49,00 zł
I rzekł Lucyfer: „Powstańmy wszyscy przeciwko Niemu i zburzmy mury niebios…”
Jest rok 1348. Thomas, okryty niesławą rycerz, znajduje w wymarłej normandzkiej wiosce młodą dziewczynę, sierotę, której rodzinę zabrała Czarna Śmierć, irytujące wcielenie niewinności. To od niej dowiaduje się, że zaraza stanowi zaledwie jeden z aspektów znacznie większego kataklizmu – upadłe anioły pod wodzą Lucyfera wypowiedziały właśnie drugą wojnę mieszkańcom Nieba, a areną tego konfliktu stał się świat ludzi. Czy za opowieścią dziewczyny stoi obłęd czy może głęboka wiara? Ona sama jest pewna, że odwiedzają ją anioły. Wierzy, że w snach przemawiają do niej zmarli. A teraz przekonała niewiernego Tomasza, by przeprowadził ją przez wyniszczony i zdeprawowany kraj aż do Awinionu. Tam ponoć wiedzie dziewczynę misja. Tam ma zmierzyć się z rujnującym świat złem i przywrócić zdradzonemu rycerzowi utraconą szlachetność i nadzieję na zbawienie. Gdy siły zła rozpętają piekło na ziemi i ujawni się prawdziwa natura dziewczyny, Thomas będzie musiał stanąć do walki na makabrycznym polu bitwy na którym ścierają się siły aniołów, demonów, świętych i wskrzeszonych zmarłych, a stawką tej wojny okaże się skarb najważniejszy – ludzka dusza.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 514
I nastały oto dni, gdy Pan odwrócił Swe oblicze od zamętu spraw człowieczych, a anioły, które pozostały Mu wierne, powiedziały jeden do drugiego: teraz my sami musimy się troszczyć o los dzieci Adama. Jak zdecydowały, tak uczyniły, najlepiej, jak potrafiły.
Tymczasem trzecia część wszystkich aniołów, te, które już wcześniej podniosły bunt przeciwko Panu, spojrzały na ziemię i zobaczyły, że nie chroni jej teraz Boska ręka; zobaczyły, jak zimne powietrze przepełnia człowiecze niziny i jak mroźne stały się morskie fale.
Jeden z upadłych aniołów, ten imieniem Uzziel, rzekł: To z powodu człowieka zostaliśmy strąceni, albowiem nie chcieliśmy ugiąć przed nim kolan; poddajmy więc Pana próbie, przekonajmy się, cóż uczyni, jeśli na najpotężniejsze ludzkie królestwa ześlemy plagę głodu. To powiedziawszy, anioł wzleciał z otchłani na ziemię poprzez morskie wody i sprowadził deszcze. Rzęsiste ulewy zdusiły kłosy pszenicy i owsa, które padły w błoto połamane bądź uwiędły i przegniły. Bydlęta zaczęły chorować i zdychać całymi stadami, a wówczas dzieci Adama poznały smak głodu. Człowiek zjadł wszystko, co było do zjedzenia, a potem nie miał już nic. I liczni spośród nich pomarli. I niektórzy zaczęli nachodzić cmentarze i spożywać świeżo pochowane ciała. A w ustach zrodzonych w tych latach dzieciątek, tych, które wyżyły, wyrosły jedynie dwadzieścia dwa zęby.
A Pan na to nie odpowiedział.
Wówczas to inny z upadłych, anioł Belielem zwany, rzekł: To z powodu ludzi wybuchła ta wojna w Niebiesiech. Poddajmy więc człowieka próbie wojen, niech zwrócą się przeciwko sobie jego najmożniejsze królestwa. Zstąpił więc na ziemię poprzez studnie króla potężnej wyspy i natchnął go dumą. A kiedy ów władca przemówił, zaprzysiągł solennie, że już niebawem ozdobi skroń koroną jeszcze większej dziedziny, którą zagarnie siłą własnego miecza. Tak też uczynił: przybył na wybrzeże sąsiada, prowadząc za sobą zbrojne oddziały pod barwnymi sztandarami. Monarcha większego królestwa, widząc, iż jego włościom zagraża niebezpieczeństwo, posłał przeciw najeźdźcom potężne konne hufce, wojowników zakutych w pancerze z żelaza i ze srebra. Uderzyli oni w wyspiarzy, którzy zasypali ich strzałami przeszywającymi najgrubsze tarcze i napierśniki, i wszystkich ich zabili. Tak oto rozpoczęła się ta długa wojna.
A Pan na to nie odpowiedział.
Naonczas pierwszy pośród upadłych, anioł Lucyferem zwany, rzekł: Nasz dawny nieprzyjaciel pogrążony jest we śnie. Jeśli nie wykorzystamy tej chwili, nastaną zapowiedziane przez Niego Dni Ostatnie, kiedy zginiemy zmiażdżeni Jego stopami i zniszczy nas na zawsze. Powstańmy więc wszyscy przeciwko jego mocy, zburzmy mury Niebios i wstrząśnijmy duszami sprawiedliwych. Pochwyćmy naszych anielskich braci za gardła i strąćmy ich do piekła, by móc potem żyć, jak żyliśmy dawniej, tam na Wysokościach.
Niektórych wszakże zdjął lęk na myśl o potędze aniołów Boga, których zastępy były liczniejsze i których generałami byli Uriel, Gabriel i Michał – ci, którzy przetrącili grzbiet samemu Lucyferowi i zesłali go między rozgrzane węgle, głęboko w trzewia ziemi, by poczernił oblicze popiołem i uznał, iż jest niżej postawiony niż Pan.
Inni jeszcze obawiali się, że Bóg ocknie się z drzemki i pokarze ich bólem i ogniem tak gorącym, do jakiego nawet oni nie przywykli, bądź zniszczy ich bez reszty i ostatecznie.
Widząc to, pierwszy pośród upadłych przemówił. Zmierzmy się z nim – rzekł – jeszcze ten jeden raz. To z powodu człowieka musieliśmy ścierpieć zniewagę, to ze względu na ludzi zostaliśmy przegnani, to po to, by oni zaznali pokoju, nas zamurowano w podziemiu. Przebijmy pięściami sklepienie Piekła i wymordujmy pomiot Adama. Albowiem jeśli wówczas Bóg nie powstanie, jeśli nie ruszy, by ocalić najulubieńsze ze Swych stworzeń, wiedzieć będziemy, że sen Jego jest głęboki i będziemy mogli chwycić go za włosy i strącić w niziny.
Wtedy to upadły noszący imię Azzazel zapytał: Czy zgładzimy ich ogniem, czy mrozem?
A Lucyfer odpowiedział: Żadną z tych metod.
Jak więc? – spytał anioł nikczemny.
Zabije ich wielka zaraza – odpowiedział Lucyfer.
Tak się też stało.
Od dnia, w którym Pan zstąpił i narodził się między ludźmi, minęło właśnie lat tysiąc i trzysta czterdzieści osiem.
Jeden Słowo o oślicy
Żołnierze znaleźli oślicę w piątek. Bydlę było kulawe, a jego żebra dało się policzyć bez większego trudu; słabe ciało nie pozwalało uciekać ani nawet zaryczeć w obronie, lecz oślica nie wydawała się chora. Była po prostu stara.
Oślica spoglądała na ludzi z nadzieją spod wierzby, machnięciami ogona przeganiając lepiące się do jej boków muchy. Ten gruby – nikt nie miał pojęcia, jakim cudem zachował w tych czasach swą tuszę – chwycił swój młot bojowy i chciał zakończyć męki stworzenia ciosem w łeb, lecz powstrzymał go Thomas. Skinął na pobliską stodołę. Rozsądniej będzie zaprowadzić oślicę tam, gdzie dach osłoni ich przed nadciągającym deszczem. Godefroy potaknął skinieniem.
Czterej mężczyźni wędrowali w łachmanach i pordzewiałych pancerzach; już od wielu tygodni szli bez solidnego posiłku. Karmili się znajdowaną po chatach zepsutą strawą; jadali zbieraną w rowach rukiew i pałki wodne, wyszukiwali dżdżownice, żuki, robaki, żołędzie. Raz pożarli nawet gnijącego kota. Trawy wszyscy mieli w brzuchach tyle, że szczali na zielono. Zaraza nie okazała tej dolinie litości; zabiła tak wielu chłopów, że mimo żyznej gleby chleba nie było nigdzie. Nie miał kto robić kosą, brakowało kobiet do zbierania i młócenia plonów, ze świecą można było szukać młynarzy, co zmieliliby ziarno, i piekarzy, którzy rozpaliliby piece. Choroba, przez wielu zwana Wielkim Morem, przechodziła z człowieka na człowieka w zagadkowy, acz nieubłagany sposób, równie łatwo, jak ludzie wymieniają się uściskiem dłoni, jak dziecko wykrzykuje imię przyjaciela, jak kobieta znajduje inną ukradkowym spojrzeniem. W tych dniach nikt już nie spoglądał na sąsiada, nikt nikogo nie zagadywał. Plaga doświadczyła tę część Normandii tak okrutnie, że nie sposób było grzebać kolejnych umarłych; zrzucano ich na stosy pod gołym niebem, gdzie odziani w brudne, długie koszule cuchnęli w sierpniowym słońcu, nakryci gęstymi rojami much. Zalegali na dławionych przez chwasty polach żyta i owsa, na które wybiegli w ostatnich chwilach, zdjęci delirium. Padali żałośnie w cieniu miejskich kościołów, dokąd doczołgiwali się z nadzieją, iż ten ostatni gest pozwoli skrócić czas, jaki ich dusze spędzą w czyśćcu. Zamierali niczym ptaki przyklejone do wapiennych ścian, o które chłodzili rozpalone gorączką czoła. Niektórzy psuli się we własnych domach, gdyż byli ostatnimi z rodziny i nie było komu ich wynieść. Co bardziej zamożni próbowali zbiec, lecz choroba nękała ich i dopadała nawet pośród wzgórz, na mokradłach oraz w dających złudną ochronę, otoczonych murami posiadłościach.
***
Żołnierze rozpalili ogień w stodole stojącej w pobliżu wąskiego strumienia i gorzelni. Drewno było wilgotne i nieprzyjemnie kopciło, co doskwierało tym bardziej, że brakowało tu komina. Sadza malowała ściany na czarno. Wkrótce jednak kroili już ośle udźce, nadziewali plastry mięsa na patyki i pożerali je prawie surowe, gdyż nie byli w stanie zaczekać, by ogień zrobił swoje. Oblizywali uwalane we krwi palce i kiwali do siebie głowami, ponieważ wypełnione po brzegi usta nie pozwalały pochwalić smacznego posiłku słowami.
Pomarańczowe słońce zachodziło z wolna między ołowianymi chmurami, które chwilę temu splunęły deszczem. Wtem przez drzwi zajrzała do stodoły dziewczyna.
– Dzień dobry.
Żołnierze zamarli, przestali przeżuwać. Wszyscy z wyjątkiem Thomasa.
