Córeczka - Magdalena Adaszewska - ebook + audiobook + książka

Córeczka ebook i audiobook

Adaszewska Magdalena

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Prequell Balsamistki, brawurowego debiutu Magdaleny Adaszewskiej. Kim naprawdę jest czarujący i piekielnie przystojny właściciel zakładu pogrzebowego? I co takiego zobaczyła jego malutka Córeczka, że zmieniło to ją na zawsze? A może wcale tak nie było, tylko pamięć dziecka płata figle, a ktoś bardzo się postarał, żeby dziewczynka nie zapamiętała tego, co zobaczyła NAPRAWDĘ? Prawa do ekranizacji Balsamistki właśnie kupiła jedna z czołowych polskich stacji telewizyjnych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 292

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 23 min

Lektor: Marta Kiermasz

Oceny
4,6 (49 ocen)
33
13
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
natiszon

Nie oderwiesz się od lektury

"Prawda. Szukając jej, plączemy się w sieci kłamstw. Nieustannie, każdego dnia, mniej lub bardziej świadomie, okłamujemy innych i siebie." Funkcjonariusz Igor Zieliński, przeglądając akta starych, niewyjaśnionych spraw, trafia na historię mężczyzny oskarżonego przez żonę o straszne zbrodnie. Pod wpływem instynktu postanawia podjechać pod dom byłego balsamisty, którego obecne miejsce pobytu nie jest znane. Siostra zaginionego, opiekująca się jego córeczką, nie posiada żadnych istotnych dla dochodzenia informacji. Sprawa jednak nie daje Igorowi spokoju... Autorka zabiera nas również w lata 90. do uroczego domku na skraju lasu, gdzie mieszka mała Amelia z rodziną. Jej ojciec, szanowany balsamista prowadzi zakład pogrzebowy. W oczach dziewczynki nie znajdziesz radosnego blasku, a wręcz przeciwnie, wydziera się z nich przeraźliwy, bezdenny smutek i niema prośba o pomoc. Ratunek, który nigdy nie nadszedł ... "Ból ma różne kolory i rodzaje. Doświadczamy bólu, który rani. Bólu, który uczy. ...
00
matsafi

Dobrze spędzony czas

"Córeczka" Magdaleny Adaszewskiej to niezwykła powieść, która wciąga czytelnika w głąb ludzkich emocji i relacji rodzinnych. Książka porusza ważne tematy i przedstawia złożone postaci, co sprawia, że jest trudna do odłożenia. Patrzymy na rozterki śledczego po rozwodzie, który stara się utrzymać dobre relacje z synem. Patrzymy na śledczą, która jest w ciąży, ale myślami ciągle jest w pracy i nie może odłożyć swojej pracy na bok i zająć się swoim życiem prywatnym - musi drążyć. I mamy rodzinę: mężczyznę spełniającego się w roli balsamisty i biznesmena; jego młodą żonę oddającą się życiu rodzinnemu oraz pracy społecznej; ich dwie córeczki. Z pozoru wspaniała, normalna rodzina. Język użyty przez Adaszewską jest płynny i przemyślany, co umożliwia czytelnikowi wczucie się w myśli i uczucia bohaterów. Autorka potrafi opisywać emocje w sposób subtelny i wyrazisty, co sprawia, że czytanie staje się nie tylko przyjemne, ale również angażujące. Postacie w "Córeczce" są dobrze wykreowane i rea...
00
Matoszek123

Nie oderwiesz się od lektury

świetna. jednym słowem świetna
00
Juliette01

Nie oderwiesz się od lektury

Od pierwszej strony ciężko się oderwać, zaskakująca historia ciągle trzymajaca w napięciu. Polecam
00
Felunia1981

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo wciągająca książka .Ja nie mogłam się oderwać .Szkoda że trzeba czekać na ciąg dalszy.
00

Popularność




1998 Prolog

1998

Pro­log

– Ktoś tu jest? – Agnieszka Król wycią­gnęła przed sie­bie ręce, w któ­rych trzy­mała broń. Sta­rała się oddy­chać spo­koj­nie, jed­nak pogrą­żone w ciem­no­ści pomiesz­cze­nie przy­pra­wiało o szyb­sze bicie serca. Scho­wane i zabez­pie­czone tak dobrze, że nie było sły­chać nawet bęb­nią­cego desz­czu. Prze­miesz­czała się po omacku, z powodu smrodu wstrzy­mu­jąc co chwila oddech. Jedną rękę odry­wała od broni i macała powie­trze. Miała nadzieję, że w końcu trafi na kawa­łek ściany i włącz­nik, by zapa­lić świa­tło. Nagle usły­szała za sobą szmer. Jakby ktoś się poru­szył i po sekun­dzie znów zamarł. Odwró­ciła się gwał­tow­nie, moc­niej ści­ska­jąc wycią­gniętą przed sobą broń.

– Kim jesteś?!

W ciem­no­ści zro­biła kilka kro­ków do przodu, potem dwa kroki w bok. Usły­szała szept. Wyda­wało się jej, że ktoś, char­cząc, wzy­wał pomocy. Powoli prze­miesz­czała się w stronę, skąd docho­dził dźwięk. Potknęła się, upa­dła. Zakrę­ciło się jej w gło­wie i uświa­do­miła sobie, że nie może wstać. Cho­lerna kostka. Zawsze coś z nią nie tak, skręca się wtedy, kiedy nie trzeba, pomy­ślała. Wstała, zagry­za­jąc z bólu usta i czu­jąc, że się o coś opiera. W jed­nej ręce przez cały czas trzy­mała broń wyce­lo­waną przed sie­bie, drugą błą­dziła po płasz­czyź­nie, chyba ścia­nie, na któ­rej w końcu dotknęła włącz­nika. Naci­snęła go gwał­tow­nie i zapa­liła świa­tło.

Jej oczom uka­zał się spory pokój bez okien. Pano­wał bała­gan, sprzęty i narzę­dzia ogrod­ni­cze leżały na pod­ło­dze w nie­ła­dzie. Było brudno, w kącie stało wia­dro, w któ­rym gniły nie­czy­sto­ści. Miej­sce, z któ­rego natych­miast chce się uciec, widzi się je w naj­gor­szych kosz­ma­rach.

Pod ścianą, naprze­ciw niej sie­działa dziew­czyna. Była wychu­dzona. Chyba od dawna nie miała nic w ustach. Bli­sko niej dostrze­gła kran, z któ­rego kapała woda do umy­walki. Dziew­czyna musiała zadać sobie trud, by kilka kro­pli prze­nieść w gar­ści do ust. Obok stała butelka. Prze­strach w oczach dziew­czyny mówił wszystko. Jej głowa była pełna ran, włosy miała czę­ściowo obcięte. Nogi spra­wiały wra­że­nie oddzie­lo­nych od reszty ciała, które pokry­wała zaschnięta krew. Wyglą­dała jak wyssany z ener­gii i życia worek.

Agnieszka nie­mal krzyk­nęła. W jed­nej chwili zapo­mniała o bólu w nodze. Opu­ściła broń i zatkała rękoma usta. Szybko jed­nak zebrała się w sobie i pod­bie­gła do dziew­czyny.

– Pomogę ci.

Lecz dziew­czyna nie miała siły wstać. Agnieszka pró­bo­wała pod­nieść ją i oprzeć jej ramię na swo­ich bar­kach, ale ciało dziew­czyny było wiot­kie, jakby zostało pozba­wione kości, a prze­cież je miała. Była tak wyczer­pana, wymę­czona stra­chem i bólem, że choć w jej oczach zatliły się resztki nadziei, nie ruszyła się z miej­sca. Agnieszka spró­bo­wała pod­nieść ją raz jesz­cze. Dziew­czyną wstrzą­snął dreszcz, zapa­dła się w sobie, jakby zasty­gła, i prze­stała oddy­chać. Agnieszce prze­mknęło przez głowę, że tra­fiła tutaj w chwili, gdy ofiara psy­cho­pa­tycz­nego sady­sty wyda­wała ostat­nie tchnie­nie. Zakrę­ciło się jej w gło­wie, poczuła, że nie może oddy­chać. Uło­żyła dziew­czynę na pod­ło­dze. Nie, nie umrzesz, pomy­ślała, pochy­liła się nad nią i zaczęła reani­mo­wać. Zro­bię wszystko, byś żyła.

Dziew­czyna ock­nęła się. Otwo­rzyła oczy, zaczęła poru­szać ustami. Jej oddech wró­cił, a wraz z nim nadzieja na to, że będzie żyć.

– Wody, chcesz wody.

Agnieszka podała jej kilka łyków, zwil­żyła jej usta.

– Możesz usiąść? Pomogę ci.

Chwy­ciła dziew­czynę pod ramiona i pocią­gnęła do wyj­ścia, jed­nak opór, jaki sta­wiało jej ciało, był wielki. Dziew­czyna z ogrom­nym tru­dem, bar­dzo powoli, ale pró­bo­wała jej pomóc i samo­dziel­nie iść. Agnieszka zapra­gnęła natych­miast opu­ścić to miej­sce. Dotarła wraz z dziew­czyną do drzwi. Zoba­czyła z prze­stra­chem, że są zamknięte. Naci­snęła klamkę. Wyglą­dało na to, że drzwi zatrza­snęły się albo ktoś zamknął je od zewnątrz.

– Co jest, do cho­lery! – wal­nęła pię­ścią w drzwi. – Jest tam ktoś? Otwórz! Otwórz! Bła­gam!

Posa­dziła dziew­czynę na krze­śle, oparła o szafę, by nie upa­dła. Spo­koj­nie, tylko spo­koj­nie, za chwilę znaj­dzie się jakieś wyj­ście, pomy­ślała. Wyjęła z kie­szeni komórkę. Zadzwoni do Miło­sza, który tu jechał albo już był. Pospie­szyła się, przy­je­chała pierw­sza i nie mogła stąd wyjść. Tele­fon nie miał zasięgu. Zaklęła w duchu. Popa­trzyła na umę­czoną dziew­czynę i wyszep­tała:

– Kim jesteś?

2018 Dziennik Amelii

2018

Dzien­nik Ame­lii

Upły­nęło kilka mie­sięcy, odkąd widzia­łam Monikę ostatni raz. Sta­ły­śmy w holu hotelu, tury­ści nas mijali, cią­gnąc za sobą walizki. Dzie­liło nas tylko kilka metrów, mia­ły­śmy sie­bie na wycią­gnię­cie ręki. Wtedy jed­nak musia­łam znik­nąć. Ale wiem, że jesz­cze się spo­tkamy. Wszystko ma swoje miej­sce i czas.

W liście do Moniki przed­sta­wi­łam wer­sję histo­rii, którą przyj­mo­wa­łam za pew­nik, aż do chwili, gdy nagle otwo­rzy­łam oczy i znów byłam małą dziew­czynką. Zro­zu­mia­łam, że oto wszystko zaczyna się od początku, ale też jest to począ­tek końca.

Czy kła­ma­łam? Być może. Może więk­szość z tego, co napi­sa­łam, ni­gdy się nie wyda­rzyła. Może mia­ły­śmy cał­kiem inne imiona. Monika wcale nie była Zuzanną, a mnie, przed Ame­lią, też nazy­wano ina­czej. Nie mam też pew­no­ści, co tak naprawdę się wyda­rzyło. Cza­sem w gło­wie mam pustkę. Nie wiem, kim jestem. Nagle zapo­mi­nam wszystko. Nie poznaję sie­bie. Zatrzy­muję się na głów­nej ulicy mia­sta i zasta­na­wiam się, w jaki spo­sób się tu zna­la­złam. W szy­bie wysta­wo­wej widzę obcą twarz. Mam poczu­cie, że miesz­kają we mnie dwie osoby, a może jest ich nawet wię­cej.

Kie­dyś nie rozu­mia­łam, co się ze mną dzieje. Czu­łam ból, nie swój. Czu­łam, jak pła­cze we mnie duch dziew­czynki. Ktoś w moim wnę­trzu pytał: „Kim jesteś?”. Widzia­łam, jak jakaś kobieta szlo­chała, a dziew­czynka krzy­czała: „Mamo, gdzie jest mama?!”. Prze­ży­wa­łam ich histo­rię, jakby była moja. To było prze­ra­ża­jące. Jakby ktoś roz­po­czął inwa­zję na moje życie. Kar­mił się mną. Wni­kał w moje ciało. Byłam w tym wszyst­kim zagu­biona i bez­radna.

Ten stan przy­cho­dzi nagle i w końcu mija. Wtedy odzy­skuję sie­bie taką, którą naj­le­piej znam. Kim­kol­wiek jestem w każ­dej swo­jej wer­sji, nie ulega wąt­pli­wo­ści, że mam misję do wyko­na­nia. Śmierci nie da się unik­nąć. Zawsze wie­dzia­łam, że jedno z nas musi umrzeć. Albo on, albo ja.

Wszystko jest jak sen. Czy rze­czy­wi­ście go zabi­łam? Gdzie byłam przez tamte wszyst­kie lata? Co się ze mną działo? Prawda. Szu­ka­jąc jej, plą­czemy się w sieci kłamstw. Nie­ustan­nie, każ­dego dnia, mniej lub bar­dziej świa­do­mie, okła­mu­jemy innych i samych sie­bie. Czę­sto sądzimy, że kłam­stwo może uchro­nić kogoś przed cier­pie­niem i krzywdą, że lep­sze kłam­stwo niż bru­talna prawda. Może moją prawdą chcia­łam chro­nić Monikę? By dała sobie spo­kój, prze­stała szu­kać?

Nie wiem już, co jest prawdą, a co sobie wymy­śli­łam albo mi wmó­wiono. Wie­rzę, że pew­nego dnia będę wie­dzieć. Kie­dyś myśla­łam, że są miej­sca, któ­rych ni­gdy nie roz­ko­pię do końca. Wola­łam trzy­mać się od nich z daleka i ni­gdy nie pytać. „Wtedy prze­trwasz”, sły­sza­łam głos w gło­wie. Nauczy­łam się poru­szać w świe­cie, w któ­rym nic nie jest praw­dziwe i wszystko jest dozwo­lone. Teraz muszę wró­cić do tych miejsc. Muszę wszystko sobie przy­po­mnieć. Poczuć tam­ten ból. To będzie naj­trud­niej­sze. Cza­sem bolało tak bar­dzo, że chcia­łam, by ktoś mnie zabił. Ciotka Kon­stan­cja powie­działa, że ból ma różne kolory i rodzaje. Doświad­czamy bólu, który rani. Bólu, który uczy. I bólu, który zmie­nia na zawsze.

1998 1

1998

1

– Ame­lia? Gdzie jesteś?

Czu­jąc przy­pływ paniki, sku­liła się pod łóż­kiem jesz­cze bar­dziej, wtu­liła twarz w miśka i z całej siły zaci­snęła powieki. Ucisk w gar­dle sta­wał się coraz moc­niej­szy, oddech przy­spie­szał. Do kogo należy ten głos? Nieco szorstki, ale nie­po­zba­wiony nuty cie­pła. Nie mogła sobie przy­po­mnieć.

– Ame­lia, sły­szysz? Jesteś tu?

Kroki były zde­cy­do­wane, ktoś stu­kał obca­sami w kształ­cie klocka. Miała je nie­mal tuż przy swo­jej twa­rzy, zoba­czyła je, gdy pod­nio­sła powieki, obo­lałe od zaci­ska­nia. Czarne buty o wąskich noskach odwra­cały się w różne strony, jeden z nich wystu­kał frag­ment jakiejś melo­dyjki. Gdzieś już go sły­szała. Nagle buty znie­ru­cho­miały.

– Wiem, gdzie jesteś. Tu cię mam!

Szmer kro­pli desz­czu za oknem zagłu­szał wszyst­kie inne dźwięki. Nie, to nie szmer kro­pli, tylko łomot serca. Sku­liła się jesz­cze bar­dziej. Zaci­snęła powieki, a gdy po chwili je pod­nio­sła, zamiast butów zoba­czyła przed sobą twarz.

– A więc to tak. Tu się cho­wasz – pokrę­ciła w prawo i w lewo głową z dez­apro­batą. – Wyjdź już spod tego łóżka.

Nie. Tylko nie to.

Ręce, duże i silne, chwy­ciły ją za nogi i wysu­nęły na śro­dek pokoju. Leżała na dywa­nie i nie miała zamiaru wsta­wać. Zaczęła szlo­chać. Te same ręce chwy­ciły ją za włosy i unio­sły tak mocno, że szloch prze­szedł w krzyk.

– Widzisz? Znów to samo – poczuła wbi­ja­jące się w skórę głowy paznok­cie. – Pozna­jesz mnie? Wiesz, kim jestem?

Pokrę­ciła prze­cząco głową. Po jej policz­kach pły­nęły łzy.

– No, już dobrze, dobrze. Nie płacz – głos stał się łagod­niej­szy – prze­cież cię kocham. Jesteś moja. A twój tatuś wróci, zoba­czysz. Będzie tak jak daw­niej.

