Kochankowie z Auschwitz - Magdalena Adaszewska - ebook + audiobook + książka

Kochankowie z Auschwitz ebook i audiobook

Adaszewska Magdalena

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Historia inspirowana prawdziwymi wydarzeniami.

Główną bohaterką jest Lena, 34-letnia dziennikarka, która przyjeżdża do rodzinnego domu położonego na wyspie, by pożegnać dziadka Alberta. Jego odejście, bolesne dla bliskich i mieszkańców miasteczka, staje się początkiem nowego rozdziału życia całej rodziny. Lena próbuje rozwiązać zagadkę z przeszłości. Okazuje się, że malowniczo położony na wyspie dom, otoczony ogrodem i lasem, kryje niejedną tajemnicę. Kim tak naprawdę był dziadek Albert i dlaczego zmienił tożsamość? Co stało się z młodą Żydówką uratowaną z Auschwitz? Przeżyła czy nie? Kiedy przeszłość i teraźniejszość zaczynają się zbiegać, rodzina musi stawić czoła dziedzictwu, jakie pozostawił bardzo ważny dla niej człowiek.

Powieść o miłości w czasie zagłady, uczuciu, które okazało się dość silne, by pokonać zło.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 305

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 49 min

Lektor: Nina Biel

Oceny
4,5 (32 oceny)
23
4
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
LunaTola

Dobrze spędzony czas

Brakuje końca, a szkoda 😔
10
Marianna1512

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze napisana, przyjemnie się słucha.
00
CaitriOna

Dobrze spędzony czas

spodziewałam się więcej Auschwitz,trochę mnie zawiodła ta książka,ale można przesłuchać,jest ciekawa
00
AleksandraMarikaMalec

Nie oderwiesz się od lektury

aksiazka warta uwagi.
00
Mokona

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna książka
00

Popularność




Rozdział 1

Jesień 2010

1

Dzia­dek Albert mówił, że kiedy czło­wiek się rodzi, wska­kuje w biegu do pociągu i od tej pory jest w podróży. Wysiada na róż­nych sta­cjach, by po jakimś cza­sie znów zła­pać ple­cak i jechać dalej. Cza­sem zatrzy­muje się gdzieś na dłu­żej, a cza­sem z jed­nej sta­cji nie rusza się przez więk­szość życia, ale nawet wtedy jest w dro­dze, bo wciąż się zmie­nia, pod­lega cyklom przy­rody i wła­snego bytu. Bywa, że zostaje cał­kiem sam, bo ci, któ­rych kochał, wła­śnie wysie­dli. Jedni poja­wiają się w naszym życiu na chwilę, inni zostają w nim na zawsze. Wszy­scy zosta­wiają wspo­mnie­nia, dobro i szczę­ście albo rany i ból. Wszy­scy są potrzebni, by czło­wiek stał się tym, kim jest, gdy podróż dobiega końca.

Spo­śród wszyst­kich sta­cji, na któ­rych wysia­dłam w moim trzy­dzie­stocz­te­ro­let­nim życiu, ta była naj­waż­niej­sza.

Wie­dzia­łam to od pierw­szej chwili, gdy wyszłam z pociągu, a gwał­towny podmuch wia­tru roz­wiał moje włosy. Mały peron był pusty. Wyglą­dał jak miej­sce dla zagu­bio­nych dusz. Nikt nie sie­dział na ławce, nie opie­rał się o latar­nię, nie biegł z walizką wzdłuż budynku stu­let­niego dworca. Wiatr nara­stał, w powie­trzu fru­wały paję­cza sieć i czer­wone liście, na drze­wach zawie­szała się mgła. Wszystko zapo­wia­dało melan­cho­lijną jesień, a po niej zimowy sen. W tym miste­rium było jed­nak coś wię­cej, coś nie­okre­ślo­nego, budzą­cego nie­po­kój i drże­nie serca.

Wcią­gnę­łam mocno powie­trze. Chwy­ci­łam bagaż i zeszłam po scho­dach do pod­ziem­nego przej­ścia, po dru­giej stro­nie torów minę­łam dwie wie­życzki dworca i znik­nę­łam w wej­ściu w kształ­cie łuku opa­trzo­nym tablicą infor­ma­cyjną: „Stara Skała”.

Dwor­cowa posadzka była popę­kana. Pamię­tała stopy matki, która jako dziew­czynka masze­ro­wała ze swoim ojcem do kasy po bilet. Jeź­dzili do War­szawy na pączki do Bli­klego albo podzi­wiać neony: kie­li­szek nad Coc­tail Barem, sznur jaskó­łek nad Modą Pol­ską i krowę przy mlecz­nym barze. Kasjerka, od lat wciąż ta sama, tylko chud­sza i bled­sza, spoj­rzała naj­pierw na mnie, następ­nie z zadzi­wie­niem przez szybę.

„Co to za dźwięk?”, pyta­łam, gdy byłam mała. „Boję się”.

„To wiatr”, odpo­wia­dał dzia­dek Albert. „On chce nam coś powie­dzieć.”

Teraz hulał na dobre za wiel­kim, pro­sto­kąt­nym oknem zwień­czo­nym łukiem. Ude­rzył w drzewa i zgiął je wpół, potem nastała maje­sta­tyczna cisza. Wyszłam z budynku, spoj­rza­łam w niebo, nie było na nim ani jed­nej chmury. Rondo przed dwor­cem i postój tak­só­wek wyglą­dały na wymarłe, prze­biegł jedy­nie pies i znik­nął za zakrę­tem.

Skie­ro­wa­łam się ku dro­dze pro­wa­dzą­cej wzdłuż lasu i torów kole­jo­wych, peł­nej zakrę­tów i dziur. Szłam, cią­gnąc za sobą walizkę na kół­kach, w poczu­ciu, że to nie jest ten sam, dobrze znany kilo­metr, tylko że ta droga nie ma końca, czas zwal­nia, a kon­tury świata zaczy­nają się roz­ma­zy­wać, jak­bym podą­żała szla­kiem, któ­rego w rze­czy­wi­sto­ści nie ma. Wstrzą­snął mną dreszcz. Przy­sta­nę­łam i otu­li­łam się swe­trem, choć popo­łu­dnie znów zaczęło palić słoń­cem.

Nie chcia­łam wspo­mnień, nie po nie tutaj przy­je­cha­łam. Wspo­mnie­nia powo­dują ścisk gar­dła, pom­pują do oczu łzy. Wie­dzia­łam jed­nak, że one zawsze tu wra­cają.

Odkąd skoń­czy­łam sie­dem­na­ście lat i po roz­sta­niu rodzi­ców wraz z matką wyje­cha­łam do War­szawy, żyłam z wyrwą w sercu. Każ­dego dnia obser­wo­wa­łam, jak moje ciało wstaje, ubiera się i robi różne rze­czy, moje serce bije, mimo że nauczy­łam się je zamra­żać. Wie­dzia­łam, że każdy w swoim ułom­nym czło­wie­czeń­stwie ma osobną opo­wieść, trudną i poplą­taną, a ja powin­nam zro­zu­mieć, że cokol­wiek zro­bili moi bli­scy, nie chcieli źle, i pójść w życiu dalej. Skoń­czy­łam liceum, po nim stu­dia dzien­ni­kar­skie i roz­po­czę­łam swoją pierw­szą pracę. Wtedy poja­wił się Louis Duval, za któ­rego wyszłam za mąż i z któ­rym wyje­cha­łam do Paryża.

Do Sta­rej Skały przy­jeż­dża­łam do dziadka, który po naszej wypro­wadzce i śmierci babci Klary został tu sam. Tam­tego dnia przy­je­cha­łam pro­sto z lot­ni­ska zanie­po­ko­jona donie­sie­niami pani Elizy Berg, że star­szy pan sobie nie radzi i powi­nien być pod stałą opieką. Przy­po­mnia­łam sobie, że gdy byłam u niego ostat­nim razem, przy­glą­dał mi się, jakby zoba­czył ducha. „Sara? To ty?”, zapy­tał. „Nie, dziadku, to ja, Lena”, odpar­łam.