Nieznajoma była w bardzo niefortunnym wieku na spotkanie z tymi mężczyznami; zbyt już dojrzała, by czuć się bezpiecznie, a jednocześnie za młoda, by rozumieć dlaczego. Lnianej barwy włosy, które suche i nieprzetłuszczone byłyby zapewne ładne, kleiły się jej do karku, a rozrośnięte przedwcześnie stopy dziwnie nie pasowały do chudych jak patyki nóg.
– Dzień dobry – powtórzyła.
– I tobie również dzień dobry. – Godefroy nachylił ku niej całe swoje smukłe ciało, niczym kocur na widok tłustego wróbelka.
– Brukiew jecie – stwierdziła rzeczowo.
– Nie. To oślina. Chcesz kawałek?
Propozycja zabrzmiałaby może przyjaźnie, lecz składając ją, Godefroy poklepał butwiejącą belkę, na której sam siedział. Jeśli dziewczyna ma ochotę na poczęstunek, powinna się do niego przysiąść.
– Nie. Była uwiązana w lesie, chcieliśmy ją ukryć. Musiała się zerwać. Nazywa się Brukiew – rzuciła nieznajoma.
– Cóż – odparł Thomas. – Znaczy, że uśmiechnęło się do nas szczęście. W piątek mięsa jeść nie wolno, ale brukwią można paść się do woli.
Jego towarzysze parsknęli śmiechem.
– Aleś ty wygadany, Thomas – zauważył Godefroy, podkreślając końcowe S, na którego wymawianie zawsze nalegała matka Thomasa, pół Hiszpanka z pochodzenia. – Prawdziwy, kurwa, paniczyk.
– Naprawdę mamy dziś piątek? – upewnił się ten gruby, na co Thomas i Jacquot, żołnierz z leniwą powieką, zgodnie pokiwali głowami.
W tej chwili jadł już tylko Thomas. Pozostali uważnie obserwowali dziewczynę. Stała w bezruchu.
– Chodź, siadaj tu ze mną – zachęcił ponownie Godefroy i raz jeszcze poklepał belkę. Drugą dłonią odgarnął z twarzy tłusty kosmyk czarnych włosów. Nosił biżuterię, co u tak brudnego mężczyzny wyglądało dziwnie nie na miejscu. Wzrok dziewczyny spoczął na jaspisowym krzyżyku, który kołysał się na jego szyi na złotym łańcuszku. Takim cackiem mogłaby się zdobić żona seigneura.
– Potrzebuję pomocy – powiedziała.
– Wejdź i usiądź. Wszystko mi opowiesz.
W tych czasach nikt nie łaknął bliskości obcych; nagle zaświtało jej w głowie, że ten człowiek może mieć bardzo nieczyste myśli.
Gwałt. To się nazywa gwałt. Zgwałci mnie.
Pomyślała, że mogłaby się odwrócić i uciec na swoje drzewo, lecz tych czterech wskazał jej przecież anioł, i to on skierował ją do stodoły. Wiedziała, że był aniołem, ponieważ miał (a może miała?) uroczą twarz i kasztanowe włosy, które nie wilgły na deszczu, a także ponieważ wyglądał (wyglądała?) jak istota w pół drogi między mężczyzną a kobietą, za to piękniejsza od każdego człowieka, jaki chodził po świecie. Wyciągnął po prostu palec i powiedział: „Idź, zobacz”. Przemawiające do niej anioły, a spotkała już przynajmniej trzy, posługiwały się tą samą normandzką francuszczyzną co ona, i zawsze mocno ją to dziwiło. Czy nie powinny mówić z cudzoziemskim akcentem?
Zaufała aniołowi, mimo że zdążył już zniknąć. Tego widywała najczęściej i chętnie nazywała go w myślach „swoim aniołem”.
Nie uciekła.
– Ktoś musi mi pomóc złożyć papę do grobu.
– Głupia dziwko, teraz nie ma już grobów. I tak wszyscy jesteśmy już pogrzebani. Wyrzuć po prostu jego gnaty za próg. Ktoś go w końcu zabierze.
– Kto?
– Skąd mam wiedzieć, u diabła? Przecież to ty mieszkasz w tej dziurze. Może jakieś wioskowe zakonnice, mnisi czy kto inny. Tak czy siak, wszyscy wyrzucają swoich na ulice.
– Ale nie dam rady go dźwignąć.
– Cóż, ja go dźwigać nie będę. Przeżyłem tak długo nie po to, by teraz nabawić się moru od jakiegoś martwego kmiota.
– On nie jest kmiotem.
– Gówno mnie to obchodzi.
– Proszę.
– Daj sobie spokój, dziewczyno – rzucił Thomas. – Wracaj do domu.
Ten mężczyzna był inny; nie bała się go, choć był wśród nich najbardziej rosły; egzotyczny, z dłuższymi, ciemnymi włosami; przystojny, mimo że na jego nosie widniały ślady więcej niż jednego złamania, a policzek znaczyła nierówna blizna. Miał ze wszystkich najwięcej zbroi, stal chroniła mu barki i nogi. Nosił też długą kolczugę. Na kaptur z metalowych oczek nałożył jednak szeroki, chłopski słomiany kapelusz, w którym tkwiła rogowa łyżka. Był w oczywisty sposób niebezpieczny, lecz zarazem trochę też komiczny. Przemówił do niej może i szorstko, ale takim tonem, jakim dorosły zwraca się do dziecka, by uchronić je przed kłopotami.
Spodobał się jej.
– Chwileczkę – zwrócił się do dziewczyny Godefroy. – Ile ta pomoc jest dla ciebie warta?
Zbójcy. Tak brzmiało słowo, jakim określano takich jak oni. Ludzi, którzy przed wojną z Anglikami byli żołnierzami, lecz teraz krążyli po traktach bądź kryli się w leśnych ostępach i rabowali podróżnych. Jeszcze zanim wybuchła zaraza, papa rozmawiał z sąsiadami o tym, co począć, jeśli we wsi pojawią się zbójcy.
A teraz właśnie się pojawili i nikt nie był w stanie przyjść jej z pomocą.
Dlaczego anioł zniknął? Dlaczego posłał ją prosto w ręce bandy złodziei?
– Mamy garść srebra – powiedziała. – I trochę książek.
– Nie chcę srebra.
– To bardzo dobre książki. Większość jest nowa, prosto z paryskiego uniwersytetu.
– Książki nadają się najwyżej do podcierania dupy. Chcę złota.
– Nie mam złota.
– Ależ oczywiście, że masz.
Godefroy wstał z miejsca, na co Thomas przestał jeść. Godefroy podszedł do dziewczyny i wycelował dwoma palcami dokładnie tam, gdzie pod brudną sukienką kryło się jej łono.
– O tutaj – rzucił. – Myślę, że chowasz tam trochę złota. Mam rację?
Roześmiał się tylko ten gruby, lecz był to pusty śmiech. Żadnemu z żołnierzy nie podobała się ta cecha herszta: upodobanie do mocno niedojrzałych owoców. Dziewczyna wciąż miała delikatną, drobną budowę dziecka, lecz spojrzenia rzucała nieomal kobiece; musiała być na granicy pierwszego krwawienia. Gdyby przeżyła, w najbliższe lato byłaby już wysoka.
– Jezusie Nazareński, Godefroy, zostaw ją – odezwał się Thomas.
– To zachowuję wyłącznie dla męża.
– Ha! – szczeknął Godefroy, wyraźnie ucieszony z tak wyrafinowanego akcentu w rozmowie. – A gdzież on jest teraz?
– Nie wiem.
– Nie powinien był zostawiać cię samej.
– Ale ja go nawet nie znam. Nikomu mnie jeszcze nie obiecano.
– W takim razie ja zostanę twoim mężem.
– Powinnam już iść.
– Wszyscy będziemy twoimi mężami. Dobrymi mężami.
– Dziewka może być chora – uprzedził gruby, który wrócił już do jedzenia.
– Lepiej zarazić się od niej niż od jej papy.
– Zostaw ją – powtórzył Thomas, i tym razem nie była to prośba. Zdjął z głowy słomiany kapelusz i odrzucił go na bok. Starał się, by gest wypadł swobodnie, lecz gruby go zauważył i postąpił równie zapobiegliwie. Wypluł z ust przeżuwany właśnie kawał ośliny, a resztę odłożył na skórzaną torbę.
Godefroy zwrócił się do Thomasa.
Dziewczyna wymknęła się za drzwi.
– A jeśli nie zechcę jej zostawić? – syknął Godefroy.
– Przecież to mała, wystraszona dziewczynka, która mieszka sama w domu pełnym trupów. Albo nosi w sobie zarazę już teraz i tylko ją od niej podłapiesz, albo chroni ją ręka samego Boga. A to skończyłoby się dla nas jeszcze gorzej. Jak chcesz się bawić w męża, znajdź sobie jakąś kurwę.
– Kurwy już wyzdychały – wtrącił Jacquot.
– Na pewno nie wszystkie – odparł Thomas i spróbował po raz ostatni: – A jeśli choć jedna kurwa we Francji ma jeszcze ciepłą chatte, Godefroy niechybnie ją zwącha.
– Dowcipniś z ciebie, Thomas – mruknął Godefroy. – Zawsze byłeś zabawny. Ale ja muszę zaruchać. Idź, przyprowadź mi ją.
– Nie.
Thomas wstał. Godefroy, mimo nominalnej pozycji herszta szajki, cofnął się o krok. Między kosmyki brody Thomasa zakradała się już biel siwizny, a na twarzy pojawiły się pierwsze zmarszczki. Był z całej czwórki najstarszy, lecz grube mięśnie na rękach i karku przydawały mu wyglądu młodego byczka. Uda miał twarde jak krokwie i stał już w pełnej gotowości, na lekko ugiętych nogach. Wszyscy brali udział w wojnie przeciwko Anglikom, lecz tylko on jeden ćwiczył jak rycerz.
Godefroy sprawdził spojrzeniem, gdzie jego miecz.
Thomas to zauważył. Zaczerpnął powietrza głęboko, z siłą kowalskiego miecha, i wypuścił je przez zaciśnięte zęby. Raz i drugi. Każdy z nich widywał to zachowanie już wcześniej, żaden jednak nie patrzył mu wtedy prosto w oczy.
Po nosie Godefroya spłynęła kropelka potu.
– Ja po nią pójdę – rzucił Jacquot, dumny z osobiście obmyślonego kompromisu. Wyczłapał ze stodoły na deszcz i naciągnął na głowę szorstki, czerwony kaptur. Podszedł do domu i poczuł bijący ze środka smród. Zasłonił twarz długim ogonem kaptura, po czym pchnął drzwi nogą. Słońce zniknęło już niemal za horyzontem, lecz wnętrze wciąż było nagrzane. Swąd aż oślepiał. Nikłe światło, sączące się przez cienkie rogowe płytki w oknach, padało na rozdęte, zesztywniałe ciało mężczyzny, spoczywające w ufajdanej pościeli na stercie słomy, której nie sposób było już nazwać łóżkiem: pod koniec musiał się naprawdę mocno szamotać. Czarna twarz. Podarta koszula. Po trupie pełzały czerwie, hasały też bezkarnie na dwóch kozach i świni, które wlazły do jedynej w chacie izby i znalazły w niej śmierć.
Dziewczyny nie było. Zresztą Jacquot niespecjalnie chciał ją znaleźć, nie miał ochoty dłużej tkwić w tym gorącym, zapomnianym przez Boga miejscu.
Wolałby wrócić do stodoły, lecz zawód wprawiłby Godefroya w jeszcze gorszy nastrój. Wyszedł więc i przeszedł za dom, ciesząc się chłodniejszym powietrzem. Zagwizdał, po czym znieruchomiał i bacznie potoczył spojrzeniem dokoła. Jego cierpliwość wkrótce została nagrodzona; zauważył jej łydkę, bielejącą między gałęziami drzewa. Wystarczyłoby dziesięć kolejnych minut, a zapadający zmierzch zapewniłby dziewczynie ochronę.
***
Siedziała na swoim drzewie i szeptem prosiła anioła, by wrócił. Prawdę powiedziawszy, nie była pewna, czy ktokolwiek poza nią mógłby go zobaczyć, ani czy anioł byłby w stanie jej pomóc. Nie wiedziała przecież nawet, czy był prawdziwy. Sama zaczęła widywać anioły dopiero z nastaniem Wielkiego Moru.
Była przekonana, że ukazują się jej wyłącznie anioły pomniejsze; że te najsłynniejsze, jak na przykład Gabriel, przygotowują się do Dnia Sądu Ostatecznego, który z całą pewnością zbliżał się wielkimi krokami. Gabriel zadmie w swój róg i wszyscy Zmarli w Chrystusie powstaną z grobów; rozumiała, że miało z tego wyniknąć coś dobrego, lecz wizja ożywających trupów była najgorszym, co potrafiła sobie wyobrazić; myśl o takim wydarzeniu przerażała ją do tego stopnia, że czasem spędzała jej sen z powiek.
Jeśli anioły istnieją naprawdę, to dlaczego ją dziś porzuciły?
I dlaczego nie pomagały ludziom, których dopadała choroba?
Dlaczego pozwoliły jej ojcu umrzeć tak straszliwą śmiercią?
A teraz w dodatku zauważył ją mężczyzna z leniwą powieką.
Dlaczego anioł nie pokarał go ślepotą? Przecież właśnie to spotkało grzeszników z Sodomy i Gomory.
– Zejdź no, ptaszyno – rzucił Jacquot. – Nie zrobimy ci krzywdy.
– Zrobicie. – Dziewczyna podciągnęła nogę i próbowała okryć ją całą rąbkiem sukienki.
– No dobrze. Zrobimy. Ale wcale nie dużą i nie potrwa to długo. Pewnie wystarczy nam noc i ranek. A potem sobie pójdziemy. Albo lepiej. Może zabierzemy cię ze sobą. Chciałabyś? Czterech silnych mężów i szansa na ucieczkę z tej dziury?
– Nie, dziękuję.
Wskoczył na gruby, nisko zwieszający się konar. Dosięgnąłby pewnie jej stopy, lecz wdrapała się wyżej. Była od niego znacznie lżejsza. W tej grze nie mógł z nią wygrać.
– Nie rób problemów – powiedział.
– Nie gwałćcie mnie – odparła.
– Jeśli się zgodzisz, to nie będzie gwałt.
– Właśnie że będzie. Bo zgodzę się tylko po to, żeby nie bolało.
– No i sama widzisz. Zgodzisz się, żeby nie bolało. Znakomicie. Zejdź albo zrobię ci krzywdę. – Zeskoczył z powrotem na ziemię.
– Nie zrobisz tego – rzuciła.
– Zrobię.
– Nie jesteś złym człowiekiem. Coś mi mówi, że nie.
– Obawiam się, że jestem.
– Ale nie musisz!
– Przykro mi. Taki już jestem. Słuchaj, widzę tam, nad strumieniem, stertę uroczych kamieni. Co powiesz, jeśli je przyniosę i zacznę w ciebie rzucać, aż zejdziesz?
Liście i gałęzie nie pozwoliłyby mu rzucać celnie. Nie był też pewien, czy w ogóle zdobyłby się na to, by cisnąć w dziewczynę kamieniem, ale zagroził jej zdecydowanym tonem. Czuł, że musi ją jak najszybciej przyprowadzić do stodoły.
– Nie, proszę.
– No to zejdź.
– Bo jest z wami tamten taki. To on jest zły. Powiedz mu, że nie mogłeś mnie znaleźć.
– On bywa porywczy.
– Tak jak mój ojciec.
– Twój ojciec nie żyje.
– Nieprawda, bo żyje.
– Dość tych igraszek. Złaź albo strącę cię kamieniami.
Rozpłakała się. Jacquot był przekonany, że dziewczyna zechce sprawdzić, czy to może jedynie blef, lecz po krótkiej chwili wyciągnęła w dół długą, niezgrabną stopę i próbowała stanąć na niższej gałęzi. Gdy pomagał jej zejść, wyczuł drżenie drobnego ciała. Na myśl o tym, co robi, zebrało mu się na mdłości, lecz utwardził swe serce. Zarzucił sobie dziewczynę na ramię i ruszył z powrotem w kierunku stodoły. Po drodze jednak postanowił z nią porozmawiać.
– Wiem, że to wszystko wydaje ci się straszne, ale tak nie jest. Gdyby Bóg chciał mieć na świecie porządek i samo dobro, to nie uczyniłby naszego życia tak trudnym. A teraz co? Wszyscy jesteśmy trupami. Wszyscy, czy to chłop, czy baba. Bóg zapragnął sobie chaosu i śmierci. I co? Czy mamy coś do gadania? Jedyne, co możemy, to zabawić się choć trochę, zanim upomni się o nas kostucha. A upomni się, wierz mi. Poza tym, jeśli się odprężysz i uspokoisz, może nie będzie wcale tak źle.
– Mówisz to wszystko tylko po to, żeby lepiej się poczuć – rzuciła dziewczyna. Oddychała płytko, wyraźnie przerażona tym, co miało niebawem nastąpić.
– Mądra z ciebie dziewuszka. Zbyt mądra. Tylko że to nie jest świat dla mądrych dziewczyn. No, jesteśmy na miejscu. – To powiedziawszy, pchnął wolną dłonią drzwi stodoły. – Słodka Mario, Matulu Boska! – jęknął.
Godefroy wydawał z siebie ostatnie, chrapliwe tchnienie. Leżał twarzą w błocie, a w jego głowie ziała rana, z której krew sikała wysokim łukiem, niczym wino z dziurawego bukłaka. Dłonie lekko mu podrygiwały. Gruby siedział bezwładnie pod ścianą i wyglądał wypisz wymaluj jak dziecko, któremu we śnie broda opadła na pierś, z tą jednak różnicą, iż cały skąpany był we krwi, a jego głowa zwisała pod nienaturalnym kątem, jako że trzymała się szyi tylko na cienkim pasku skóry. Dłoń miał gładko uciętą tuż pod rękawem kolczugi. Odrąbana ręka spoczęła tuż bok, wciąż ściskając w martwych palcach rękojeść morderczego młota. Jego zabójca zadał cios z niezwykłą precyzją oraz olbrzymią siłą.
– Odstaw ją – polecił Thomas.
– Jasne, zaraz odstawię.
Koniuszek miecza trącił wełniany kaptur Jacquota, przejechał po nim i zatrzymał się tuż za uchem. Jacquot wiedział, że kontrolujący ostrze mężczyzna jest w stanie przebić jednym pchnięciem zarówno tkaninę, jak i czaszkę. Sprawiłoby mu to tyle kłopotu, co rozcięcie dojrzałego kabaczka.
– Proszę, nie zabijaj – rzucił Jacquot.
– Muszę, inaczej nie będę mógł tu przenocować.
– Pójdę sobie.
– A w nocy wrócisz i poderżniesz mi gardło. Z miłości do Godefroya. To w końcu twój kuzyn.
– Ale ze strony matki. A matki nie cierpiałem.
– Przykro mi, Jacquot.
– To może ty odejdź.
– Zmęczony jestem. Poza tym znalazłbyś mnie.
– Nie.
– Odstaw ją. Nie chcę jej zrobić krzywdy.
– Nie.
– Naprawdę chcesz w ostatnich chwilach na tym padole chować się za plecami dziewczyny, którą o mały włos byłbyś zgwałcił?
Jacquot postawił ją na klepisku, po czym zasłonił oczy dłońmi. Kiedy jednak Thomas usiłował zebrać w sobie dość determinacji, by zadać cios, mężczyznę osłoniła swym ciałem dziewczyna.
– Nie zabijaj go – poprosiła.
Spojrzała prosto na Thomasa. Zauważył, jak jasne i szare są jej oczy. Barwą przypominały ściany stodoły, lecz lśniły. Niczym zaciągnięte niebo, z którego wiatr lada moment przepędzi chmury.
Thomas opuścił miecz.
Deszcz ustał.
– Nie zabijaj już nigdy. Nikogo.
Dwa Słowo o miodzie i o złamanym krucyfiksie
Thomas i dziewczyna przenocowali w stodole na oddzielnych stertach przegniłego siana. Mężczyzna z opadającą powieką leżał związany w zagrodzie zajmowanej do niedawna przez oślicę. Wieczorem nie sprawiał najmniejszego kłopotu, gdyż wciąż jeszcze wyraźnie pamiętał, że otarł się o śmierć. Nad ranem jednak zapomniał i obudził Thomasa.
– Co tam? – burknął Thomas.
– Koszula. Pomożesz mi? Wysrać się muszę, a nie chcę jej zafajdać.
– A zafajdaj się.
– Wystarczy, że mi ją podciągniesz. Tylko trochę.
– A co mnie obchodzi, że się obsrasz? Na nic lepszego nie zasługujesz.
– To moja jedyna koszula.
– Tuż obok jest strumień. Jezu, w babę żeś się zmienił. Stul pysk.
– Czyli co? Odchodząc mnie uwolnisz? Żebym mógł przeprać koszulę?
– Nie, jeśli się nie zamkniesz.
Mężczyzna z leniwą powieką umilkł.
Nie na długo.
– Jak możesz w ogóle spać? Strasznie te ptaki jazgoczą. A w dodatku ci dwaj tak tu leżą. Zamknąłeś im przynajmniej oczy?
– Nie. Mogliby przegapić nadejście Pana Jezusa.
– Tyle dobrego, że kogut zdechł. A zostawisz mi miecz i kuszę?
– Nie wiem.
– Bo jak nie, to zupełnie jakbyś mnie zabił.
– Nie, Jacquot. Gdybym cię zabił, byłoby tak, że bym cię zabił. Zresztą nadal mnie korci.
– Mógłbyś ich pochować. Owinąć w jakieś szmaty, zakopać i zostawić łopatę. Zanim ich odkopię, trochę zejdzie. Będziesz już daleko. Albo gdybyś chciał więcej czasu, mógłbyś złamać…
Thomas wstał z siennika.
– Przepraszam. To z nerwów. Wiesz, że jak się denerwuję, zaczynam gadać. Ale już siedzę cicho.
– Za późno.
Podszedł do Jacquota i zdzielił go w łeb twardą rękawicą. Jacquot stracił przytomność i się wypróżnił.
Smród okazał się zbyt przykry, więc Thomas podszedł do drzwi stodoły i zaciągnął się porannym powietrzem, chłodnym i miłym. Na bezchmurnym niebie migotała już tylko garstka gwiazd. Od wschodu nadciągał brzask. Było zbyt jasno, by mógł zobaczyć kometę, z czego bardzo się ucieszył. Nie chciał w tej chwili martwić się niczym innym.
Dziewczyna zaczęła pomrukiwać przez sen. Początkowo były to jedynie nieartykułowane dźwięki, lecz potem powiedziała wyraźniej:
– Papo… Papo… Oni cię widzą. Ci mali chłopcy z obrazu… to diabły. Odsuń się.
Thomas złożył wielką łapę na jej ramieniu. Potrząsnął nią, obudził.
W pierwszej chwili zmierzyła go nieufnym spojrzeniem, lecz zaraz potem rozpoznała swojego obrońcę. A po chwili przypomniała sobie całą resztę i zrobiła taką minę, jakby się miała rozpłakać.
– Tylko bez szlochów – rzucił. – I nie chcę żadnego gadania o diabłach.
– Dobrze. Spróbuję nie płakać – obiecała. – Ale nie wiem, czy się uda.
– Postaraj się.
Wstała i wytrzepała z włosów słomiane źdźbła.
– A kto gadał o diabłach?
– Ty, przez sen.
– Wiem, że przyśnił mi się jakiś koszmar, ale diabłów nie pamiętam.
– Przestań powtarzać to słowo. Kiedy człowiek o nich mówi, zwraca ich uwagę.
– Prawda – zgodziła się. – Masz rację.
Thomas podszedł do odrąbanej dłoni grubasa, nadal ściskającej kurczowo bojowy młot. Próbował rozewrzeć zesztywniałe palce, lecz po chwili dał za wygraną i złapał rękojeść tuż nad nimi. Uzbrojony, skierował się w kąt, w którym spoczywała kusza Jacquota. Dziewczyna była przekonana, że chce ją roztrzaskać, lecz Thomas zniszczył tylko leżącą obok korbę.
– A co z resztą? – zdziwiła się.
Zerknął na nieznajomą. Przyjrzał się delikatnym ramionom i nogom i pomyślał, że to dziwne, że dzieci są takie małe i uznają to za zupełnie normalne. Osobiście nie pamiętał czasów, kiedy był mały. Ciekawe, jak wyglądał w jej oczach? Znacznie roślejszy od niej mężczyzna, ściskający w dłoni śmiertelnie groźny młot? Jakie to uczucie, żyć ze świadomością, że o twoim być lub nie być decydują olbrzymy?
– A kusza? – dopytała nieco głośniej.
– Zbyt piękna jest, by ją niszczyć. Włoska robota. Posyła bełty z taką siłą, że przebijają kolczugę jak skorupkę jaja.
Broń zaiste była pierwszej urody. Wykonane z gładzonego do połysku wiśniowego drewna łoże ozdobione było płytką z kości słoniowej, na której nieznany artysta wyrył scenę ostatniej wieczerzy.
– On cię z tej kuszy zastrzeli.
– Jeśli nawet, to mój problem.
– Mój też.
– Co to miało znaczyć?
– Pójdę z tobą.
– Gówno tam pójdziesz.
– Pójdę, zobaczysz.
– Wrócimy do tego. A bez korby nawet tej kuszy nie załaduje. Za słaby jest. Sam nie mam tyle siły. Ech, kurwa, Samson by jej nie napiął.
Podeszła do niego.
– Nie przeklinaj.
– Chuja tam. Jak mi się zechce, będę przeklinać do woli.
– Ale to…
– Co?
– Bo to… nie przystoi.
– O, widzę, że znamy trudne słówka. Umiesz czytać, prawda?
– Tak. Po francusku i łacinie. Ale greki nie znam.
– Aha. No dobra. Mówiłaś, że ze mną pójdziesz?
– Dlaczego nie zabierzesz samego łuku?
Łuk byłby rzeczywiście pomocny w polowaniu, zwłaszcza gdyby Thomas potrafił z niego strzelać. Ale nie potrafił. Wybierał się czasami na łowy z łukiem bądź kuszą, lecz niemal wszystkie jelenie, przepiórki i króliki, do których mierzył, uchodziły z życiem. W dodatku nie przepadał za dobijaniem włócznią zapędzonych przez psy w kozi róg rannych zwierząt. Przyjemność sprawiało mu jedynie polowanie na dziki, gdyż tylko dzik był w stanie się odwinąć i walczyć, dopóki nie przeszyło się go dostatecznie mocno i głęboko. A w tej dziedzinie Thomas wykazywał się niepoślednim talentem.
– Nie przystoi zabijać z oddali.
– Nasz Pan uczy, że w ogóle nie wolno zabijać. Co za różnica?
– Nasz Pan uczy również, by oddawać cesarzowi, co cesarskie. Mój miecz należy do mojego seigneura. W każdym razie należał, dopóki Anglicy nie naszpikowali go strzałami pod Crécy. Mnie też naszpikowali, ale wyżyłem. Bóg, w swej mądrości, uczynił mnie wojownikiem.
– A jednak wędrowałeś w towarzystwie człowieka, który zabija z oddali. Dlaczego się z nimi zadajesz?
– Cóż. To już inna historia.
– Pytam.
– Zapytałaś o łuk i próbowałem ci odpowiedzieć.
– Mógłbyś tę kuszę sprzedać.
– To jego kusza – odparł Thomas, wskazując Jacquota. – Jest mu potrzebna. Nie jest zbyt silny.
– Ty najwyraźniej też nie, skoro z nim wędrujesz.
– Aleś ty upierdliwa! Poza wszystkim, nie wędruję z nim. Już nie. Przez ciebie.
Wbiła spojrzenie we własne stopy. Poruszyła paluchem i roztrąciła rozsypaną na klepisku słomę.
– Po coś w ogóle nam się pokazała? Strasznie to było głupie.
– Potrzebowałam…
– Wiem. Martwy ojciec. Ale dziewczyny nie powinny zbliżać się do żołnierzy. Teraz już to rozumiesz. Prawda?
– Teraz rozumiem.
– I dobrze.
Podniosła suche źdźbło dwoma palcami stopy, zachwiała się, po czym wyłowiła z kurzu kolejne i rozpoczęła zabawę na nowo.
– Ale gdybym się wam nie pokazała, nadal byłabym sama.
– Jesteś sama.
– Nie. Bo pójdę z tobą.
– Upierdliwa! Po trzykroć upierdliwa!
– Nie bluźnij.
– Do kurwy nędzy! Na rany Chrystusa, dziewczynko!
– Pochowaj mojego ojca.
– Nie.
– Mówił, że jestem jego małym księżycem.
– Co?
– Tak mnie nazywał. Małym księżycem.
– Przecież się zarażę!
– Ja się nie zaraziłam. Ty też się nie zarazisz.
– Zarażę.
W tym momencie spojrzała mu prosto w oczy.
– Może jeśli zarazisz się, spełniając dobry uczynek, pójdziesz w nagrodę do Nieba.
Thomas już miał coś odpowiedzieć, lecz zmilczał.
Zwiesił głowę i potaknął.
***
Zadanie należało do tych bardziej odrażających. Dlatego zmusił do pracy mężczyznę z leniwą powieką. Thomas stał przed domem z przerzuconym przez ramię mieczem i zaglądał do środka, gdzie Jacquot wyłamał ze stołu nogi, a następnie, szarpiąc za leżące pod nieboszczykiem prześcieradło, ściągnął zwłoki na deskę. Strach doprowadził go na skraj histerii. Owinął twarz ogonem kaptura i aby uchronić się przed morowym powietrzem, wsunął za tę prowizoryczną maskę wonną kulkę ugniecioną z lawendy i kwiatów lilii.
– Im te wonności jakoś nie pomogły – mruknął Jacquot, układając trupa na stole. Kaptur i brzęczenie much niemal całkowicie tłumiły jego słowa. – Na Świętego Ludwika i jego zafajdany dąb. Gdyby te przeklęte ziółka działały, ten tutaj tańczyłby teraz z nami i pił. A tak co? Cuchnie tak, że sam Pan Bóg go czuje, a czerwi ma w środku tyle, że zaraz pęknie. Ja będę następny. Zamordowałeś mnie!
– Stul dziób.
Jacquot, głucho postękując, przeciągnął swe brzemię za próg.
– Czyli co? Marnujemy pół dnia, żeby pogrzebać obcego, a przyjaciół zostawiliśmy w lesie? Jak dzikie zwierzęta?
– Nasi przyjaciele byli zwierzętami. Robimy to ze względu na dziewczynę. Zamknij się wreszcie.
– Bo co mi zrobisz? Znowu mi przywalisz? A kto wtedy zataszczy dziadka do dziury? Powiem ci, kto. Ty.
– Głowa mnie przez ciebie rozbolała.
– Ciebie głowa boli? To nie ty zostałeś wieczorem niemal pobity na śmierć. Nie ty się obesrałeś, nie ty musiałeś kopać grób, a potem…
Urwał, gdyż podeszła do niego dziewczyna. Ciało było już gotowe i czekało tylko, by je zepchnąć do płytkiej jamy, lecz ona pochyliła się nad zmarłym i wsunęła mu w dłoń nieduży krzyżyk z wiśniowego drewna.
– Wypadł po drodze – wyjaśniła prostolinijnie.
A zaraz potem przepełniła serca obu mężczyzn zdumieniem i grozą. Pocałowała obrzmiałego trupa w spuchnięty policzek.
– Żegnaj, papo – powiedziała. – O ciebie zadba teraz mama, a mną zaopiekuje się ten rycerz.
– Skończyłaś już? – burknął Jacquot.
Potaknęła skinieniem. Jacquot poderwał deskę i papa wpadł do dziury, w której rozpęknął się niczym zgniły owoc. Dziewczyna tego nie widziała, patrzyła jednak na twarz Jacquota, który zobaczył bardzo dokładnie.
– To nic – stwierdziła. – Tak naprawdę to już nie on.
– Co ty nie powiesz? – odparł Jacquot i zakasłał w prowizoryczną maskę, którą chciał natychmiast zdjąć, lecz uprzedził go Thomas, wskazując na kopczyk ziemi. – No przestań. Pozwól człowiekowi odsapnąć.
– Łap się za łopatę. Potem odpoczniesz.
***
Kiedy mężczyzna z leniwą powieką, pocąc się, złorzecząc i tak dalej, zasypywał wykopaną za chatą mogiłę, dziewczyna weszła do środka i po chwili wróciła, dźwigając na ramieniu zwinięte w tobół prześcieradło, wypchane dobrami, które wyraźnie zamierzała zabrać ze sobą.
– Dokąd idziemy? – zwróciła się do Thomasa.
– Cóż, ja na południe. Albo może na wschód. Jeszcze nie zdecydowałem.
– A co jest na południu? Poza papieżem? – zainteresowała się.
– Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że nie to, co na zachodzie.
– A co jest na zachodzie?
– To samo, tylko więcej. – Wskazał otaczający ich martwy, zniszczony świat.
– Dobrze więc. Niech będzie południe – rzuciła.
– Jedno miasto. – Thomas wymownie uniósł gruby, pokryty odciskami palec. – Zabiorę cię ze sobą do następnego miasta, jakie napotkamy po drodze. Ale jeśli będziesz mi po drodze beczeć, marudzić albo zrzędzić, porzucę cię na trakcie. Jeżeli będziesz znośna, wcisnę cię na kolana pierwszej żywej przeoryszy albo innej zakonnicy, jaką, kurwa, zobaczę.
Skrzywiła się na wulgaryzm, lecz on wymierzył palec prosto w jej twarz i dodał:
– I będę przeklinać, kiedy mi przyjdzie ochota. Na świętą panienkę, na jej zsiadłe mleko, na włosie zdechłych świń. Będę gadać wszystko, co mi diabeł do gęby podsunie. A im głośniej będziesz się skarżyć, tym bardziej będę bluźnić.
Skrzywiła się z jeszcze większą niechęcią, co sprawiło, iż pomyślał, że jej papa wychowywał ją stanowczo zbyt lekką ręką.
– Nie rób mi tu min. Lepiej podaj ten swój worek.
– Po co?
– Dla ciebie jest zbyt ciężki, a konia nie mamy – powiedział i wyrwał dziewczynie tobół.
– Mogłeś mieć osła.
– Co?
– Zjedliście mojego osła.
Burknął coś pod nosem i zaczął wyciągać z prześcieradła kolejne przedmioty. Na pierwszy ogień poszedł sekstet żółtych, woskowych świec.
– Powodziło się, widzę – rzucił. – Zwykli chłopi woskowych świec nie palą. Czym się twój papa zajmował?
– Jest prawnikiem. I hoduje pszczoły. To znaczy hodował. Dostał te świece w zamian za miód w plastrach. Ale kiedy zaczęli chorować pierwsi ludzie, przyszli do nas apprentices i spalili ule. Powiedzieli, że to pszczoły sprowadziły zarazę. Że latają do miast, gdzie panuje mór i gdzie mieszkają Żydzi. Potem przyszli raz jeszcze, umierali z głodu i błagali o miód. Kiedy papa przypomniał, że spalili mu ule, zagrozili, że go zabiją. Skończyło się na pobiciu. Nie ucierpiał za bardzo. A tak naprawdę miał trochę miodu w zanadrzu.
– Trudno nie zauważyć. – Thomas wsadził palec do garnca i zlizał z niego gęsty płyn. Raz i drugi. Zerknął przy tym na Jacquota, który też zdążył zauważyć naczynie i zbliżał się żwawym krokiem, zapominając o ściskanej w dłoni łopacie.
Thomas wyprostował się i wyciągnął ku niemu miecz. Jacquot przypomniał sobie o łopacie, cisnął ją na bok i padł na kolana, składając przed sobą uniesione dłonie. Otworzył usta, jakby szykował się przyjąć komunię. Thomas stał nad nim z garnkiem miodu i mieczem.
– Proszę? – jęknął Jacquot najbardziej uniżonym tonem, na jaki potrafił się zdobyć.
– Dobrze, dobrze, ptaszyno. Przestań ćwierkać. – Thomas wsunął miecz do pochwy. Nachylił garnek do warg mężczyzny i pozwolił, by wypłynął z niego leniwy strumień gęstej bursztynowej mazi.
Ukontentowany Jacquot mlasnął i przełknął z szerokim uśmiechem wszystko, co nie pociekło mu na brodę. Zaraz potem z wyczekiwaniem rozdziawił usta ponownie, lecz drugiej porcji nie było.
– Kop.
– Już wykopałem.
– Prawie wykopałeś. Kop.
***
– Co to jest? – Thomas wyciągnął z tobołka dziewczyny sporych rozmiarów księgę.
Odpowiedziała jedynie znaczącym spojrzeniem.
Zmarszczył brwi, spojrzał na okładkę i literując, powoli odczytał widniejące na niej słowa.
– Święty Tomasz z Akwinu? Poważnie?
Skinęła głową.
– Nie umiesz czytać? – spytała.
– Nie Świętego Tomasza.
– Myślałam, że rycerze potrafią czytać.
– A kto powiedział, że jestem rycerzem?
– Wyglądasz jak rycerz.
– Chyba niewielu rycerzy widziałaś. Większość umie pisać na tyle, by nie musieć się podpisywać rysunkiem kurczaka. Ale to nic… uczonego.
– Papa uwielbiał Akwinatę. Za to, że mógł zostać wielkim panem, lecz wyparł się świata. Ja wolę Świętego Franciszka.
– Wydawało mi się, że Akwinata był tłuściochem.
– Nic o tym nie wiem.
– Był. Był wielki i gruby. Może i wyrzekł się babskich cycków, ale potem opychał się słodkościami i wyhodował sobie własne cyce.
– Nie powinno się kpić z wielkich ludzi.
– Nawet ta jego książka jest gruba. Ciężka jak cielak.
– Sama poniosę.
– Najpierw trochę poniesiesz, a skończy się tak, że sam będę musiał ją dźwigać. Skoro papa tak bardzo go lubił, zostaw tę cegłę jemu. A to? Co to, u diabła?
Thomas podniósł w dłoni niewielki, wykonany z jeleniej kości instrument z cebulastą główką na końcu długiego ustnika. Dziewczyna wyjęła mu go z ręki, podeszła do wiadra i nabrała do środka nieco wody. Kiedy dmuchnęła w ustnik, gwizdek wydał z siebie przyjemnie brzmiący ptasi świergot.
– Zostaw to. – Wyrwał jej instrument z powrotem i już miał go roztrzaskać, kiedy ujęła go za przegub.
– Dlaczego? Jest lekki jak piórko. I sprawia mi radość.
– Sprawianie ci radości nie należy do moich obowiązków.
– Wiem. Właśnie dlatego chcę wziąć ze sobą ten gwizdek.
Thomas mruknął głucho i zwrócił jej zabawkę.
– Ciągle tylko burczysz i pomrukujesz. Mówić nie umiesz?
Mruknął raz jeszcze.
Odpowiedziała dmuchnięciem w gwizdek, z którego popłynęły promienne ptasie trele. Zdołała przy tym przybrać minę tyleż niewinną, co buńczuczną.
– Ale to zostawisz. – Wskazał na wykonany z drewna i ołowiu krucyfiks.
Trele ustały.
– Nie – zaoponowała.
– Przecież nawet prawdziwy krzyż musiał być lżejszy.
– Dostaliśmy go od takiego jednego franciszkanina.
– Zapewne za garść srebrników i kilka spojrzeń na wdzięki twej matki. Znam ja tych franciszkanów.
– Nie mów tak brzydko o mojej matce, proszę. Przeklinaj sobie, jak już musisz, ale tego nie rób.
– Dobrze. Ale krzyż odpada. – Thomas wstał i cisnął krucyfiks w zabłocone pole.
Dziewczyna nie czekała ani chwili. Pobiegła na swoich patykowatych nogach, wyłowiła krzyż z grzęzawiska i przycisnęła go sobie do piersi, dodatkowo brudząc i tak już poszarzałą sukienkę. Thomas wyciągnął ten skarb z jej palców i raz jeszcze wyrzucił. Znowu pobiegła.
– Oby cię pokręciło! – fuknął, kiedy wróciła. Ponownie wyszarpnął jej krucyfiks i tym razem cisnął nim o drzewo. Krzyż pękł na dwoje.
Dziewczyna spojrzała Thomasowi w oczy, zaszlochała i wcisnęła sobie piąstkę do ust.
– No za ciężki był – stwierdził. – Znajdziemy ci jakiś mniejszy.
Nie przestała płakać.
– Nie becz za czymś takim. Przecież to zwykły śmieć.
– Nie przez krzyż płaczę.
– Chryste, to czemu?
– Bo właśnie zobaczyłam.
– Coś zobaczyła?
– Twoją duszę.
– Dusze są niewidzialne.
– Nie zawsze.
– Otóż zawsze. Ale pewnie nie dla ciebie, co? Cóż, jak to szło? Rogi i kopytka jak u kozła? Okazało się, że jestem diabłem?
– Nie. Ale diabeł czyha tuż obok ciebie. Zawsze jakiś ci towarzyszy. Chcą cię dopaść.
– Wiedźma normalnie. Na rany Chrystusa, wybieram się w podróż z małą czarownicą.
Otarła łzy z policzków wewnętrzną stroną nadgarstka. Wyglądała w tej chwili jak mała, dzika, rozczochrana chłopka. Kto taką w ogóle zechce przygarnąć?
– Masz gdzieś w tym worze grzebień?
– Nie.
– A w domu?
– Tak. Matki.
– Przynieś. I może zacznij go używać.
Trzy Słowo o wieży i ograbionym kościele
Ze wzgórza wpatrywały się w nich wąskie okna starej wieży. Odziedziczona jeszcze po Normanach warownia jakiegoś pomniejszego seigneura, całkiem podobna tej, którą Thomas zostawił w Pikardii. W lepszych czasach zapewne wypadłby z niej jeździec i zażądał myta za przejazd tym traktem, lecz zarówno jeździec, jak i jego koń znajdowali się już zapewne w żołądkach wron kraczących wściekle z murów. Długi cień baszty skradał się ku wędrowcom po porośniętym zbrązowiałą trawą stoku. Wedle szacunków Thomasa do zmierzchu zostały najwyżej trzy godziny.
– Jak się to miasto nazywa? – spytał, wachlując się zaciekle kapeluszem.
– Fleur de Roche – odpowiedziała dziewczyna. – A chciałbyś też może wiedzieć, jak ja się nazywam?
– Nie.
– Czyżby dlatego, że nie chcesz poczuć do mnie sympatii?
– Nie.
– Ale mógłbyś, prawda? Gdybyś poznał moje imię i dowiedział się kilku innych rzeczy na mój temat. Wtedy nie byłabym już tylko „dziewczyną”. To dlatego?
– Zamknij się.
***
Miasteczko było niewielkie, choć większe od wioski, w której znalazł dziewczynę. Po drugiej stronie wzgórza kamienny kościół górował nad skupiskiem sklepików i kilkoma tuzinami domów. Na leżącym odłogiem polu migotała niebiesko dziko rosnąca cykoria. Niedoglądane łany jęczmienia i orkiszu kołysały się w podmuchach ciepłego wiatru. Lammas, święto pierwszych letnich zbiorów, przyszło tu i odeszło niecelebrowane przez nikogo.
Raz jeszcze podniósł wzrok na basztę. Przydałoby się wspiąć na to wzgórze i z jego wysokości obejrzeć drogę i miasto. Wieża kusiła, choć wejście do niej wiązało się z ryzykiem. Ciężkie wrota czekały lekko uchylone. Zaproszenie? Miejsce wydawało się wymarzone dla każdego, kto nabrałby ochoty urządzić zasadzkę. Prawdopodobnie było opuszczone, szanse były jak dziewięć do jednego – tylko ta jedna dziesiąta nie dawała mu spokoju.
Nie mam przy sobie nic wartego zrabowania.
Dziewczyna obrzuciła go spojrzeniem, włosy jej wyschły i teraz, w promieniach słońca, z lnianych stały się złociste.
Owszem, masz.
Thomas wręczył towarzyszce swój słomiany kapelusz i zostawił ją przy trakcie. Wcisnął na głowę stożkowy hełm, który wisiał mu dotąd przy pasie, po czym wdrapał się do stóp baszty. Dobył miecza i zarzucił go sobie na ramię.
Mógłby wieżę przeszukać, lecz nie miał ochoty zbliżać się do dwóch martwych służek, które siedziały w pobliżu bramy. Jakiś czas temu zajęły się nimi wrony i teraz do Thomasa szczerzyły się pozbawione oczu twarze. Stykały się głowami w niemal czułym geście. Słysząc drwiące krakanie, mężczyzna ruszył wzdłuż muru i dotarł do miejsca, skąd rozciągał się widok na drogę, którą nadeszli. Na kilka chwil przysiadł w cieniu i obserwował trakt. Chciał mieć pewność, że nikt nie idzie ich tropem.
Mało prawdopodobne, by Jacquot zdążył się tak rychło oswobodzić. Thomas przyłapał go na wypychaniu gaci zerwanymi z szyi Godefroya złotymi łańcuszkami i srebrnymi monetami, które miał w sakwie ten grubas. Mimo głośnych protestów dziewczyny skończyło się kolejnym pobiciem, po czym Thomas uznał, że najlepiej będzie zostawić Jacquota uwiązanego do drzewa, z którego wcześniej ściągnął nieznajomą. Na szyi dawnego towarzysza zawiesił drewnianą tabliczkę, na której poinstruowana szczegółowo dziewczyna wypisała węglem, co następuje:
ZRÓB ZE MNĄ TO CO ZWYKLE ROBISZ ZE ZŁODZIEJAMI
Tak w każdym razie brzmiało polecenie Thomasa. Dziewczyna bowiem potraktowała temat stosunkowo swobodnie.
JESTEŚMY RABUSIAMI JEŚLI CIĘ ZŁAPIEMY ZROBIMY Z TOBĄ TO SAMO
Kusza Jacquota została ukryta w koronie drzewa, gdzie niczym zepsuty owoc zawisła wraz z woreczkiem bełtów. Gdy Thomas krępował go przyniesioną przez dziewczynę z domu liną, Jacquot nieustannie złorzeczył, uskarżał się, że pęta są zbyt ciasne, że nie przeżyje najbliższej nocy oraz że dopadną go i pożrą zdziczałe psy.
– Jakie znowu psy? Wszystkie wyzdychały. Już prędzej zjedzą cię głodujący chłopi.
Na takie dictum Jacquot zmienił strategię i jął przypominać Thomasowi, jak fantastycznie się razem bawili na uświetnionej mordobiciem potańcówce urządzonej pod Évreux z okazji święta Matki Boskiej Gromnicznej.
– Schlałeś się w trupa i musiałem cię taszczyć z powrotem całą drogę do obozu. Tylko ty się tam fantastycznie bawiłeś.
Wtedy Jacuqot zauważył, że w razie kłopotów troje to zawsze lepiej niż dwoje.
– Nie, jeśli to ten trzeci sam sprawia kłopoty – odparł Thomas.
I odwrócił się do skrępowanego plecami.
– Proszę!!! – wydarł się Jacquot, na co dziewczyna przystanęła.
– Nie moglibyśmy… – zaczęła, lecz Thomas nie pozwolił jej dokończyć.
– Jeśli wrócisz, to on się tobą zaopiekuje.
Zwiesiła głowę i ruszyła.
Kiedy oboje znaleźli się niemal poza zasięgiem głosu, Jac quot zakończył scenę, wykrzykując szyderczo:
– Bóg wam zapłać, dobrodzieje!
Po czym wrzeszczał aż do ochrypnięcia.
***
Kiedy mijali dom pokryty świeżą, żółtozieloną strzechą, wewnątrz rozległo się wilgotne, kobiece kaszlnięcie, po którym doleciało ich głośne Pater Noster, przetykane coraz to kolejnymi atakami duszności. Dziewczyna ruszyła do okna, lecz Thomas przyciągnął ją z powrotem za rękaw.
– Ja ją znam – powiedziała. – W świąteczne dni sprzedaje ciastka z miodem i orzechami. Miła kobiecina.
– Zaraza nie pyta, kto miły, a kto nie. Nie podchodź tam.
– Nie pamiętam, jak się nazywa.
– Teraz już nijak.
Dziewczyna zrobiła minę, jakby się miała rozbeczeć, po czym uczyniła na piersi znak krzyża i poszli dalej w stronę kościoła.
– Znasz tu kogoś jeszcze?
– Miejscowy ksiądz nazywa się Père Raoul. Papa przyprowadzał mnie tu zawsze na wiosnę, kiedy wystawiali misteria. Najpierw było o Adamie i Ewie, a potem o żonie Lota. Aktorzy zawsze zapraszają do udziału księdza. Père Raoul odgrywał węża, nikczemnika z Sodomy, no i samego diabła. Zakładał na głowę takie czerwone rogi. Mam wrażenie, że podobały mu się role złych charakterów.
– Wiesz, gdzie ten ksiądz mieszka?
– Nie.
– Jeżeli go znajdziemy, zostawię cię u niego.
Przykościelny cmentarzyk upstrzony był świeżymi grobami, a tuż za nimi otwierała się w ziemi głęboka jama, nad którą górował kopiec ziemi. Thomas wiedział, co znajduje się na dnie. Podobne doły pojawiały się we wszystkich miejscowościach. Pierwszych zmarłych chowano należycie, po chrześcijańsku, lecz potem trzeba było grzebać tych, którzy chowali pierwszych. Wreszcie trupów gromadziło się tyle, że pozostało już tylko wykopać jamę, a ostatecznie brakowało nawet chętnych, by zrzucić do niej kolejne ciała.
– Wszyscy tu pomarli – zauważyła.
– Możliwe. A jeszcze bardziej możliwe, że gdzieś się chowają. Ja na widok obcych na pewno bym się ukrył. Ty nie?
Pokręciła głową.
– No tak. Jasne, że ty byś się nie kryła.
Thomas zasłonił usta i nos chustą. Ominęli dół i zajrzeli do świątyni. Prosty, skromny kościółek z klepiskiem zamiast podłogi. Krzyż z ołtarza i wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, dawno już zniknęły.
– Myślę, że twój ksiądz nie żyje. – Thomas zerknął na nią przez ramię.
Dziewczyna ściągnęła brwi.
– Był takim dobrym człowiekiem. Dlaczego Bóg miałby zabijać dobrych kapłanów?
– Mór zabija wszystkich i wszystko. Szansę na przeżycie mają tylko ci kapłani, którzy nie odwiedzają chorych.
– No to jednak umarł – przyznała dziewczyna.
– Cóż, zanosi się na to, że będę miał cię na karku jeszcze przez jakiś czas. Przenocujemy w kościele. Może nikt w nim nie umarł.
***
Nocą dziewczyna znowu mówiła przez sen. Tym razem jednak nie po francusku. Po łacinie. Wydało mu się, że słyszy słowo „Awinion”. Pomyślał, żeby ją obudzić, lecz zrezygnował z pomysłu i zamiast tego wyszedł na rześkie powietrze, popatrzeć na gwiazdy. Kometa ukazała się w zeszłym tygodniu, w sąsiedztwie gwiazdozbioru Łabędzia, i chciał się przekonać, dokąd zmierza. Już niedługo miała przeciąć migocącą na wschodzie szyję wdzięcznego ptaka. Zdawał sobie sprawę, że to zły omen, zwiastun zarazy kalający morowe niebo, lecz widok był tak piękny, że nie potrafił oderwać wzroku. Przed tą kometą pojawiały się inne. Na kwietniowym niebie zajaśniały trzy jednocześnie, w tym jedna tak jaskrawa, iż bez reszty przyćmiewała najbliższe gwiazdy. To było zanim jeszcze zaraza dotarła do Normandii, choć rozprzestrzeniała się już w innych rejonach i wszyscy opowiadali o nadchodzącym Dniu Sądu. Przypomniał sobie gadanie wędrowców, których napotykali i łupili na szlakach. Mówili o trzęsieniu ziemi, jakie nawiedziło Italię, które jednak było właściwie niczym wobec wstrząsów i potężnych burz, jakie pokarały Indie. Mówili, że w krainie Mongołów ziemia rozpękła się aż do samego Piekła i że to właśnie piekielne wyziewy wywołały chorobę.
Komety stanowiły po prostu kolejną z serii wskazówek, sugerujących, że w niebiańskim mechanizmie coś się popsuło. Z prowadzonej przez Godefroya bandy, zanim jeszcze wskutek zarazy z okrągłej dwudziestki zbójców zostało tych czterech, którzy znaleźli oślicę, zaczęli ukradkiem odchodzić kolejni członkowie. Sądzili, że biorąc rozbrat ze złodziejską szajką, zbawią dusze, lecz wyszło na to, że prawdopodobnie ocalili również życie. Choroba dogoniła kompanię po napadzie na kupców wiozących ładunek zwierzęcych skór. Ledwie porzucali na pewną śmierć jednego zakażonego, a już kolejny zaczynał zawodzić przez sen, czując ból pod pachą bądź w kroczu, gdzie pojawiały się szybko puchnące guzy.
W ciągu dwóch tygodni stracili tuzin towarzyszy.
Thomas cofnął się pamięcią jeszcze dalej. Wrócił do dni, kiedy ranny i zdradzony przybył do Normandii, z zamiarem wzbogacenia się i ostatecznego zatracenia duszy. Pewna kurwa przestrzegła go, by konkretnej wiosennej nocy nie wędrował traktem wiodącym z Normanville do Évreux, ponieważ dobrze znała ludzi, którzy zapadli tam w zasadzce. Thomas zapłacił jej, by zaprowadziła go na tę drogę, pachnącą wtedy wszystkimi krzykliwymi wonnościami wiosny, a przede wszystkim wiciokrzewem, i przedstawiła swym znajomkom.
Godefroyowi.
Człowiekowi od roku czy dwóch cieszącemu się famą najgroźniejszego rozbójnika w Normandii.
Człowiekowi, którego dopiero co zabił.
***
Wrócił do kościoła. Kiedy wszedł, dziewczyna właśnie wstawała.
– Pójdziemy do Paryża. A potem do Awinionu – oświadczyła.
– Dupa tam, nigdzie nie pójdziemy. Mowy nie ma.
– Muszę dotrzeć do Awinionu. Koniecznie. Nie jestem tylko pewna po co. Muszę tam coś zrobić. A ty musisz przypilnować, bym trafiła tam cała i zdrowa.
– Śmierdzą mi te twoje sny. Zobaczysz, jak tak dalej pójdzie, ktoś okrzyknie cię w końcu czarownicą i odda w łapy kościelnym.
– A ty? Myślisz, że jestem czarownicą?
– Potraktują cię obcęgami. Chcesz tego?
– Nie odpowiedziałeś mi na pytanie.
– Nie wiem, czy jesteś czarownicą. Nie mam pojęcia.
– A co podpowiada ci serce?
Thomas wziął się pod boki, spuścił głowę i zaczął powolnym krokiem krążyć po sali.
– Moje serce najczęściej kłamie – stwierdził.
– Coś cię okłamuje, to pewne. Ale nie serce.
– Daj już spokój z tą dziwaczną gadaniną. Nie mam ochoty tego słuchać.
– Musimy iść do Awinionu. Ale przedtem do Paryża. W Paryżu jest coś, czego potrzebujemy.
– Powiem ci, co musimy. Musimy się trzymać prowincji. Wielkie miasta to teraz nic innego jak grobowce. W dodatku panuje w nich głód. Iść tam byłoby głupotą.
– A jednak musimy.
– Kto tak powiedział?
– Père Raoul.
– Co? – Thomas wykonał rękoma dość rozpaczliwy gest. – Ten twój martwy księżulo?
– Tak, on już nie żyje. Zmarł w swoim małym domku, z kocem na głowie. Przyszedł tu i sam mi o tym opowiedział.
– Gówno prawda.
Dziewczyna ponownie zmarszczyła brwi.
– Chyba jeszcze się trochę prześpię – zdecydowała.
Ułożyła się z powrotem na klepisku, jakby sprawa nie wymagała dalszej dyskusji.
– Jeśli znowu zobaczysz swojego martwego ojczulka, powiedz mu, że do Paryża i Awinionu sam może sobie iść. Niech spierdala.
– On już nie wróci.
– I świetnie.
Niczym skulony kociak podciągnęła kolana pod brodę i niemal w jednej chwili zasnęła.
Thomas odczekał kilka minut, a kiedy doleciało go stłumione pochrapywanie dziewczyny, cichcem zebrał swoje rzeczy. Stanowiła dla niego ciężar; większe szanse na przetrwanie będzie mieć sam. Bez niej mógł wędrować szybciej, a w razie czego łatwiej się kryć. A kiedy zajdzie potrzeba uciec się do przemocy, nie będzie miał jej na karku, nie poczuje na sobie tych szarych jak krzemień oczu, przez które by się zawahał i być może zginął. Ten świat nie jest stworzony dla dzieci, a już na pewno nie dla małych dziewczynek, szczególnie takich, które nie mają ojca. I przecież to nie jego wina. Jeśli Bóg rzeczywiście zechce ją ochronić, może to zrobić sam. Thomas już miał wyjść z kościoła, kiedy tuż przy stopie mignęło mu coś czerwonego. Wcześniej tego nie widział. Kiedy zrozumiał, na co patrzy, przeżegnał się po raz pierwszy od wielu miesięcy i wyrzucił to za drzwi. A następnie odłożył torbę. Uszy wypełniło mu głośne kołatanie serca.
Przedmiotem, który przyprawił go o tak wielkie zdenerwowanie, była prosta, malowana maska przedstawiająca rogatą twarz. Dokładnie tego rodzaju maska, jaką miałby na sobie wiejski ksiądz odgrywający w misteryjnym przedstawieniu rolę diabła.
Cztery Słowo o klasztorze i o najlepszym winie od siedmiu lat
Maszerowali razem już drugi dzień. Dnia pierwszego nie napotkali po drodze żywej duszy, a ich skromna strawa składała się wyłącznie z zielonych pędów, pasternaku, który Thomas wyrwał wprost z ziemi (aby tego dokonać, owinął dłoń rąbkiem sukienki dziewczyny), złowionego przez jego towarzyszkę konika polnego oraz dosłownie odrobiny miodu. Kierowali się na Paryż, aczkolwiek dziewczyna wciąż nie była w stanie podać powodu. Mimo diabelskich rogów, jakie ukazały się Thomasowi poprzedniego wieczoru, myśl o porzuceniu jej powracała do niego nie mniej niż tuzin razy i z tego też powodu starał się ignorować wszelkie jej próby nawiązania rozmowy. Miała przyjemnie brzmiący głos, cechowała się przyzwoitymi manierami i gdyby tylko sobie na to pozwolił, bez trudu mógłby poczuć do niej sympatię. Postanowił jednak nie poczuć niczego.
Z dość ograniczonym powodzeniem.
– Gdzie się urodziłeś? – spytała, kiedy wspinali się na kolejne wzgórze. Nad ich głowami jaśniało przyjemnie ciepłe, błękitne niebo.
– W Pikardii.
– A w jakim mieście?
– W normalnym.
– Dużym?
– Zwyczajnym.
– Jak się nazywa?
– Miasto.
– A czy w pobliżu tego miasta jest może jakaś góra?
– Nie.
– To może wzgórze?
– Nie.
– Jezioro?
– Nie.
– To może są tam w okolicy jakieś gospodarstwa albo pola uprawne?
– Wszystkie miasta leżą w pobliżu gospodarstw i pól.
Rzucił jej nieprzyjemne spojrzenie, lecz odpowiedziała na nie własnym, wyrażającym niezrażoną, niesłychaną jak na tak młodą dziewuszkę bystrość umysłu. Tchnąca z jej oczu inteligencja mocno działała mu na nerwy, przypominała o kimś zupełnie innym.
Kimś, kto go zranił.
– Więc tak – dodał.
– Były w pobliżu gospodarstwa?
– Tak.
– Dobrze. To już coś. A drzewa? Rosły tam drzewa?
– Pewnie i rosły.
– Chciałabym wrócić do kwestii wzgórza. Mam wrażenie, że nie byłeś przekonany.
– Tak, mieliśmy tam wzgórze.
– Co do góry byłeś jednak pewien. Czyli góry nie było.
– Nie.
– No a jak się nazywało to miasto?
– Miasto, powiedziałem już.
– Żadne miasto tak się nie nazywa.
– Noż kurwa, moje się nazywa. Miasto sur Miasto. Czym, mówiłaś, zajmował się twój papa?
– Był prawnikiem.
– Od razu widać. Zamknij się już.
– Jak będziesz taki niemiły, to nigdy sobie żony nie znajdziesz.
– Jedną już miałem.
– I co się z nią stało?
– Zabiłem ją. Za dużo gadała.
Dziewczyna zachichotała.
– I pochowano ją w Miasteczku sur Miasto?
– Stul dziób.
– Dzieci pewnie też zamordowałeś.
– Co do jednego.
– A jak się nazywały?
– Chłopiec, Chłopiec, Dziewczynka i się zamknij.
***
Drugiego dnia podróży znaleźli klasztor, choć tylko dlatego, że w poszukiwaniu jedzenia zapuścili się głębiej w las. Zebrali wszystkiego niecałą garść cierpkich jagód, lecz kiedy już mieli wracać na trakt, Thomas wypatrzył zająca i pognał za nim między drzewa. Szarak, naturalnie, czmychnął, lecz las ustąpił niewysokiemu pagórkowi, z którego wierzchołka zobaczyli niskie kamienne mury, kryty strzechą dach i coś, co musiało być ogrodem.
– Och, Jezu przenajsłodszy, miejmy nadzieję, że szczęście się do nas uśmiechnie – rzucił Thomas i oboje podeszli do bramy.
Była w zasadzie prostą furtką, skleconą z przeplatanych patyków. Stała uchylona. Na drewnianej, wiszącej powyżej tablicy widniał wypalony ogniem łaciński napis:
NASZE WROTA SĄ OTWARTE DLA WSZYSTKICH, KTÓRZY PRZYBYWAJĄ W POKOJU CHRYSTUSA
Thomas dobył miecza i wszedł za bramę.
Dziewczyna ruszyła za nim z dłońmi złożonymi jak do modlitwy. Moment później wyprzedziła go i skierowała się do niedużego, kamiennego kościółka, całkowicie puszczając mimo uszu jego „Ej! Czekaj!”. Nie powstrzymał jej. Pokręcił tylko głową i rozejrzał się po otoczeniu.
Klasztor był mały. Prawdopodobnie mieszkało tu nie więcej niż dwudziestu braci. Z kamienia wzniesiono jedynie świątynię i zewnętrzny mur; dormitorium i sam budynek klasztoru zbudowano z krytej gliną plecionki. Z ogrodu wypadł żwawymi susami kolejny zając – a może ten sam? – lecz Thomas nawet nie próbował go ścigać. Poszedł prosto do ziemnej piwniczki, w której spodziewał się znaleźć spiżarnię. Okazała się pusta. Ktoś ogołocił ją metodycznie, z należnym szacunkiem i bardzo dokładnie.
– No więc szczęście się nie uśmiechnęło – syknął i stłumił pokusę splunięcia.
Dormitorium również było puste, zastał tam jedynie dziesięć słomianych posłań, z których kilka nosiło wyraźne ślady zarazy. Wyszedł czym prędzej.
Dziewczyna klęczała przed kościołem i modliła się szeptem w złożone dłonie. Miała wilgotne policzki.
– Dlaczego nie wchodzisz? – zainteresował się.
Spojrzała bez słowa, otarła ręką twarz.
Wtedy ich poczuł.
Zajrzał przez drzwi, przepędził obsiadające mu nos muchy i ujrzał leżące w nawie cztery rozpuchnięte trupy, wciąż odziane w szarawe habity z niefarbowanej wełny. Trzy ciała spoczywały na plecach, a ostatni w szeregu, stary mężczyzna, kulił się przy nich jak niemowlę. W dłoni ściskał nóż, a szatę miał rozchyloną na boku. Podłogę pod nim pokrywała lepka maź. Umarł, próbując rozciąć jeden z tych koszmarnych guzów. Wszyscy przysypani zostali kwiatami.
– Cystersi – zauważył Thomas.
***
Za kościołem znaleźli świeżo usypane mogiły, miejsca spoczynku pierwszych zmarłych braci. Kopczyki były jednak tylko cztery. Jeśli w każdym grobie legł jeden mnich, a wszystkie sienniki wcześniej były zajęte, oznaczało to, że kilku zakonników brakowało. Zapewne tych, którzy opróżnili spiżarnię. Może umyślili odejść do innego opactwa. Thomas nie zazdrościł im losu. Mało prawdopodobne, by dotarli do celu bezpiecznie, niosąc ze sobą ostatni zapas jedzenia w całej dolinie.
– Żarcia nie ma – rzucił Thomas, kiedy dziewczyna skończyła się modlić. – Spiżarnia jest pusta, podobnie jak staw rybny i gołębnik. Mają tu piec, ale wystygł już dobrą chwilę temu. Przekopali też cały ogród warzywny. Zostały nam tylko przeklęte zioła i kwiatki.
Dziewczyna ruszyła prosto do ziołowego ogródka i przywołała Thomasa skinieniem. Wręczyła mu zabrany ze studni cebrzyk i powiodła między grządkami, napełniając wiaderko kwiatami i zielonymi roślinkami, które z niemałą wprawą zrywała drobnymi, białymi dłońmi. Sam również zaczął zbierać co popadnie, lecz kiedy chwycił za kolejną łodygę, dziewczyna złapała go za przegub. Spojrzała mu w oczy i energicznie pokręciła głową.
– Co jest? Dlaczego?
Pochyliła się i palcem na miękkiej ziemi wypisała: „tojad”.
Ściągnął brwi i literując powoli, odczytał.
Tojad.
Trucizna.
– Ach. Dziękuję. Ale dlaczego milczysz?
„Nie tutaj”.
– Bo co? Że niby klasztor?
Potaknęła skinieniem.
– Przecież nie składałaś ślubów.
„Owszem, składałam” – napisała. – „Pod kościołem. W swoim sercu”.
Odcyfrowanie napisu zajęło mu tyle czasu, że zniecierpliwiona dziewczyna wskazała palcem świątynię i złożyła dłoń na piersi.
Burknął.
– A czy te śluby wiążą cię na resztę życia? – zapytał.
Pokręciła głową.
– Czyli tylko tutaj? Dopóki nie wyjdziemy?
Potwierdziła gestem.
– Skoro tak, zostajemy na noc. Albo i na tydzień.
Wsadziła dłoń do cebrzyka i cisnęła mu w twarz garść mokrych liści. Jeden przykleił mu się do czoła, na co dziewczyna parsknęła głośnym śmiechem, wbrew własnej woli i tymczasowemu statusowi młodocianej cysterki.
***
Posilili się wiadrem zieleniny i kolorowych kwiatów. Po zjedzeniu kilku maślanych nagietków, które pamiętał jeszcze z ogrodu matki – dodawała je do ziaren, którymi karmiła kury, ponieważ jak powiadała, od tego robią się ciemniejsze żółtka, a poza tym nagietek jest dobry na krew – Thomas urwał kawałek dość szerokiego liścia i przeżuł, kiwając powoli głową.
– Co to jest?
„Szczaw” – napisała.
– Dobre. Trochę jak cytryna, ale dobre. A to?
„Lubczyk”.
– To?
„Żywokost”.
– O, a ten znam. Nie zeżryj wszystkiego. I zbierz rano więcej, jeśli coś zostało. Przyłożony do rany zatrzymuje krwawienie.
„Krwawnik”.
– Skąd ty to wszystko wiesz?
„Od mamy” – napisała, przy czym jej twarz rozświetlił tak łagodny uśmiech, że Thomas musiał mocno ugryźć się w język, by nie zaszlochać za własną.
***
Przenocowali pod gołym niebem, w pobliżu figur przedstawiających Świętego Bernarda z Clairvaux, Świętą Genowefę z Paryża oraz archaniołów Michała i Gabriela. Thomas zbudził się w środku nocy i popatrzył za swoją kometą. Dosięgła już szyi Łabędzia i zauważył, że jej koniuszek nieco się czerwieni, jakby znaczyła go krwawa żyłka. Zaraz potem przetarł oczy i odwrócił wzrok, lecz kiedy zerknął ponownie, wciąż tam była. Bo teraz widział już nie jedną, a dwie komety. Druga, bardzo blada, trzymała się blisko pierwszej.
– Może po prostu zabij nas wszystkich od razu – mruknął pod nosem. – Na co jeszcze czekasz?
Po tej krótkiej przerwie zasnął jak kamień i ujrzał we śnie śpiewających chorały mnichów. Ocknął się w brzoskwiniowym blasku przedświtu. Powietrze było mroźne, dziewczyna wciąż jeszcze spała.
Wokół unosił się zapach jałowca, choć tego akurat krzewu Thomas nie widział nigdzie w klasztorze.
Poczuł też woń polnego kwiecia.
Oboje zostali przysypani kwiatami.
***
Podróżnych spotkali nazajutrz: handlującego tkaninami kupca z Brugii, jego rodzinę oraz dwóch flamandzkich zbrojnych. Wędrowali w towarzystwie piątki koni. Wszyscy sprawiali wrażenie zdrowych. Przed dwoma miesiącami, mając ze sobą Godefroya i jego bandę morderców, Thomas bardzo by się na ich widok ucieszył. Konie były młode, ciężki wóz zwiastował bogaty łup, a tej niewiasty Godefroy nie zgwałciłby na pewno.
Zatrzymali się w odległości pięćdziesięciu kroków od siebie, po czym Thomas i kupiec wymienili się okrzykami, informując się wzajemnie o tym, co zostawili za sobą. Wieści nie były pomyślne dla żadnej ze stron. Następnie nieznajomy zaproponował, że chętnie odkupi trochę jedzenia. Thomas odparł, że nie ma się czym podzielić, choć powiedziałby to nawet wtedy, gdyby tobół dziewczyny pełen był aromatycznych kiełbas i zielonego groszku. Pieniądze straciły dawny urok. Kupiec rzucił okiem na worek. Starszy z Flamandów spiął się na całym ciele i Thomas domyślił się, że żołnierz obawia się usłyszeć rozkaz przeszukania bagażu dziewczyny. Z Thomasem nie chcieli mieć do czynienia ani on, ani jego kolega. Wreszcie jednak kupiec, który także oszacował siłę Thomasa wnikliwym spojrzeniem, pozdrowił go gestem i ruszył ze swoją grupą w dalszą drogę.
***
Most, z którego chciał skorzystać Thomas, stał ponoć tuż za nadrzecznym miasteczkiem zwanym Saint Martin le Preux, lecz gdy oboje z dziewczyną dotarli w okolice tej miejscowości, natknęli się na przewrócony i pozbawiony kół ręczny wózek, na którego dnie czyjaś niewprawiona w piśmie ręka wymazała krwią napis:
ZAWRÓĆCIE
Ponieważ innego mostu nie znali, poszli dalej przed siebie, z tym że Thomas wymienił słomiany kapelusz na hełm i wędrował z zarzuconym na barki obnażonym mieczem. Dziewczyna wyciągnęła swój gwizdek, nalała do niego nieco wody i po chwili zabrzmiały ptasie trele.
– Przestań – wycedził.
– Nie chcę, żebyśmy kogoś zaskoczyli. A przyszło mi do głowy, że taki dźwięk da wszystkim znać, że mamy przyjazne zamiary.
– Ja nie mam przyjaznych zamiarów.
– Ale ja mam. A gwizdek jest mój.
Już miał odebrać jej zabawkę, kiedy na spotkanie wyszedł im ksiądz. Odziany był w charakterystyczną, widoczną z daleka albę z białego lnu, a w ręku trzymał wykonaną z rogu latarnię. Było jeszcze stosunkowo jasno, lecz kapłan niósł lampę wysoko, tuż przy nosie i ustach.
Wyszedł z ukrytej leśnej przesieki, w pobliżu której ktoś przybił do drzew kilka zwierzęcych czaszek.
– Zatrzymajcie się, proszę – rzucił duchowny, podnosząc bardzo delikatną dłoń.
Thomas z zadowoleniem zachował rozsądny dystans. Rozejrzał się w prawo i lewo, upewniając się, czy nikt nie zachodzi ich z flanki. Za jego przykładem poszedł kapłan, który również popatrzył w obie strony, zastanawiając się, czy żołnierzowi nie towarzyszą ukryci w zaroślach kamraci.
– Nie musisz się nas obawiać – zawołała do nieznajomego dziewczyna, lecz Thomas mocno uszczypnął ją w ramię.
– Odzywaj się tylko, kiedy ci każę – rzucił, po czym zwrócił się do księdza: – Nie jesteśmy chorzy.
– Przysięgniesz? – spytał tamten.
– Słowo honoru – odparł Thomas. – Sam jesteś?
– Och tak. Sam jak palec. – Kapłan opuścił latarnię. – Ja też nie jestem chory.
– Widzieliśmy twój znak.
– Znak?
– Ten napis. Zawróćcie.
– Ach, to pewnie lokalna milicja.
– Gdzie oni teraz są?
– Jako ich spowiednik obawiam się, że w tym momencie minęli już czyściec i zmierzają prosto w kierunku piekielnych kotłów.
– Nie żyją?
– Od pewnego czasu.
– Chcemy po prostu przejść przez most.
– Z tym może być kłopot.
– Dlaczego? Nie pobierają chyba myta, prawda?
– Dlatego że nie ma mostu. Kiedy ostatni raz kosztowałeś wina? A mam na myśli naprawdę przedni trunek.
Thomas uśmiechnął się od ucha do ucha, demonstrując przy tym całe uzębienie, zaskakująco zresztą zdrowe jak na człowieka w jego wieku. Bardzo chętnie zabarwiłby te zęby szkarłatnym napojem.
***
Mieszkańcy nadrzecznego miasteczka spalili most w rozpaczliwej próbie odcięcia się od świata, lecz Kostucha zajęła już oba brzegi i dopadła ich tak czy inaczej. Pewien wędrowny kupiec przenocował za drobną opłatą u miejscowego gospodarza – który ugościł go wbrew wyraźnemu zakazowi seigneura – a następnego dnia gospodarz znalazł przybysza z obliczem zastygłym w grymasie bólu i przerażenia. Koszulę pod pachami plamił mu śluz cieknący z przerażających dymienic. Gospodarz miał siódemkę dzieciaków, które dzień w dzień pracowały i bawiły się na polach z pociechami sąsiadów, a także pomagały prowadzącej piwiarnię wdowie. Niedługi czas potem chorowała już połowa rodzin po wschodniej stronie miasta, w tym i wdowa. Wymieranie, jak zawsze, rozpoczęło się od tych, którzy okazali się na tyle dobroduszni, by zatroszczyć się o cierpiących i chować zmarłych. Na wczesnym etapie zaraza dopadła także bywalców piwiarni, w tym członków miejscowej milicji. Kiedy zbrakło miejsca na cmentarzu, ludzie ciskali trupy bliskich prosto do rzeki, gdzie pasły się nimi węgorze.
Wkrótce w okolice miasteczka przypałętała się także inna istota, która wielce upodobała sobie nową karmę węgorzy. Rybacy, oszczepami i sieciami wyławiający z rzeki szczupaki, pstrągi i węgorze, zaczęli znikać jeden po drugim, nawet ci, którzy wybierali się na łowiska w dwu lub trzyosobowych grupach.
Nikt nie miał pojęcia, co się dzieje, aż do chwili, gdy do miasta przybiegł zziajany chłopak i ogłosił, że jego ojciec i wuj zostali pożarci przez kryjącą się na błotnistych płyciznach „wielką czarną rybę lub węża” o „płaskim ryju”. Bestia zaatakowała nieszczęśników machnięciem ogona, strąciła ich do wody, przebiła kolcami, a następnie rozwarła wielką, żabią paszczę i pochwyciła w nią kolejno głowy obu mężczyzn, których pochłonęła kilkoma łapczywymi kłapnięciami. Zdębiały chłopak obserwował to wszystko jak zaklęty, lecz wreszcie zauważył, że potwór wypełza ku niemu na brzeg, więc on, wrzeszcząc wniebogłosy, popędził na drogę. Monstrum byłoby go dopadło i tam, lecz odgłosy panicznej ucieczki spłoszyły należącego do wuja muła. Zaprzężone do wozu zwierzę wierzgnęło, czym zwróciło uwagę wygłodniałego stwora, który uznał, że woli zjeść muła niż wyrostka. Owinął się wokół biednego czworonoga, odgryzł mu łeb, po czym zaciągnął ciało, wraz z wozem i przyległościami, z powrotem na brzeg i do rzeki.
– Jak duży był ten potwór, chłopcze? – spytał wówczas ksiądz.
– Nie wiem.
– Pomyśl. Widziałeś przecież, że porwał muła. Naturalnie więc musiał być większy niż muł. Może był tak wielki jak na przykład trzy muły?
Chłopak pokręcił głową.
– No to jak ile mułów?
Młodzik pokazał kapłanowi osiem palców. Po zastanowieniu wyprostował także dziewiąty.