Ocie­rała łzy i czuła ucisk w gar­dle, sto­jąc na środku pokoju, który wiro­wał, pod­czas gdy tamte silne ręce roz­cze­sy­wały szczotką jej włosy, a głos nucił koły­sankę, choć był śro­dek dnia. Przy­tu­lała mocno uko­cha­nego misia. Spoj­rzała w okno, czer­wone i poma­rań­czowe liście opa­dały z drzew w pro­mie­niach słońca. Wyobra­ziła sobie trawę – była jak zie­lony dywan pokryty kolo­ro­wymi pla­mami. Jak wtedy, gdy mama zdjęła nogę z gazu, samo­chód zwol­nił, a ona, Ame­lia, wpa­try­wała się w złoty liść tań­czący na wie­trze, który w końcu przy­siadł na szy­bie jak motyl. Mogły uciec. Były bli­sko. Mama gorącz­kowo szu­kała cze­goś pod sie­dze­niem i nie mogła zna­leźć. Potem nastą­pił koniec.

Teraz liście tań­czyły podob­nie, razem z mięk­ko­ścią miśka łago­dziły szarp­nię­cia szczotki i ścią­ga­nie wło­sów gumką tuż przy cebul­kach, w per­fek­cyj­nie równy i gładki koń­ski ogon.

– Nawet włosy masz po nim, takie jedwa­bi­ste. Piękne, ale nie mogą być potar­gane. Nie rozu­miem, jak możesz lubić taki bała­gan na gło­wie – głos za ple­cami sta­rał się być miły, choć znów przy­bie­rał surowy ton. – Dziew­czynka musi mieć włosy porząd­nie ucze­sane, spod gumki nie może wysta­wać nawet jeden kosmyk.

Głos prze­stał stro­fo­wać i wró­cił do nuce­nia koły­sanki. Stała i myślała o tym, że wcale nie ma wło­sów takich jak tata, tylko takie, jakie miała mama. Tak, ten głos kła­mie. A te dło­nie są zbyt szorst­kie i okrutne, by nale­żały do kobiety. Poczuła, jak przy­gła­dzają jej włosy i nagle odwra­cają jej głowę. A jed­nak to była kobieta.

– No, pokaż się. Hmm, cał­kiem nie­źle – kobieta popa­trzyła wni­kli­wie, jakby chciała przej­rzeć jej myśli na wylot, po czym cmok­nęła z zado­wo­le­niem i uło­żyła usta w gry­mas na kształt uśmie­chu. – Per­fek­cyj­nie.

Dzwo­nek przy furtce wyrwał kobietę z codzien­nego rytu­ału. Na jego dźwięk drgnęła i ostroż­nie zbli­żyła się do okna. Zmarsz­czyła brwi, po czym skie­ro­wała się do drzwi i wyszła, zosta­wia­jąc dziew­czynkę wyszy­ko­waną niczym na nowo­roczne przy­ję­cie, na któ­rym matki wysta­wiają na licy­ta­cję urodę swo­ich córek. Dziew­czynka trzy­mała misia w uści­sku spra­wia­ją­cym ból. Pokój znów zawi­ro­wał, gdy drzwi zamknęły się, a w zamku zazgrzy­tał klucz.

Wtedy przy­po­mniała sobie wszystko. I już wie­działa, kim jest kobieta, która ucze­sała ją w per­fek­cyjny kucyk i sama też wyglą­dała per­fek­cyj­nie.

*

Piękna jesień, pomy­ślał Igor Zie­liń­ski i przez uchy­lone okno samo­chodu wcią­gnął mocno powie­trze. Pach­niało lasem. Minął zakręt i stary zajazd, po czym gwał­tow­nie zaha­mo­wał, bo na drogę, pro­sto pod samo­chód, wysko­czył dzik. Igor stra­cił pano­wa­nie nad autem i ude­rzył głową w szybę. Zje­chał na pobo­cze, wprost na drzewo, ude­rzył się w głowę drugi raz. Nie stra­cił przy­tom­no­ści, wręcz prze­ciw­nie, poczuł adre­na­linę i wysko­czył na drogę, by spraw­dzić, co stało się z potrą­co­nym zwie­rzę­ciem. Dzik leżał na pobo­czu i pró­bo­wał się pod­nieść, co wyda­wało się nie­moż­liwe. Wbił oczy w Igora. Jego mocne spoj­rze­nie było jak oskar­że­nie: znów czło­wiek, zawsze czło­wiek. Igor zbli­żył się, obej­rzał zwie­rzę ze wszyst­kich stron i ode­tchnął z ulgą: dzik nie miał ran. Dotknął jego zadu i uniósł z całych sił. Dzik poru­szył się, pod­jął wysi­łek i powoli sta­nął na wła­snych nogach. Popa­trzył na Igora i powoli ruszył przed sie­bie. Znik­nął w gęstwi­nie. Mie­li­śmy szczę­ście, ja i on, pomy­ślał Igor i rozej­rzał się dokoła, zasta­na­wia­jąc się, dla­czego w takich miej­scach nie ma wzdłuż drogi zabez­pie­czeń, prze­cież one ratują życie. Wsiadł do samo­chodu i ruszył powoli, obser­wu­jąc uważ­nie przy­drożne krzewy, czy aby nie wybie­gnie z nich kolejne zwie­rzę. Poczuł, że jego dło­nie drżą, że wpadł w stan, jakby miał gorączkę. Nie wie­dział, co się z nim dzieje. Dopiero po chwili uświa­do­mił sobie, że tak wła­śnie wygląda szok. Był w sta­nie szoku. Jechał bar­dzo powoli, trzy­ma­jąc się kur­czowo kie­row­nicy i nie spusz­cza­jąc z oka tego, co na dro­dze. Miał nadzieję, że będzie mógł prze­pro­wa­dzić roz­mowę, którą ma odbyć za kil­ka­na­ście minut.

Kochał swoją pracę, była jego pasją, ale nie­dawno zaczął ją obwi­niać – gdyby nie ona, jego rodzina naj­pew­niej ni­gdy by się nie roz­pa­dła. Jed­no­cze­śnie jed­nak nie wyobra­żał sobie bez niej życia, już na samym początku kariery poprzy­siągł sobie solen­nie, że ni­gdy nie zamieni jej na spo­kojną, kana­pową egzy­sten­cję, nawet kiedy będzie bar­dzo stary. Teraz pożą­dał pracy bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej, bo odczu­wał prze­możny lęk przed samot­no­ścią, pustymi ścia­nami w nie­du­żym, ale ład­nym domu na obrze­żach War­szawy. Od dwóch lat miesz­kał tam sam, po roz­wo­dzie, o który wystą­piła żona. Zako­chała się w swoim leka­rzu o imie­niu Andrzej i wyje­chała, zabie­ra­jąc ich jedy­nego syna Piotrka. Igor tęsk­nił za nim, chło­pak miał osiem lat i był jego oczkiem w gło­wie. Kiedy zabra­kło go w domu, uświa­do­mił sobie, że mimo całej ojcow­skiej miło­ści poświę­cał mu za mało czasu, bo zawsze miał jakąś zagadkę do roz­wi­kła­nia, a tele­fon dzwo­nił zwy­kle nie w porę. Teraz nie mógł znieść myśli, że z jego synem mieszka jakiś obcy facet, który wszedł w rolę ojca i stara się w niej dobrze wypaść. Igor nawet nie chciał zapa­mię­tać jego imie­nia. Piotrka widy­wał rzadko, dwa razy w mie­siącu, w week­endy, ale ostat­nio jego była żona bar­dzo mu te spo­tka­nia blo­ko­wała. Nie miał z nią dobrej rela­cji. Przez lata zapew­niała, że rozu­mie jego styl pracy, po czym stwier­dziła, że czuje się oszu­kana i odcho­dzi.

Igor z iry­ta­cją wci­snął włącz­nik radia, by poszu­kać rocka, któ­remu był wierny od zawsze. Sta­cja roc­kowa odpo­wie­działa mu jed­nak trza­skiem, a potem ciszą. W ete­rze innych sta­cji krą­żyły infor­ma­cje doty­czące pogody. Zapo­wia­dano ulewne desz­cze.

Jechał przez pola, nakła­da­jąc sporo drogi w oba­wie przed kolej­nym zde­rze­niem z dzi­kim zwie­rzę­ciem. Kie­ro­wał się do domu pod czer­wo­nymi dębami. Dom stał tro­chę na ubo­czu, za lasem. Nale­żał do sio­stry Toma­sza Fry­cza. Dwa lata temu wokół Fry­cza zro­biło się zamie­sza­nie, ale sprawa uci­chła. Znany i ceniony bal­sa­mi­sta miał zakład na obrze­żach mia­sta. Po tra­ge­dii, która wyda­rzyła się w jego rodzi­nie, słuch o nim zagi­nął.

Igor pra­co­wał w tym wydziale od nie­dawna. Pew­nego dnia, pod­czas dyżuru, prze­glą­dał stare, zamknięte i nie­wy­ja­śnione sprawy. Wtedy natra­fił na histo­rię Fry­cza, któ­rego żona oskar­żyła o straszne zbrod­nie.

Z powodu braku dowo­dów szybko zamknięto bada­nie sprawy, które nawet trudno nazwać śledz­twem. Zasta­na­wiał tylko fakt, że aku­rat w cza­sie naj­więk­szej pro­spe­rity i świet­no­ści Fry­cza docho­dziło w oko­licy do zagi­nięć kobiet. Igor bar­dzo nie lubił nie­za­ła­twio­nych spraw, a wła­śnie ta do takich, jego zda­niem, nale­żała. Miał prze­czu­cie, że histo­ria Fry­cza ma dru­gie dno. Poza tym chciał się dowie­dzieć, co stało się z czło­wie­kiem, który naj­pierw był sza­no­wa­nym oby­wa­te­lem, a potem znik­nął.

Zje­chał z głów­nej drogi na prawo i zna­lazł się na wąskiej dro­dze, nie­mal leśnej. Z daleka zoba­czył budy­nek za bramą. Zatrzy­mał auto. Kiedy wysia­dał, nad­le­ciały dwa kruki i usia­dły na ogro­dze­niu tuż przed nim. Przy­glą­dały się intru­zowi tak, że aż znie­ru­cho­miał, ale po chwili pode­rwały się do lotu i poszy­bo­wały nad oka­za­łymi dębami.

Dom był pię­trowy, szary i bez wyrazu, pozba­wiony rysu i ducha wła­ści­cieli. Czasy daw­nej świet­no­ści miał za sobą. Na końcu pod­jazdu był garaż, a wzdłuż ścieżki i na scho­dach pro­wa­dzą­cych do drzwi wej­ścio­wych stało kilka wiel­kich pustych donic. Gdyby nie natura, która w obej­ściu utkała z trawy i kolo­ro­wych liści dywan, byłoby upior­nie.

Na mosięż­nej tabliczce umiesz­czo­nej na murze ogro­dze­nia wid­niała podo­bi­zna psa, mająca odstra­szać ludzi. Obok znaj­do­wał się dzwo­nek. Igor wci­snął guzik kilka razy, po czym wes­tchnął. Tak to jest, kiedy przy­jeż­dża się bez uprze­dze­nia, pomy­ślał, prze­ko­nany, że nikt mu nie otwo­rzy. Wpa­try­wał się w drzwi wej­ściowe tuż nad scho­dami, po czym wyjął wizy­tówkę, na odwrot­nej stro­nie napi­sał kilka słów z prośbą o kon­takt i wrzu­cił do skrzynki na listy. Odwró­cił się i skie­ro­wał w stronę samo­chodu. Wtedy drzwi się otwo­rzyły.

Stała w nich kobieta, mniej wię­cej po czter­dzie­stce, wysoka, dość szczu­pła, o mocno zary­so­wa­nej szczęce i bla­dej cerze. Jej jasne włosy były gładko zacze­sane i upięte w per­fek­cyjny kok. Była dys­kret­nie uma­lo­wana, ubrana w ele­gancką, pro­stą, gra­na­tową suk­nię do kolan, na szyi dostrzegł sznur pereł. Wyglą­dała, jakby ocze­ki­wała gości albo sama wybie­rała się na przy­ję­cie. Unio­sła brwi i patrzyła na Igora pyta­jąco.

– Dzień dobry. Pani Kon­stan­cja Frycz?

– Kim pan jest?

– Nazy­wam się Igor Zie­liń­ski, pra­cuję w tutej­szej poli­cji. Czy pani nazywa się Kon­stan­cja Frycz?

Kobieta zawa­hała się. Patrzyła na Igora, jakby zasta­na­wiała się, co powie­dzieć.

– Tak – w końcu przy­tak­nęła. – O co cho­dzi?

– Cho­dzi o pani brata, Toma­sza Fry­cza. Minęło tro­chę czasu… ale… Możemy poroz­ma­wiać?

– Prze­pra­szam, ale wła­śnie wycho­dzi­łam… – Kon­stan­cja wyko­nała nie­okre­ślony gest dło­nią i pospiesz­nie zaczęła się tłu­ma­czyć. – Muszę poje­chać po bra­ta­nicę, nie mogę się spóź­nić.

– Ach, tak – Igor zawa­hał się. – Naprawdę nie znaj­dzie pani chwili? Mam tylko kilka pytań.

– Pro­szę wyba­czyć, ale nie.

– W takim razie, kiedy ponow­nie mógł­bym przyjść?

– Nie wiem.

– Może jutro? O któ­rej?

– Ma pan wizy­tówkę? Albo poda mi pan numer tele­fonu? – Kon­stan­cja spy­tała uprzej­mie. – Zadzwo­nię. Tak będzie naj­le­piej.

– Przed chwilą wrzu­ci­łem wizy­tówkę do skrzynki, ale pro­szę, mogę dać drugą – powie­dział Igor, się­ga­jąc do kie­szeni.

– Nie ma takiej potrzeby, znajdę w skrzynce – zapew­niła mięk­kim gło­sem Kon­stan­cja. – A teraz prze­pra­szam, spie­szę się.

Zamknęła za sobą drzwi. Igor wes­tchnął. Nie tak wyobra­żał sobie to spo­tka­nie. Kon­stan­cja Frycz miała zapro­sić go do środka, a on wycią­gnąć od niej to coś, ten jeden jedyny dro­biazg, tak bar­dzo potrzebny, by zro­bić pierw­szy ruch w ukła­dance. Był zły na sie­bie, że tak łatwo dał się zbyć kobie­cie, co do któ­rej nawet nie miał pew­no­ści, czy rze­czy­wi­ście jest Kon­stan­cją Frycz. Nie miał też wąt­pli­wo­ści co do tego, że kim­kol­wiek była, kła­mała. W jej tonie głosu od razu wyczuł fałsz.

Zanim wsiadł ponow­nie do samo­chodu, rozej­rzał się. Jego wzrok poszy­bo­wał do okien na pię­trze. Wyda­wało mu się, że w jed­nym z nich zoba­czył twarz dziecka, dziew­czynki, bez­brzeż­nie smutną i zga­szoną. Dziew­czynka miała włosy ścią­gnięte do tyłu, była ucze­sana w gładki koń­ski ogon. Popa­trzyła na niego przez chwilę i ode­szła od okna. Igor domy­ślił się, że to Ame­lia, córka Toma­sza Fry­cza, którą po rodzin­nej tra­ge­dii wzięła pod swoje skrzy­dła Kon­stan­cja Frycz. A więc kła­mała. Nie musiała jechać po bra­ta­nicę.

W ułamku sekundy prze­mknęło mu przez głowę, że ten dom nie jest wła­ści­wym miej­scem dla dziecka, bo kryje w sobie mrok i cień. Nie odry­wał oczu od okna, wypa­tru­jąc w nim dziew­czynki. Nagle usły­szał za sobą trzask gałęzi. Zanim zdą­żył się odwró­cić, poczuł prze­szy­wa­jący ból w gło­wie. Kiedy upa­dał, urwał mu się film.

*

To sta­wało się nie do znie­sie­nia. Mdło­ści o róż­nych porach dnia i nie­wy­czu­walne dotąd zapa­chy ude­rzały z mocą tsu­nami. Zmę­cze­nie, roz­draż­nie­nie, brak ener­gii, waha­nia nastroju, tkli­wość piersi i częst­sze korzy­sta­nie z toa­lety. Inny seks, bar­dziej poprawny, w wer­sji light. Koniec z poran­kami, kiedy brała go bez­kar­nie, jak tylko poczuła ochotę, i robiła, co chciała, wybu­dza­jąc ich oboje ze snu i dopro­wa­dza­jąc do roz­ko­szy jesz­cze przed roz­po­czę­ciem dnia. Teraz nie miała na to siły, wszystko, czego chciała, to spać, spać, jesz­cze raz spać. I bez prze­rwy czuła się tak, jakby naja­dła się sta­rych kotle­tów jajecz­nych z sosem. Drugi mie­siąc, ciąża mode­lowa.

Poli­cjantka Agnieszka Król zwlo­kła się z łóżka i poszła do łazienki. Który to raz tej nocy? Nie­wy­spa­nie z powodu cho­dze­nia na siku sta­wało się nie do znie­sie­nia. Sie­działa na toa­le­cie i czuła zapach farby uno­szący się ze ścian. On wciąż tu był, przy­naj­mniej ona go wyczu­wała, mimo że do miesz­ka­nia na nowym pod­war­szaw­skim osie­dlu wpro­wa­dzili się po dwóch tygo­dniach od zakoń­cze­nia prac remon­to­wych. Michał zapew­niał, że go nie czuje, więc zapach jest jej uro­je­niem z powodu ciąży. Wia­do­mość o dziecku była zasko­cze­niem, zarówno dla niej, jak i dla Michała, ale oboje przy­jęli ją z rado­ścią. Nie znała jesz­cze płci dziecka i, mówiąc szcze­rze, nie była pewna, czy będzie chciała ją znać. W każ­dym razie ich dziecko będzie miało ładne imię, dale­kie od tych eks­tra­wa­ganc­kich, jakie nadają swoim dzie­ciom nowo­bo­gac­kie matki, sącząc przy tym drinki i chru­piąc fistaszki. Ale teraz wszystko to wyda­wało się jej tak nie­re­alne i odle­głe jak wyprawa mię­dzy­ga­lak­tyczna. Nie­wiele też wie­działa o samej ciąży i nie miała poję­cia, że tak to na początku będzie wyglą­dać.

Agnieszka wró­ciła do sypialni i wsu­nęła się do łóżka. Michał zamru­czał przez sen i prze­wró­cił się na drugi bok, pod­czas gdy ona zaci­snęła powieki, pró­bu­jąc zasnąć. Nic z tego, po kil­ku­na­stu minu­tach niczym luna­tyczka po raz kolejny powlo­kła się do łazienki. Spoj­rzała w lustro. Zom­bie przy niej to pięk­ność. Poszła do kuchni i wyjęła z lodówki jogurt, by po sekun­dzie wło­żyć go z powro­tem. Zapa­liła lampę w salo­nie i zagłę­biła się w fotelu. Się­gnęła po tele­fon. Dziwne. Igor nie odpi­sał. Byli w codzien­nym kon­tak­cie, odkąd gine­ko­log wypi­sał jej zwol­nie­nie, by – jak się wyra­ził – dla dobra wła­snego i dziecka polu­zo­wała. Z Igo­rem zaprzy­jaź­niła się od pierw­szego dnia, jak tylko kilka mie­sięcy temu dołą­czył do zespołu, ale ich rela­cja nie wykra­czała poza sferę zawo­dową. Ona też była w zespole nowa, przy­szła na dwa tygo­dnie przed Igo­rem. Może dla­tego zna­leźli poro­zu­mie­nie i w miarę moż­li­wo­ści trzy­mali się razem.

Michał począt­kowo był zazdro­sny, nawet doszło pomię­dzy nimi do awan­tury. Wtedy Agnieszka wykrzy­czała mu, że będzie przy­jaź­nić się, z kim chce, że nie ma prawa jej ogra­ni­czać, tak samo jak ona nie ogra­ni­cza jego i nie wie, z kim każ­dego dnia roz­ma­wia w biu­rze i pije kawę w fir­mo­wej kuchni. W końcu pod­czas spo­koj­nej roz­mowy prze­ko­nała go, że jej kon­takt z Igo­rem jest czy­sto zawo­dowy. Uwie­rzył i prze­stał być zazdro­sny, przy­naj­mniej tak utrzy­my­wał.

Teraz, kiedy była na zwol­nie­niu i zosta­wała w domu, gotu­jąc obiady i czy­ta­jąc książki albo zwy­czaj­nie się nudząc, czuła się tak, jakby cały świat pły­nął obok niej i odby­wało się w nim wiel­kie, nie­usta­jące przy­ję­cie, na któ­rym byli wszy­scy, oprócz niej. Tylko Michał cie­szył się z takiego obrotu sprawy, bo uwa­żał, że praca w poli­cji jest dla jego żony zbyt nie­bez­pieczna. Wtedy wymo­gła na Igo­rze, żeby codzien­nie pisał kilka słów o tym, co sły­chać w pracy – po to, by nie zwa­rio­wała i nie zaja­dała sie­dze­nia w domu kopami maka­ronu. I pisał. Codzien­nie. Michał nie miał poję­cia o jej kore­spon­den­cji z Igo­rem.

Poprzed­niego dnia Igor nie odpo­wie­dział jed­nak na jej wia­do­mość. Dotąd mu się to nie zda­rzyło. Agnieszka ponow­nie wysłała do niego krót­kiego ese­mesa i dopiero wtedy zoba­czyła, że jest piąta rano.

Obu­dziła się około dzie­sią­tej na kana­pie w salo­nie, przy­kryta ple­dem. Na sto­liku leżała kartka: „Kró­lowo, nie chcia­łem Cię budzić, śnia­da­nie czeka na tacy pod ser­wetką, dobrego dnia. Kocham, M.”. Michał zawsze ją roz­czu­lał, miał dla niej tyle cier­pli­wo­ści i empa­tii, ni­gdy wcze­śniej nie zaznała tego od żad­nego faceta. „Dzię­kuję i kocham Cię, Królu” – odpi­sała mu w ese­me­sie. Lubili tak się do sie­bie zwra­cać: Król i Kró­lowa, robili to cza­sem w żar­tach, a cza­sem rzu­cali „kró­lami” ze zło­ścią.

Agnieszka przej­rzała wia­do­mo­ści. Mama pytała, czy może zadzwo­nić dziś póź­nym popo­łu­dniem, co dla Agnieszki ozna­czało pra­wie noc. Dzie­liło je sie­dem tysięcy kilo­me­trów w prze­strzeni i sześć godzin w cza­sie, bo mama od lat miesz­kała w Kana­dzie, w naj­lep­szym miej­scu do życia, jak mówiła, w Toronto. Inka, przy­ja­ciółka od cza­sów liceum, kolejny raz prze­pra­szała, że nie przyj­dzie, bo musi zostać w pracy po godzi­nach. Gdzie te czasy, gdy wpra­szała się na plotki o tym, kto z ich byłej klasy jest z kim. Ale od Igora nie było ani słowa. Agnieszka pod­nio­sła się z kanapy i w tej samej chwili poczuła, że coś pod­cho­dzi jej do gar­dła. Mdło­ści nie odpusz­czały. Kiedy wyszła z łazienki, komórka zabrzę­czała nową wia­do­mo­ścią. Spoj­rzała na wyświe­tlacz i wbrew temu, o co pro­sił ją Michał, w sekundę była gotowa, by zatrza­snąć za sobą drzwi. Na par­kingu poczuła, że chwy­tają ją kolejne mdło­ści. Usia­dła za kie­row­nicą. Będzie dobrze, pomy­ślała. Na nie­bie skłę­biły się ciemne chmury i zaczęło lać.

*

Ściany szpi­tal­nej recep­cji miały kolor sinic w zakwi­cie i kilka spo­rych pęk­nięć. Pie­lę­gniarka stała tyłem do szkla­nych drzwi i ukła­dała papie­rowe teczki na półce. Wszę­dzie uno­sił się zapach pasty do pod­łogi pomie­szany ze środ­kiem do dezyn­fek­cji.

– Dzień dobry, ja do Igora Zie­liń­skiego – Agnieszka Król powstrzy­mała odruch wymiotny i zdo­była się na blady uśmiech. – Od wczo­raj jest na tym oddziale.

Pie­lę­gniarka na­dal stała tyłem, nawet nie drgnęła.

– Dzień dobry – powtó­rzyła gło­śniej Agnieszka i cze­kała, aż pie­lę­gniarka skoń­czy ukła­dać teczki i podej­dzie do kon­tu­aru.

– Pani jest z rodziny? – pie­lę­gniarka w końcu odwró­ciła się w jej stronę.

– Tak. Jestem… sio­strą.

– Pro­szę o jakiś doku­ment.

– Nie mam przy sobie… to działo się tak szybko, nie zabra­łam.

– Pro­szę pocze­kać. Zapy­tam pacjenta, czy panią zna.

Po chwili wró­ciła i gestem dała Agnieszce przy­zwo­le­nie na wej­ście do środka.

– Pacjent leży pod czter­nastką.

– Dzię­kuję.

Agnieszka prze­szła przez wewnętrzne szklane drzwi. Czuła nie­po­kój. Coś się już wyda­rzyło, ale gor­sze miało dopiero nadejść. Co za bzdury, wszystko przez te cią­żowe huś­tawki, pomy­ślała i otwo­rzyła drzwi do sali.

– A więc tak wygląda sio­stra – Igor uśmiech­nął się. – Od razu wie­dzia­łem, że to ty.

Leżał z zaban­da­żo­waną głową, a do żyły sączyła się kro­plówka.

– Czymś mnie tu wzmac­niają, cho­ciaż wcale nie jestem słaby, jutro wycho­dzę.

– Dla­czego nic nie napi­sa­łeś? Co się stało? Jak się czu­jesz?

– Wszystko OK. Kto do cie­bie napi­sał?

– Nie­ważne, z poli­cji.

– Idioci.

– Dobrze zro­bili. I już prze­stań­cie z tym oszczę­dza­niem cię­żar­nej. Mam tego dość.

– Aga…

– Co się stało? Powiesz mi wresz­cie czy wymy­ślisz bajeczkę, żebym się przy­pad­kiem nie mar­twiła?

Igor wes­tchnął i popa­trzył na Agnieszkę.

– No dobra. Przy tobie każdy kapi­tu­luje. To nie­wia­ry­godne.

– Więc?

– Posta­no­wi­łem wziąć pod lupę sprawę Toma­sza Fry­cza. Kiedy o niej prze­czy­ta­łem, poczu­łem, że coś w niej jest takiego… sam nie wiem. Ale chcę ją zba­dać. Wiem, że nie zawsze się da, ale lubię sprawy jasne i zakoń­czone. Kon­kret.

– Rozu­miem, mam podob­nie – Agnieszka spoj­rzała ze zro­zu­mie­niem. – Ale nie pisa­łeś, że do tego wra­casz. Rozu­miem, że w ramach pro­jektu: oszczę­dzamy Agę.

– Nie bądź zła.

– Nie jestem. I chyba nie mogę cię dener­wo­wać.

– Teraz ty nie pró­buj prze­sa­dzać. A więc poje­cha­łem do domu sio­stry Fry­cza, chcia­łem poroz­ma­wiać o jej bra­cie. Mia­łem nadzieję, że coś tam znajdę, jakiś dro­biazg, no, sama wiesz. Nic z tego. Jedyne, co mam z tej wizyty, to obo­lałą głowę i odczu­cie, że tam jest coś nie tak.

– W jakim sen­sie?

– Po pierw­sze, nie chciała roz­ma­wiać. Zwy­kle ludzie, jak znik­nie ktoś bli­ski, chcą o tym roz­ma­wiać, wał­ko­wać temat, drą­żyć. To jest jak tera­pia, sama wiesz. Ona nie chciała.

– Może aku­rat jest jej tak lepiej?

– Nie sądzę. Ale… no dobra: może. Po dru­gie kła­mała. Powie­działa, że nie ma czasu, bo jedzie po bra­ta­nicę.

– Co w tym dziw­nego, że po nią jechała?

– Zanim odje­cha­łem, zoba­czy­łem w oknie dziew­czynkę. Była smutna, jej oczy wydały mi się prze­ra­ża­jąco samotne.

– Może to wcale nie była ta bra­ta­nica? Albo po pro­stu kobieta zna­la­zła naprędce wymówkę, żeby z tobą nie roz­ma­wiać. Dziew­czynka była w domu. Była smutna? To też jesz­cze nic nie ozna­cza. Może była chora?

– Nie, Aga. Tam coś jest nie tak. Czuję to przez skórę.

– No dobrze, ale co się stało z tobą? Jak doszło do tego, że jesteś w szpi­talu z opa­trun­kiem na gło­wie?

– Zoba­czy­łem tę dziew­czynkę i poczu­łem prze­szy­wa­jący ból.

– Jak to?

– Chyba ktoś mnie czymś wal­nął. Nie wiem… I nie pamię­tam nic wię­cej. Obu­dzi­łem się tutaj, w szpi­talu.

– Ktoś cię zna­lazł?

– Lekarz powie­dział, że zna­lazł mnie jakiś facet. Zatrzy­mał się, bo mój samo­chód stał w poprzek drogi. Zadzwo­nił po pogo­to­wie. Podobno sie­dzia­łem za kie­row­nicą, byłem oparty o drzwiczki i mia­łem roz­bitą głowę. Było to trzy kilo­me­try przed zjaz­dem do domu Kon­stan­cji Frycz. Zagadka, co?

– O ja chrza­nię.

Zamil­kli oboje. Igor nie zdra­dził Agnieszce, że kiedy jechał do domu Fry­cza, na drogę wysko­czył dzik, a on ude­rzył głową w szybę. Oba­wiał się, że nabie­rze podej­rzeń, że po incy­den­cie z dzi­kiem wcale nie ruszył w dal­szą drogę i nie miał spo­tka­nia z Kon­stan­cją Frycz, nie widział dziew­czynki w oknie, tylko to wszystko mu się przy­śniło. Sam zacho­dził w głowę, jak to moż­liwe, że zna­lazł się znów w aucie na tra­sie, jakby po zde­rze­niu z dzi­kiem ni­gdy z niego nie wysiadł.

*

Skrzynka na listy nie chciała się otwo­rzyć, o ile można mówić o otwie­ra­niu, gdy nie używa się klu­cza. Igor Zie­liń­ski pró­bo­wał róż­nych metod, w końcu wsu­nął w zamek ogo­nek liścia dębu. Usły­szał lek­kie klik­nię­cie. Udało się. Drzwiczki bez trudu otwo­rzyły się na oścież. Na dnie skrzynki była jego wizy­tówka, na któ­rej kilka dni temu napi­sał prośbę o kon­takt. Nie­zbity dowód na to, że tu był.

Musiał się upew­nić. Bo zaczął już wąt­pić. Może to za dużo powie­dziane, ale zasiał w swo­jej gło­wie nie­pew­ność. Roz­ma­wiał na ten temat z leka­rzem, tak ogól­nie, bez zdra­dza­nia szcze­gó­łów i opo­wia­da­nia, co mu się przy­da­rzyło. Zadał pyta­nie, jak w takich sytu­acjach reaguje mózg. Lekarz przy­znał, że ow­szem, w gło­wie mogą poja­wić się różne pro­jek­cje, ale raczej się ich nie pamięta, a gene­ral­nie utrata przy­tom­no­ści jest sta­nem, gdy mózg jest nie­do­krwiony i w jakimś sen­sie prze­staje pra­co­wać. Igor podzię­ko­wał za wyczer­pu­jące infor­ma­cje i nie pytał o nic wię­cej, bo lekarz zaczął mu się przy­glą­dać podejrz­li­wie i jesz­cze tego samego dnia zapro­po­no­wał serię szcze­gó­ło­wych badań dia­gno­stycz­nych. Igor odmó­wił. Był prze­ko­nany, że te bada­nia nie są mu potrzebne, i opu­ścił szpi­tal, pod­pi­su­jąc oświad­cze­nie, że wycho­dzi do domu na wła­sną odpo­wie­dzial­ność. Miał już dość szpi­talnego łóżka, mie­rze­nia tem­pe­ra­tury o szó­stej rano, kro­ków pie­lę­gnia­rek w drew­nia­nych cho­da­kach, poran­nego obchodu i widoku dłu­go­pisu zatknię­tego za kie­szeń lekar­skiego kitla. Chciał zna­leźć się w domu, nie­ba­wem miał przy­je­chać jego syn. No i, rzecz jasna, czym prę­dzej wró­cić do pracy oraz prze­ko­nać się, że niczego, co pamięta z tam­tego dnia, sobie nie wymy­ślił, a co za tym idzie – zna­leźć czło­wieka, który ude­rzył go w głowę i odsta­wił na trasę, dokład­nie tam, gdzie dzik wpadł mu pod koła. Kiedy pytał leka­rzy, kto wezwał karetkę, nie umieli odpo­wie­dzieć. Facet pozo­stał ano­ni­mowy, a jemu bar­dzo przy­da­łoby się choćby kilka słów o tym, co ten czło­wiek wtedy zoba­czył.

Igor ponow­nie stał przed domem, trzy­ma­jąc w ręku wizy­tówkę – nie­zbity dowód na to, że tu był. Zdą­żył scho­wać ją do kie­szeni, gdy nad­je­chał samo­chód, z któ­rego wysia­dła kobieta. Poznał ją od razu, to była Kon­stan­cja Frycz. Ubrana nieco ina­czej niż poprzed­nio, ale rów­nie ele­gancko, włosy miała gładko i równo upięte, sło­wem, per­fek­cyjna, nie­ska­zi­telna.

– Dzień dobry – ode­zwał się Igor.

– Dzień dobry – odpo­wie­działa. – Pan kogoś szuka? Może pomóc?

– Nie poznaje mnie pani?

– Mówiąc szcze­rze, nie.

– Jestem Igor Zie­liń­ski, a pani to Kon­stan­cja Frycz, prawda?

Dopiero teraz zauwa­żył dziew­czynkę na tyl­nym sie­dze­niu. Sku­liła się tak, że była pra­wie nie­wi­doczna.

– Byłem tu kilka dni temu. Pro­si­łem o chwilę roz­mowy.

– Pro­szę mi przy­po­mnieć… bo jakoś nie mogę… – Kon­stan­cja urwała i zmarsz­czyła brwi.

– To był czwar­tek. Popo­łu­dnie. Naprawdę pani nie pamięta?

– Ach, tak, rze­czy­wi­ście, już sobie przy­po­mi­nam. Chciał pan roz­ma­wiać.

– No wła­śnie.

– A tak wła­ści­wie, czego pan chce?

– Przy­je­cha­łem poroz­ma­wiać o pani bra­cie.

Odwró­ciła głowę w bok, przez chwilę zasta­na­wiała się, co powie­dzieć.

– Ale on zagi­nął – ode­zwała się cicho. – Nie wiem, co się z nim stało. Jeśli nie żyje, to ja nawet nie mam grobu, na który mogę pójść zapa­lić świeczkę i poło­żyć kwiaty.

Spoj­rzała na Igora smutno, zamru­gała szybko powie­kami.

– Nie chcę o tym roz­ma­wiać. To zbyt bole­sne. Teraz całym moim świa­tem jest bra­ta­nica – wska­zała na dziew­czynkę sie­dzącą w aucie. – Pro­szę dać mi spo­kój, jej rów­nież i wię­cej tu nie przy­jeż­dżać.

Zapa­dła cisza. Twarz Kon­stan­cji była nie­prze­nik­niona, Igor wyglą­dał, jakby się wahał.

– Zosta­łem czymś ude­rzony – ode­zwał się nagle. – Tutaj, przed pani domem.

– Naprawdę? Kiedy?

– Poprzed­nim razem.

– Naprawdę nie mam poję­cia, kto mógł pana ude­rzyć – wyda­wała się szcze­rze zdzi­wiona.

– Stra­ci­łem przy­tom­ność i podobno zosta­łem zna­le­ziony przez jakie­goś męż­czy­znę na szo­sie. Sie­dzia­łem w swoim aucie, nie­przy­tomny, z raną na gło­wie. Ten męż­czy­zna zadzwo­nił na pogo­to­wie. Pro­szę zoba­czyć, tutaj mam ślad – Igor odgar­nął włosy – widzi pani?

– Tak… – Kon­stan­cja spoj­rzała szybko. – Ale nic z tego nie rozu­miem. Tu został pan ude­rzony, ktoś zna­lazł pana na tra­sie…

– Sam chciał­bym to zro­zu­mieć.

– Przy­kro mi, ale naprawdę nie wiem, co mogę zro­bić.

– I nie pomoże mi pani? Nikt nie przy­cho­dzi pani do głowy? Może ktoś tu się kręci, ktoś zwró­cił pani uwagę.

– Tutaj? – kobieta popa­trzyła mu w oczy. – Tutaj kręci się tylko pan. Naprawdę, rozu­miem i współ­czuję, ale nie mam poję­cia, co mogło wtedy tutaj zajść i dla­czego zna­lazł się pan na tra­sie. Wła­ści­wie to chyba powin­nam zacząć się bać.

– To prawda. Bo pani prze­cież mieszka tutaj sama z dziec­kiem.

– To moja sprawa, z kim miesz­kam i gdzie. A teraz prze­pra­szam, ale muszę zająć się swo­imi spra­wami.

Igor popa­trzył na dziew­czynkę sie­dzącą w samo­cho­dzie Kon­stan­cji. Była spo­kojna, przy­ci­skała do sie­bie misia. Miała tę samą nie­ska­zi­telną fry­zurę. Igor pomy­ślał, że tak mocne ścią­gnię­cie wło­sów musi powo­do­wać ból.

– Spró­buję zna­leźć czło­wieka, który mógł mnie zabić – powie­dział na odchodne do Kon­stan­cji. – Jak tylko go znajdę, dam pani znać.

*

Jechał powoli wzdłuż drogi przy lesie. Myślał o synku, Piotrku, nie­wiele star­szym od tam­tej dziew­czynki, o jego oczach, w któ­rych widział podobny smu­tek, kiedy on i Julia się kłó­cili, także w chwili gdy oznaj­mili mu, że się roz­stają, bo tak będzie lepiej. Pamięta, że synek naj­pierw nie mógł wydu­sić z sie­bie słowa, a potem zapy­tał drżą­cym gło­sem, gdzie będzie teraz jego dom.

Igor nie spie­szył się. Zwol­nił i zdjął nogę z gazu. Samo­chód toczył się sam. W końcu zje­chał na pobo­cze i się zatrzy­mał. Scho­wał twarz w dło­niach. Prze­szył go szloch.

Deszcz przy­szedł znie­nacka. Zerwał się wiatr. Kilka kro­pli szybko zamie­niło się w ulewę. Waliła o szyby, świat wokół stał się nie­wi­doczny. Igor posta­no­wił prze­cze­kać tę ścianę desz­czu i ruszyć dopiero wtedy, gdy chmury prze­suną się za las. Kiedy ulewa zelżała, otwo­rzył okno i zaczerp­nął powie­trza. Zamie­rzał skrę­cić na drogę pro­wa­dzącą do głów­nej trasy, jed­nak zanim zdą­żył włą­czyć sil­nik, usły­szał krzyk. Nale­żał do kobiety. Wysko­czył z auta i przez chwilę nasłu­chi­wał, skąd dobiega. Zamknął samo­chód. Krzyk powtó­rzył się. To nie wygląda dobrze, pomy­ślał. Poczuł nie­po­kój, ogar­nęło go prze­czu­cie, że wyda­rzyło się coś strasz­nego. Nie mylił się.

*

Przy krza­kach leżała kobieta. Była naga. Mokra od desz­czu, do jej ciała były przy­kle­jone liście. Ręce i nogi miała bez­ład­nie roz­rzu­cone. Nie ruszała się. Igor zatrzy­mał się i zdę­biał. Kilka metrów dalej stała Agnieszka Król.

– Co jest? Co się stało???

– Ona nie żyje. Spraw­dzi­łam przed chwilą puls.

Igor nachy­lił się i przy­ło­żył dłoń do szyi kobiety, by wyczuć tęt­nicę pod pal­cami. Puls był nie­wy­czu­walny.

Agnieszka stała wciąż w tym samym miej­scu. Nie pierw­szy raz widziała zwłoki czło­wieka. Ten widok jed­nak zwa­lił ją z nóg. Może dla­tego, że się go nie spo­dzie­wała, zazwy­czaj jechała na wezwa­nie, wie­dząc wcze­śniej, na co musi być przy­go­to­wana.

– To ty krzy­cza­łaś?

– Tak. Zna­la­złam ją przed chwilą – sta­rała się mówić spo­koj­nie. – Jecha­łam tą drogą i zatrzy­ma­łam się, bo zachciało mi się wymio­to­wać. Wysia­dłam, pobie­głam w krzaki i… zoba­czy­łam ją.

– Co tu robi­łaś?

– A ty? Wła­śnie, co ty tutaj robisz? Ja wra­ca­łam do domu. A ty? – Agnieszka po pierw­szym szoku zbie­rała myśli. – Prze­stańmy. Zaj­mijmy się nią. To straszne. Ta dziew­czyna jest taka młoda.

*

Grupa docho­dze­niowo-śled­cza i tech­nik kry­mi­na­li­styki robili wszystko, by usta­lić toż­sa­mość kobiety i oko­licz­no­ści jej śmierci. Zabez­pie­czyli teren. Kiedy Igor wró­cił na miej­sce, byli w trak­cie prze­pro­wa­dza­nia szcze­gó­ło­wych oglę­dzin. Odwiózł Agnieszkę do domu, a wła­ści­wie eskor­to­wał, pro­wa­dząc swój samo­chód za jej autem. Nie chciała jechać, upie­rała się, aż w końcu zagro­ził, że o wszyst­kim powie Micha­łowi. Miał wyrzuty sumie­nia i poprzy­siągł w duchu, że zaprze­sta­nie wysy­ła­nia jej wia­do­mo­ści doty­czą­cych pracy. Miał też zamiar porząd­nie ochrza­nić tego, kto zadzwo­nił do Agnieszki bez jego wie­dzy i powie­dział jej o szpi­talu. I był wście­kły, bo to on nie­chcący wcią­gnął ją w tę histo­rię. Nie przy­pusz­czał, że ich roz­mowa w szpi­talu tak podziała na Agnieszkę. Był pewien, że potrak­tuje ją jako cie­ka­wostkę z dnia pracy poli­cjanta. Tylko na to się uma­wiali. Domy­ślił się rów­nież, że wcale nie prze­jeż­dżała tędy przy­pad­kiem. To nie­moż­liwe, droga do jej apar­ta­men­towca z pew­no­ścią nie wie­dzie nie­opo­dal domu Kon­stan­cji Frycz.

Na miej­scu zbrodni dowie­dział się, że kobieta była młoda i miała dłu­gie włosy, które czę­ściowo zostały obcięte. W rapor­cie z obduk­cji zosta­nie za jakiś czas zano­to­wane, że kobieta została zgwał­cona, a jej obrona była utrud­niona, bo wszystko wska­zy­wało na to, że była przy­wią­zana, o czym świad­czyły ślady (po kablu? sznu­rze?) na kost­kach i nad­garst­kach. Nie miała nacięć, siń­ców, tylko te ślady i, co dziwne, została jej obcięta część wło­sów. Igor widział już wcze­śniej mar­twych ludzi, ale ta kobieta poru­szyła w nim coś, czego nie potra­fił nazwać. Stał przy jej zwło­kach, zasta­na­wia­jąc się, jak się tu zna­la­zła i kim była, gdzie miesz­kała, jak wyglą­dało jej życie i co się w nim wyda­rzyło, że teraz leżała naga i mar­twa, a sztab ludzi pra­co­wał nad tym, by spró­bo­wać odtwo­rzyć bieg wyda­rzeń.

Póź­nym wie­czo­rem, kiedy Igor dotarł wresz­cie do swo­jego domu, natych­miast zrzu­cił z sie­bie ubra­nie, wziął prysz­nic, ubrał się w dres i nalał do kie­liszka koniaku z kost­kami lodu. Usiadł na kana­pie i włą­czył tele­wi­zor, prze­biegł pilo­tem po kana­łach i naci­snął wyłącz­nik. Sie­dział w ciszy, popi­ja­jąc koniak. Wśród wielu myśli, które wypeł­niały mu głowę, na pierw­szy plan wybiła się jedna: zapra­gnął mieć kogoś bli­skiego, kto jest, czeka, do kogo się przy­tuli i z kim po powro­cie zje kola­cję albo obej­rzy film, zgar­nięty po dro­dze z wypo­ży­czalni kaset wideo. Zmę­cze­nie szybko dało o sobie znać. Zasnął na kana­pie, z prze­wró­co­nym kie­lisz­kiem, z któ­rego resztka trunku sączyła się na pod­łogę. Śniły mu się leśne gęstwiny i bagna, po któ­rych szedł i coraz bar­dziej się w nie zapa­dał. Wszę­dzie były włosy, obcięte włosy zamor­do­wa­nej kobiety. Było mu nie­do­brze. Aż zoba­czył wyła­nia­jące się z bagien nie­ska­zi­telne fry­zury małej dziew­czynki i Kon­stan­cji Frycz. Nagle poczuł podmuch zim­nego wia­tru i otwo­rzył oczy. Okno w salo­nie trza­skało, para­pet zale­wał deszcz. Igor pode­rwał się na równe nogi. Mógłby przy­siąc, że gdy zasy­piał, okno było zamknięte.

1995 2

1995

2

Miesz­kali na ubo­czu. Nie byli z nikim bli­sko. Znali sąsia­dów, ale byli oni nie­liczni. W każ­dej rela­cji sta­wiali wyraźne gra­nice. Mieli mnó­stwo tajem­nic. W domu obo­wią­zy­wała zasada: buzia na kłódkę, to, co dzieje się w czte­rech ścia­nach, musi w nich pozo­stać, to lojal­ność wobec rodziny.

Marta i Tomasz Fry­czo­wie. Prze­nie­śli się pod War­szawę na początku roku. Nowy dom, nowe życie, myśleli, roz­glą­da­jąc się po dużej, zaśnie­żo­nej działce. Śnieg stop­niał w ciągu kilku dni, działka wydała się jesz­cze więk­sza i odsło­niła oka­la­jące ją jodły i krzewy. W pobliżu nie było zabu­do­wań, domy sąsia­dów stały w odda­le­niu. Tro­chę dalej powsta­wało osie­dle domów jed­no­ro­dzin­nych i sze­re­gow­ców, wciąż przy­by­wało nowych miesz­kań­ców. Wyglą­dali, jakby zna­leźli swoje miej­sce na ziemi. Ich dwie córki, Ame­lię i star­szą Zuzannę, dzie­liła nie­wielka róż­nica wieku i obie wyglą­dały jak dwa anioły, na któ­rych widok roz­ta­piają się nawet naj­zim­niej­sze serca. Ame­lię można było spo­tkać pra­wie zawsze z misiem o imie­niu Puszek. Pod poduszką miała gruby zeszyt, w któ­rym ryso­wała i pisała. Była pro­mienna. Zuzanna z kolei mówiła nie­wiele, była zamknięta i nieco chmurna. Do rodziny nale­żał też Set, dwu­letni owcza­rek nie­miecki, któ­rego wzięli ze schro­ni­ska. Pies był oczkiem w gło­wie Ame­lii, a ona jego. Dziew­czyn­kami opie­ko­wali się na zmianę rodzice, a kiedy oboje nie mogli, zaj­mo­wała się nimi ciotka Kon­stan­cja. Obie nie cho­dziły do przed­szkola i naj­chęt­niej też nie cho­dziłyby do szkoły.

Marta była bar­dzo kobieca i deli­katna, zbyt deli­katna, by wysu­nąć się na pierw­szy plan. Nale­żała do kobiet, które stoją pół kroku za, kawa­łek dalej. Na pierw­szym miej­scu był on, jej mąż, pełen uroku Tomasz, który umiał zjed­ny­wać sobie ludzi. Szybko dołą­czył do grona sza­no­wa­nych oby­wa­teli spo­łecz­no­ści. Cie­szył się uzna­niem.

Z jed­nej strony Fry­czo­wie byli mode­lową rodziną, z dru­giej – nie­ty­pową. Marta wyglą­dała młodo jak na matkę dwójki dzieci, ale gdy ktoś ją kom­ple­men­to­wał, kwi­to­wała to sze­ro­kim uśmie­chem, a Tomasz uci­nał komen­ta­rze: „No, cóż – dobre geny”. Była dobrą matką, dziew­czynki ją kochały, a ona bar­dzo się o nie trosz­czyła. Oboje posta­no­wili, że jak tylko ułożą sobie życie w nowym miej­scu, będą się sta­rać o trze­cie dziecko, może chłop­czyka, synka, bra­ciszka.

Marta została matką Ame­lii i Zuzanki cał­kiem nie­dawno, dołą­cza­jąc do rodziny Fry­czów. Kiedy poznała Toma­sza, był wdow­cem z dwiema córecz­kami, które nie pamię­tały swo­jej bio­lo­gicz­nej matki. W ich wycho­wa­niu poma­gała Toma­szowi jego sio­stra Kon­stan­cja. Dziew­czynki od razu przy­lgnęły do Marty i zaczęły nazy­wać ją mamą. Były szczę­śliwe. Marta stwo­rzyła im kocha­jący, cie­pły dom. A ona była dumna, że miała rodzinę ze star­szym od niej męż­czy­zną, mądrym, który miał na wszystko odpo­wiedź, naj­lep­szą, jaką tylko można mieć. Przy tym zarad­nym, mają­cym odło­żoną sporą kwotę na kon­cie, która – jak jej wyja­śnił – sta­no­wiła rodzinny spa­dek. Dzięki temu mogli wieść dostat­nie życie.

Dziew­czynki były dla Marty cudem. Cie­szyła się, że je ma. Były jasnym pro­mie­niem, który roz­świe­tlał jej twarz. Na ich widok zawsze się uśmie­chała i ni­gdy nie umia­łaby ich skar­cić albo uka­rać. Robił to ich ojciec, i to wystar­czyło. Czuły przed nim respekt, potra­fił być surowy. Ale miał też w sobie cie­pło, które rekom­pen­so­wało im ewen­tu­alne kary. Dla niej były całym świa­tem.

Tomasz był bal­sa­mi­stą, przy­go­to­wy­wał zmar­łych do ostat­niej drogi. Dotąd pra­co­wał u kogoś, na czyjś suk­ces, a marzył, by osią­gnąć swój. Marta wie­działa, że chce otwo­rzyć wła­sny zakład pogrze­bowy. Przy­stała na to i we wszyst­kim mu poma­gała. Choć nie była pozba­wiona obaw, bo zakład powstał na tere­nie ich pose­sji. Wraz z domem kupili spory kawa­łek ziemi, na końcu któ­rego, pod pło­tem, z dala od czę­ści miesz­kal­nej stał budy­nek. Za poprzed­niego wła­ści­ciela był to domek dla gości, Tomasz zaś urzą­dził w nim swój zakład.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki