej łydkę, bie­le­jącą mię­dzy gałę­ziami drzewa. Wystar­czy­łoby dzie­sięć kolej­nych minut, a zapa­da­jący zmierzch zapew­niłby dziew­czy­nie ochronę.

***

Sie­działa na swoim drze­wie i szep­tem pro­siła anioła, by wró­cił. Prawdę powie­dziaw­szy, nie była pewna, czy kto­kol­wiek poza nią mógłby go zoba­czyć, ani czy anioł byłby w sta­nie jej pomóc. Nie wie­działa prze­cież nawet, czy był praw­dziwy. Sama zaczęła widy­wać anioły dopiero z nasta­niem Wiel­kiego Moru.

Była prze­ko­nana, że uka­zują się jej wyłącz­nie anioły pomniej­sze; że te naj­słyn­niej­sze, jak na przy­kład Gabriel, przy­go­to­wują się do Dnia Sądu Osta­tecz­nego, który z całą pew­no­ścią zbli­żał się wiel­kimi kro­kami. Gabriel zadmie w swój róg i wszy­scy Zmarli w Chry­stu­sie powstaną z gro­bów; rozu­miała, że miało z tego wynik­nąć coś dobrego, lecz wizja oży­wa­ją­cych tru­pów była naj­gor­szym, co potra­fiła sobie wyobra­zić; myśl o takim wyda­rze­niu prze­ra­żała ją do tego stop­nia, że cza­sem spę­dzała jej sen z powiek.

Jeśli anioły ist­nieją naprawdę, to dla­czego ją dziś porzu­ciły?

I dla­czego nie poma­gały ludziom, któ­rych dopa­dała cho­roba?

Dla­czego pozwo­liły jej ojcu umrzeć tak strasz­liwą śmier­cią?

A teraz w dodatku zauwa­żył ją męż­czy­zna z leniwą powieką.

Dla­czego anioł nie poka­rał go śle­potą? Prze­cież wła­śnie to spo­tkało grzesz­ni­ków z Sodomy i Gomory.

– Zejdź no, pta­szyno – rzu­cił Jacquot. – Nie zro­bimy ci krzywdy.

– Zro­bi­cie. – Dziew­czyna pod­cią­gnęła nogę i pró­bo­wała okryć ją całą rąb­kiem sukienki.

– No dobrze. Zro­bimy. Ale wcale nie dużą i nie potrwa to długo. Pew­nie wystar­czy nam noc i ranek. A potem sobie pój­dziemy. Albo lepiej. Może zabie­rzemy cię ze sobą. Chcia­ła­byś? Czte­rech sil­nych mężów i szansa na ucieczkę z tej dziury?

– Nie, dzię­kuję.

Wsko­czył na gruby, nisko zwie­sza­jący się konar. Dosię­gnąłby pew­nie jej stopy, lecz wdra­pała się wyżej. Była od niego znacz­nie lżej­sza. W tej grze nie mógł z nią wygrać.

– Nie rób pro­ble­mów – powie­dział.

– Nie gwałć­cie mnie – odparła.

– Jeśli się zgo­dzisz, to nie będzie gwałt.

– Wła­śnie że będzie. Bo zgo­dzę się tylko po to, żeby nie bolało.

– No i sama widzisz. Zgo­dzisz się, żeby nie bolało. Zna­ko­mi­cie. Zejdź albo zro­bię ci krzywdę. – Zesko­czył z powro­tem na zie­mię.

– Nie zro­bisz tego – rzu­ciła.

– Zro­bię.

– Nie jesteś złym czło­wie­kiem. Coś mi mówi, że nie.

– Oba­wiam się, że jestem.

– Ale nie musisz!

– Przy­kro mi. Taki już jestem. Słu­chaj, widzę tam, nad stru­mie­niem, stertę uro­czych kamieni. Co powiesz, jeśli je przy­niosę i zacznę w cie­bie rzu­cać, aż zej­dziesz?

Liście i gałę­zie nie pozwo­li­łyby mu rzu­cać cel­nie. Nie był też pewien, czy w ogóle zdo­byłby się na to, by cisnąć w dziew­czynę kamie­niem, ale zagro­ził jej zde­cy­do­wa­nym tonem. Czuł, że musi ją jak naj­szyb­ciej przy­pro­wa­dzić do sto­doły.

– Nie, pro­szę.

– No to zejdź.

– Bo jest z wami tam­ten taki. To on jest zły. Powiedz mu, że nie mogłeś mnie zna­leźć.

– On bywa poryw­czy.

– Tak jak mój ojciec.

– Twój ojciec nie żyje.

– Nie­prawda, bo żyje.

– Dość tych igra­szek. Złaź albo strącę cię kamie­niami.

Roz­pła­kała się. Jacquot był prze­ko­nany, że dziew­czyna zechce spraw­dzić, czy to może jedy­nie blef, lecz po krót­kiej chwili wycią­gnęła w dół długą, nie­zgrabną stopę i pró­bo­wała sta­nąć na niż­szej gałęzi. Gdy poma­gał jej zejść, wyczuł drże­nie drob­nego ciała. Na myśl o tym, co robi, zebrało mu się na mdło­ści, lecz utwar­dził swe serce. Zarzu­cił sobie dziew­czynę na ramię i ruszył z powro­tem w kie­runku sto­doły. Po dro­dze jed­nak posta­no­wił z nią poroz­ma­wiać.

– Wiem, że to wszystko wydaje ci się straszne, ale tak nie jest. Gdyby Bóg chciał mieć na świe­cie porzą­dek i samo dobro, to nie uczy­niłby naszego życia tak trud­nym. A teraz co? Wszy­scy jeste­śmy tru­pami. Wszy­scy, czy to chłop, czy baba. Bóg zapra­gnął sobie cha­osu i śmierci. I co? Czy mamy coś do gada­nia? Jedyne, co możemy, to zaba­wić się choć tro­chę, zanim upo­mni się o nas kostu­cha. A upo­mni się, wierz mi. Poza tym, jeśli się odprę­żysz i uspo­ko­isz, może nie będzie wcale tak źle.

– Mówisz to wszystko tylko po to, żeby lepiej się poczuć – rzu­ciła dziew­czyna. Oddy­chała płytko, wyraź­nie prze­ra­żona tym, co miało nie­ba­wem nastą­pić.

– Mądra z cie­bie dzie­wuszka. Zbyt mądra. Tylko że to nie jest świat dla mądrych dziew­czyn. No, jeste­śmy na miej­scu. – To powie­dziaw­szy, pchnął wolną dło­nią drzwi sto­doły. – Słodka Mario, Matulu Boska! – jęk­nął.

Gode­froy wyda­wał z sie­bie ostat­nie, chra­pliwe tchnie­nie. Leżał twa­rzą w bło­cie, a w jego gło­wie ziała rana, z któ­rej krew sikała wyso­kim łukiem, niczym wino z dziu­ra­wego bukłaka. Dło­nie lekko mu podry­gi­wały. Gruby sie­dział bez­wład­nie pod ścianą i wyglą­dał wypisz wyma­luj jak dziecko, któ­remu we śnie broda opa­dła na pierś, z tą jed­nak róż­nicą, iż cały ską­pany był we krwi, a jego głowa zwi­sała pod nie­na­tu­ral­nym kątem, jako że trzy­mała się szyi tylko na cien­kim pasku skóry. Dłoń miał gładko uciętą tuż pod ręka­wem kol­czugi. Odrą­bana ręka spo­częła tuż bok, wciąż ści­ska­jąc w mar­twych pal­cach ręko­jeść mor­der­czego młota. Jego zabójca zadał cios z nie­zwy­kłą pre­cy­zją oraz olbrzy­mią siłą.

– Odstaw ją – pole­cił Tho­mas.

– Jasne, zaraz odsta­wię.

Koniu­szek mie­cza trą­cił weł­niany kap­tur Jacqu­ota, prze­je­chał po nim i zatrzy­mał się tuż za uchem. Jacquot wie­dział, że kon­tro­lu­jący ostrze męż­czy­zna jest w sta­nie prze­bić jed­nym pchnię­ciem zarówno tka­ninę, jak i czaszkę. Spra­wi­łoby mu to tyle kło­potu, co roz­cię­cie doj­rza­łego kabaczka.

– Pro­szę, nie zabi­jaj – rzu­cił Jacquot.

– Muszę, ina­czej nie będę mógł tu prze­no­co­wać.

– Pójdę sobie.

– A w nocy wró­cisz i pode­rżniesz mi gar­dło. Z miło­ści do Gode­froya. To w końcu twój kuzyn.

– Ale ze strony matki. A matki nie cier­pia­łem.

– Przy­kro mi, Jacquot.

– To może ty odejdź.

– Zmę­czony jestem. Poza tym zna­la­zł­byś mnie.

– Nie.

– Odstaw ją. Nie chcę jej zro­bić krzywdy.

– Nie.

– Naprawdę chcesz w ostat­nich chwi­lach na tym padole cho­wać się za ple­cami dziew­czyny, którą o mały włos był­byś zgwał­cił?

Jacquot posta­wił ją na kle­pi­sku, po czym zasło­nił oczy dłońmi. Kiedy jed­nak Tho­mas usi­ło­wał zebrać w sobie dość deter­mi­na­cji, by zadać cios, męż­czy­znę osło­niła swym cia­łem dziew­czyna.

– Nie zabi­jaj go – popro­siła.

Spoj­rzała pro­sto na Tho­masa. Zauwa­żył, jak jasne i szare są jej oczy. Barwą przy­po­mi­nały ściany sto­doły, lecz lśniły. Niczym zacią­gnięte niebo, z któ­rego wiatr lada moment prze­pę­dzi chmury.

Tho­mas opu­ścił miecz.

Deszcz ustał.

– Nie zabi­jaj już ni­gdy. Nikogo.

Dwa. Słowo o miodzie i o złamanym krucyfiksie

Dwa Słowo o mio­dzie i o zła­ma­nym kru­cy­fik­sie

Tho­mas i dziew­czyna prze­no­co­wali w sto­dole na oddziel­nych ster­tach prze­gni­łego siana. Męż­czy­zna z opa­da­jącą powieką leżał zwią­zany w zagro­dzie zaj­mo­wa­nej do nie­dawna przez oślicę. Wie­czo­rem nie spra­wiał naj­mniej­szego kło­potu, gdyż wciąż jesz­cze wyraź­nie pamię­tał, że otarł się o śmierć. Nad ranem jed­nak zapo­mniał i obu­dził Tho­masa.

– Co tam? – burk­nął Tho­mas.

– Koszula. Pomo­żesz mi? Wysrać się muszę, a nie chcę jej zafaj­dać.

– A zafaj­daj się.

– Wystar­czy, że mi ją pod­cią­gniesz. Tylko tro­chę.

– A co mnie obcho­dzi, że się obsrasz? Na nic lep­szego nie zasłu­gu­jesz.

– To moja jedyna koszula.

– Tuż obok jest stru­mień. Jezu, w babę żeś się zmie­nił. Stul pysk.

– Czyli co? Odcho­dząc mnie uwol­nisz? Żebym mógł prze­prać koszulę?

– Nie, jeśli się nie zamkniesz.

Męż­czy­zna z leniwą powieką umilkł.

Nie na długo.

– Jak możesz w ogóle spać? Strasz­nie te ptaki jazgo­czą. A w dodatku ci dwaj tak tu leżą. Zamkną­łeś im przy­naj­mniej oczy?

– Nie. Mogliby prze­ga­pić nadej­ście Pana Jezusa.

– Tyle dobrego, że kogut zdechł. A zosta­wisz mi miecz i kuszę?

– Nie wiem.

– Bo jak nie, to zupeł­nie jak­byś mnie zabił.

– Nie, Jacquot. Gdy­bym cię zabił, byłoby tak, że bym cię zabił. Zresztą na­dal mnie korci.

– Mógł­byś ich pocho­wać. Owi­nąć w jakieś szmaty, zako­pać i zosta­wić łopatę. Zanim ich odko­pię, tro­chę zej­dzie. Będziesz już daleko. Albo gdy­byś chciał wię­cej czasu, mógł­byś zła­mać…

Tho­mas wstał z sien­nika.

– Prze­pra­szam. To z ner­wów. Wiesz, że jak się dener­wuję, zaczy­nam gadać. Ale już sie­dzę cicho.

– Za późno.

Pod­szedł do Jacqu­ota i zdzie­lił go w łeb twardą ręka­wicą. Jacquot stra­cił przy­tom­ność i się wypróż­nił.

Smród oka­zał się zbyt przy­kry, więc Tho­mas pod­szedł do drzwi sto­doły i zacią­gnął się poran­nym powie­trzem, chłod­nym i miłym. Na bez­chmur­nym nie­bie migo­tała już tylko garstka gwiazd. Od wschodu nad­cią­gał brzask. Było zbyt jasno, by mógł zoba­czyć kometę, z czego bar­dzo się ucie­szył. Nie chciał w tej chwili mar­twić się niczym innym.

Dziew­czyna zaczęła pomru­ki­wać przez sen. Począt­kowo były to jedy­nie nie­ar­ty­ku­ło­wane dźwięki, lecz potem powie­działa wyraź­niej:

– Papo… Papo… Oni cię widzą. Ci mali chłopcy z obrazu… to dia­bły. Odsuń się.

Tho­mas zło­żył wielką łapę na jej ramie­niu. Potrzą­snął nią, obu­dził.

W pierw­szej chwili zmie­rzyła go nie­uf­nym spoj­rze­niem, lecz zaraz potem roz­po­znała swo­jego obrońcę. A po chwili przy­po­mniała sobie całą resztę i zro­biła taką minę, jakby się miała roz­pła­kać.

– Tylko bez szlo­chów – rzu­cił. – I nie chcę żad­nego gada­nia o dia­błach.

– Dobrze. Spró­buję nie pła­kać – obie­cała. – Ale nie wiem, czy się uda.

– Posta­raj się.

Wstała i wytrze­pała z wło­sów sło­miane źdźbła.

– A kto gadał o dia­błach?

– Ty, przez sen.

– Wiem, że przy­śnił mi się jakiś kosz­mar, ale dia­błów nie pamię­tam.

– Prze­stań powta­rzać to słowo. Kiedy czło­wiek o nich mówi, zwraca ich uwagę.

– Prawda – zgo­dziła się. – Masz rację.

Tho­mas pod­szedł do odrą­ba­nej dłoni gru­basa, na­dal ści­ska­ją­cej kur­czowo bojowy młot. Pró­bo­wał roze­wrzeć zesztyw­niałe palce, lecz po chwili dał za wygraną i zła­pał ręko­jeść tuż nad nimi. Uzbro­jony, skie­ro­wał się w kąt, w któ­rym spo­czy­wała kusza Jacqu­ota. Dziew­czyna była prze­ko­nana, że chce ją roz­trza­skać, lecz Tho­mas znisz­czył tylko leżącą obok korbę.

– A co z resztą? – zdzi­wiła się.

Zer­k­nął na nie­zna­jomą. Przyj­rzał się deli­kat­nym ramio­nom i nogom i pomy­ślał, że to dziwne, że dzieci są takie małe i uznają to za zupeł­nie nor­malne. Oso­bi­ście nie pamię­tał cza­sów, kiedy był mały. Cie­kawe, jak wyglą­dał w jej oczach? Znacz­nie roślej­szy od niej męż­czy­zna, ści­ska­jący w dłoni śmier­tel­nie groźny młot? Jakie to uczu­cie, żyć ze świa­do­mo­ścią, że o twoim być lub nie być decy­dują olbrzymy?

– A kusza? – dopy­tała nieco gło­śniej.

– Zbyt piękna jest, by ją nisz­czyć. Wło­ska robota. Posyła bełty z taką siłą, że prze­bi­jają kol­czugę jak sko­rupkę jaja.

Broń zaiste była pierw­szej urody. Wyko­nane z gła­dzo­nego do poły­sku wiśnio­wego drewna łoże ozdo­bione było płytką z kości sło­nio­wej, na któ­rej nie­znany arty­sta wyrył scenę ostat­niej wie­cze­rzy.

– On cię z tej kuszy zastrzeli.

– Jeśli nawet, to mój pro­blem.

– Mój też.

– Co to miało zna­czyć?

– Pójdę z tobą.

– Gówno tam pój­dziesz.

– Pójdę, zoba­czysz.

– Wró­cimy do tego. A bez korby nawet tej kuszy nie zała­duje. Za słaby jest. Sam nie mam tyle siły. Ech, kurwa, Sam­son by jej nie napiął.

Pode­szła do niego.

– Nie prze­kli­naj.

– Chuja tam. Jak mi się zechce, będę prze­kli­nać do woli.

– Ale to…

– Co?

– Bo to… nie przy­stoi.

– O, widzę, że znamy trudne słówka. Umiesz czy­tać, prawda?

– Tak. Po fran­cu­sku i łaci­nie. Ale greki nie znam.

– Aha. No dobra. Mówi­łaś, że ze mną pój­dziesz?

– Dla­czego nie zabie­rzesz samego łuku?

Łuk byłby rze­czy­wi­ście pomocny w polo­wa­niu, zwłasz­cza gdyby Tho­mas potra­fił z niego strze­lać. Ale nie potra­fił. Wybie­rał się cza­sami na łowy z łukiem bądź kuszą, lecz nie­mal wszyst­kie jele­nie, prze­piórki i kró­liki, do któ­rych mie­rzył, ucho­dziły z życiem. W dodatku nie prze­pa­dał za dobi­ja­niem włócz­nią zapę­dzo­nych przez psy w kozi róg ran­nych zwie­rząt. Przy­jem­ność spra­wiało mu jedy­nie polo­wa­nie na dziki, gdyż tylko dzik był w sta­nie się odwi­nąć i wal­czyć, dopóki nie prze­szyło się go dosta­tecz­nie mocno i głę­boko. A w tej dzie­dzi­nie Tho­mas wyka­zy­wał się nie­po­śled­nim talen­tem.

– Nie przy­stoi zabi­jać z oddali.

– Nasz Pan uczy, że w ogóle nie wolno zabi­jać. Co za róż­nica?

– Nasz Pan uczy rów­nież, by odda­wać cesa­rzowi, co cesar­skie. Mój miecz należy do mojego seigneura. W każ­dym razie nale­żał, dopóki Anglicy nie naszpi­ko­wali go strza­łami pod Crécy. Mnie też naszpi­ko­wali, ale wyży­łem. Bóg, w swej mądro­ści, uczy­nił mnie wojow­ni­kiem.

– A jed­nak wędro­wa­łeś w towa­rzy­stwie czło­wieka, który zabija z oddali. Dla­czego się z nimi zada­jesz?

– Cóż. To już inna histo­ria.

– Pytam.

– Zapy­ta­łaś o łuk i pró­bo­wa­łem ci odpo­wie­dzieć.

– Mógł­byś tę kuszę sprze­dać.

– To jego kusza – odparł Tho­mas, wska­zu­jąc Jacqu­ota. – Jest mu potrzebna. Nie jest zbyt silny.

– Ty naj­wy­raź­niej też nie, skoro z nim wędru­jesz.

– Aleś ty upier­dliwa! Poza wszyst­kim, nie wędruję z nim. Już nie. Przez cie­bie.

Wbiła spoj­rze­nie we wła­sne stopy. Poru­szyła palu­chem i roz­trą­ciła roz­sy­paną na kle­pi­sku słomę.

– Po coś w ogóle nam się poka­zała? Strasz­nie to było głu­pie.

– Potrze­bo­wa­łam…

– Wiem. Mar­twy ojciec. Ale dziew­czyny nie powinny zbli­żać się do żoł­nie­rzy. Teraz już to rozu­miesz. Prawda?

– Teraz rozu­miem.

– I dobrze.

Pod­nio­sła suche źdźbło dwoma pal­cami stopy, zachwiała się, po czym wyło­wiła z kurzu kolejne i roz­po­częła zabawę na nowo.

– Ale gdy­bym się wam nie poka­zała, na­dal była­bym sama.

– Jesteś sama.

– Nie. Bo pójdę z tobą.

– Upier­dliwa! Po trzy­kroć upier­dliwa!

– Nie bluź­nij.

– Do kurwy nędzy! Na rany Chry­stusa, dziew­czynko!

– Pocho­waj mojego ojca.

– Nie.

– Mówił, że jestem jego małym księ­ży­cem.

– Co?

– Tak mnie nazy­wał. Małym księ­ży­cem.

– Prze­cież się zarażę!

– Ja się nie zara­zi­łam. Ty też się nie zara­zisz.

– Zarażę.

W tym momen­cie spoj­rzała mu pro­sto w oczy.

– Może jeśli zara­zisz się, speł­nia­jąc dobry uczy­nek, pój­dziesz w nagrodę do Nieba.

Tho­mas już miał coś odpo­wie­dzieć, lecz zmil­czał.

Zwie­sił głowę i potak­nął.

***

Zada­nie nale­żało do tych bar­dziej odra­ża­ją­cych. Dla­tego zmu­sił do pracy męż­czy­znę z leniwą powieką. Tho­mas stał przed domem z prze­rzu­co­nym przez ramię mie­czem i zaglą­dał do środka, gdzie Jacquot wyła­mał ze stołu nogi, a następ­nie, szar­piąc za leżące pod nie­bosz­czy­kiem prze­ście­ra­dło, ścią­gnął zwłoki na deskę. Strach dopro­wa­dził go na skraj histe­rii. Owi­nął twarz ogo­nem kap­tura i aby uchro­nić się przed moro­wym powie­trzem, wsu­nął za tę pro­wi­zo­ryczną maskę wonną kulkę ugnie­cioną z lawendy i kwia­tów lilii.

– Im te won­no­ści jakoś nie pomo­gły – mruk­nął Jacquot, ukła­da­jąc trupa na stole. Kap­tur i brzę­cze­nie much nie­mal cał­ko­wi­cie tłu­miły jego słowa. – Na Świę­tego Ludwika i jego zafaj­dany dąb. Gdyby te prze­klęte ziółka dzia­łały, ten tutaj tań­czyłby teraz z nami i pił. A tak co? Cuch­nie tak, że sam Pan Bóg go czuje, a czerwi ma w środku tyle, że zaraz pęk­nie. Ja będę następny. Zamor­do­wa­łeś mnie!

– Stul dziób.

Jacquot, głu­cho postę­ku­jąc, prze­cią­gnął swe brze­mię za próg.

– Czyli co? Mar­nu­jemy pół dnia, żeby pogrze­bać obcego, a przy­ja­ciół zosta­wi­li­śmy w lesie? Jak dzi­kie zwie­rzęta?

– Nasi przy­ja­ciele byli zwie­rzę­tami. Robimy to ze względu na dziew­czynę. Zamknij się wresz­cie.

– Bo co mi zro­bisz? Znowu mi przy­wa­lisz? A kto wtedy zatasz­czy dziadka do dziury? Powiem ci, kto. Ty.

– Głowa mnie przez cie­bie roz­bo­lała.

– Cie­bie głowa boli? To nie ty zosta­łeś wie­czo­rem nie­mal pobity na śmierć. Nie ty się obe­sra­łeś, nie ty musia­łeś kopać grób, a potem…

Urwał, gdyż pode­szła do niego dziew­czyna. Ciało było już gotowe i cze­kało tylko, by je zepchnąć do płyt­kiej jamy, lecz ona pochy­liła się nad zmar­łym i wsu­nęła mu w dłoń nie­duży krzy­żyk z wiśnio­wego drewna.

– Wypadł po dro­dze – wyja­śniła pro­sto­li­nij­nie.

A zaraz potem prze­peł­niła serca obu męż­czyzn zdu­mie­niem i grozą. Poca­ło­wała obrzmia­łego trupa w spuch­nięty poli­czek.

– Żegnaj, papo – powie­działa. – O cie­bie zadba teraz mama, a mną zaopie­kuje się ten rycerz.

– Skoń­czy­łaś już? – burk­nął Jacquot.

Potak­nęła ski­nie­niem. Jacquot pode­rwał deskę i papa wpadł do dziury, w któ­rej roz­pęk­nął się niczym zgniły owoc. Dziew­czyna tego nie widziała, patrzyła jed­nak na twarz Jacqu­ota, który zoba­czył bar­dzo dokład­nie.

– To nic – stwier­dziła. – Tak naprawdę to już nie on.

– Co ty nie powiesz? – odparł Jacquot i zaka­słał w pro­wi­zo­ryczną maskę, którą chciał natych­miast zdjąć, lecz uprze­dził go Tho­mas, wska­zu­jąc na kop­czyk ziemi. – No prze­stań. Pozwól czło­wie­kowi odsap­nąć.

– Łap się za łopatę. Potem odpocz­niesz.

***

Kiedy męż­czy­zna z leniwą powieką, pocąc się, zło­rze­cząc i tak dalej, zasy­py­wał wyko­paną za chatą mogiłę, dziew­czyna weszła do środka i po chwili wró­ciła, dźwi­ga­jąc na ramie­niu zwi­nięte w tobół prze­ście­ra­dło, wypchane dobrami, które wyraź­nie zamie­rzała zabrać ze sobą.

– Dokąd idziemy? – zwró­ciła się do Tho­masa.

– Cóż, ja na połu­dnie. Albo może na wschód. Jesz­cze nie zde­cy­do­wa­łem.

– A co jest na połu­dniu? Poza papie­żem? – zain­te­re­so­wała się.

– Nie mam poję­cia. Wiem tylko, że nie to, co na zacho­dzie.

– A co jest na zacho­dzie?

– To samo, tylko wię­cej. – Wska­zał ota­cza­jący ich mar­twy, znisz­czony świat.

– Dobrze więc. Niech będzie połu­dnie – rzu­ciła.

– Jedno mia­sto. – Tho­mas wymow­nie uniósł gruby, pokryty odci­skami palec. – Zabiorę cię ze sobą do następ­nego mia­sta, jakie napo­tkamy po dro­dze. Ale jeśli będziesz mi po dro­dze beczeć, maru­dzić albo zrzę­dzić, porzucę cię na trak­cie. Jeżeli będziesz zno­śna, wci­snę cię na kolana pierw­szej żywej prze­ory­szy albo innej zakon­nicy, jaką, kurwa, zoba­czę.

Skrzy­wiła się na wul­ga­ryzm, lecz on wymie­rzył palec pro­sto w jej twarz i dodał:

– I będę prze­kli­nać, kiedy mi przyj­dzie ochota. Na świętą panienkę, na jej zsia­dłe mleko, na wło­sie zde­chłych świń. Będę gadać wszystko, co mi dia­beł do gęby pod­su­nie. A im gło­śniej będziesz się skar­żyć, tym bar­dziej będę bluź­nić.

Skrzy­wiła się z jesz­cze więk­szą nie­chę­cią, co spra­wiło, iż pomy­ślał, że jej papa wycho­wy­wał ją sta­now­czo zbyt lekką ręką.

– Nie rób mi tu min. Lepiej podaj ten swój worek.

– Po co?

– Dla cie­bie jest zbyt ciężki, a konia nie mamy – powie­dział i wyrwał dziew­czy­nie tobół.

– Mogłeś mieć osła.

– Co?

– Zje­dli­ście mojego osła.

Burk­nął coś pod nosem i zaczął wycią­gać z prze­ście­ra­dła kolejne przed­mioty. Na pierw­szy ogień poszedł sek­stet żół­tych, wosko­wych świec.

– Powo­dziło się, widzę – rzu­cił. – Zwy­kli chłopi wosko­wych świec nie palą. Czym się twój papa zaj­mo­wał?

– Jest praw­ni­kiem. I hoduje psz­czoły. To zna­czy hodo­wał. Dostał te świece w zamian za miód w pla­strach. Ale kiedy zaczęli cho­ro­wać pierwsi ludzie, przy­szli do nas appren­ti­ces i spa­lili ule. Powie­dzieli, że to psz­czoły spro­wa­dziły zarazę. Że latają do miast, gdzie panuje mór i gdzie miesz­kają Żydzi. Potem przy­szli raz jesz­cze, umie­rali z głodu i bła­gali o miód. Kiedy papa przy­po­mniał, że spa­lili mu ule, zagro­zili, że go zabiją. Skoń­czyło się na pobi­ciu. Nie ucier­piał za bar­dzo. A tak naprawdę miał tro­chę miodu w zana­drzu.

– Trudno nie zauwa­żyć. – Tho­mas wsa­dził palec do garnca i zli­zał z niego gęsty płyn. Raz i drugi. Zer­k­nął przy tym na Jacqu­ota, który też zdą­żył zauwa­żyć naczy­nie i zbli­żał się żwa­wym kro­kiem, zapo­mi­na­jąc o ści­ska­nej w dłoni łopa­cie.

Tho­mas wypro­sto­wał się i wycią­gnął ku niemu miecz. Jacquot przy­po­mniał sobie o łopa­cie, cisnął ją na bok i padł na kolana, skła­da­jąc przed sobą unie­sione dło­nie. Otwo­rzył usta, jakby szy­ko­wał się przy­jąć komu­nię. Tho­mas stał nad nim z garn­kiem miodu i mie­czem.

– Pro­szę? – jęk­nął Jacquot naj­bar­dziej uni­żo­nym tonem, na jaki potra­fił się zdo­być.

– Dobrze, dobrze, pta­szyno. Prze­stań ćwier­kać. – Tho­mas wsu­nął miecz do pochwy. Nachy­lił gar­nek do warg męż­czy­zny i pozwo­lił, by wypły­nął z niego leniwy stru­mień gęstej bursz­ty­no­wej mazi.

Ukon­ten­to­wany Jacquot mla­snął i prze­łknął z sze­ro­kim uśmie­chem wszystko, co nie pocie­kło mu na brodę. Zaraz potem z wycze­ki­wa­niem roz­dzia­wił usta ponow­nie, lecz dru­giej por­cji nie było.

– Kop.

– Już wyko­pa­łem.

– Pra­wie wyko­pa­łeś. Kop.

***

– Co to jest? – Tho­mas wycią­gnął z tobołka dziew­czyny spo­rych roz­mia­rów księgę.

Odpo­wie­działa jedy­nie zna­czą­cym spoj­rze­niem.

Zmarsz­czył brwi, spoj­rzał na okładkę i lite­ru­jąc, powoli odczy­tał wid­nie­jące na niej słowa.

– Święty Tomasz z Akwinu? Poważ­nie?

Ski­nęła głową.

– Nie umiesz czy­tać? – spy­tała.

– Nie Świę­tego Toma­sza.

– Myśla­łam, że ryce­rze potra­fią czy­tać.

– A kto powie­dział, że jestem ryce­rzem?

– Wyglą­dasz jak rycerz.

– Chyba nie­wielu ryce­rzy widzia­łaś. Więk­szość umie pisać na tyle, by nie musieć się pod­pi­sy­wać rysun­kiem kur­czaka. Ale to nic… uczo­nego.

– Papa uwiel­biał Akwi­natę. Za to, że mógł zostać wiel­kim panem, lecz wyparł się świata. Ja wolę Świę­tego Fran­ciszka.

– Wyda­wało mi się, że Akwi­nata był tłu­ścio­chem.

– Nic o tym nie wiem.

– Był. Był wielki i gruby. Może i wyrzekł się bab­skich cyc­ków, ale potem opy­chał się słod­ko­ściami i wyho­do­wał sobie wła­sne cyce.

– Nie powinno się kpić z wiel­kich ludzi.

– Nawet ta jego książka jest gruba. Ciężka jak cie­lak.

– Sama poniosę.

– Naj­pierw tro­chę ponie­siesz, a skoń­czy się tak, że sam będę musiał ją dźwi­gać. Skoro papa tak bar­dzo go lubił, zostaw tę cegłę jemu. A to? Co to, u dia­bła?

Tho­mas pod­niósł w dłoni nie­wielki, wyko­nany z jele­niej kości instru­ment z cebu­la­stą główką na końcu dłu­giego ust­nika. Dziew­czyna wyjęła mu go z ręki, pode­szła do wia­dra i nabrała do środka nieco wody. Kiedy dmuch­nęła w ust­nik, gwiz­dek wydał z sie­bie przy­jem­nie brzmiący ptasi świer­got.

– Zostaw to. – Wyrwał jej instru­ment z powro­tem i już miał go roz­trza­skać, kiedy ujęła go za prze­gub.

– Dla­czego? Jest lekki jak piórko. I spra­wia mi radość.

– Spra­wia­nie ci rado­ści nie należy do moich obo­wiąz­ków.

– Wiem. Wła­śnie dla­tego chcę wziąć ze sobą ten gwiz­dek.

Tho­mas mruk­nął głu­cho i zwró­cił jej zabawkę.

– Cią­gle tylko bur­czysz i pomru­ku­jesz. Mówić nie umiesz?

Mruk­nął raz jesz­cze.

Odpo­wie­działa dmuch­nię­ciem w gwiz­dek, z któ­rego popły­nęły pro­mienne pta­sie trele. Zdo­łała przy tym przy­brać minę tyleż nie­winną, co buń­czuczną.

– Ale to zosta­wisz. – Wska­zał na wyko­nany z drewna i oło­wiu kru­cy­fiks.

Trele ustały.

– Nie – zaopo­no­wała.

– Prze­cież nawet praw­dziwy krzyż musiał być lżej­szy.

– Dosta­li­śmy go od takiego jed­nego fran­cisz­ka­nina.

– Zapewne za garść srebr­ni­ków i kilka spoj­rzeń na wdzięki twej matki. Znam ja tych fran­cisz­ka­nów.

– Nie mów tak brzydko o mojej matce, pro­szę. Prze­kli­naj sobie, jak już musisz, ale tego nie rób.

– Dobrze. Ale krzyż odpada. – Tho­mas wstał i cisnął kru­cy­fiks w zabło­cone pole.

Dziew­czyna nie cze­kała ani chwili. Pobie­gła na swo­ich paty­ko­wa­tych nogach, wyło­wiła krzyż z grzę­za­wi­ska i przy­ci­snęła go sobie do piersi, dodat­kowo bru­dząc i tak już posza­rzałą sukienkę. Tho­mas wycią­gnął ten skarb z jej pal­ców i raz jesz­cze wyrzu­cił. Znowu pobie­gła.

– Oby cię pokrę­ciło! – fuk­nął, kiedy wró­ciła. Ponow­nie wyszarp­nął jej kru­cy­fiks i tym razem cisnął nim o drzewo. Krzyż pękł na dwoje.

Dziew­czyna spoj­rzała Tho­ma­sowi w oczy, zaszlo­chała i wci­snęła sobie piąstkę do ust.

– No za ciężki był – stwier­dził. – Znaj­dziemy ci jakiś mniej­szy.

Nie prze­stała pła­kać.

– Nie becz za czymś takim. Prze­cież to zwy­kły śmieć.

– Nie przez krzyż pła­czę.

– Chry­ste, to czemu?

– Bo wła­śnie zoba­czy­łam.

– Coś zoba­czyła?

– Twoją duszę.

– Dusze są nie­wi­dzialne.

– Nie zawsze.

– Otóż zawsze. Ale pew­nie nie dla cie­bie, co? Cóż, jak to szło? Rogi i kopytka jak u kozła? Oka­zało się, że jestem dia­błem?

– Nie. Ale dia­beł czyha tuż obok cie­bie. Zawsze jakiś ci towa­rzy­szy. Chcą cię dopaść.

– Wiedźma nor­mal­nie. Na rany Chry­stusa, wybie­ram się w podróż z małą cza­row­nicą.

Otarła łzy z policz­ków wewnętrzną stroną nad­garstka. Wyglą­dała w tej chwili jak mała, dzika, roz­czo­chrana chłopka. Kto taką w ogóle zechce przy­gar­nąć?

– Masz gdzieś w tym worze grze­bień?

– Nie.

– A w domu?

– Tak. Matki.

– Przy­nieś. I może zacznij go uży­wać.

Trzy. Słowo o wieży i ograbionym kościele

Trzy Słowo o wieży i ogra­bio­nym kościele

Ze wzgó­rza wpa­try­wały się w nich wąskie okna sta­rej wieży. Odzie­dzi­czona jesz­cze po Nor­ma­nach warow­nia jakie­goś pomniej­szego seigneura, cał­kiem podobna tej, którą Tho­mas zosta­wił w Pikar­dii. W lep­szych cza­sach zapewne wypadłby z niej jeź­dziec i zażą­dał myta za prze­jazd tym trak­tem, lecz zarówno jeź­dziec, jak i jego koń znaj­do­wali się już zapewne w żołąd­kach wron kra­czą­cych wście­kle z murów. Długi cień baszty skra­dał się ku wędrow­com po poro­śnię­tym zbrą­zo­wiałą trawą stoku. Wedle sza­cun­ków Tho­masa do zmierz­chu zostały naj­wy­żej trzy godziny.

– Jak się to mia­sto nazywa? – spy­tał, wachlu­jąc się zacie­kle kape­lu­szem.

– Fleur de Roche – odpo­wie­działa dziew­czyna. – A chciał­byś też może wie­dzieć, jak ja się nazy­wam?

– Nie.

– Czyżby dla­tego, że nie chcesz poczuć do mnie sym­pa­tii?

– Nie.

– Ale mógł­byś, prawda? Gdy­byś poznał moje imię i dowie­dział się kilku innych rze­czy na mój temat. Wtedy nie była­bym już tylko „dziew­czyną”. To dla­tego?

– Zamknij się.

***

Mia­steczko było nie­wiel­kie, choć więk­sze od wio­ski, w któ­rej zna­lazł dziew­czynę. Po dru­giej stro­nie wzgó­rza kamienny kościół góro­wał nad sku­pi­skiem skle­pi­ków i kil­koma tuzi­nami domów. Na leżą­cym odło­giem polu migo­tała nie­bie­sko dziko rosnąca cyko­ria. Nie­do­glą­dane łany jęcz­mie­nia i orki­szu koły­sały się w podmu­chach cie­płego wia­tru. Lam­mas, święto pierw­szych let­nich zbio­rów, przy­szło tu i ode­szło nie­ce­le­bro­wane przez nikogo.

Raz jesz­cze pod­niósł wzrok na basztę. Przy­da­łoby się wspiąć na to wzgó­rze i z jego wyso­ko­ści obej­rzeć drogę i mia­sto. Wieża kusiła, choć wej­ście do niej wią­zało się z ryzy­kiem. Cięż­kie wrota cze­kały lekko uchy­lone. Zapro­sze­nie? Miej­sce wyda­wało się wyma­rzone dla każ­dego, kto nabrałby ochoty urzą­dzić zasadzkę. Praw­do­po­dob­nie było opusz­czone, szanse były jak dzie­więć do jed­nego – tylko ta jedna dzie­siąta nie dawała mu spo­koju.

Nie mam przy sobie nic war­tego zra­bo­wa­nia.

Dziew­czyna obrzu­ciła go spoj­rze­niem, włosy jej wyschły i teraz, w pro­mie­niach słońca, z lnia­nych stały się zło­ci­ste.

Ow­szem, masz.

Tho­mas wrę­czył towa­rzyszce swój sło­miany kape­lusz i zosta­wił ją przy trak­cie. Wci­snął na głowę stoż­kowy hełm, który wisiał mu dotąd przy pasie, po czym wdra­pał się do stóp baszty. Dobył mie­cza i zarzu­cił go sobie na ramię.

Mógłby wieżę prze­szu­kać, lecz nie miał ochoty zbli­żać się do dwóch mar­twych słu­żek, które sie­działy w pobliżu bramy. Jakiś czas temu zajęły się nimi wrony i teraz do Tho­masa szcze­rzyły się pozba­wione oczu twa­rze. Sty­kały się gło­wami w nie­mal czu­łym geście. Sły­sząc drwiące kra­ka­nie, męż­czy­zna ruszył wzdłuż muru i dotarł do miej­sca, skąd roz­cią­gał się widok na drogę, którą nade­szli. Na kilka chwil przy­siadł w cie­niu i obser­wo­wał trakt. Chciał mieć pew­ność, że nikt nie idzie ich tro­pem.

Mało praw­do­po­dobne, by Jacquot zdą­żył się tak rychło oswo­bo­dzić. Tho­mas przy­ła­pał go na wypy­cha­niu gaci zerwa­nymi z szyi Gode­froya zło­tymi łań­cusz­kami i srebr­nymi mone­tami, które miał w sakwie ten gru­bas. Mimo gło­śnych pro­te­stów dziew­czyny skoń­czyło się kolej­nym pobi­ciem, po czym Tho­mas uznał, że naj­le­piej będzie zosta­wić Jacqu­ota uwią­za­nego do drzewa, z któ­rego wcze­śniej ścią­gnął nie­zna­jomą. Na szyi daw­nego towa­rzy­sza zawie­sił drew­nianą tabliczkę, na któ­rej poin­stru­owana szcze­gó­łowo dziew­czyna wypi­sała węglem, co nastę­puje:

ZRÓB ZE MNĄ TO CO ZWY­KLE ROBISZ ZE ZŁO­DZIE­JAMI

Tak w każ­dym razie brzmiało pole­ce­nie Tho­masa. Dziew­czyna bowiem potrak­to­wała temat sto­sun­kowo swo­bod­nie.

JESTE­ŚMY RABU­SIAMI JEŚLI CIĘ ZŁA­PIEMY ZRO­BIMY Z TOBĄ TO SAMO

Kusza Jacqu­ota została ukryta w koro­nie drzewa, gdzie niczym zepsuty owoc zawi­sła wraz z worecz­kiem beł­tów. Gdy Tho­mas krę­po­wał go przy­nie­sioną przez dziew­czynę z domu liną, Jacquot nie­ustan­nie zło­rze­czył, uskar­żał się, że pęta są zbyt cia­sne, że nie prze­żyje naj­bliż­szej nocy oraz że dopadną go i pożrą zdzi­czałe psy.

– Jakie znowu psy? Wszyst­kie wyzdy­chały. Już prę­dzej zje­dzą cię gło­du­jący chłopi.

Na takie dic­tum Jacquot zmie­nił stra­te­gię i jął przy­po­mi­nać Tho­ma­sowi, jak fan­ta­stycz­nie się razem bawili na uświet­nio­nej mor­do­bi­ciem potań­cówce urzą­dzo­nej pod Évreux z oka­zji święta Matki Boskiej Grom­nicz­nej.

– Schla­łeś się w trupa i musia­łem cię tasz­czyć z powro­tem całą drogę do obozu. Tylko ty się tam fan­ta­stycz­nie bawi­łeś.

Wtedy Jacu­qot zauwa­żył, że w razie kło­po­tów troje to zawsze lepiej niż dwoje.

– Nie, jeśli to ten trzeci sam spra­wia kło­poty – odparł Tho­mas.

I odwró­cił się do skrę­po­wa­nego ple­cami.

– Pro­szę!!! – wydarł się Jacquot, na co dziew­czyna przy­sta­nęła.

– Nie mogli­by­śmy… – zaczęła, lecz Tho­mas nie pozwo­lił jej dokoń­czyć.

– Jeśli wró­cisz, to on się tobą zaopie­kuje.

Zwie­siła głowę i ruszyła.

Kiedy oboje zna­leźli się nie­mal poza zasię­giem głosu, Jac quot zakoń­czył scenę, wykrzy­ku­jąc szy­der­czo:

– Bóg wam zapłać, dobro­dzieje!

Po czym wrzesz­czał aż do ochryp­nię­cia.

***

Kiedy mijali dom pokryty świeżą, żół­to­zie­loną strze­chą, wewnątrz roz­le­gło się wil­gotne, kobiece kaszl­nię­cie, po któ­rym dole­ciało ich gło­śne Pater Noster, prze­ty­kane coraz to kolej­nymi ata­kami dusz­no­ści. Dziew­czyna ruszyła do okna, lecz Tho­mas przy­cią­gnął ją z powro­tem za rękaw.

– Ja ją znam – powie­działa. – W świą­teczne dni sprze­daje ciastka z mio­dem i orze­chami. Miła kobie­cina.

– Zaraza nie pyta, kto miły, a kto nie. Nie pod­chodź tam.

– Nie pamię­tam, jak się nazywa.

– Teraz już nijak.

Dziew­czyna zro­biła minę, jakby się miała roz­be­czeć, po czym uczy­niła na piersi znak krzyża i poszli dalej w stronę kościoła.

– Znasz tu kogoś jesz­cze?

– Miej­scowy ksiądz nazywa się Père Raoul. Papa przy­pro­wa­dzał mnie tu zawsze na wio­snę, kiedy wysta­wiali miste­ria. Naj­pierw było o Ada­mie i Ewie, a potem o żonie Lota. Akto­rzy zawsze zapra­szają do udziału księ­dza. Père Raoul odgry­wał węża, nik­czem­nika z Sodomy, no i samego dia­bła. Zakła­dał na głowę takie czer­wone rogi. Mam wra­że­nie, że podo­bały mu się role złych cha­rak­te­rów.

– Wiesz, gdzie ten ksiądz mieszka?

– Nie.

– Jeżeli go znaj­dziemy, zosta­wię cię u niego.

Przy­ko­ścielny cmen­ta­rzyk upstrzony był świe­żymi gro­bami, a tuż za nimi otwie­rała się w ziemi głę­boka jama, nad którą góro­wał kopiec ziemi. Tho­mas wie­dział, co znaj­duje się na dnie. Podobne doły poja­wiały się we wszyst­kich miej­sco­wo­ściach. Pierw­szych zmar­łych cho­wano nale­ży­cie, po chrze­ści­jań­sku, lecz potem trzeba było grze­bać tych, któ­rzy cho­wali pierw­szych. Wresz­cie tru­pów gro­ma­dziło się tyle, że pozo­stało już tylko wyko­pać jamę, a osta­tecz­nie bra­ko­wało nawet chęt­nych, by zrzu­cić do niej kolejne ciała.

– Wszy­scy tu pomarli – zauwa­żyła.

– Moż­liwe. A jesz­cze bar­dziej moż­liwe, że gdzieś się cho­wają. Ja na widok obcych na pewno bym się ukrył. Ty nie?

Pokrę­ciła głową.

– No tak. Jasne, że ty byś się nie kryła.

Tho­mas zasło­nił usta i nos chu­stą. Omi­nęli dół i zaj­rzeli do świą­tyni. Pro­sty, skromny kośció­łek z kle­pi­skiem zamiast pod­łogi. Krzyż z ołta­rza i wszystko, co miało jaką­kol­wiek war­tość, dawno już znik­nęły.

– Myślę, że twój ksiądz nie żyje. – Tho­mas zer­k­nął na nią przez ramię.

Dziew­czyna ścią­gnęła brwi.

– Był takim dobrym czło­wie­kiem. Dla­czego Bóg miałby zabi­jać dobrych kapła­nów?

– Mór zabija wszyst­kich i wszystko. Szansę na prze­ży­cie mają tylko ci kapłani, któ­rzy nie odwie­dzają cho­rych.

– No to jed­nak umarł – przy­znała dziew­czyna.

– Cóż, zanosi się na to, że będę miał cię na karku jesz­cze przez jakiś czas. Prze­no­cu­jemy w kościele. Może nikt w nim nie umarł.

***

Nocą dziew­czyna znowu mówiła przez sen. Tym razem jed­nak nie po fran­cu­sku. Po łaci­nie. Wydało mu się, że sły­szy słowo „Awi­nion”. Pomy­ślał, żeby ją obu­dzić, lecz zre­zy­gno­wał z pomy­słu i zamiast tego wyszedł na rześ­kie powie­trze, popa­trzeć na gwiazdy. Kometa uka­zała się w zeszłym tygo­dniu, w sąsiedz­twie gwiaz­do­zbioru Łabę­dzia, i chciał się prze­ko­nać, dokąd zmie­rza. Już nie­długo miała prze­ciąć migo­cącą na wscho­dzie szyję wdzięcz­nego ptaka. Zda­wał sobie sprawę, że to zły omen, zwia­stun zarazy kala­jący morowe niebo, lecz widok był tak piękny, że nie potra­fił ode­rwać wzroku. Przed tą kometą poja­wiały się inne. Na kwiet­nio­wym nie­bie zaja­śniały trzy jed­no­cze­śnie, w tym jedna tak jaskrawa, iż bez reszty przy­ćmie­wała naj­bliż­sze gwiazdy. To było zanim jesz­cze zaraza dotarła do Nor­man­dii, choć roz­prze­strze­niała się już w innych rejo­nach i wszy­scy opo­wia­dali o nad­cho­dzą­cym Dniu Sądu. Przy­po­mniał sobie gada­nie wędrow­ców, któ­rych napo­ty­kali i łupili na szla­kach. Mówili o trzę­sie­niu ziemi, jakie nawie­dziło Ita­lię, które jed­nak było wła­ści­wie niczym wobec wstrzą­sów i potęż­nych burz, jakie poka­rały Indie. Mówili, że w kra­inie Mon­go­łów zie­mia roz­pę­kła się aż do samego Pie­kła i że to wła­śnie pie­kielne wyziewy wywo­łały cho­robę.

Komety sta­no­wiły po pro­stu kolejną z serii wska­zó­wek, suge­ru­ją­cych, że w nie­biań­skim mecha­ni­zmie coś się popsuło. Z pro­wa­dzo­nej przez Gode­froya bandy, zanim jesz­cze wsku­tek zarazy z okrą­głej dwu­dziestki zbój­ców zostało tych czte­rech, któ­rzy zna­leźli oślicę, zaczęli ukrad­kiem odcho­dzić kolejni człon­ko­wie. Sądzili, że bio­rąc roz­brat ze zło­dziej­ską szajką, zba­wią dusze, lecz wyszło na to, że praw­do­po­dob­nie oca­lili rów­nież życie. Cho­roba dogo­niła kom­pa­nię po napa­dzie na kup­ców wio­zą­cych ładu­nek zwie­rzę­cych skór. Led­wie porzu­cali na pewną śmierć jed­nego zaka­żo­nego, a już kolejny zaczy­nał zawo­dzić przez sen, czu­jąc ból pod pachą bądź w kro­czu, gdzie poja­wiały się szybko puch­nące guzy.

W ciągu dwóch tygo­dni stra­cili tuzin towa­rzy­szy.

Tho­mas cof­nął się pamię­cią jesz­cze dalej. Wró­cił do dni, kiedy ranny i zdra­dzony przy­był do Nor­man­dii, z zamia­rem wzbo­ga­ce­nia się i osta­tecz­nego zatra­ce­nia duszy. Pewna kurwa prze­strze­gła go, by kon­kret­nej wio­sen­nej nocy nie wędro­wał trak­tem wio­dą­cym z Nor­ma­nville do Évreux, ponie­waż dobrze znała ludzi, któ­rzy zapa­dli tam w zasadzce. Tho­mas zapła­cił jej, by zapro­wa­dziła go na tę drogę, pach­nącą wtedy wszyst­kimi krzy­kli­wymi won­no­ściami wio­sny, a przede wszyst­kim wicio­krze­wem, i przed­sta­wiła swym zna­jom­kom.

Gode­froy­owi.

Czło­wie­kowi od roku czy dwóch cie­szą­cemu się famą naj­groź­niej­szego roz­bój­nika w Nor­man­dii.

Czło­wie­kowi, któ­rego dopiero co zabił.

***

Wró­cił do kościoła. Kiedy wszedł, dziew­czyna wła­śnie wsta­wała.

– Pój­dziemy do Paryża. A potem do Awi­nionu – oświad­czyła.

– Dupa tam, ni­gdzie nie pój­dziemy. Mowy nie ma.

– Muszę dotrzeć do Awi­nionu. Koniecz­nie. Nie jestem tylko pewna po co. Muszę tam coś zro­bić. A ty musisz przy­pil­no­wać, bym tra­fiła tam cała i zdrowa.

– Śmier­dzą mi te twoje sny. Zoba­czysz, jak tak dalej pój­dzie, ktoś okrzyk­nie cię w końcu cza­row­nicą i odda w łapy kościel­nym.

– A ty? Myślisz, że jestem cza­row­nicą?

– Potrak­tują cię obcę­gami. Chcesz tego?

– Nie odpo­wie­dzia­łeś mi na pyta­nie.

– Nie wiem, czy jesteś cza­row­nicą. Nie mam poję­cia.

– A co pod­po­wiada ci serce?

Tho­mas wziął się pod boki, spu­ścił głowę i zaczął powol­nym kro­kiem krą­żyć po sali.

– Moje serce naj­czę­ściej kła­mie – stwier­dził.

– Coś cię okła­muje, to pewne. Ale nie serce.

– Daj już spo­kój z tą dzi­waczną gada­niną. Nie mam ochoty tego słu­chać.

– Musimy iść do Awi­nionu. Ale przed­tem do Paryża. W Paryżu jest coś, czego potrze­bu­jemy.

– Powiem ci, co musimy. Musimy się trzy­mać pro­win­cji. Wiel­kie mia­sta to teraz nic innego jak gro­bowce. W dodatku panuje w nich głód. Iść tam byłoby głu­potą.

– A jed­nak musimy.

– Kto tak powie­dział?

– Père Raoul.

– Co? – Tho­mas wyko­nał rękoma dość roz­pacz­liwy gest. – Ten twój mar­twy księ­żulo?

– Tak, on już nie żyje. Zmarł w swoim małym domku, z kocem na gło­wie. Przy­szedł tu i sam mi o tym opo­wie­dział.

– Gówno prawda.

Dziew­czyna ponow­nie zmarsz­czyła brwi.

– Chyba jesz­cze się tro­chę prze­śpię – zde­cy­do­wała.

Uło­żyła się z powro­tem na kle­pi­sku, jakby sprawa nie wyma­gała dal­szej dys­ku­sji.

– Jeśli znowu zoba­czysz swo­jego mar­twego ojczulka, powiedz mu, że do Paryża i Awi­nionu sam może sobie iść. Niech spier­dala.

– On już nie wróci.

– I świet­nie.

Niczym sku­lony kociak pod­cią­gnęła kolana pod brodę i nie­mal w jed­nej chwili zasnęła.

Tho­mas odcze­kał kilka minut, a kiedy dole­ciało go stłu­mione pochra­py­wa­nie dziew­czyny, cich­cem zebrał swoje rze­czy. Sta­no­wiła dla niego cię­żar; więk­sze szanse na prze­trwa­nie będzie mieć sam. Bez niej mógł wędro­wać szyb­ciej, a w razie czego łatwiej się kryć. A kiedy zaj­dzie potrzeba uciec się do prze­mocy, nie będzie miał jej na karku, nie poczuje na sobie tych sza­rych jak krze­mień oczu, przez które by się zawa­hał i być może zgi­nął. Ten świat nie jest stwo­rzony dla dzieci, a już na pewno nie dla małych dziew­czy­nek, szcze­gól­nie takich, które nie mają ojca. I prze­cież to nie jego wina. Jeśli Bóg rze­czywiście zechce ją ochro­nić, może to zro­bić sam. Tho­mas już miał wyjść z kościoła, kiedy tuż przy sto­pie mignęło mu coś czer­wo­nego. Wcze­śniej tego nie widział. Kiedy zro­zu­miał, na co patrzy, prze­że­gnał się po raz pierw­szy od wielu mie­sięcy i wyrzu­cił to za drzwi. A następ­nie odło­żył torbę. Uszy wypeł­niło mu gło­śne koła­ta­nie serca.

Przed­mio­tem, który przy­pra­wił go o tak wiel­kie zde­ner­wo­wa­nie, była pro­sta, malo­wana maska przed­sta­wia­jąca rogatą twarz. Dokład­nie tego rodzaju maska, jaką miałby na sobie wiej­ski ksiądz odgry­wa­jący w miste­ryj­nym przed­sta­wie­niu rolę dia­bła.

Cztery. Słowo o klasztorze i o najlepszym winie od siedmiu lat

Cztery Słowo o klasz­to­rze i o naj­lep­szym winie od sied­miu lat

Masze­ro­wali razem już drugi dzień. Dnia pierw­szego nie napo­tkali po dro­dze żywej duszy, a ich skromna strawa skła­dała się wyłącz­nie z zie­lo­nych pędów, paster­naku, który Tho­mas wyrwał wprost z ziemi (aby tego doko­nać, owi­nął dłoń rąb­kiem sukienki dziew­czyny), zło­wio­nego przez jego towa­rzyszkę konika polnego oraz dosłow­nie odro­biny miodu. Kie­ro­wali się na Paryż, acz­kol­wiek dziew­czyna wciąż nie była w sta­nie podać powodu. Mimo dia­bel­skich rogów, jakie uka­zały się Tho­masowi poprzed­niego wie­czoru, myśl o porzu­ce­niu jej powra­cała do niego nie mniej niż tuzin razy i z tego też powodu sta­rał się igno­ro­wać wszel­kie jej próby nawią­za­nia roz­mowy. Miała przy­jem­nie brzmiący głos, cecho­wała się przy­zwo­itymi manie­rami i gdyby tylko sobie na to pozwo­lił, bez trudu mógłby poczuć do niej sym­pa­tię. Posta­no­wił jed­nak nie poczuć niczego.

Z dość ogra­ni­czo­nym powo­dze­niem.

– Gdzie się uro­dzi­łeś? – spy­tała, kiedy wspi­nali się na kolejne wzgó­rze. Nad ich gło­wami jaśniało przy­jem­nie cie­płe, błę­kitne niebo.

– W Pikar­dii.

– A w jakim mie­ście?

– W nor­mal­nym.

– Dużym?

– Zwy­czaj­nym.

– Jak się nazywa?

– Mia­sto.

– A czy w pobliżu tego mia­sta jest może jakaś góra?

– Nie.

– To może wzgó­rze?

– Nie.

– Jezioro?

– Nie.

– To może są tam w oko­licy jakieś gospo­dar­stwa albo pola uprawne?

– Wszyst­kie mia­sta leżą w pobliżu gospo­darstw i pól.

Rzu­cił jej nie­przy­jemne spoj­rze­nie, lecz odpo­wie­działa na nie wła­snym, wyra­ża­ją­cym nie­zra­żoną, nie­sły­chaną jak na tak młodą dzie­wuszkę bystrość umy­słu. Tchnąca z jej oczu inte­li­gen­cja mocno dzia­łała mu na nerwy, przy­po­mi­nała o kimś zupeł­nie innym.

Kimś, kto go zra­nił.

– Więc tak – dodał.

– Były w pobliżu gospo­dar­stwa?

– Tak.

– Dobrze. To już coś. A drzewa? Rosły tam drzewa?

– Pew­nie i rosły.

– Chcia­ła­bym wró­cić do kwe­stii wzgó­rza. Mam wra­że­nie, że nie byłeś prze­ko­nany.

– Tak, mie­li­śmy tam wzgó­rze.

– Co do góry byłeś jed­nak pewien. Czyli góry nie było.

– Nie.

– No a jak się nazy­wało to mia­sto?

– Mia­sto, powie­dzia­łem już.

– Żadne mia­sto tak się nie nazywa.

– Noż kurwa, moje się nazywa. Mia­sto sur Mia­sto. Czym, mówi­łaś, zaj­mo­wał się twój papa?

– Był praw­ni­kiem.

– Od razu widać. Zamknij się już.

– Jak będziesz taki nie­miły, to ni­gdy sobie żony nie znaj­dziesz.

– Jedną już mia­łem.

– I co się z nią stało?

– Zabi­łem ją. Za dużo gadała.

Dziew­czyna zachi­cho­tała.

– I pocho­wano ją w Mia­steczku sur Mia­sto?

– Stul dziób.

– Dzieci pew­nie też zamor­do­wa­łeś.

– Co do jed­nego.

– A jak się nazy­wały?

– Chło­piec, Chło­piec, Dziew­czynka i się zamknij.

***

Dru­giego dnia podróży zna­leźli klasz­tor, choć tylko dla­tego, że w poszu­ki­wa­niu jedze­nia zapu­ścili się głę­biej w las. Zebrali wszyst­kiego nie­całą garść cierp­kich jagód, lecz kiedy już mieli wra­cać na trakt, Tho­mas wypa­trzył zająca i pognał za nim mię­dzy drzewa. Sza­rak, natu­ral­nie, czmych­nął, lecz las ustą­pił nie­wy­so­kiemu pagór­kowi, z któ­rego wierz­chołka zoba­czyli niskie kamienne mury, kryty strze­chą dach i coś, co musiało być ogro­dem.

– Och, Jezu prze­naj­słod­szy, miejmy nadzieję, że szczę­ście się do nas uśmiech­nie – rzu­cił Tho­mas i oboje pode­szli do bramy.

Była w zasa­dzie pro­stą furtką, skle­coną z prze­pla­ta­nych paty­ków. Stała uchy­lona. Na drew­nia­nej, wiszą­cej powy­żej tablicy wid­niał wypa­lony ogniem łaciń­ski napis:

NASZE WROTA SĄ OTWARTE DLA WSZYST­KICH, KTÓ­RZY PRZY­BY­WAJĄ W POKOJU CHRY­STUSA

Tho­mas dobył mie­cza i wszedł za bramę.

Dziew­czyna ruszyła za nim z dłońmi zło­żo­nymi jak do modli­twy. Moment póź­niej wyprze­dziła go i skie­ro­wała się do nie­du­żego, kamien­nego kościółka, cał­ko­wi­cie pusz­cza­jąc mimo uszu jego „Ej! Cze­kaj!”. Nie powstrzy­mał jej. Pokrę­cił tylko głową i rozej­rzał się po oto­cze­niu.

Klasz­tor był mały. Praw­do­po­dob­nie miesz­kało tu nie wię­cej niż dwu­dzie­stu braci. Z kamie­nia wznie­siono jedy­nie świą­ty­nię i zewnętrzny mur; dormi­to­rium i sam budy­nek klasz­toru zbu­do­wano z kry­tej gliną ple­cionki. Z ogrodu wypadł żwa­wymi susami kolejny zając – a może ten sam? – lecz Tho­mas nawet nie pró­bo­wał go ści­gać. Poszedł pro­sto do ziem­nej piw­niczki, w któ­rej spo­dzie­wał się zna­leźć spi­żar­nię. Oka­zała się pusta. Ktoś ogo­ło­cił ją meto­dycz­nie, z należ­nym sza­cun­kiem i bar­dzo dokład­nie.

– No więc szczę­ście się nie uśmiech­nęło – syk­nął i stłu­mił pokusę splu­nię­cia.

Dormi­to­rium rów­nież było puste, zastał tam jedy­nie dzie­sięć sło­mia­nych posłań, z któ­rych kilka nosiło wyraźne ślady zarazy. Wyszedł czym prę­dzej.

Dziew­czyna klę­czała przed kościo­łem i modliła się szep­tem w zło­żone dło­nie. Miała wil­gotne policzki.

– Dla­czego nie wcho­dzisz? – zain­te­re­so­wał się.

Spoj­rzała bez słowa, otarła ręką twarz.

Wtedy ich poczuł.

Zaj­rzał przez drzwi, prze­pę­dził obsia­da­jące mu nos muchy i ujrzał leżące w nawie cztery roz­puch­nięte trupy, wciąż odziane w sza­rawe habity z nie­far­bo­wa­nej wełny. Trzy ciała spo­czy­wały na ple­cach, a ostatni w sze­regu, stary męż­czy­zna, kulił się przy nich jak nie­mowlę. W dłoni ści­skał nóż, a szatę miał roz­chy­loną na boku. Pod­łogę pod nim pokry­wała lepka maź. Umarł, pró­bu­jąc roz­ciąć jeden z tych kosz­mar­nych guzów. Wszy­scy przy­sy­pani zostali kwia­tami.

– Cystersi – zauwa­żył Tho­mas.

***

Za kościo­łem zna­leźli świeżo usy­pane mogiły, miej­sca spo­czynku pierw­szych zmar­łych braci. Kop­czyki były jed­nak tylko cztery. Jeśli w każ­dym gro­bie legł jeden mnich, a wszyst­kie sien­niki wcze­śniej były zajęte, ozna­czało to, że kilku zakon­ni­ków bra­ko­wało. Zapewne tych, któ­rzy opróż­nili spi­żar­nię. Może umy­ślili odejść do innego opac­twa. Tho­mas nie zazdro­ścił im losu. Mało praw­do­po­dobne, by dotarli do celu bez­piecz­nie, nio­sąc ze sobą ostatni zapas jedze­nia w całej doli­nie.

– Żar­cia nie ma – rzu­cił Tho­mas, kiedy dziew­czyna skoń­czyła się modlić. – Spi­żar­nia jest pusta, podob­nie jak staw rybny i gołęb­nik. Mają tu piec, ale wystygł już dobrą chwilę temu. Prze­ko­pali też cały ogród warzywny. Zostały nam tylko prze­klęte zioła i kwiatki.

Dziew­czyna ruszyła pro­sto do zio­ło­wego ogródka i przy­wo­łała Tho­masa ski­nie­niem. Wrę­czyła mu zabrany ze studni cebrzyk i powio­dła mię­dzy grząd­kami, napeł­nia­jąc wia­derko kwia­tami i zie­lo­nymi roślin­kami, które z nie­małą wprawą zry­wała drob­nymi, bia­łymi dłońmi. Sam rów­nież zaczął zbie­rać co popad­nie, lecz kiedy chwy­cił za kolejną łodygę, dziew­czyna zła­pała go za prze­gub. Spoj­rzała mu w oczy i ener­gicz­nie pokrę­ciła głową.

– Co jest? Dla­czego?

Pochy­liła się i pal­cem na mięk­kiej ziemi wypi­sała: „tojad”.

Ścią­gnął brwi i lite­ru­jąc powoli, odczy­tał.

Tojad.

Tru­ci­zna.

– Ach. Dzię­kuję. Ale dla­czego mil­czysz?

„Nie tutaj”.

– Bo co? Że niby klasz­tor?

Potak­nęła ski­nie­niem.

– Prze­cież nie skła­da­łaś ślu­bów.

„Ow­szem, skła­da­łam” – napi­sała. – „Pod kościo­łem. W swoim sercu”.

Odcy­fro­wa­nie napisu zajęło mu tyle czasu, że znie­cier­pli­wiona dziew­czyna wska­zała pal­cem świą­ty­nię i zło­żyła dłoń na piersi.

Burk­nął.

– A czy te śluby wiążą cię na resztę życia? – zapy­tał.

Pokrę­ciła głową.

– Czyli tylko tutaj? Dopóki nie wyj­dziemy?

Potwier­dziła gestem.

– Skoro tak, zosta­jemy na noc. Albo i na tydzień.

Wsa­dziła dłoń do cebrzyka i cisnęła mu w twarz garść mokrych liści. Jeden przy­kleił mu się do czoła, na co dziew­czyna par­sk­nęła gło­śnym śmie­chem, wbrew wła­snej woli i tym­cza­so­wemu sta­tu­sowi mło­do­cia­nej cysterki.

***

Posi­lili się wia­drem zie­le­niny i kolo­ro­wych kwia­tów. Po zje­dze­niu kilku maśla­nych nagiet­ków, które pamię­tał jesz­cze z ogrodu matki – doda­wała je do zia­ren, któ­rymi kar­miła kury, ponie­waż jak powia­dała, od tego robią się ciem­niej­sze żółtka, a poza tym nagie­tek jest dobry na krew – Tho­mas urwał kawa­łek dość sze­ro­kiego liścia i prze­żuł, kiwa­jąc powoli głową.

– Co to jest?

„Szczaw” – napi­sała.

– Dobre. Tro­chę jak cytryna, ale dobre. A to?

„Lub­czyk”.

– To?

„Żywo­kost”.

– O, a ten znam. Nie zeżryj wszyst­kiego. I zbierz rano wię­cej, jeśli coś zostało. Przy­ło­żony do rany zatrzy­muje krwa­wie­nie.

„Krwaw­nik”.

– Skąd ty to wszystko wiesz?

„Od mamy” – napi­sała, przy czym jej twarz roz­świe­tlił tak łagodny uśmiech, że Tho­mas musiał mocno ugryźć się w język, by nie zaszlo­chać za wła­sną.

***

Prze­no­co­wali pod gołym nie­bem, w pobliżu figur przed­sta­wia­ją­cych Świę­tego Ber­narda z Cla­irvaux, Świętą Geno­wefę z Paryża oraz archa­nio­łów Michała i Gabriela. Tho­mas zbu­dził się w środku nocy i popa­trzył za swoją kometą. Dosię­gła już szyi Łabę­dzia i zauwa­żył, że jej koniu­szek nieco się czer­wieni, jakby zna­czyła go krwawa żyłka. Zaraz potem prze­tarł oczy i odwró­cił wzrok, lecz kiedy zer­k­nął ponow­nie, wciąż tam była. Bo teraz widział już nie jedną, a dwie komety. Druga, bar­dzo blada, trzy­mała się bli­sko pierw­szej.

– Może po pro­stu zabij nas wszyst­kich od razu – mruk­nął pod nosem. – Na co jesz­cze cze­kasz?

Po tej krót­kiej prze­rwie zasnął jak kamień i ujrzał we śnie śpie­wa­ją­cych cho­rały mni­chów. Ock­nął się w brzo­skwi­nio­wym bla­sku przed­świtu. Powie­trze było mroźne, dziew­czyna wciąż jesz­cze spała.

Wokół uno­sił się zapach jałowca, choć tego aku­rat krzewu Tho­mas nie widział ni­gdzie w klasz­to­rze.

Poczuł też woń polnego kwie­cia.

Oboje zostali przy­sy­pani kwia­tami.

***

Podróż­nych spo­tkali naza­jutrz: han­dlu­ją­cego tka­ni­nami kupca z Bru­gii, jego rodzinę oraz dwóch fla­mandz­kich zbroj­nych. Wędro­wali w towa­rzy­stwie piątki koni. Wszy­scy spra­wiali wra­że­nie zdro­wych. Przed dwoma mie­sią­cami, mając ze sobą Gode­froya i jego bandę mor­der­ców, Tho­mas bar­dzo by się na ich widok ucie­szył. Konie były młode, ciężki wóz zwia­sto­wał bogaty łup, a tej nie­wia­sty Gode­froy nie zgwał­ciłby na pewno.

Zatrzy­mali się w odle­gło­ści pięć­dzie­się­ciu kro­ków od sie­bie, po czym Tho­mas i kupiec wymie­nili się okrzy­kami, infor­mu­jąc się wza­jem­nie o tym, co zosta­wili za sobą. Wie­ści nie były pomyślne dla żad­nej ze stron. Następ­nie nie­zna­jomy zapro­po­no­wał, że chęt­nie odkupi tro­chę jedze­nia. Tho­mas odparł, że nie ma się czym podzie­lić, choć powie­działby to nawet wtedy, gdyby tobół dziew­czyny pełen był aro­ma­tycz­nych kieł­bas i zie­lo­nego groszku. Pie­nią­dze stra­ciły dawny urok. Kupiec rzu­cił okiem na worek. Star­szy z Fla­man­dów spiął się na całym ciele i Tho­mas domy­ślił się, że żoł­nierz oba­wia się usły­szeć roz­kaz prze­szu­ka­nia bagażu dziew­czyny. Z Tho­masem nie chcieli mieć do czy­nie­nia ani on, ani jego kolega. Wresz­cie jed­nak kupiec, który także osza­co­wał siłę Tho­masa wni­kli­wym spoj­rze­niem, pozdro­wił go gestem i ruszył ze swoją grupą w dal­szą drogę.

***

Most, z któ­rego chciał sko­rzy­stać Tho­mas, stał ponoć tuż za nad­rzecz­nym mia­stecz­kiem zwa­nym Saint Mar­tin le Preux, lecz gdy oboje z dziew­czyną dotarli w oko­lice tej miej­sco­wo­ści, natknęli się na prze­wró­cony i pozba­wiony kół ręczny wózek, na któ­rego dnie czy­jaś nie­wpra­wiona w piśmie ręka wyma­zała krwią napis:

ZAWRÓĆ­CIE

Ponie­waż innego mostu nie znali, poszli dalej przed sie­bie, z tym że Tho­mas wymie­nił sło­miany kape­lusz na hełm i wędro­wał z zarzu­co­nym na barki obna­żo­nym mie­czem. Dziew­czyna wycią­gnęła swój gwiz­dek, nalała do niego nieco wody i po chwili zabrzmiały pta­sie trele.

– Prze­stań – wyce­dził.

– Nie chcę, żeby­śmy kogoś zasko­czyli. A przy­szło mi do głowy, że taki dźwięk da wszyst­kim znać, że mamy przy­ja­zne zamiary.

– Ja nie mam przy­ja­znych zamia­rów.

– Ale ja mam. A gwiz­dek jest mój.

Już miał ode­brać jej zabawkę, kiedy na spo­tka­nie wyszedł im ksiądz. Odziany był w cha­rak­te­ry­styczną, widoczną z daleka albę z bia­łego lnu, a w ręku trzy­mał wyko­naną z rogu latar­nię. Było jesz­cze sto­sun­kowo jasno, lecz kapłan niósł lampę wysoko, tuż przy nosie i ustach.

Wyszedł z ukry­tej leśnej prze­sieki, w pobliżu któ­rej ktoś przy­bił do drzew kilka zwie­rzę­cych cza­szek.

– Zatrzy­maj­cie się, pro­szę – rzu­cił duchowny, pod­no­sząc bar­dzo deli­katną dłoń.

Tho­mas z zado­wo­le­niem zacho­wał roz­sądny dystans. Rozej­rzał się w prawo i lewo, upew­nia­jąc się, czy nikt nie zacho­dzi ich z flanki. Za jego przy­kła­dem poszedł kapłan, który rów­nież popa­trzył w obie strony, zasta­na­wia­jąc się, czy żoł­nie­rzowi nie towa­rzy­szą ukryci w zaro­ślach kam­raci.

– Nie musisz się nas oba­wiać – zawo­łała do nie­zna­jo­mego dziew­czyna, lecz Tho­mas mocno uszczyp­nął ją w ramię.

– Odzy­waj się tylko, kiedy ci każę – rzu­cił, po czym zwró­cił się do księ­dza: – Nie jeste­śmy cho­rzy.

– Przy­się­gniesz? – spy­tał tam­ten.

– Słowo honoru – odparł Tho­mas. – Sam jesteś?

– Och tak. Sam jak palec. – Kapłan opu­ścił latar­nię. – Ja też nie jestem chory.

– Widzie­li­śmy twój znak.

– Znak?

– Ten napis. Zawróć­cie.

– Ach, to pew­nie lokalna mili­cja.

– Gdzie oni teraz są?

– Jako ich spo­wied­nik oba­wiam się, że w tym momen­cie minęli już czy­ściec i zmie­rzają pro­sto w kie­runku pie­kiel­nych kotłów.

– Nie żyją?

– Od pew­nego czasu.

– Chcemy po pro­stu przejść przez most.

– Z tym może być kło­pot.

– Dla­czego? Nie pobie­rają chyba myta, prawda?

– Dla­tego że nie ma mostu. Kiedy ostatni raz kosz­to­wa­łeś wina? A mam na myśli naprawdę przedni tru­nek.

Tho­mas uśmiech­nął się od ucha do ucha, demon­stru­jąc przy tym całe uzę­bie­nie, zaska­ku­jąco zresztą zdrowe jak na czło­wieka w jego wieku. Bar­dzo chęt­nie zabar­wiłby te zęby szkar­łat­nym napo­jem.

***

Miesz­kańcy nad­rzecz­nego mia­steczka spa­lili most w roz­pacz­li­wej pró­bie odcię­cia się od świata, lecz Kostu­cha zajęła już oba brzegi i dopa­dła ich tak czy ina­czej. Pewien wędrowny kupiec prze­no­co­wał za drobną opłatą u miej­sco­wego gospo­da­rza – który ugo­ścił go wbrew wyraź­nemu zaka­zowi seigneura – a następ­nego dnia gospo­darz zna­lazł przy­by­sza z obli­czem zasty­głym w gry­ma­sie bólu i prze­ra­że­nia. Koszulę pod pachami pla­mił mu śluz ciek­nący z prze­ra­ża­ją­cych dymie­nic. Gospo­darz miał sió­demkę dzie­cia­ków, które dzień w dzień pra­co­wały i bawiły się na polach z pocie­chami sąsia­dów, a także poma­gały pro­wa­dzą­cej piwiar­nię wdo­wie. Nie­długi czas potem cho­ro­wała już połowa rodzin po wschod­niej stro­nie mia­sta, w tym i wdowa. Wymie­ra­nie, jak zawsze, roz­po­częło się od tych, któ­rzy oka­zali się na tyle dobro­duszni, by zatrosz­czyć się o cier­pią­cych i cho­wać zmar­łych. Na wcze­snym eta­pie zaraza dopa­dła także bywal­ców piwiarni, w tym człon­ków miej­sco­wej mili­cji. Kiedy zbra­kło miej­sca na cmen­ta­rzu, ludzie ciskali trupy bli­skich pro­sto do rzeki, gdzie pasły się nimi węgo­rze.

Wkrótce w oko­lice mia­steczka przy­pa­łę­tała się także inna istota, która wielce upodo­bała sobie nową karmę węgo­rzy. Rybacy, oszcze­pami i sie­ciami wyła­wia­jący z rzeki szczu­paki, pstrągi i węgo­rze, zaczęli zni­kać jeden po dru­gim, nawet ci, któ­rzy wybie­rali się na łowi­ska w dwu lub trzy­oso­bo­wych gru­pach.

Nikt nie miał poję­cia, co się dzieje, aż do chwili, gdy do mia­sta przy­biegł zzia­jany chło­pak i ogło­sił, że jego ojciec i wuj zostali pożarci przez kry­jącą się na błot­ni­stych pły­ci­znach „wielką czarną rybę lub węża” o „pła­skim ryju”. Bestia zaata­ko­wała nie­szczę­śni­ków mach­nię­ciem ogona, strą­ciła ich do wody, prze­biła kol­cami, a następ­nie roz­warła wielką, żabią pasz­czę i pochwy­ciła w nią kolejno głowy obu męż­czyzn, któ­rych pochło­nęła kil­koma łap­czy­wymi kłap­nię­ciami. Zdę­biały chło­pak obser­wo­wał to wszystko jak zaklęty, lecz wresz­cie zauwa­żył, że potwór wypełza ku niemu na brzeg, więc on, wrzesz­cząc wnie­bo­głosy, popę­dził na drogę. Mon­strum byłoby go dopa­dło i tam, lecz odgłosy panicz­nej ucieczki spło­szyły nale­żą­cego do wuja muła. Zaprzę­żone do wozu zwie­rzę wierz­gnęło, czym zwró­ciło uwagę wygłod­nia­łego stwora, który uznał, że woli zjeść muła niż wyrostka. Owi­nął się wokół bied­nego czwo­ro­noga, odgryzł mu łeb, po czym zacią­gnął ciało, wraz z wozem i przy­le­gło­ściami, z powro­tem na brzeg i do rzeki.

– Jak duży był ten potwór, chłop­cze? – spy­tał wów­czas ksiądz.

– Nie wiem.

– Pomyśl. Widzia­łeś prze­cież, że porwał muła. Natu­ral­nie więc musiał być więk­szy niż muł. Może był tak wielki jak na przy­kład trzy muły?

Chło­pak pokrę­cił głową.

– No to jak ile mułów?

Mło­dzik poka­zał kapła­nowi osiem pal­ców. Po zasta­no­wie­niu wypro­sto­wał także dzie­wiąty.