Jego pyta­nie zło­ży­łam na karb sta­ro­ści i zmę­cze­nia, szybko o tym zapo­mnia­łam. Teraz cze­ka­łam na sygnał od matki, która w ostat­niej roz­mo­wie tele­fo­nicz­nej, mówiąc o swoim ojcu, nagle zaczęła szlo­chać, a teraz miała przy­le­cieć z Lon­dynu.

Nasz rodzinny dom stał na wyspie. Samotny, jeden jedyny, oto­czony lasem. Wyspa była oddzie­lona od mia­steczka kana­łem, a po dru­giej stro­nie skarpą i kil­koma zej­ściami do rzeki. Były dwa spo­soby, by prze­do­stać się na wyspę. Poko­nać pie­szo lub autem wąski, stary most albo prze­pły­nąć kanał łodzią. Przy brzegu stał mały drew­niany dom, w któ­rym miesz­kał prze­woź­nik. Tym razem jed­nak go nie było, a jego przy­stań stała zamknięta na głu­cho.

Willi z napi­sem „Lesz­czyń­scy Stara Skała 1910” nie spo­sób było dostrzec z oddali. Wyła­niała się dopiero za ostat­nim zakrę­tem, za roz­ło­ży­stą sosną, pod koniec drogi, za którą roz­po­ście­rał się ciemny las i wzno­siła się skała. Nikt nie wie­dział, skąd wzięła się w kra­jo­bra­zie pła­skim jak deska, ale pewne jest, że swoją nazwę wyspa i mia­steczko zawdzię­czały wła­śnie jej.

Prze­cią­gnę­łam dło­nią po zło­tych liściach brzozy rosną­cej przed bramą. Niskie drzewo o gałę­ziach się­ga­ją­cych ziemi zasa­dził mój ojciec, gdy przy­szłam na świat. Dora­sta­łam wraz z nim, sta­wa­łam na pal­cach, by uchwy­cić moment, gdy jesie­nią liście z jasno­zie­lo­nych i nieco lep­kich sta­wały się suche i złote. Rozej­rza­łam się. Dom już dawno temu zma­lał, a napis wypło­wiał, ele­wa­cja posza­rzała, nie­wiele zostało z jej szy­kow­no­ści z początku wieku, wszystko było pod­upa­dłe i zwy­czajne. Był taki od lat, ale teraz zoba­czy­łam to wyraź­nie. Wokół domu pano­wała cisza. Prze­ci­nało ją jedy­nie stu­ka­nie dzię­cioła i sze­lest traw.

Wiatr zja­wił się ponow­nie i sma­gał to zanu­rzone w lesie odlu­dzie, a ja pomy­śla­łam, że wycho­wa­łam się na jed­nej z nie­licz­nych wysp na świe­cie, która ma pry­watną pro­gnozę pogody i tylko jeden dom, która żyje odwiecz­nym ryt­mem natury, cza­sem cicho i spo­koj­nie, a cza­sem wal­cząc o prze­trwa­nie. Ude­rzył, kiedy sta­łam przez chwilę bez ruchu, wpa­tru­jąc się w szare okna. Oto­czył dom, jakby chciał go zgnieść.

To nie był zwy­kły wiatr.

Szu­miał nie­znaną tęsk­notą, opo­wie­ścią o czymś, co się zakoń­czyło albo miało się wyda­rzyć.

Na twa­rzy poczu­łam deli­katny ruch powie­trza, taki sam jak wtedy, gdy byłam dziec­kiem, a świat pod­ska­ki­wał, by dosię­gnąć nieba. Szare okna przy­ku­wały mój wzrok, nie mogłam prze­stać na nie patrzeć. Wydało mi się, że widzę w nich całe swoje dzie­ciń­stwo, tamto cudowne życie.

Były w nich melan­cho­lijne oczy matki, Laury Rey, malarki i mistrzyni wyobraźni o duszy uro­kli­wej jak muzyka, która mówiła, że szczę­ście żyje w pro­stych rze­czach, i spra­wiła, że nauczy­łam się dostrze­gać piękno w dro­bia­zgach.

„Lenka, kie­dyś zro­zu­miesz, że zbie­ra­nie chwil jest waż­niej­sze od posia­da­nia rze­czy”, mówiła. „I pamię­taj, ni­gdy nie czuj się samotna, bo w dłoni masz cały wszech­świat”.

Była dro­go­wska­zem, osią Ziemi, bie­gu­nami, Słoń­cem i Księ­ży­cem. Wróżką, która prze­mie­nia ból w moc, a zło w miłość. Naj­bar­dziej auten­tyczną osobą na Ziemi, którą zna­łam i którą w myślach nazy­wam Laurą.

„Patrz”, wycią­gnęła pew­nego dnia dłoń i wycza­ro­wała złotą kulę wyła­nia­jącą się znad rzeki. „To słońce, oświe­tla nasze życiowe drogi. Oświe­tla też cie­bie. Nawet wtedy, gdy go nie widzisz”.

W oknach był też uśmiech ojca, dzien­ni­ka­rza Roberta Reya, który mawiał, że świat jest książką, a podró­żo­wa­nie jak czy­ta­nie – napeł­nia czło­wieka czymś lep­szym od naj­lep­szego snu.

„Podró­żo­wać to żyć!”, mówił, brał moją twarz w dło­nie i pytał: „Kto to powie­dział?”, a ja wrzesz­cza­łam: „Hans Chri­stian Ander­sen!!!”.

Zoba­czy­łam w nich też opie­kuń­cze skrzy­dła babci Klary, kobiety sil­nej jak latar­nia mor­ska pod­czas sztormu, kobiety, która zama­szy­stą spód­nicą zagar­niała cały wszech­świat.

I skrzy­dła dziadka Alberta, przy­by­sza zni­kąd, od któ­rego biły na zmianę blask i mrok, co spra­wiało wra­że­nie, jakby po ciem­nej stro­nie ukrył swoje nie­opo­wie­dziane nikomu życie. Nazy­wał mnie księż­niczką i obda­rzał spe­cjal­nymi wzglę­dami.

Sza­leń­stwa na traw­niku przed domem z Joy, uko­chaną wil­czycą, która zja­wiła się po to, by mnie ura­to­wać.

Ame­lię, przy­ja­ciółkę o oczach wiecz­nie zdzi­wio­nych i wiel­kich jak u dzieci na obra­zach Mar­ga­ret Keane.

I pierw­szy poca­łu­nek z Pio­trem, jego piegi roz­sy­pane na nosie i oczy, dwa lustra, w któ­rych się prze­glą­da­łam, gdy mówił, że to, co pierw­sze, będzie we mnie żyło naj­sil­niej ze wszyst­kiego, co mam, i dopad­nie mnie w naj­mniej ocze­ki­wa­nych chwi­lach, w auto­bu­sie, w skle­pie, przy robie­niu kana­pek. Skąd to wie­dział? Miał osiem­na­ście lat.

Na furtce usiadł ptak, duży biały gołąb. Przy­glą­dał mi się cie­ka­wie. Patrzy­li­śmy na sie­bie przez chwilę. Rozej­rzał się dokoła, jakby spraw­dzał, czy wszystko jest takie, jak być powinno, na swoim miej­scu. Odfru­nął, a ja pchnę­łam furtkę, skrzy­piącą i ople­cioną blusz­czem. Przez chwilę szar­pa­łam się z walizką, któ­rej kółko utknęło w tra­wie. Zaro­śnięta ścieżka wio­dła mię­dzy prze­kwi­tłymi magno­liami i krza­kami róż, pro­wa­dziła wprost na kępę chwa­stów, które wdarły się na schody. Dzwo­nek przy drzwiach nie dzia­łał, od lat był atrapą, zastu­ka­łam mocno kilka razy. Dom tonął w ciszy.

Rozdział 2

2

– Dziadku! – zawo­ła­łam – To ja, Lena!

Nikt nie odpo­wie­dział, ze środka nie dobiegł też żaden dźwięk. Zawo­ła­łam ponow­nie. Naci­snę­łam klamkę, drzwi nawet nie drgnęły. Rozej­rza­łam się dokoła, posta­łam przez chwilę i posta­no­wi­łam pójść do ogrodu. Dzia­dek go kochał, spę­dził w nim nie­mal całe życie, pew­nie teraz tam był, doglą­dał wino­ro­śli, orze­chów, pomi­do­rów.

Ogród od zawsze wyglą­dał na dziki i porzu­cony, co wcale nie odbie­rało mu urody, bo był jak wyjęty z odre­al­nio­nej akwa­reli matki. Gęstwina krze­wów i drzew łączyła arka­dyj­ską afir­ma­cję życia z atmos­ferą dziw­no­ści i tajem­nicy. Zachę­cała do szu­ka­nia zapo­mnia­nych ście­żek i sekret­nych miejsc. Kie­dyś tonął w różach. Bia­łych, w wyjąt­kowo cud­nych odmia­nach o dużych, pach­ną­cych kwia­tach. Dzia­dek sadził je dla Klary. W imię miło­ści i jako sym­bol jej kobie­cego piękna. Nie pocho­dził z rodziny hodow­ców kwia­tów, nie posia­dał majątku ziem­skiego, ale zacho­wy­wał się jak poto­mek wła­ści­cieli hek­ta­rów pokry­tych naj­pięk­niej­szymi oka­zami róż. Był prze­ko­nany, że kwia­towy ogród swoją nie­zwy­kłość zawdzię­cza muzyce Klary, że kwiaty roz­wi­jały się buj­nie, gdy ona w otwar­tych drzwiach grała w salo­nie na pia­ni­nie.

Nie widzia­łam róż. Teraz i w ubie­głych latach. Nie kwi­tły już od dawna.

Nad cało­ścią góro­wał czer­wony dąb. Wciąż stał na straży. Ku pamięci daw­nych dni.

Dziadka w ogro­dzie nie było. Pomy­śla­łam, że pew­nie wyszedł z domu na chwilę, prze­cież zosta­wił otwartą furtkę.

– Dziadku! – wrza­snę­łam, jak tylko potra­fi­łam naj­gło­śniej, wybie­ga­jąc na drogę przed domem. Odpo­wie­dział mi szum wia­tru.

Krzyk­nę­łam jesz­cze kilka razy, zagłu­sza­jąc strach. Zaczęło do mnie docie­rać, że dzia­dek ni­gdzie nie wyszedł, bo dokąd miał pójść na pust­ko­wiu, gdzie w pro­mie­niu kilo­me­trów nie ma nic poza lasem, a on prze­cież ostat­nio nie czuł się naj­le­piej. Dla­czego więc nie otwiera drzwi?

Coś się stało, pomy­śla­łam z prze­stra­chem i w tej samej chwili zaczę­łam się uspo­ka­jać, że dzia­dek jest w domu i naj­zwy­czaj­niej w świe­cie, zajęty czymś, nie sły­szy mojego woła­nia. Wpa­dłam jed­nak w panikę i zaczę­łam stu­kać do okien, walić w szyby, krzy­czeć coraz gło­śniej, zda­jąc sobie sprawę, że taka reak­cja ni­gdy nie pomaga. Pobie­głam raz jesz­cze wokół domu, poty­ka­jąc się o kamie­nie, które razem zwo­zi­li­śmy na taczce z lasu, gdy byłam mała. Zaglą­da­łam do środka przez każde okno i spraw­dza­łam, czy jed­nak gdzieś w zaro­ślach nie ujrzę ogo­rza­łej od słońca twa­rzy, uśmiech­nię­tej, z sia­teczką bruzd.

Szar­pa­łam klamką drzwi wej­ścio­wych, z góry wie­dząc, że się nie otwo­rzą. Prze­klęty klucz. Zawsze mia­łam go w torebce, w bocz­nej kie­szeni zamy­ka­nej na suwak, ale dwa mie­siące temu dałam go matce, gdy popro­siła, tłu­ma­cząc, że zapo­działa gdzieś swój.

Tele­fon omal nie wypadł mi z dłoni, gdy wybie­ra­łam numer pani Elizy z nadzieją, że ona roz­wieje mój strach. Pani Eliza nie wie­działa, co mogło stać się z dziad­kiem Alber­tem, ostatni raz widziała go wczo­raj, przy­wio­zła mu zupę jarzy­nową i pie­rogi z grzy­bami, ucie­szył się, ale nie wyglą­dał dobrze. Ogar­nęła mnie jesz­cze więk­sza panika. Poczu­łam, że jestem cała mokra od potu, zrzu­ci­łam z sie­bie swe­ter, bluzka przy­le­piła się do skóry. Wpa­dłam do ogrodu od strony tarasu, szu­ka­jąc wzro­kiem cze­goś na tyle solid­nego, by mocno ude­rzyć, zna­la­złam leżący w tra­wie żela­zny pręt, chwy­ci­łam go i z impe­tem zbi­łam nim szybę w drzwiach od tarasu. Odsko­czy­łam, szkło roz­sy­pało się na drobne kawałki, dwa duże osu­nęły się na zie­mię. Ostroż­nie wło­ży­łam rękę do pustej drew­nia­nej ramy, uwa­ża­jąc, by się nie ska­le­czyć, wyczu­łam pal­cami zamek, a w nim okrą­gły klucz. Prze­krę­ci­łam go bły­ska­wicz­nie, otwie­rane drzwi wydały cichy jęk.

Prze­szłam do przed­po­koju, ponu­rego i ciem­nego nawet w naj­bar­dziej sło­neczne dni. Zapa­li­łam lampę, świa­tło prze­biło się przez pokrywę kurzu na bia­łym żyran­dolu.

– Dziadku? – zapy­ta­łam drżą­cym gło­sem.

Albert miał swój pokój na par­te­rze, bli­sko wej­ścia. Wybrał go wiele lat temu, tłu­ma­cząc, że to naj­lep­szy punkt obser­wa­cyjny, który jego zda­niem ze wzglę­dów bez­pie­czeń­stwa jeden z domow­ni­ków zawsze powi­nien mieć. Drzwi były nie­do­mknięte, pełna złych prze­czuć popchnę­łam je lekko.

Mini­ma­lizm tego miej­sca zawsze mnie zadzi­wiał, było pozba­wione cie­pła, zdo­bień, kolo­rów. Szafa, krze­sło, biurko, białe ściany. Fotel o bar­wie ciem­nej śliwki. Jedyny kolo­rowy punkt.

To wła­śnie w nim sie­dział teraz dzia­dek Albert. Jego ręce spo­czy­wały na pod­ło­kiet­ni­kach, a głowa na wyso­kim opar­ciu. Wyglą­dał, jakby spał albo uda­jąc, że śpi, obser­wo­wał mnie spod wpół przy­mknię­tych powiek. Jego twarz była spo­kojna i pogodna. W kąci­kach ust czaił się uśmiech. Sta­łam w drzwiach, bojąc się podejść, czu­łam całą sobą, że jeśli zbliżę się do niego, odkryję coś nie­od­wra­cal­nego, zamknię­tego, co będzie ostat­nim wer­sem opo­wie­ści, napi­sami koń­co­wymi w fil­mie. Sta­łam, cze­ka­jąc, aż on się obu­dzi i spoj­rzy z tym samym cie­płem w oczach, któ­rym obda­rzał mnie, gdy byłam mała, i powie: „Witaj, księż­niczko”. Nazy­wał mnie tak, odkąd się­ga­łam pamię­cią.

Wydało mi się, że dzia­dek się poru­szył, a w jego noz­drzach zadrżało powie­trze. Pode­szłam na pal­cach, bez­sze­lest­nie, by nie spło­szyć swo­jej nadziei i jego uśmie­chu w kąci­kach ust.

Nie spoj­rzał na mnie i nie zmie­nił pozy­cji. Tkwił w fotelu z zasty­głym uśmie­chem. Dotknę­łam jego ramie­nia, raz, drugi, prze­cią­gnę­łam dło­nią wzdłuż całej ręki, pozba­wio­nej mięk­ko­ści, cie­pła ciała. Była twarda i sztywna, jak wycio­sana z kawałka drewna. Spod rękawa koszuli wysta­wała bli­zna. „To pamiątka z dzie­ciń­stwa, jecha­łem na rowe­rze i upa­dłem”,– odpo­wie­dział, gdy kie­dyś go o nią zapy­ta­łam, i zasło­nił ją ręka­wem.

Zbli­ży­łam twarz do jego twa­rzy. Dopiero teraz zoba­czy­łam, że skóra na policz­kach, czole, dło­niach jest żółta, a pod nią nie drgnie nawet jeden mię­sień. Klatka pier­siowa też była nie­ru­choma.

Dzia­dek Albert nie oddy­chał.

Wyglą­dał jak jedna z figur wosko­wych w lon­dyń­skim muzeum, w któ­rym byłam dawno temu z ojcem, mając wra­że­nie, że to dom dusz zamknię­tych w cia­łach, które nagle posta­no­wiły wyłą­czyć się z życia.

Cof­nę­łam się prze­ra­żona. Sta­łam w osłu­pie­niu, po chwili zaczę­łam spa­dać z naj­wyż­szego szczytu, Mount Eve­re­stu albo śnież­nego Gie­wontu, a może ze skały, która stoi za lasem, na którą, odkąd pamię­tam, zawsze chcia­łam wejść i z niej sko­czyć, pofru­nąć jak naj­szyb­szy na świe­cie ptak, wędrowny sokół, któ­rego dawno temu poka­zała mi matka.

Poczu­łam, że nie mogę oddy­chać, wybie­głam do kuchni, wprost na blat z kub­kiem nie­wy­pi­tej her­baty, w któ­rej taplała się mucha, i tale­rzem z nie­do­je­dzo­nymi, zaschnię­tymi pie­ro­gami Elizy Berg. Spoj­rza­łam na piec w rogu przy drzwiach, brzu­chaty, z kafli w kolo­rze złota, do któ­rego w dzie­ciń­stwie przy­wie­ra­łam w mroźne dni, by ogrzać ciało i duszę. Zasko­cze­nie śmier­cią, choć nie wymy­kało się wszyst­kiemu, co dotąd prze­ży­łam, i tak było ogromne.

Drżą­cymi pal­cami wybra­łam numer Laury. Przez głowę prze­bie­gła mi myśl, że to będzie jeden z naj­gor­szych tele­fo­nów, jakie muszę w życiu wyko­nać. „Mamo, przy­jedź zaraz, pro­szę, bądź tu natych­miast”, powiem za chwilę. Cisza po dru­giej stro­nie powo­do­wała ucisk w gar­dle, jed­no­cze­śnie przy­nio­sła ulgę. Połą­cze­nie było nie­do­stępne. Pomy­śla­łam, że mama nie odbiera, bo jest już w samo­lo­cie.

Z Louisem też nie mogłam się połą­czyć. Raz, drugi, trzeci, połą­cze­nia zry­wały się jedno po dru­gim. Przy­po­mnia­łam sobie, że na dzi­siaj miał zapla­no­waną ope­ra­cję, widocz­nie pochy­lał się sku­piony nad czy­jąś klatką pier­siową i roz­ci­nał pre­cy­zyj­nie miej­sce wokół serca.

Czym wypeł­nić czas?, myśla­łam w panice, sto­jąc na środku kuchni. Może umyć pod­łogę, wyrzu­cić stare pie­rogi pani Elizy, wyszo­ro­wać zlew, pozbie­rać szkło przy drzwiach na taras? Ludzie w takich chwi­lach dzwo­nią, infor­mują, zawia­da­miają. Poza próbą połą­cze­nia z Laurą i Louisem nie byłam w sta­nie wyko­nać tele­fonu do nikogo, nie znio­sła­bym słów pocie­sze­nia i wyra­zów współ­czu­cia.

Weszłam do pokoju dziadka, przez okno wpa­dał pro­mień słońca, otu­lał Alberta jak cie­pły swe­ter, a ja pomy­śla­łam absur­dal­nie: Dla­czego słońce jest tak gorące, że nie można na nim zamiesz­kać. Usia­dłam na krze­śle przy biurku. W odrę­twie­niu wpa­try­wa­łam się w dziadka, potem w jego meble i książki, w gałąź za oknem. Przez głowę prze­la­ty­wały mi miliony myśli. Wszyst­kie prę­dzej czy póź­niej wędro­wały do cza­sów dzie­ciń­stwa.

Przyj­rza­łam się drzwiom, na fra­mu­dze wid­niały czarne kre­ski i cyfry. Gdy byłam mała, dzia­dek co jakiś czas pro­sił, bym sta­nęła przy niej wypro­sto­wana. Tuż nad moją głową ryso­wał kre­seczkę, a obok pisał, ile mam wzro­stu i jak bar­dzo od ostat­niego razu uro­słam.

Odszedł, pomy­śla­łam. Ni­gdy wię­cej go nie zoba­czę.

Zdu­mia­łam się, że moje oczy nie wypeł­niły się jesz­cze łzami, były suche, mimo że moje serce biło mocno i szybko. Myśla­łam o róż­nych rze­czach, pro­stych, codzien­nych, nie­ma­ją­cych niczego wspól­nego z miste­rium śmierci. Cisza sta­wała się tak gęsta, że nie mogłam się w niej poru­szyć.

Rozdział 3

3

– Lena! Jesteś? Lena?!

Głos Laury dobiegł jak z innego wymiaru.

Ock­nę­łam się, pokój i okno były nie­mal ciemne. Nie mia­łam poję­cia, ile czasu upły­nęło. Musia­łam zasnąć i w pierw­szej chwili nie wie­dzia­łam nawet, gdzie jestem.

Wsta­łam i skie­ro­wa­łam się ku drzwiom. Stała w nich Laura, moja matka. Magiczna, nostal­giczna, pięk­nie smutna. Nad nią uno­sił się cie­pły snop świa­tła latarni oświe­tla­jący samo­chód, któ­rym przy­je­chała, idący daleko w las i czerń nieba.

Przy­tu­liła mnie i uca­ło­wała tak, jak potrafi to tylko ona.

– Jak dobrze, że jesteś – uśmiech­nęła się pro­mien­nie. – Możesz podać klucz do bramy? Wjadę na podwórko.

Klucz był scho­wany wraz z pękiem innych w skrzynce wiszą­cej przy drzwiach, razem z młot­kiem, pudeł­kiem zapa­łek, kawał­kiem świeczki i koń­ską pod­kową. Kiedy auto zostało zapar­ko­wane, a brama zamknięta, obie weszły­śmy do środka. Mama odgar­nęła mi włosy z czoła i przyj­rzała się mojej twa­rzy.

– Coś się stało? Wyglą­dasz na zmę­czoną. Jak się czuje dzia­dek?

Jej miękki głos spra­wiał, że nie mogłam wydu­sić z sie­bie słowa. Nie wie­dzia­łam, jak prze­ka­zać wia­do­mość, chyba naj­gor­szą w życiu mojej matki. Taką, która uświa­da­mia, że oboje rodzice ode­szli, a etap życia spę­dzony z nimi jest bez­pow­rot­nie zakoń­czony. Szu­ka­łam słów, które nie zabrzmia­łyby osta­tecz­nie. „Świat nie ist­nieje, dopóki go nie nazwiemy”, mawiała bab­cia Klara. „Uwa­żaj na słowa – mają moc pio­runa”.

– Mamo…

Zamil­kłam, a do niej zaczęło docie­rać, że stało się coś strasz­nego.

– Dzia­dek…

– Tak…?

– Odszedł.

Wie­dzia­łam, że słowo „umarł” nie przej­dzie mi przez gar­dło. Spo­dzie­wa­łam się, że te słowa wywo­łają u niej natych­mia­stową panikę, szloch, łzy, lecz nic takiego się nie stało. Wstrzy­mała oddech i popa­trzyła mi pro­sto w oczy z prze­ra­że­niem i nie­do­wie­rza­niem.

– Gdzie on jest? Do jego pokoju szła powoli, jakby chciała opóź­nić chwilę, w któ­rej ujrzy zasty­głego w pół­u­śmie­chu ojca, i jak naj­dłu­żej sobie wyobra­żać, że czy­tał Grę anioła Car­losa Ruiza Zafóna, poda­ru­nek od niej na osiem­dzie­siąte szó­ste uro­dziny, i swoim zwy­cza­jem zasnął. Robił tak czę­sto, nikogo to nie dzi­wiło.

Sta­nęła w progu. Jej plecy zadrżały i się sku­liły. Wyglą­dały, jakby spo­czął na nich cię­żar całego wszech­świata. Była wstrzą­śnięta. Minęła mnie i wyszła na taras, nie zauwa­ża­jąc niczego, nawet roz­sy­pa­nych na pod­ło­dze kawał­ków szkła, a ja pobie­głam za nią i obser­wo­wa­łam, jak usia­dła na scho­dach, tuż przy skar­pie zaro­śnię­tej papro­ciami, w pozy­cji embrio­nal­nej, z głową wci­śniętą w uda i koły­sała się lekko.

– Nie zdą­ży­łam mu powie­dzieć.

– O czym, mamo?

– Że go kocham.

W jej gło­sie było sły­chać cier­pie­nie. Mil­cza­łam. Byłam pewna, że obie z matką myślimy o tym samym.

Od lat lawi­ro­wa­ły­śmy mię­dzy wła­snym lękiem, obo­wiąz­kiem i ze strony matki zadrą w sercu a wolą sta­rze­ją­cego się pustel­nika, który nie­wiele chciał od życia i odma­wiał pomocy. Hardy i hono­rowy zapew­niał, że świet­nie sobie radzi i wszystko ma. „Ja jesz­cze nie umie­ram”, powta­rzał. „Jest jeden spo­sób, aby się dowie­dzieć, czy twoja misja tutaj dobie­gła końca: spraw­dzić, czy żyjesz, a więc, moje dro­gie, ja jesz­cze żyję”. Świa­do­mość, że musiało mu być ciężko, a my mogły­śmy zro­bić wię­cej, była nie do znie­sie­nia. Har­dość dziadka Alberta i chłód Laury Rey poło­żyły się na ich rela­cji jak cień. Mimo że po pew­nym cza­sie sto­sunki nieco się ocie­pliły, to już ni­gdy nie było jak daw­niej. Nie mogłam tego zro­zu­mieć. Kie­dyś zapy­ta­łam osobno ją i dziadka, dla­czego tak trudno im ze sobą być, skoro się kochają. Oboje odpo­wie­dzieli wymi­ja­jąco. Byłam pewna, że coś się za tym kryje, jakaś histo­ria, zda­rze­nie, i tych dwoje łączy zmowa mil­cze­nia.

Usia­dłam obok niej i dotknę­łam deli­kat­nie jej ręki. Ona zawsze była zapa­chem. Ulot­nym, trud­nym do okre­śle­nia. Wtu­li­łam się w niego, obej­mu­jąc jej wiot­kie ramiona. Przez moment zda­wało się, że obok leży wil­czyca Joy, szla­chetna i lśniąca, o oczach mądrzej­szych od ludz­kich.

– Jest tu razem z nami, prawda? Kochana Joy – mama wychwy­ciła moją myśl.

– Tak, Joy zawsze jest z nami – poca­ło­wa­łam ją w poli­czek.

– Chodź, zapa­limy świece – wstała i skie­ro­wała się do salonu.

Kre­dens był ciemny i pojemny, bab­cia Klara trzy­mała w nim rze­czy jesz­cze z cza­sów swo­jego dzie­ciń­stwa i mło­do­ści swo­jej matki, Mela­nii. Na jed­nej z pó­łek stał zawsze rząd świec, zapa­lała je, mówiąc, że dom żyje, dopóki jest w nim świa­tło. Bez zapa­la­nia lamp powoli umiera, a jego śmierć jest rów­nie bole­sna jak odcho­dze­nie bli­skich. Ten dom słu­chał jej pole­ceń i rad. Był na każde jej zawo­ła­nie. To ona go stwo­rzyła na nowo. Po woj­nie. Po burzy. Stała się jego ostoją. Kiedy jej zabra­kło, dom zmar­kot­niał, spo­sęp­niał. Powoli cichł. Nawet deski w pod­ło­dze nie trzesz­czały jak daw­niej. Okna sta­wały się bar­dziej szare.

Świece były białe i błysz­czące. Zapa­li­łam jedną z nich, posta­wi­łam obok ksią­żek na sto­liku. Usia­dłam na pod­ło­dze, tuż przy krze­śle, na któ­rym sie­działa mama. Głowę opar­łam o jej kolano. Patrzy­łam, jak pło­mień roz­świe­tlił twarz dziadka. „Życie stale się prze­mie­nia, księż­niczko”, powie­dział ostat­nim razem. „Dobrze, że przy­je­cha­łaś, piękny pre­zent na koniec. I wiesz co? Ta szar­lotka jest świetna”.

Przy­wio­złam mu wtedy wraz z innymi zaku­pami jego ulu­bioną szar­lotkę, podobną do tej, którą pie­kła bab­cia Klara, roz­sie­wa­jąc zapach w całym domu. Drżącą ręką się­gnął po czaj­nik i roz­lał wrzą­tek na blat, prze­pra­szał za cały ten baj­zel i brak wszyst­kiego, tłu­ma­cząc, że jemu nie­wiele potrzeba do życia, a wszystko i tak ma swój koniec. Jego oczy błą­dziły po kuchni, jakby cze­goś szu­kały.

Powin­nam była wtedy zostać. Zagry­złam usta. Poczu­łam ucisk w gar­dle. Odwró­ci­łam twarz w stronę okna, zbie­rało się na deszcz. Długo sie­dzia­ły­śmy w pokoju, każda zato­piona w swo­ich myślach.

– Mamo – w końcu ode­zwa­łam się cicho. – Zjesz coś?

– Nie, nie prze­łknę niczego.

Wyj­mo­wa­łam z torby pro­dukty, które kupi­łam dla dziadka, wie­dząc, podob­nie jak Laura, że jedze­nie jest ostat­nią rze­czą, o jakiej teraz myślę. Sałatkę, sery i jego ulu­bioną szar­lotkę scho­wa­łam do lodówki, chleb i paczkę cia­stek do drew­nia­nej skrzynki sto­ją­cej tuż przy tale­rzu z owo­cami. Na koniec się­gnę­łam do torby po puszkę z her­batą. Owo­cową, pełną płat­ków róż. Dzia­dek lubił jej smak i zawsze na nią cze­kał. Dotknę­łam kar­to­nika i szybko wło­ży­łam do szafki, wie­dząc, że nie będę w sta­nie jej zapa­rzyć.

– Szcze­rze mówiąc, chęt­nie napi­ła­bym się cze­goś moc­niej­szego – wes­tchnęła Laura. – Ale pew­nie niczego nie ma, chyba że została jakaś butelka z daw­nych cza­sów. Chodź, poszu­kamy cze­goś w kre­den­sie.

Przy­glą­da­łam się, jak idzie przede mną, jakby nie doty­kała ziemi, a za nią uno­szą się w powie­trzu per­fumy, te same od lat, fran­cu­skie, któ­rych pierw­szy fla­kon przy­wiózł ojciec z jed­nej z zagra­nicz­nych podróży. Była zachwy­cona pre­zen­tem i od tam­tej pory nie uży­wała innych per­fum. Stały się jej zapa­chem, zna­kiem roz­po­znaw­czym.

Oprócz per­fum Robert Rey przy­wo­ził też butelki dobrych trun­ków. W salo­nie, w kre­den­sie stało ich kilka, z Włoch albo Fran­cji, Laura zdzi­wiła się, że wciąż tu są. Zatrzy­mała na nich wzrok, jakby nie mogła zde­cy­do­wać, którą wybrać, albo zamiesz­kała na chwilę we wspo­mnie­niach, w innym życiu, tak odle­głym, że aż nie­praw­dzi­wym. W końcu wrę­czyła mi Canettę Bru­nello di Mon­tal­cino, a sama wyjęła z szafki krysz­ta­łowe kie­liszki. Posta­wiła je na kuchen­nym stole i napeł­niła winem o rubi­no­wej bar­wie.

Usia­dły­śmy pod witra­żo­wym aba­żu­rem z wiel­kim barw­nym moty­lem. Pierw­szy raz od dawna, chyba nawet od cza­sów, gdy wszystko sta­nęło na gło­wie, a szczę­śliwa rodzina prze­stała ist­nieć. Mama. Tata. Bab­cia. Dzia­dek. Joy. Dawno temu sia­da­li­śmy tu wszy­scy razem. Albo tylko we troje z ojcem, trzej musz­kie­te­ro­wie, nie­złomni, nie do poko­na­nia. Mama, tata i ja. Jako mała dziew­czynka byłam pewna, że wszystko jest wieczne.

Prze­szłość. Była cudow­nym, lecz obcym kra­jem.

Rozdział 4

4

– Dziadku, czy ist­nieją duchy?

Stał w kępach trawy, któ­rej ni­gdy nie kosił. Mówił, że skoro miesz­kają pod lasem, w ich ogro­dzie trawa ma być leśna, i poka­zy­wał mi robaki, jeże, śli­maki. „To ich dom”, mówił. „Nie możemy go nisz­czyć.”

– Cie­kawe pyta­nie. Nie wiem. Ni­gdy nie spo­tka­łem żad­nego ducha.

– A niebo. Czy ist­nieje niebo?

– Mam odpo­wie­dzieć teraz?

– Tak! Muszę wie­dzieć.

Uznał, że zanosi się na dłuż­szą roz­mowę, wes­tchnął i usiadł na pniu.

– Nie wiem. I nikt tego nie wie.

– No ale jeśli niebo jest….

– To co?

– To czy jeżyk do niego pój­dzie?

– Na pewno tak.

– A my też tam pój­dziemy?

– Ty na pewno. Ale czy otwo­rzy wrota przed takim łotrem jak ja, tego nie wiem. Czy mam szansę do niego pójść?

– No pew­nie.

– Naprawdę?

– Naprawdę.

– A zała­twisz mi wej­ściówkę?

– Jasne. I nie jesteś łotrem.

Dzia­dek Albert tłu­ma­czył świat i był zawsze, gdy go potrze­bo­wa­łam. Pod­no­sił mnie na wyso­kość gałęzi drzew, żebym lepiej widziała i mogła pową­chać kwiaty bzu. Przy­tu­lał, ocie­rał łzy, miał dla mnie naj­wię­cej cier­pli­wo­ści i zro­zu­mie­nia.

„Księż­niczko, mawiał, „pamię­taj, że szczę­ście jest na wycią­gnię­cie ręki, nie omi­jaj go, nie cze­kaj, aż przyj­dzie lep­szy czas, gdy życie prze­sta­nie być trudne. Prze­ciw­nie, ono ni­gdy nie będzie łatwe, a do szczę­ścia nie potrze­bu­jesz fajer­wer­ków, znaj­dziesz je w codzien­nych, drob­nych rze­czach”.

Lubi­łam spę­dzać czas z dziad­kiem, był wesoły, nie można było się z nim nudzić. Cza­sem tylko zamy­ślał się i patrzył na mnie tak prze­ni­kli­wie, że odwra­ca­łam wzrok.

Kie­dyś uśmie­cha­łam się do tych wspo­mnień, teraz poczu­łam w oczach łzy.

– Wypijmy za mojego ojca, a two­jego dziadka – Laura pod­nio­sła kie­li­szek. – Za spo­kój jego duszy.

– Tak. Za jego spo­kojny sen – wyszep­ta­łam.

Laura wypiła od razu pół kie­liszka, posta­wiła go na stole, poło­żyła swoją dłoń na mojej dłoni. Zamru­ga­łam, by zapa­no­wać nad falą łez.

– Prze­ży­łaś potworny szok, Leno – ode­zwała się po chwili Laura. – Przy­je­cha­łaś, a on nie żył. Trudno mi to sobie wyobra­zić.

Nie chcia­łam o tym roz­ma­wiać. Nie teraz. Czu­łam, że Laura przez cały czas patrzy na mnie z tro­ską o to, czy sobie radzę, czy uod­por­ni­łam się na śmierć po tra­ge­dii sprzed kilku lat. Nie zapy­tała jed­nak, bała się tego doty­kać, bo wtedy, kilka lat wcze­śniej, po śmierci dziecka chcia­łam ode­brać sobie życie.

– Powin­naś poło­żyć się, zebrać siły – powie­działa łagod­nie.

– Wszystko dobrze, mamo, nie martw się… – czu­łam, że pozorny spo­kój, który sta­ra­łam się zacho­wać mimo tego, co się stało, za chwilę się ulotni i nie będę w sta­nie nad sobą zapa­no­wać. Przez chwilę sie­dzia­ły­śmy w mil­cze­niu. Laura prze­je­chała koniusz­kiem palca po brzegu kie­liszka.

– To cud, że te krysz­tały się zacho­wały. Tyle lat – zaczęła dla zmiany tematu. – Zostały tylko trzy. Bab­cia Klara je odzy­skała.

– Jak to odzy­skała? Nie znam tej histo­rii.

– Ni­gdy ci nie opo­wia­da­łam? W tym domu przed wojną było pełno ser­wi­sów, pięk­nych szkla­nek, kie­lisz­ków. Pod­czas wojny rodzice babci, twoi pra­dziad­ko­wie, zako­pali je wszyst­kie w ogro­dzie, głę­boko w ziemi, w oba­wie przed Niem­cami. Ale to Polacy je roz­kra­dli, sąsie­dzi, dia­bli wie­dzą kto. Wtedy żyła jesz­cze pra­pra­babka Ele­onora, o mało nie dostała zawału serca, gdy po powro­cie zoba­czyła roz­ko­pany ogród i ani śladu ser­wi­sów i pater. Ale jej córka, a twoja pra­babka Mela­nia była sprytna, dzięki czemu oca­liła sporą część innych, ukryw­szy je pod pod­łogą w salo­nie. Tam zło­dzieje nie zdą­żyli wejść, może ktoś ich spło­szył. Kie­liszki zoba­czyła pew­nego dnia bab­cia Klara już po woj­nie, na jakiejś licy­ta­cji. Wyku­piła je. Reszta rze­czy się nie odna­la­zła.

– Dla­czego ni­gdy nikt mi tej histo­rii nie opo­wie­dział? – zapy­ta­łam z wyrzu­tem.

– Nie­moż­liwe, musia­łaś już ją sły­szeć – wzru­szyła ramio­nami Laura. – Zapo­mnia­łaś.

Obie zacho­wy­wa­ły­śmy się jak osoby usi­łu­jące utrzy­mać pozory spo­koju i wypie­ra­jące fakt, że sie­dzą na tyka­ją­cej bom­bie. Nie wyszłam z szoku, ale robi­łam wszystko, by ema­no­wać opa­no­wa­niem i goto­wo­ścią do dzia­ła­nia. Laura wypiła kolejny łyk wina, zagry­zła usta. Spra­wiała wra­że­nie, że o czymś inten­syw­nie myśli.

– Wiesz, urzą­dzimy piękne poże­gna­nie, godne mojego ojca – ode­zwała się po chwili. – Tyle możemy dla niego zro­bić. Poże­gnać go, podzię­ko­wać za to, jaki był, kim był. Wspo­mi­nać dobrego czło­wieka, jakiego wszy­scy pamię­tają. Zga­dzasz się?

Poki­wa­łam głową. Czu­łam, jak wzbiera we mnie roz­pacz.

– Mam nadzieję, że nie cier­piał – powie­dzia­łam cicho. – Że to się stało we śnie.

– Na pewno tak było. Sie­dzi w swoim ulu­bio­nym fotelu, niech się z nim poże­gna do końca – Laura popa­trzyła na mnie cie­pło. – I posłu­chaj, kocha­nie, twój dzia­dek miał dobre życie. Weź też pod uwagę, że długo żył, miał osiem­dzie­siąt sześć lat.

Z per­spek­tywy stołu przez okno było widać wierz­chołki sosen rosną­cych rzę­dem nad ogro­dze­niem. Oświe­tlało je blade świa­tło latarni. Koły­sały się na wie­trze. Zazwy­czaj wystar­czyło na nie popa­trzeć, by odzy­skać spo­kój. Nie tym razem. Czu­łam, jak wzbie­rają we mnie na zmianę roz­pacz i gniew, falują w środku, krążą, prze­ni­kają każdą tkankę.

– Ale może gdy­by­śmy bar­dziej o niego dbały i przy­jeż­dżały czę­ściej, to żyłby o wiele dłu­żej – powie­dzia­łam cicho. – Mie­siąc temu, kiedy byłam tu ostatni raz, wyda­wał się zmę­czony, ale na­dal dziar­ski. Wciąż mam tam­ten obraz przed oczami. Trudno go połą­czyć z umie­ra­niem.

– Nie obwi­niaj się, Leno. Dzia­dek miał nad­ci­śnie­nie i kilka innych dole­gli­wo­ści, może było też coś, o czym nam nie mówił – Laura wes­tchnęła.

– A ty się nie obwi­niasz, mamo? – wyrzu­ci­łam z sie­bie jed­nym tchem i w tej samej chwili tego poża­ło­wa­łam.

To nie był dobry moment na roz­po­czy­na­nie takiej roz­mowy. Wła­ści­wie żaden ni­gdy nie był ide­alny. Zawsze sta­ra­łam się oszczę­dzać matkę, bo mil­cze­nie poma­gało w utrzy­ma­niu jej wewnętrz­nego spo­koju. Zna­łam ją dobrze i wie­dzia­łam, że cza­sem trzeba cho­dzić koło niej na pal­cach, zwłasz­cza przy jej zmia­nach nastroju, a już szcze­gól­nie w dniu takim jak ten. Laura miała w sobie siłę i wno­siła spo­kój, ale były w niej zbyt­nia deli­kat­ność, kru­chość, skłon­ność do melan­cho­lii. Bywały dni, kiedy potra­fiła nie jeść, nie ruszać się, nie roz­ma­wiać. Zawsze, kiedy zaczy­nały się kło­poty, zja­wia­łam się u niej natych­miast. Teraz jed­nak czu­łam, że nie­za­leż­nie od chęci czu­wa­nia nad wła­sną matką wzbiera we mnie coś, nad czym nie mogę zapa­no­wać. Wie­dzia­łam, że jeśli się z tym nie zmie­rzę, z roz­mową, taką, jakiej ni­gdy nie roz­po­czę­łam, na którą się nie odwa­ży­łam ze stra­chu przed tym, co usły­szę, już zawsze będzie we mnie coś nie­do­koń­czo­nego, nie­opo­wie­dzia­nego, jak­bym szła drogą, na któ­rej końcu urywa się ślad.

– Nie obwi­niam nikogo. Bo nic złego się nie działo – ode­zwała się sucho Laura. – Mam swoje życie, jak wiesz, sporo wyjeż­dżam na wystawy, tu przy­jeż­dża­łam, gdy tylko mogłam. Zatrud­ni­łam Elizę, dzia­dek miał wikt i opie­ru­nek. Pro­po­no­wa­łam mu kilka razy, by prze­niósł się do War­szawy, prze­cież mam wystar­cza­jąco duże miesz­ka­nie. Ale on nie chciał ode mnie takiej pomocy, zawsze mówił, że wszystko ma, niczego nie potrze­buje.

– Ale to nie to samo. Poza tym Eliza może i robiła zakupy czy dobrze goto­wała, ale naj­wy­raź­niej miała jakiś pro­blem ze sprzą­ta­niem. Mamo… Dla­czego tak rzadko go odwie­dza­łaś? Nie zasła­niaj się tym, że był hardy. Co takiego się stało, że odda­li­li­ście się od sie­bie? Prze­cież był twoim uko­cha­nym ojcem.

– Tak, ale po roz­sta­niu z Rober­tem nie mogłam tutaj dłu­żej żyć. Dobrze o tym wiesz. Zauważ, że wtedy jesz­cze żyła bab­cia Klara. Dzia­dek nie został sam.

– Ja mówię o tym, co stało się póź­niej, kiedy bab­cia zmarła.

– Nic złego się nie działo. Prze­cież dzia­dek to był silny czło­wiek, miał nieco ponad sie­dem­dzie­siąt lat i wciąż roz­ta­czał wokół sie­bie aurę przy­stoj­nego, zadba­nego męż­czy­zny. Jego siwie­jące włosy na­dal były gęste i mocne. Wyglą­dał impo­nu­jąco.

– Ale sta­rzał się z każ­dym rokiem. Na doda­tek ty mia­łaś do niego jakąś pre­ten­sję, żal. Obra­zi­łaś się na niego śmier­tel­nie.

– O czym mówisz?

– Powiedz mi, pro­szę. Ni­gdy mi tego nie wyja­śni­łaś.

– Zbyt dużo było tutaj wspo­mnień – Laura się­gnęła po kie­li­szek wina. – Nie chcia­łam tu dłu­żej miesz­kać. To wszystko.

– Ale był tu dzia­dek. Mamo, ile razy przy­jeż­dża­łaś tutaj w ciągu ostat­nich lat? Dla­czego zosta­wi­łaś wła­snego ojca?

– Nie zosta­wi­łam! Żyłam tylko gdzie indziej. Dajmy spo­kój, Leno – Laura lekko pod­nio­sła głos. – Dla mnie tam­ten czas nie był łatwy. Prze­ży­łam swoje. Musia­łam urzą­dzić się w nowym miej­scu, zbu­do­wać sie­bie od nowa. Cał­kiem od nowa.

– Wiem.

– Nie, zapew­niam cię, że nie wiesz.

– Mia­łam sie­dem­na­ście lat, mamo. Zawa­lił mi się świat. Naj­pierw ojciec prze­stał być moim ojcem, mimo że przy­się­gał być nim do końca świata. To łamie czło­wieka na pół – zawie­si­łam na chwilę głos. – Potem zmarła bab­cia. A wcze­śniej Joy. I nagle zosta­łam wrzu­cona do nowej rze­czy­wi­sto­ści, która była mi obca. Musia­łam uda­wać, że jestem kimś innym.

– Wiem, Leno. To jest tak, że na życio­wych zakrę­tach każdy dla sie­bie jest wyjąt­ko­wym wędrow­cem, który zgu­bił drogę i bez­u­stan­nie jej szuka. Mnie też zawa­lił się świat. Ni­gdy nie pomy­śla­łaś w ten spo­sób? Że nie mogę tu dłu­żej żyć? Przy­jeż­dżać tu? – Laura była wzbu­rzona. – Twój ojciec mnie zosta­wił. Odszedł. To jeden ból. Drugi to taki, że ja tu zosta­łam i wszę­dzie widzia­łam jego. Trauma boli. Podwójna jest miaż­dżąca.

Zapa­dła cisza. Poczu­łam się jak tam­tego dnia, kiedy naj­pierw pła­ka­łam, a potem roz­pa­dłam się na tysiąc kawał­ków.

„Tata będzie przy­jeż­dżał, ty będziesz do niego jeź­dzić, wszystko się ułoży”, powie­działa mama.

Ale ja chcia­łam, żeby był w domu jak dotąd, każ­dego dnia, żeby sta­no­wił nie­ro­ze­rwalną część mojego świata. Marzy­łam, by w sza­fie rodzi­ców znów wisiały jego ubra­nia, a w łazience były jego szczo­teczka do zębów i pędzel do gole­nia. Cze­ka­łam, aż wróci. Uświa­do­mi­łam sobie, że mimo upływu czasu i tego, że od dawna jestem już doro­sła, na­dal nie wiem, co z tym zro­bić. Zasta­na­wia­łam się, czy gdyby moi rodzice się nie roz­stali, moje życie poto­czy­łoby się tak samo. Może ni­gdy nie spa­dłaby na mnie śmierć dziecka. Może…

– Twój ojciec… On cię kocha. Szu­kał z tobą kon­taktu, zale­żało mu na tobie.

– Nie­prawda. Gdyby mu zale­żało, toby został.

– To wszystko nie było takie pro­ste. On kocha cię przez cały czas.

Laura wstała od stołu i pode­szła do mnie. Podała mi rękę, żebym też wstała, i przy­tu­liła mnie mocno.

– Jesteś zmę­czona. Prze­szłaś w życiu swoje. Wiem. Nie zapo­mnia­łam. Już zawsze to w nas będzie. Twoja córeczka… nasza malutka… Teraz zna­la­złaś mar­twego dziadka, to był dla cie­bie straszny szok, musisz odpo­cząć. I o nic się nie obwi­niać. Nas nie obwi­niać. Przy­jeż­dża­łaś tu. Ja też, Leno. Wcale nie było tak, że go nie odwie­dza­łam i nie wie­dzia­łam, co się z nim dzieje. Wie­dzia­łam o wszyst­kim – Laura wes­tchnęła głę­boko.

– I tak tego nie rozu­miem. To wyglą­dało tak, jak­byś chciała go za coś uka­rać. Chyba że jest jesz­cze coś, o czym nie chcesz mi powie­dzieć? – spoj­rza­łam na matkę pyta­jąco.

– To wszystko. Nie ma nic wię­cej. Koniec histo­rii.

– To dla­czego dzia­dek był taki skryty, mamo? Ni­gdy nie mówił o sobie.

– Kiedy prze­szłość boli, nie chce się o niej opo­wia­dać. Cza­sem lepiej nie znać odpo­wie­dzi na wszyst­kie pyta­nia. Może chciał nas przed czymś chro­nić. Ja też nie roz­ma­wia­łam z tobą o prze­szło­ści, bo chcia­łam, żebyś poszła w życiu dalej, prze­stała żyć traumą. W życiu czło­wieka przy­cho­dzi taki moment, że trzeba zre­zy­gno­wać, odpu­ścić, zapo­mnieć, pójść naprzód. Po pro­stu trzeba, nie­ważne, jak cho­ler­nie by to było trudne – Laura umil­kła na chwilę. – A teraz pozwo­lisz, że ja przejmę ster. Za dużo odpo­wie­dzialności spa­dło na twoją głowę. Popeł­ni­łam wiele błę­dów.

– Kocham cię mamo, ja tylko….

– Wiem – głos Laury brzmiał sta­now­czo. – Wszystko wiem. I też cię kocham. Może nie byłam naj­lep­szą matką, mia­łam swoje wzloty i upadki, ale pamię­taj, że zawsze chcia­łam cię chro­nić.

– Byłaś i jesteś naj­lep­sza – spoj­rza­łam na Laurę i pomy­śla­łam, że spra­wia wra­że­nie osoby, która robi wszystko, by nie pod­dać się roz­pa­czy i trzy­mać się w pio­nie, a jest wyczer­pana.

Nie­któ­rzy w reak­cji na cier­pie­nie pła­czą. Przez lata nauczy­łam się sta­ran­nie ukry­wać uczu­cia, by nie pozwo­lić im nad sobą zapa­no­wać. Pozorny spo­kój dawał mi poczu­cie bez­pie­czeń­stwa. Przy­szło mi też do głowy, że naj­le­piej mają ludzie, któ­rzy prze­cho­dzą obok życio­wych strat, zako­pują ból na samym dnie i żyją, jakby nic się nie wyda­rzyło.

Zro­biło mi się głu­pio z powodu roz­mowy, którą wywo­ła­łam. Niczego nie dała, była nie­po­trzebna. Tym razem ja przy­tu­li­łam Laurę.

– Mamo, prze­pra­szam, ponio­sło mnie.

– Nie, nie prze­pra­szaj. Są sprawy, o któ­rych nie potra­fię roz­ma­wiać – Laura otarła napły­wa­jące do kąci­ków oczu łzy. – To wszystko jest takie trudne.

Gdy zmarła moja córka, któ­rej nawet nie zdą­ży­łam poznać i nadać wcze­śniej imie­nia, bo nie mogłam się zde­cy­do­wać, wybrać, żadne mi się nie podo­bało, nie było dość dobre i ład­nie brzmiące, czu­łam, jakby ktoś bez znie­czu­le­nia wyrwał mi serce. Też nie umia­łam roz­ma­wiać o jej śmierci. Choć czym innym jest żegna­nie rodzica, a czym innym dziecka, to śmierć jest śmier­cią i jest taka sama.

Obser­wo­wa­łam, jak Laura wyj­muje z kosme­tyczki swoje tabletki, te same od cza­sów, gdy zaczęła wal­czyć z pierw­szymi obja­wami depre­sji, popija wodą i oddy­cha z ulgą. Zawsze czuła się po nich spo­kojna i senna. Weszły­śmy na pię­tro, do nie­du­żego pokoju gościn­nego z osobną łazienką. Spa­nie w daw­nej mał­żeń­skiej sypialni jej i Roberta było dla Laury nie­moż­liwe, podob­nie jak nie była ona w sta­nie zatrzy­mać się na dłu­żej niż kilka minut w swoim daw­nym pokoju. Przy­nio­słam jej dzba­nek her­baty i posta­wi­łam na sto­liku przy łóżku. Poca­ło­wa­łam ją na dobra­noc i zamknę­łam za sobą drzwi.

Zeszłam na dół, ogar­nę­łam kuch­nię, pozbie­ra­łam roz­sy­pane szkło przy drzwiach na taras i zatrza­snę­łam okien­nice, zwłasz­cza tam, gdzie wid­niała dziura po wybi­tej szy­bie. Uchy­li­łam drzwi wej­ściowe i zer­k­nę­łam na drogę przed domem. Było spo­koj­nie i cicho. Zatrza­snę­łam drzwi i zamknę­łam je na dwa zamki i sztabę. Zaj­rza­łam do dziadka, mając naiwną nadzieję, że jakimś cudem żyje, wstał, pod­szedł do okna i obser­wuje, jak Arachne snuje na szy­bie misterną sieć. Lecz on sie­dział w fotelu nie­wzru­szony. W ciem­nym pokoju z lekką poświatą latarni wyglą­dał jak duch z opo­wie­ści babci Klary.

Bab­cia wie­rzyła, że dusza ni­gdy nie umiera, tyko prze­cho­dzi do innego wymiaru. Nawet teraz wydało mi się, że sły­szę jej głos: „Wiesz, że on nie odszedł? W świe­cie duchów nie ma poże­gnań”. Mawiała, że duchy zmar­łych są wszę­dzie. Cho­dzą, obser­wują nas i wąchają. Sia­dają w fote­lach, mysz­kują w lodów­kach, wtu­lają się w rze­czy, które kochały i zosta­wiły. Grają z nami w kotka i myszkę, cho­wa­jąc nam różne przed­mioty, które po pew­nym cza­sie odnaj­du­jemy w innych miej­scach. Ich suk­nie i kra­waty wiszą w sza­fach, buty stoją na pół­kach wypa­sto­wane. Noszą je cza­sem, podob­nie jak swoje oku­lary i zegarki. Zata­czają kręgi nad sto­łem, dają nam znaki i przy­cho­dzą do nas pod róż­nymi posta­ciami. Cza­sem możemy je zoba­czyć.

Rozdział 5

5

Zanim speł­ni­łam obiet­nicę daną Louisowi, posta­no­wi­łam obejść zaka­marki na par­te­rze i pię­trze i przejść się po poko­jach, by spraw­dzić, czy nie zamiesz­kały tam gdzieś zabłą­kany ptak albo cie­kaw­ska kuna. Ten zwy­czaj z dzie­cię­cych lat wszedł mi w nawyk, uwa­ża­łam go za ważny ele­ment rodzin­nej tra­dy­cji. W dzie­ciń­stwie obchód domu robi­łam zawsze z bab­cią Klarą, wyobra­ża­jąc sobie, że stą­pam po posadz­kach pałacu, a każdy pokój jest kom­natą pełną sekre­tów i tajem­nych przejść. Klara miała zawsze te same kok i pęk klu­czy. Rano wsta­wała pierw­sza, gdy wszy­scy jesz­cze spali albo budzili się ze snu. Pełna goto­wo­ści do codzien­nych zadań wsta­wiała wodę na kawę i przy­go­to­wy­wała śnia­da­nie. Wie­czorny obchód domu był jej ulu­bio­nym rytu­ałem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki