Conan nieugięty (43) - Ronald Green - ebook

Conan nieugięty (43) ebook

Ronald Green

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych 

Książka dostępna w zasobach: 
Miejska Biblioteka Publiczna w Siedlcach
Miejska Biblioteka Publiczna w Skierniewicach
Miejska Biblioteka Publiczna w Koninie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 314

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

OPOWIEŚCI O CONANIEw Wydawnictwie Amber

Conan

Conan z Cymerii

Conan pirat

Conan obieżyświat

Conan ryzykant

Conan korsarz

Conan wojownik

Conan uzurpator

Conan zdobywca

Conan mściciel

Conan i bóg Pająk

Conan buntownik

Conan niezwyciężony

Conan wyzwoliciel

Conan z Wysp

Conan i czarownik

Conan i miecz Skelos

Conan i Droga Królów

Conan najemnik

Conan z

Aquilonii

Conan waleczny

Conan zuchwały

Conan obrońca

Conan szermierz

Conan bukanier

Conan mistrz

Conan z Czerwonego Bractwa

Conan barbarzyńca

Conan dezerter

Conan niszczyciel

Conan najeźdźca

Conan strażnik

Conan wielki

Conan niezłomny

Conan sobowtór

Conan prowokator

Conan wyrzutek

Conan nieustraszony

Conan renegat

Conan i skarb Pythonu

Conan i łowcy głów

Conan i Szmaragdowy Lotos

Conan nieugięty

 

w przygotowaniu

Conan i amazonkiConan i mgły świątyniConan i klątwa szamana

 

 

Przekład

Marek Mastalerz

AMBER

 

Tytuł oryginału

CONAN THE RELENTLESS

Ilustracja na okładceKEN KELLY

Redakcja merytoryczna

HALINA SYCHOWIEC

Redakcja technicznaANDRZEJ WITKOWSKI

Korekta

MARIA GŁADYSZEWSKA

Skład

WYDAWNICTWO AMBER

Copyright © 1992 by Conan Properties, Inc.

For the Polish editionCopyright © 1997 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 83-7169-369-9

WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o.

00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13, 620 81 62Warszawa 1997. Wydanie IDruk: Tesinska Tiskarna S.A.

 

Pamięci Roberta Adamsa

Prolog

Noc na pustkowiu Królestwa Kresowego wydawała się czymś więcej niż tylko całkowitym brakiem światła. Ciemność była istotą samą w sobie. Zamykała człowieka w swoich objęciach bez możliwości wydostania się, powrotu do jasności.

Mężczyzna, który twierdził, że nazywa się Aibas i jest szlachcicem, obudził się właśnie pod osłoną mroku. Dawno temu, gdy nosił inne imię, mógł pić i zabawiać się z kobietami, dopóki świt nie zabarwił nieba na różowo, po czym podjąć zwykłą codzienną aktywność. Tak było dawniej. Obecnie nazywał się inaczej, służył też innemu panu — o wiele sroższemu niż ten, którego rozkazów słuchał w Aquilonii. W Królestwie Kresowym zwykle przychodziło też Aibasowi sypiać w o wiele podlejszych warunkach, na posłaniu z gałęzi czy trzcin, nawet na zgarniętych liściach lub gołych górskich skałach.

Przebudził go dźwięk przypominający niesiony nocnym wiatrem łoskot kopyt oddziału konnicy na kamiennym dziedzińcu. Aquilończyk wiedział, co nastąpi później. Gdyby mógł zasnąć, nie słyszałby kolejnych odgłosów; być może wówczas nie nękałyby go koszmary.

Hałas się nasilił. Nie był to ryk, pomruk, syczenie ani grzechot. Przypominał nieco wszystkie te odgłosy, miał jednak własną, odmienną naturę. Gdyby Aibasowi kazano określić ten nadnaturalny dźwięk, nazwałby go chłeptaniem, może siorbaniem. Błagałby również, by nie musiał opisywać go dokładniej. Gdyby to uczynił, zdradziłby, że zna jego źródło. A wiedza ta była wyklęta przez bogów i ludzi, chociaż zarówno pierwszych, jak i drugich nie obchodziło, co się dzieje na tym odludziu.

Aibas zrzucił z siebie wreszcie baranicę i wstał. Wiedział, że tej nocy już nie zaśnie — jeśli nie ustanie piekielny hałas. Czarownicy potrafili uśpić istotę, będącą źródłem tych odgłosów, lub przynajmniej uciszyć ją do świtu. Często jednak dawali jej zajęcie przez całą noc.

Gdyby nawet Aibas zdołał zasnąć mimo odrażającego dźwięku, nie czekałby go spokojny sen. Zbyt wiele widział, by móc zapomnieć cokolwiek z ujrzanych okropności. Wspomnienie wydarzeń, których był świadkiem od przybycia na ziemie plemienia Pougoi, umrą razem z nim.

Nie szukał śmierci, nawet gdyby przyniosła mu ukojenie. Uciekł z rodzinnej Aquilonii, by uniknąć prześladowań. Zmienił nazwisko, zaprzedał miecz, honor i wszystko, na co zdołał znaleźć nabywcę. W ten sposób trafił do Królestwa Kresowego.

Według przekazywanych aquilońskim dzieciom opowieści, była to kraina występku ustępująca sławą jedynie Stygii, w której wszystko było możliwe — i dozwolone, i gdzie nie można liczyć na honor i sprawiedliwość. Aibas już dawno się zorientował, że w opowieściach o Stygii tkwiło wiele prawdy. Obecnie przekonywał się, że to samo dotyczyło Królestwa Kresowego.

Zaskrzypiały deski, gdy Aquilończyk podszedł do drzwi. Jak większość chat w wiosce, domostwo postawiono na tak stromym zboczu, że jedną ze ścian musiano podeprzeć pniami, by chata nie ześlizgnęła się po stoku.

Drzwi umocowane na rzemiennych zawiasach również niemiłosiernie skrzypiały. Aibas wyszedł na główną drogę wioski. Były to właściwie schody, częściowo wyryte w skale, częściowo złożone z nie heblowanych desek. Połać równego terenu, należąca do plemienia, znajdowała się na dnie doliny, u stóp wzgórza. Ziemia była w tym miejscu zbyt żyzna, by zastawiać ją chatami i szopami.

Aibas dawno doszedł do wniosku, że jeśli zostanie dłużej w wiosce Pougoi, wyrośnie mu ogon, umożliwiający łatwiejszą wspinaczkę po wzgórzach i drzewach. Gdyby zdołał ujść z życiem, znalazłby pewnie zajęcie jako cyrkowa małpa, obwożona po jarmarkach przez kushyckich handlarzy.

Wioskę oświetlały jedynie pochodnie zatknięte przed chatami. Od czasu gdy Aibas udał się na spoczynek, chmury zdążyły pokryć niebo. Czarownicy, nazywający siebie Bractwem Gwiezdnym, działali pod osłoną ciemności — z wyjątkiem okazji, gdy chcieli przerazić ludzi, pokazując w blasku dnia, czym się parają.

Aibasowi dech zamarł w piersiach, gdy dostrzegł uchylone drzwi jednej z chat w dole stoku. Stała w nich dziewczyna; za nią widać było męską sylwetkę pogrążoną w cieniu. Kobieta miała na sobie jedynie skórzaną spódnicę, sięgającą do krągłych kolan. Od pasa w górę była naga. Pochodnia rzucała zimne żółte światło na jej włosy miedzianej barwy, sprężyste młode piersi i muskularne nogi, które Aibas tak często wyobrażał sobie oplecione wokół niego...

Jak gdyby wyczuwając myśli Aquilończyka, dziewczyna odwróciła się w jego stronę i popatrzyła mu prosto w oczy. Aibas spuścił głowę. Wciąż wlepiał spojrzenie w ziemię, gdy dobiegł go szorstki głos:

— Wracaj do środka, Wylla. Nie masz po co tu sterczeć, pozwalając, by się na ciebie gapiono.

— Nie po to wyszłam, ojcze. Myślałam... Miałam nadzieję, że ci na górze mnie zobaczą... że będzie to może dla nich pociechą.

— Szszsz! Nie mów tak — widzisz, że o n może cię usłyszeć!

Słowa mężczyzny były tak jednoznaczne, jak gdyby wskazał Aibasa palcem. Gdy drzwi się zatrzasnęły za Wyllą, Aquilończyk wypuścił długo wstrzymywane powietrze w przeciągłym, smętnym westchnieniu. Niestety, strach Wylli przed Bractwem Gwiezdnym minął — przynajmniej na tyle, że ośmielała się okazywać współczucie jego ofiarom.

Była to postawa częstsza wśród członków plemienia, niż przyznawali sami czarownicy czy mocodawca Aibasa. W istocie gdyby wszystkich wątpiących w cnotę — jeśli nie moc — Bractwa złożono w ofierze, dolina zapewne by opustoszała.

Być może nadszedł czas na kolejną lekcję posłuszeństwa? Gdyby jej ofiarą stała się Wylla, Aibas mógłby wspaniałomyślnie prosić o miłosierdzie dla niej — oczywiście w zamian za dawno wymarzone łaski...

Myśl ta sprawiła, że zimna górska noc wydała się Aquilończykowi nagle cieplejsza. Czując pot na czole, otarł go wytłuszczoną dłonią. Wzdłuż drogi szedł powiew, rozsypując w ciemności iskry z pochodni przed chatą Wylli.

Jakby za ich sprawą nad doliną pojaśniało. Drobny z początku świetlny punkt zamienił się wkrótce w surową błękitną światłość, zdzierającą miękką opończę nocy z górzystej krainy.

Blask padał znad wysokiej tamy, skonstruowanej ze skał, kłód i ubitej ziemi. Zagradzała wylot wąwozu odchodzącego od doliny. Za nią znajdowało się głębokie jezioro. Wokół wąwozu skały piętrzyły się niemal pionowo, tworząc grzbiet, przywodzący na myśl smoczy łeb.

Na szczycie grani widniały dwie ludzkie sylwetki — wysoka i niska. Błękitna poświata odbijała się od ich skór i pętających łańcuchów. Więźniów skuto, by nie mogli uciec przed tym, co z woli Bractwa Gwiezdnego miało się wyłonić wkrótce z jeziora.

Aibas poczuł, że czas skryć się w chacie. Nie zawsze był w stanie znieść widok pożywiającego się podopiecznego czarowników; Bracia Gwiezdni mogli potraktować jego słabość jako wyraz wrogości. Wówczas pan Aibasa musiałby obdarować ich większą ilością złota, niż byłby skłonny poświęcić. Sam Aquilończyk miałby szczęście, gdyby zdążył uciec z Królestwa, w którym przysporzył sobie wielu wrogów. Inaczej zapewne skończyłby na skale przypominającej smoka, wyczekując, aż usiane paszczami macki sięgną po jego krew i szpik...

Na tę myśl Aibasowi zrobiło się niedobrze; o mało nie dostał torsji. Zataczając się, wrócił do chaty i zwalił na pryczę. Nie zdołał nawet zatrzasnąć drzwi, dlatego słyszał, jak podopieczny Bractwa Gwiezdnego wspina się nad powierzchnię wody. To właśnie przyczepiające się do skał przyssawki potwora były źródłem odrażającego mlaskania i trzaskania.

Aquilończyk wetknął sobie w uszy kawałki nie wyprawionej skóry, zanim rozległo się granie piszczałek.

Rybak i jego syn na szczycie skały mieli więcej szczęścia. Dźwięk piszczałek brzmiał w ich uszach dobitnie i pokrzepiająco, jak odgłos trąbek wzywających jazdę do szarży.

Mężczyzna wiedział, że same piszczałki nie mogły wydawać tak silnego dźwięku. Grajek Marr władał magią równie silną, co czarownicy plemienia Pougoi. Nie było to dla rybaka zaskoczeniem. Zdawał sobie sprawę, na co się naraża, zapuszczając się z synem za Wzgórze Trzech Dębów, na tereny wojowniczego plemienia. Nęciły go jednak strumienie i stawy pełne łososi, pstrągów, szczupaków, a nawet słodkowodnych ostryg.

Nic w życiu nie przychodziło bez narażania się na wielkie niebezpieczeństwa; taka była wola bogów. Na im większe ryzyko wystawiał się człowiek, tym większej mógł się spodziewać wygranej. Rybak nie żałował przedwczesnego opuszczania tego padołu, przeklinał się jednak za to, że zabrał ze sobą syna. Chłopak stał teraz obok niego, nie mając nadziei na dożycie swych czternastych urodzin. Zachowywał się jednak jak mężczyzna, mimo łańcuchów i krwawych pręg pokrywających grzbiet. Czarownikom nie spodobało się, że zbyt śmiało wyrażał się w ich obecności; może zresztą pragnęli jedynie pognębić ojca, sprawiając chłostę synowi. I tak nie miało to już znaczenia. Te i wszystkie inne pytania pozostaną na zawsze bez odpowiedzi.

Czarnoksięskie światło nadało wodzie przed zaporą błękitnego blasku. Nad powierzchnią unosiły się skłębione niebieskie opary. Stwór, wyłaniający się z topieli, był większy niż wszystkie rzeczne łodzie, jakie widział rybak. Macki wystawały z ciała bestii w miejscach, jakich nie wyśniłby szaleniec w najgorszym koszmarze. Potwór nie miał nóg ani oczu. Barwą przypominał rybę rozkładającą się w blasku słońca na piaszczystej łasze. Wydawane przez niego odgłosy przyprawiłyby rybaka o wymioty, gdyby nie miał pustego żołądka.

Czarnoksięski pojedynek piszczałek i śpiewów Bractwa Gwiezdnego rozpoczął się w chwili, gdy stwór począł się wspinać na tamę. Pętające ojca i syna łańcuchy zaczęły wić się jak węże. Nagle pękły w wielu miejscach.

Dźwięk piszczałek sprawił również, że bestia znieruchomiała na chwilę. Jej ryk zamienił się w syczący pomruk, macki daremnie wiły się w powietrzu.

Rybak rozejrzał się dookoła. Nie sposób było zejść ze skały; od reszty wzgórza dzieliła ją szczelina zbyt szeroka, by ją przeskoczyć. Wojownicy wepchnęli ofiary na miejsce kaźni po moście z wiązanych trzcinami gałęzi, po czym ściągnęli go na przeciwną stronę rozpadliny.

Jedyna droga prowadziła w dół — w objęcia śmierci. Ojciec wciąż błagał bogów swego ludu i rzeczne duchy o błogosławieństwo dla Grajka Marra, dzięki któremu mieli szansę na godny koniec.

— Synu, potwór wkrótce nas dosięgnie. Zrobisz to, co ja?

Chłopiec ujrzał w oczach ojca, co go czeka.

— Podążę za tobą wszędzie.

— Wiedziałem, że wraz z matką wychowaliśmy prawdziwego mężczyznę.

Rybak uścisnął dłoń syna. Odwrócili się plecami do doliny. Dwa krótkie kroki, długi trzeci, i wreszcie wielki skok w pustkę...

W uszach ojca rozległ się świst wiatru. Miał wrażenie, że to witające go w domu głosy rzecznych duchów. Dobiegły go jeszcze krzyki czarowników. Najwyraźniej nie spodobało się im, że ofiary nie czekały posłusznie na ich podopiecznego.

Był to ostatni dźwięk, który rybak usłyszał na tym świecie. Skały pomknęły na spotkanie jego i syna.

Aibas po przebudzeniu nawet nie starał się ponownie zasnąć. Zresztą zapanował zamęt tak wielki, iż mógłby pobudzić dzieci i wyczerpanych miłością kochanków w Iranistanie. Wycie potwora, jazgotanie Braci Gwiezdnych, pomruki mieszkańców wioski i ryk bydła odbijały się echem od zboczy doliny po sam świt. Nie rozległ się tylko jeden dźwięk, na który czekał Aibas — i, jak sądził, inni. Marr najwidoczniej zakończył nocne granie i udał się na spoczynek.

Nie było to dla Aquilończyka zaskoczeniem. Grajek stał się legendą dla ludu zamieszkującego obecnie Królestwo Kresowe, nim jeszcze Aibas trafił tu z rodzinnego kraju. Dopiero mniej więcej rok temu Marr podjął walkę z Bractwem Gwiezdnym. Najwidoczniej jego magia miała swoje granice, chociaż Aquilończyk nie łudził się, że zdoła je odkryć.

Po wschodzie słońca mieszkańcy wioski rozeszli się do swoich zajęć lub nadrabiali zaległości w spaniu. Najważniejszy w Bractwie Gwiezdnym czarownik, którego Aibas nazywał Widłobrodym, wspiął się pod górę i zatrzymał przed Aquilończykiem.

— Trzeci raz Marr skalał nasze obrządki — powiedział.

— Dwa pierwsze razy miały chyba miejsce, gdy mnie tu jeszcze nie było? — odparł Aquilończyk.

— Wątpisz w to, co mówię? — zapytał Widłobrody ostrym tonem.

— Niewłaściwie tłumaczysz sobie moje słowa — odpowiedział Aibas, starając się we właściwych proporcjach połączyć pokorę ze zdecydowaniem. — Chciałem ci tylko przypomnieć, że jestem w wiosce od niedawna. O tym, co działo się tutaj ponad trzy miesiące temu, mogę usłyszeć tylko od ciebie i twoich braci.

— Moi rodacy nadal nie rozmawiają z tobą?

Aibas pokręcił głową.

— Chętnie mówią o wielu sprawach, takich jak myślistwo czy uprawa roli, lecz jeśli chodzi o waszą... działalność, są nadzwyczaj powściągliwi.

Skinieniem głowy wskazał tamę zagradzającą wąwóz. Czekał, aż czarownik zapyta go, czy ktoś przewodzi milkliwym wieśniakom, lecz członek Bractwa pogładził jedynie spiżowe druty spowijające trzy odnogi siwiejącej brody. Mag sprawiał wrażenie zmęczonego i zaniepokojonego. Być może moc Marra była większa, niż Aibas podejrzewał.

Z pewnością Aquilończyk nie miał szans na namówienie Widłobrodego do pomocy w podboju Wylli. Aibas modlił się, by do tego doszło, nim zapomni, co się robi z kobietą w łóżku.

Gdy czarownik odezwał się po chwili milczenia, jego słowa odbiegały od tego, czego się spodziewał Aquilończyk.

— Musimy przeczesać wzgórza i las wokół doliny, by znaleźć grajka lub jego kryjówkę.

— Będziecie do tego potrzebowali wielu ludzi.

— Wiem, że zdążyłeś nieźle poznać okolicę. Jeżeli twój pan mógłby przysłać więcej żołnierzy, zwłaszcza łuczników, byłoby to dla nas bardzo pomocne.

Aibasa ogarnęły na przemian zaskoczenie i obawa. Zdumiało go, że członek górskiego plemienia dobrowolnie deklarował gotowość przyjęcia obcych w swe strony. Obawiał się reakcji Widłobrodego na wieść, że nie ma szans ściągnięcia większej liczby żołnierzy. Jego panu nie brakowało zbrojnych, lecz potrzebował ich do realizacji swoich zamierzeń. Na pewno nie zgodziłby się na uszczuplenie szeregów z powodu jakiegoś czarodziejskiego grajka.

Widłobrody zdążył zmarszczyć czoło, nim Aibas wpadł na szczęśliwy pomysł.

— Mój pan chętnie przyśle każdego, kogo w danej chwili nie potrzebuje, ale co za pożytek z najlepszego choćby wojownika, jeżeli nie zna okolicy? Siedzę u was trzy miesiące, lecz wasze dzieci i tak lepiej orientują się w terenie niż ja.

— Masz trochę racji — przyznał Widłobrody. — Młodzież naszego plemienia ma jednak inne zajęcia. Jeżeli mają się od nich oderwać... — Zdawało się, że mag podjął wreszcie decyzję. — Czy twój pan przysłałby trochę złota, byśmy zdołali inaczej zaspokoić nasze potrzeby? Wówczas młodzi mogliby ruszyć na poszukiwania Grajka.

Aibas nie wiedział, jakie bogactwa kryły kufry jego mocodawcy. Zdawał sobie sprawę, że jeżeli były puste, wkrótce opuści Królestwo Kresowe. Służył już panom, wyobrażającym sobie, że gładkie słówka i szczodre obietnice wystarczą zamiast złota i srebra. Była to mama służba, zwykle prowadząca mało ostrożnych do niemiłych spotkań z katem.

Ponieważ Aibas sądził, że jego pan jest jeszcze wypłacalny, wołał zaczekać w wiosce do czasu przysłania złota. Zamierzał wówczas zadbać, by do jego kiesy trafiła cząstka wystarczająca na opłacenie bezpiecznego wyjazdu z Królestwa Kresowego.

— Moi mocodawcy z chęcią przyślą wam złoto lub towary — powiedział. — Musicie tylko określić, czego potrzebujecie, a natychmiast wyślę wiadomość.

— Niczego więcej od ciebie nie chcemy.

Mało kto zrobiłby aż tyle, pomyślał Aibas. Bracia Gwiezdni winni dziękować bogom, że hrabia Syzambry przysłał do nich człowieka, dla którego bramy do zbyt wielu miast były zamknięte.

Rozdział 1

Blask świtu roztoczył się po przejrzystym, chłodnym stawie na skraju nieprzebytej puszczy Królestwa Kresowego. Mroczna toń na krótko nabrała różanego odcienia, by po chwili zabarwić się na szafirowo.

Ze skraju lasu nad brzeg stawu cicho jak przyczajony kot prześlizgnął się samotny mężczyzna. Uważnie rozglądał się wokół. Jego oczy miały zimny niebieski odcień, co kontrastowało z czarnymi włosami — przynajmniej w mniemaniu tych, którzy nie znali Cymmerian.

Mężczyzna nazywał się Conan. Z własnej woli używał tego imienia podczas swoich licznych wędrówek, ponieważ imię człowieka miało wielką moc w zimnej, jałowej Cymmerii, gdzie życie i śmierć spacerowały ręka w rękę.

Conan zawędrował daleko od rodzinnej wioski, zaznając na swej drodze doli niewolnika, złodzieja, wojownika i dowódcy. Obecnie zmierzał na południe po licznych przygodach w ojczystej krainie, znów bowiem zapragnął zaznać smaku cywilizacji. W Cymmerii trudno było o wino, kobiety i złoto. Liczył, że nie będzie narzekał na ich brak, jeśli wstąpi na służbę w Nemedii jako najemny wojownik. By jednak tam dotrzeć, trzeba się było zapuścić między wyniosłe szczyty i zwaśnione plemiona Królestwa Kresowego. Conan, od urodzenia skory do walki, wybrał najprostszą drogę na południe.

Tego ranka Cymmerianin rozpoczął czwarty dzień podróży po ziemiach Królestwa. Niewiele z ujrzanych rzeczy mogło stanowić dla Conana zachętę, by zatrzymać się tu na dłużej, a to, czego był świadkiem ubiegłej nocy, dodało mu sił do jeszcze szybszego marszu na południe. Na szczytach wzgórz ujrzał nie dające się z niczym pomylić magiczne ognie. Płonęły w znacznej odległości, lecz nawet gdyby znajdowały się w dalekim Kitaju, dla nienawidzącego czarów barbarzyńcy wciąż byłyby zbyt blisko.

Nad brzegiem stawu Conan przyklęknął i zanurzył w wodzie pusty bukłak. Pojemnik zabulgotał przez chwilę i szybko się napełnił. Cymmerianin przywiązał go do pasa i wrócił pod osłonę lasu.

Barbarzyńca miał ponad sześć łokci wzrostu i potężną muskulaturę. Każdy rozsądny człowiek ominąłby go z daleka. Strój Cymmerianina stanowiła niedźwiedzia skóra, wysokie buty, obcisłe skórzane spodnie i kolczuga równie zużyta, jak miecz. U bioder wisiały sztylet oraz sakwa z płótna porządnie wysmarowanego tłuszczem, zawierająca sól, orzechy i resztki królika złowionego poprzedniego wieczora.

Jedynie dureń wędrowałby pieszo, gdy mógłby jechać konno. Ponieważ Conan nie był głupcem, w podróż wyprawił się na końskim grzbiecie. Stracił jednak wierzchowca po drodze, niemal tracąc przy tym również życie. Przyszło mu walczyć z monstrualnym jakmarem — opiewanym w legendach lodowym czerwiem.

Okazało się, że mityczny stwór istnieje naprawdę. Potężny rzut garścią rozżarzonych węgli sprawił, że przynajmniej jeden z potworów leżał martwy pod Lodowcem Śnieżnego Diabła. Conan nie należał do ludzi zawracających bogom głowę prośbami o pomoc, lecz miał nadzieję, iż nie planowali umieścić na jego drodze kolejnego jakmara.

Ponieważ z walki z potworem Cymmerianin wyszedł z prawie kompletnym ekwipunkiem, podjął na nowo wędrówkę na południe. Liczył, że zdoła kupić konia w którejś z wiosek na północnej granicy Królestwa Kresowego, lecz w żadnej nie znalazł rumaka na sprzedaż. Miał jeszcze mniejsze szanse na zyskanie wierzchowca jako zapłatę za swe usługi, a żadne na jego kradzież. Wieśniacy strzegli koni bardzo czujnie. Poza tym miejscowy lud był spokrewniony z Cymmerianami. Conan nie miał ochoty okradać swoich ziomków ani zasłużyć na złą opinię wśród nich.

Im dalej barbarzyńca zapuszczał się w głąb Królestwa Kresowego, tym mniej odczuwał brak konia. Zdawało się, że cała kraina stanowi przechyloną półkę. Trzykrotnie już trafił na połacie równego gruntu na tyle duże, że mógłby na nich urządzić manewry turańskiej jazdy dowodzonej niegdyś przez siebie. Pozostała część Królestwa zdawała się składać wyłącznie ze wzgórz z gołymi szczytami, z łagodnych dolin, bystrych strumieni, nielicznych cichych stawów i nie kończącej się puszczy. W takiej okolicy górale, a więc i Cymmerianin, posuwali się szybciej pieszo niż konno. Pieszego trudniej było również wypatrzyć w tej niebezpiecznej krainie. Conan dwukrotnie natrafił na ślady bandyckich napaści. Za pierwszym razem natknął się na rozkładające się trupy, za drugim na niedawno zabitych i dwóch jeszcze żywych mężczyzn. Muchy obsiadły gęsto niezliczone rany tych ostatnich. Błagali, by Conan zadał im ciosy miłosierdzia. Cymmerianin wysłuchał ich próśb.

Conan uniósł głowę, by dojrzeć przez korony drzew słońce. Mógł sobie pozwolić na ponad pół dnia wędrówki, nim nadejdzie konieczność zdobycia pożywienia. Przedzierał się przez puszczę wolniej, niż by pragnął, lecz dzięki słońcu stale zmierzał na południe. Im dokładniej przyglądał się Królestwu Kresowemu, tym mniejszą miał ochotę zostać w nim na dłużej.

Do południa Conan dowiedział się, że przemierzana puszcza nie jest ani tak bezgraniczna, ani odludna, jak mu się wydawało. Dwukrotnie trafił na porządnie wydeptane ścieżki, raz zaś minął grupę chat zbyt małą, by obdarzyć ją mianem wioski. Ogródki z warzywami i wędzarnie zaświadczały, czym żywili się mieszkańcy.

Burczenie w brzuchu przypomniało Conanowi, że najwyższa pora na obfity posiłek. Przeważył jednak rozsądek, podpowiadający, że przemykanie się daleko od ludzkich sadyb cicho jak dym na wietrze jest najlepszym sposobem na szybkie opuszczenie tej niegościnnej krainy.

Cymmerianin utwierdził się w tym postanowieniu około południa, gdy wyszedł z lasu na skraj zadrzewionej doliny. U jej wylotu, wysoko na grani po lewej stronie, stał zrujnowany zamek. U jego podnóża zaś rozpościerała się opustoszała wioska.

Przed najmniej zniszczoną chatą stała szubienica z długim drągiem, wystarczająca do uśmiercenia naraz pół tuzina ludzi. Wiatr kołysał trzema cienkimi pętlami; tylko dwie zaciskały się na szyjach ofiar. Egzekucja musiała odbyć się już dość dawno, o czym świadczyła roznosząca się wokół woń. Conan skrzywił się na widok kołyszących się ciał. Jeżeli miejscowy władca zdołał doprowadzić do wymierzenia sprawiedliwości jedynie dwóm bandytom, stanowiło to jeszcze jeden dowód wątłości prawa w tej krainie. Cymmerianin nie przejmował się prawem, gdy stawało na drodze pomiędzy nim a łatwym bogactwem, lecz w Królestwie Kresowym najwyraźniej brak było i jednego, i drugiego.

Bez wątpienia ostało się tu jednak paru łuczników, dlatego Conan unikał otwartych przestrzeni po drodze do wylotu doliny, by nie stać się łatwym celem. Łuk nie był jego ulubioną bronią, lecz opanował władanie nim na tyle dobrze, że orientował się, gdzie może się kryć potencjalny strzelec.

Do tej pory Cymmerianin nie natknął się na żadne ślady ludzkiej obecności. Między zboczami płynął strumień, nieomal zasługujący na miano rzeki. Obok niego biegła ścieżka, na której widniały wyraźne ślady kopyt i obutych stóp.

Conan wdrapał się na stok tak szybko, jak gdyby ścieżka zaroiła się od węży. Wróciłby na nią jedynie wówczas, gdyby zmusiło go do tego ukształtowanie terenu, lecz wołał, by raczej inni czynili z siebie łatwy cel. Dawno zdał sobie sprawę, że zapewne nie umrze w łóżku ze starości. Nauczył się również, jak nie zginąć młodo wskutek idiotycznych omyłek.

Po południu dotarł w głąb doliny. Nad niewielkim strumieniem zjadł upolowanego królika i trochę grzybów. Gdy mył ręce, wydało mu się, że słyszy odległe dzwonienie, lecz doszedł do wniosku, że zwiodło go zawodzenie wiatru.

Dotarł w końcu do zębatej grani czerwonawych skał zagradzającej drogę. Przeszkoda wyglądała na niemożliwą do pokonania. Conan z niechęcią zdecydował się na powrót na ścieżkę.

Pokonał mniej więcej połowę odległości do dna doliny, gdy ponownie usłyszał dobiegające zza skalnej ostrogi pobrzękiwanie. Tym razem nie było wątpliwości, że to nie wiatr.

W chwilę później Cymmerianin usłyszał krzyk ptaka — a raczej człowieka naśladującego ptaka, nie na tyle jednak zręcznie, by obyte z leśnymi odgłosami ucho Conana nie wykryło fałszerstwa. Zaraz potem drugi ptasi zew rozległ się spomiędzy drzew.

Miecz Cymmerianina znalazł się natychmiast w jego dłoni, jak gdyby był obdarzony własnym życiem. Barbarzyńca rozejrzał się po gęstych zaroślach i schował pałasz. Do walki wśród gęsto rosnących drzew lepiej nadawał się sztylet. Conan był pewien, że nie uniknie potyczki; mógł się założyć, że przeciwnicy przegrają.

Najpierw jednak chciał zadać im parę pytań. Padłszy na kolana, Cymmerianin zaczął powoli pełznąć w dół stoku. Był w tej chwili równie czujny, jak nad stawem; skradający się kot w porównaniu z nim wydawałby się hałaśliwym niezdarą.

Nim Conan pokonał pięćdziesiąt kroków, usłyszał pobrzękiwanie ponownie. Tym razem rozpoznał wreszcie stukanie podków o kamienie. Wytężając słuch stwierdził, dzięki niosącemu się w jego stronę powiewowi, że jeźdźców jest co najmniej kilku. Znajdowali się w dalszym ciągu po drugiej stronie skalnego grzbietu.

Gdyby konie należały do niego, Conan poowijałby im kopyta szmatami do czasu wyjechania z puszczy, w której grasowali rozbójnicy. Na twarzy barbarzyńcy na chwilę pojawił się posępny uśmiech. Cymmerianin miał nadzieję, że po walce parę koni wpadnie w jego ręce.

Prawdopodobnie zbliżający się jeźdźcy mieli takie samo prawo do wierzchowców, jak zaczajony na ich drodze barbarzyńca. Cymmerianin zamierzał doprowadzić do tego, by zwierzęta przeszły z kolei w jego ręce. Był gotów opuścić Królestwo Kresowe pieszo, lecz wołałby uczynić to z zapłatą za co najmniej jednego wierzchowca. Wtedy dotarłby do Nemedii niejako żebrak, lecz ktoś, komu gotowi byliby zaufać najemni wojownicy.

Nadal cicho jak kot Conan zaczął się skradać w kierunku, z którego rozlegał się stukot kopyt. Ani jeden potrącony kamień, ani jedno trzaśnięcie gałązki nie mogło zdradzić obecności barbarzyńcy niewidocznym jeźdźcom. Gdy Cymmerianin zobaczył ich wreszcie, trzech wyglądało wroga z przodu, jak gdyby nie mógł zaskoczyć ich od tyłu. Towarzyszący im łucznik odwrócony bokiem wtykał strzały grotami w ziemię.

Wszyscy mężczyźni wyglądali, jak gdyby od pół roku nie najedli się do syta ani nie wykąpali. Mieli włosy, wąsy i brody wystarczające do wypchania materaca. Z ich odzienia z trudem dałoby się skompletować jeden ubiór, w którym bez wstydu można by pokazać się na ulicy miasta. Mimo to oczy i broń mężczyzn lśniły. Conan zdał sobie sprawę, że będzie mieć do czynienia z trudnym przeciwnikiem — o ile nieznajomi zdecydują się na walkę z nim.

Łucznik pierwszy dostrzegł Conana. Jego oczy rozszerzyły się na widok górującego nad nim Cymmerianina. Sięgnął spiesznie po broń, lecz nim zdołał wyjąć ją z pętli, dotarł do niego barbarzyńca. Muskularna dłoń zacisnęła się na jesionowym drzewcu. Strzelec spróbował wyszarpnąć swą broń, lecz równie skutecznie mógłby walczyć z trollem. Oczy rozszerzyły mu się jeszcze bardziej.

— Spokojnie, człowieku — powiedział Cymmerianin zniżonym głosem, wyraźniejszym niż szept, lecz nie niosącym się dalej. — Na kogo się zasadziliście?

— Na królewską karawanę — odpowiedział łucznik.

— Którego króla?

Conan nie miał ochoty narażać się niektórym monarchom. Byli wszakże i tacy, którzy już dawno wyznaczyli cenę za jego głowę.

— Władcy Królestwa Kresowego, naturalnie — stwierdził łucznik takim tonem, jak gdyby zwracał się do półgłówka.

Niewiele to mówiło Conanowi, lecz skoro i tak za parę dni miał otrząsnąć kurz Królestwa ze swych stóp, dlaczego by nie zabrać części dóbr z koronnej karawany?

— Ilu was jest i jak jesteście rozstawieni? — zapytał.

Czterech mężczyzn popatrzyło po sobie. Odgłosy zbliżających się jeźdźców zamieniły się w niemal ciągłe pobrzękiwanie, przypominające hałas z kuźni.

— Nie zwrócę się przeciwko wam, jeżeli nie dacie mi powodu — powiedział Cymmerianin. — Nie liczcie jednak na łaskawość, dopóki się nie dowiem, czy możemy zostać przyjaciółmi. — Bandyci w milczeniu spoglądali na Conana. Jeden z nich zaczął się przesuwać w stronę barbarzyńcy, ale spojrzenia towarzysza i Cymmerianina przygwoździły go do miejsca.

Najbardziej krzepko zbudowany bandyta zadecydował za pozostałych.

— Po czterech z obydwóch stron traktu po tej stronie ostrogi — powiedział, wskazując kciukiem skały.

— Nikogo więcej?

— Jeszcze po dwóch z drugiej strony. Skarpa ciągnie się w poprzek doliny, trakt zaś biegnie przez szczerbę w niej. Ludzie z tamtej strony mają popędzić karawanę w kierunku szczeliny. Kupcy będą myśleli, że znajdą się w bezpiecznym miejscu, lecz wtedy natkną się na nas.

Wówczas pozostali rozbójnicy wjechaliby za karawaną w szczelinę. Stłoczeni jeźdźcy straciliby przewagę w walce z pieszymi przeciwnikami. Conan nauczył się tego podczas służby w turańskiej armii, gdy lekkozbrojni piesi często pokonywali jazdę koczowników, jeżeli tylko zdołali doprowadzić do starcia na dogodnym dla nich gruncie.

— Doskonale — odparł Conan. — Gdzie się mam ustawić?

Herszt rozbójników znów wykonał gest kciukiem, tym razem w lewo. Conan odgadł, o co mu chodziło. Na wskazanej pozycji Cymmerianin byłby uwięziony między pozostałymi rozbójnikami i skalną skarpą. Gdyby spróbował zdrady lub ucieczki, zapewne nie wyszedłby żywy.

Tak przynajmniej sądzili rozbójnicy. Conan nie zamierzał bez potrzeby wyprowadzać ich z błędu. Postanowił jednak przekonać ich, że nie należy pochopnie oceniać Cymmerian.

Rozbójnicy rozstawili się w szereg o długości około czterdziestu kroków. Jego koniec niknął z oczu Conana w zaroślach. Ledwie był w stanie dostrzec herszta; znaczyło to zapewne, że przywódca bandytów stracił go z pola widzenia. Jedno spojrzenie wystarczyło Cymmerianinowi do znalezienia w zasięgu paru kroków kilku miejsc, w których stałby się całkowicie niewidoczny. Ocenił, że w jednym z nich mógłby nie tylko schować się przed swymi wątpliwymi wspólnikami, lecz również dostrzec, co się dzieje na drodze. Barbarzyńca nie zamierzał wdawać się w niemożliwą do wygrania walkę czy też napadać na kogoś, w kim nie chciałby mieć wroga.

Zaledwie Cymmerianin dotarł do upatrzonego miejsca, rozbójnicy z drugiej strony skarpy ruszyli do ataku. Rozległy się mrożące krew w żyłach wrzaski, wtórowało im rżenie koni, ugodzonych strzałami lub ostrą stalą. Ci, którzy nie jęczeli z bólu, obrzucali się wojennymi okrzykami. Słychać było łomotanie kamieni o tarcze.

Po chwili wśród zgiełku walki rozległo się bojowe zawołanie — imię, pod wpływem którego krew zaczęła krążyć żywiej w żyłach Cymmerianina:

— Raina! Raina! Raina!

Rozdział 2

Conan nigdy nie znał tej kobiety pod innym imieniem niż Raina — imieniem, które jako bojowe zawołanie dobywało się teraz gromko z płuc dwudziestu mężczyzn. Poznał ją jednak jako doskonałego wojownika, znawczynię koni, swawolną kochankę — i towarzyszkę podczas koszmarnych przejść w Górach Ibarsyjskich.

Jeśli to ta sama Raina. Było to dość pospolite imię w Bossonii i paru innych krainach. Conan nie miał ochoty nadstawiać głowy w obronie zupełnie nieznajomej kobiety.

Cymmerianin rzucił na ziemię niedźwiedzią skórę, przesunął pochwę z mieczem za siebie, by nie uderzała o skały, i wskoczył na zbocze skalnej ostrogi. Wyszukując obutymi stopami punkty zaczepienia, szybko wspiął się w górę, w stronę szczeliny zapewniającej bezpieczeństwo i dobrą widoczność.

Rozbójnicy ponownie zapomnieli, że mogą zostać zaatakowani od tyłu, nie zadbali również o zabezpieczenie swych boków. Żaden z nich nie zwrócił uwagi na Conana.

Kobietą po przeciwnej stronie była ta sama Raina, którą znał Conan. Znajdowała się w samym środku walczących. Dosiadała przysadzistej, silnej klaczy. Hełm skrywał większą część twarzy, piersi opinała wielokrotnie reperowana kolczuga. Cymmerianin rozpoznał ją po dużych, szarych oczach, piegach na zadartym nosie i długiej, pełnej wdzięku szyi.

Gdy kobieta wykrzyczała kilka rozkazów, Conan upewnił się, że to właśnie Raina. Jej głos stał się nieco bardziej szorstki, lecz spędzone na wędrówkach lata i wchłonięty podczas nich w płuca pył odcisnęłyby piętno nawet na spiżowym gardle.

Jeden z rozbójników zeskoczył z drzewa na zad klaczy Rainy. Koń ugiął się pod niespodziewanym ciężarem, lecz dosiadająca go kobieta bez trudu sprostała zagrożeniu. Nie będąc w stanie zamachnąć się mieczem, przez co mogłaby zranić któregoś ze swoich towarzyszy, walnęła napastnika rękojeścią broni w twarz. Krótki miecz bandyty zazgrzytał po jej kolczudze, aż jego szpic natrafił na pęknięte ogniwo i przebił skórę. Conan ujrzał, jak Raina zaciska wargi z bólu.

Kobieta natychmiast wyciągnęła zza cholewy wysokiego buta długi aquiloński sztylet. Rozbójnik był tak zajęty wpychaniem broni w dziurę w kolczudze, że nie dostrzegł ruchów Bossonki. Poderżnęła mu gardło. Z szeroko rozwartymi, nie widzącymi oczyma runął na ziemię, ochlapując Rainę i konia fontanną krwi.

Conan rozejrzał się w poszukiwaniu oparcia dla stóp. Musiał zejść na dół; nie miał łuku, poza tym nie był zbyt doświadczonym strzelcem. Tylko łucznik o graniczącej z czarami celności trafiałby wyłącznie w nieprzyjaciół w panującym u podnóża skały zamęcie.

Jeden z rozbójników wreszcie dostrzegł Conana. Oczy rozszerzyły się mu z zaskoczenia, potrząsnął głową, wreszcie otworzył usta do krzyku. Bandyta sprawiał wrażenie, jak gdyby nie miał pojęcia, skąd Cymmerianin wziął się na szczycie skały. Jego zdziwieniu położył kres jeden ze strażników, wbijając mu miecz między żebra. Rozbójnik skonał z szeroko otwartymi oczyma, nie doczekawszy się wyjaśnienia dziwnego zachowania Conana.

Gdy Cymmerianin szukał kolejnego oparcia dla stopy, obok niego w skałę uderzyła strzała. Opuściwszy wzrok, stwierdził, że może bez ryzyka zeskoczyć na ziemię. Chociaż zderzył się z gruntem z siłą, która połamałaby kości zwykłemu śmiertelnikowi, natychmiast przetoczył się i sprężył gotów do działania. Usłyszał wrzaski bandytów; pośród wymysłów, jakimi obrzucali łucznika, najłagodniejszy głosił, że miał więcej ojców niż pies pcheł.

Strzelec widocznie nie zaczekał na komendę herszta. Kłótnia rozbójników stwarzała Cymmerianinowi wymarzoną sposobność walki — po stronie Rainy i jej ludzi. Honor, przychylność bogów i zwykła solidarność wobec dawnej kochanki nie pozwalały Conanowi postąpić inaczej.

Musiał uderzyć jak najszybciej. Rozbójnicy po drugiej stronie skały dopinali swego: spychali karawanę w stronę szczerby, która pozornie obiecywała wędrowcom bezpieczeństwo. W rzeczywistości czekałaby ich tam rzeź. Oczywiście zorientowawszy się w sytuacji, strażnicy karawany drogo sprzedaliby życie, znacznie przerzedzając szeregi rozbójników.

Kłócący się bandyci czynili rejwach nie mniejszy niż tłum pijaków w aghrapurskiej winiarni. Gdyby nie to, że bitewny zamęt za skałą był jeszcze głośniejszy, strażnicy karawany na pewno zorientowaliby się, co im grozi.

Okazało się, że łucznik zauważył Conana. Obrócił się, naciągnął strzałę i wypuścił ją w chwili, gdy herszt schwycił go za ramię. Pocisk poszybował bogom w okno; instynktowny skok Cymmerianina za pień drzewa nie był na dobrą sprawę konieczny. Zaskoczył jednak bandytów. Rozbójnicy rozglądali się bezradnie na wszystkie strony, jak gdyby barbarzyńca rozpłynął się w powietrzu. Gdy Conan wyskoczył zza drzewa z mieczem w jednej ręce, a niedźwiedzią skórą w drugiej, wszyscy zwróceni byli w innym kierunku.

Cymmerianin rzucił rozpostartą skórę; opadła na głowę i ramiona Strzelca. Łucznik zdołał zedrzeć ją wystarczająco szybko, by wystrzelić do wroga.

Conan nie był jednak zwykłym przeciwnikiem, o czym łucznik przekonał się szybko i boleśnie. Gdy naciągał strzałę, pałasz Conana uderzył w jego broń. Jesionowe drzazgi prysnęły w powietrze, kawałki przeciętej cięciwy chlasnęły w przeciwne strony. Strzelec upuścił resztki łuku, odskoczył w tył — i wpadł na herszta. Na moment uniemożliwił mu przez to ruszenie do ataku na Cymmerianina.

Być może herszt się łudził, że nikt nie zdoła w jednej chwili wykorzystać takiej sytuacji. Jeżeli tak, pomyłka ta kosztowała go życie. Miecz Conana zatoczył ze świstem śmiercionośny łuk i z głuchym łoskotem trafił w głowę rozbójnika. Chociaż rozbójnik nosił skórzany hełm, wzmocniony zardzewiałymi żelaznymi prętami, ostrze rozpruło go tak gładko jak pergamin. Broń ugrzęzła w czaszce na tyle głęboko, że Cymmerianin musiał mocować się przez chwilę, by ją wyrwać.

Zdesperowany łucznik wyjął z pochwy sztylet, zamierzając przyciągnąć do siebie nieprzyjaciela i nadziać go na ostrze. Zdołał co prawda szarpnąć Cymmerianina, lecz ostrze okazało się za słabe, by rozedrzeć kolczugę. Conan wolną dłonią rąbnął łucznika w podbródek z taką siłą, że złamał mu kark. Mężczyzna runął na pień drzewa z tak wielkim impetem, że pękła również jego czaszka.

Conan wyrwał w końcu miecz i stanął do walki z kolejnym przeciwnikiem. Rozbójnik nie miał broni, z którą mógłby stawić czoło ciemnowłosemu olbrzymowi; nie miał też ochoty młodo umierać. Wycofał się. Sądząc po hałasach w zaroślach, jego towarzysze obrali podobną taktykę.

Ku niezmiernemu zadowoleniu Cymmerianina, żadnemu z pozostałych przy życiu bandytów nie przyszło do głowy, by wykrzyczeć ostrzeżenie dla kompanów za skałą. Conan miał wolną rękę w wyborze sposobu ataku.

Przyklęknął i obejrzał łuk. Broń znacznie ucierpiała, gdy wytrącił ją z rąk strzelcowi. Martwy łucznik miał jednak owiniętą wokół pasa zapasową cięciwę. Szybkimi, sprawnymi ruchami Conan naciągnął ją. Podniósł jedną z rozsypanych na ziemi strzał i napiął łuk.

Była to nie najgorsza broń, chociaż nie mogła się równać wielkim bossońskim łukom ani zakrzywionej odmianie oręża, której Conan nauczył się używać w Turanie. Z jeździeckiego łuku można było z odległości dwustu kroków umieścić pięć strzał w tarczy wielkości człowieka tak szybko, iż ostatnią wypuszczało się, nim pierwsza dotarła do celu. Wystrzelone z długich bossońskich łuków strzały długości ramienia przebijały aquilońskie kolczugi i grzęzły w ciele na głębokość dłoni.

Conan nie potrzebował aż tak dobrej broni. Łuku zamierzał użyć wyłącznie do poinformowania rozbójników za skałą, że tam, gdzie wcześniej byli ich towarzysze, znaleźli się wrogowie. Reszty powinien dokonać strach. Tego nauczył Cymmerianina i innych oficerów- -cudzoziemców kapitan Khadjar z turańskiej armii. „Zwycięża ostatecznie ten, kto na polu boju staje się panem umysłów walczących” — powiedział kiedyś. „Kto pozwala zawładnąć sobą strachowi, kończy jako pozbawiony honoru dezerter lub pastwa dla sępów”.

Mądre słowa mądrego człowieka, obecnie tropiącego Piktów na aquilońskim pograniczu —jeżeli nie wysłano za nim najemnych zabójców. Barbarzyńca miał nadzieję, że może Raina wiedziała coś o losie Khadjara.

Jeżeli nawet, to by opowiedzieć o tym Conanowi, wpierw musiała przeżyć walkę z rozbójnikami. Cymmerianin naciągnął cięciwę i wypuścił strzałę. Poszybowała między drzewami i zniknęła w lesie po drugiej stronie traktu.

Dopiero po trzech strzałach w gęstwinie rozległ się krzyk. Jednak było to tylko przekleństwo, rzucone na głowę mamie celującego kamrata. Dopiero za szóstym razem rozległ się wrzask bólu.

Cymmerianin wypuścił dwie kolejne strzały i zakładał trzecią, gdy rozbójnicy zaatakowali.

Z gęstwiny wyskoczyło nie czterech, lecz co najmniej dwakroć więcej bandytów. Conan zwolnił cięciwę. Grot wbił się w pierś jednego rozbójnika. Mężczyzna runął na ziemię z charczeniem, lecz pozostali biegli dalej. Wyglądało na to, że wiedzieli, jak na nowo zastawić zasadzkę. Gdyby zdołali odpędzić wroga, który wyrósł jak spod ziemi za ich plecami, odzyskaliby panowanie nad obydwoma odcinkami traktu.

Rozbójnikom nie brakowało odwagi. Z początku sprzyjało im nawet szczęście. Conan nie miał czasu wybrać miejsca dogodnego do obrony. Zza skalnego wyłomu wyłoniła się przednia straż karawany. Po chwili rozbójnicy, juczne zwierzęta i strażnicy — dosiadający koni i piesi — przypominali kłębowisko węży z vendhiańskiej dżungli. Cymmerianin nie ryzykował kolejnego strzału. Zdołał zmusić przeciwników do działania, lecz postąpili w sposób, jakiego sobie nie życzył. Gdyby walczący ludzie i przerażone zwierzęta pozostały dłużej w skalnej szczelinie, zostałaby zablokowana tak dokładnie, że rozbójnicy mieliby wolną rękę.

Ponieważ jeden plan zawiódł, Cymmerianin bez chwili namysłu przystąpił do realizacji następnego. Rzucił się w dół stoku z połyskującym mieczem i sztyletem w rękach, wymijając drzewa i przeskakując krzaki i głazy. Nie wydawał bojowych okrzyków, zależało mu bowiem na zaskoczeniu przeciwników, lecz jego bliskość zdradził trzask roztrącanych gałęzi.

Na szczęście usłyszeli je zarówno rozbójnicy, jak i wędrowcy. Gdy bandyci na trakcie zwrócili się w jego stronę, strażnikom nie zabrakło przytomności umysłu, by to wykorzystać. Z góry zakładali, że stający do walki z napastnikami człowiek chce im pomóc.

Bystrość strażników ocaliła Conanowi życie. Gdy Cymmerianin zadał pchnięcie sztyletem w stronę jednego z bandytów, ten rzucił się naprzód i zdołał chwycić barbarzyńcę za nogi. Conan zdołał jeszcze zastawić się przed cięciem drugiego z nieprzyjaciół, nim stracił równowagę.

Jeden ze strażników przeskoczył przez jucznego muła i wylądował na plecach mężczyzny wczepionego w nogi Cymmerianina. Nie wydobył broni; nie musiał. Mimo zgiełku Conan usłyszał trzaśnięcie łamanego karku i poczuł, jak uścisk na jego kostkach słabnie.

Odskoczył od konającego rozbójnika i zręczną szermierką przez chwilę utrzymał następnego napastnika na odległość wyciągniętego ramienia. Instynkt ostrzegł barbarzyńcę o kolejnym niebezpieczeństwie. Wykonał zwód. Gdy bandyta się cofnął, Conan jednym ciosem odciął zbliżającemu się od tyłu mężczyźnie włochatą rękę z zakrzywioną szablą. Rozbójnik zawył, daremnie starając się zatamować buchającą krew, po czym osunął się na ziemię, krzycząc wniebogłosy.

Nim Conan zdołał się odwrócić do pierwszego napastnika, ten już nie żył — rozbójnik natknął się bowiem na strażnika, któremu nie brakowało ani broni, ani umiejętności. Wystarczył jeden cios, by bandyta padł z prawie odciętą głową.

Strugi krwi zaczynały sprawiać, że skalista ścieżka pokrywała się grząskim błotem utrudniającym poruszanie. Conan przeskoczył duży głaz i znalazł się na pewniejszym gruncie. Przybliżył się również do samego centrum walki.

Jeden z rozbójników, przekonany, że w pobliżu nie ma nieprzyjaciół, chciał odciąć juki zdychającego konia. Skonał przed nim — Conan chwycił go za tłuste związane włosy i wbił sztylet w plecy. Bandyta osunął się na półotwarte sakwy, z których wysypywały się fiolki i buteleczki o pieczęciach pokrytych nie znanymi Cymmerianinowi runami.

Do Conana dołączył strażnik, który wcześniej pospieszył mu z pomocą, dzięki czemu obydwaj mogli osłaniać się nawzajem. Jeden z bandytów, który rzucił się do ucieczki, wystawił głowę z krzaków w nowym przypływie odwagi lub w nadziei na łatwe łupy. Czy kierował nim hart ducha, czy łapczywość, skończyło się to dla niego rychłą śmiercią. Gdy rozbójnik wyskoczył z zarośli, Conan był gotowy na jego przyjęcie. Z siłą kafara kopnął mężczyznę ciężkim butem. Rozbójnik zgiął się wpół. Nim zdołał się podnieść, Cymmerianin rozłupał mu mieczem czaszkę.

Później walka przybrała typowy dla takich starć przebieg. Zamieniła się w zbiór rozmytych plam zderzających się i odskakujących od siebie ostrzy, w zgiełk ludzkich krzyków i jęków, w kłębowisko ciał — nieruchomych i zdradzających jeszcze oznaki życia. Conan miał wrażenie, że toczy walkę z o wiele większą liczbą przeciwników, niż sądził na początku. Przez moment poczuł zgrozę na myśl, że spod ziemi wyrastają nowi bandyci, a może zabici ożywają.

Po chwili się zorientował, że wrażenie natłoku sprawiali uciekający nieprzyjaciele. Raina lub ktoś inny, kto nie stracił głowy, rozkazał zablokować skalną szczelinę, co odcięło rozbójnikom drogę odwrotu. W ten sposób szczerba w skale została wykorzystana przeciwko tym, którzy zaplanowali w niej zasadzkę.

Walka zamieniła się w istną rzeź. Gdy było po wszystkim, ogarnięty bitewnym szałem Cymmerianin doszedł z wolna do siebie. Zdał sobie sprawę, że jest cały zlany krwią, w dłoniach dzierży połyskujący szkarłatem oręż, a u jego stóp na ziemi przesiąkniętej posoką piętrzą się nieruchome ciała.

Odzyskując jasność umysłu, zauważył również, że strażnicy trzymają się z dala od niego. Jeden z łuczników nie zluzował cięciwy, aczkolwiek nie założył na nią strzały. Inny, śniady brodacz, czynił raz za razem gest odczyniający złe uroki.

— Raina! — krzyknął Cymmerianin, choć bardziej przypominało to skrzeczenie olbrzymiej żaby.

Zdał sobie sprawę, że walczył z zapamiętaniem godnym aesirskiego berserkera — ogarniętego ślepą furią wojownika z Północy. Nic dziwnego, że bali się go ci, którym pospieszył z pomocą.

— Raina!

Tym razem jego wołanie bardziej przypominało głos ludzkiej istoty. Słysząc to imię, strażnicy utkwili w Cymmerianinie pełne zdziwienia spojrzenia. Kobieta zauważyła Conana. Jej jasne, pokryte piegami oblicze również znaczyły plamy krwi.

Conan się roześmiał. Niemal słyszał, jak Raina rozmyśla: „Gdzie już spotkałam tego olbrzymiego barbarzyńcę, że woła mnie, jak byśmy byli starymi przyjaciółmi?”

— Jestem Conan Cymmerianin, Raino z Bossonii —powiedział spokojnie. — Przysięgam na bogów mojego ludu i wszystko, co chcesz, że to prawda.

Wiedział o niej wystarczająco wiele, aby rozproszyć jej podejrzliwość... sam zaś wątpił, by chciała słuchać w obecności swoich ludzi, jaką ją zapamiętał. Raina jeszcze przez chwilę marszczyła brwi, po czym jej czoło się wygładziło. Na zaciśniętych wcześniej ustach pojawił się z wolna uśmiech. Płynnym ruchem schowała miecz, ześlizgnęła się z siodła i podeszła do Cymmerianina.

— Conan? — W jej głosie brzmiała równocześnie radość i niepewność.

— O ile mi wiadomo, nie mam brata bliźniaka, a żadnemu z czarowników nie udało się stworzyć mojego sobowtóra. Wierz mi, Raino, to ja we własnej osobie.

— Och, na Mitrę!

Przez chwilę Conan miał wrażenie, że Raina zemdleje. Wyciągnął rękę, zamierzając oszczędzić jej tego wstydu. Mimo bitewnego zaślepienia odniósł wrażenie, że towarzyszyła jej grupa doświadczonych wojaków, niechętnie godzących się, by rozkazywała im kobieta. Chociaż nie byle jaka kobieta, Rainy bowiem nie sposób było zaliczyć do pospolitych przedstawicielek swej płci. Conana nie zaskoczył fakt, że widzi ją z własnym oddziałem konwojującym karawany w niecałe dwa lata po tym, gdy sama opuszczała Turan jako zwykła strażniczka wędrownych kupców. Był jednak zdziwiony, że ich szlaki przecięły się ponownie na smętnym odludziu, mieniącym się Królestwem Kresowym.

Raina odzyskała panowanie nad sobą. Wyciągnęła dłoń i odgarnęła z czoła Conana splątane włosy.

— Na bogów, dobrze cię znowu widzieć, chociaż mam... mamy teraz wobec ciebie dług do spłacenia. Przysięgam, że znajdę jakiś sposób, by...

— ...go wyrównać?— dokończył Cymmerianin z posępnym uśmiechem. Znów przypomniawszy sobie, że Raina jest teraz dowódcą, rzekł zniżonym głosem: — Najlepiej spłać go, zbierając ludzi i ruszając dalej.

Opowiedział w paru słowach o swej walce, zanim karawana pokonała skalną szczerbę. Zamiar przyłączenia się do rozbójników pominął milczeniem.

— Masz rację, Conanie. Być może ci szubrawcy mogą nam sprowadzić na kark kompanów.

Barbarzyńca miał wrażenie, jak gdyby w ciągu kilku chwil Raina urosła. Odwróciła się i spiesznie wykrzyczała serię rozkazów. Mężczyźni rzucili się je wypełniać, jak gdyby patrzyła na nich bogini walki.

W trakcie rozmowy Conan stwierdził, że mniej powinien się przejmować autorytetem przyjaciółki, a bardziej —jak zostanie przyjęty przez jej ludzi. Wyświadczył oddziałowi Rainy — ujmując to oględnie — przysługę, lecz wielu mieszkańców królestwa Południa nie znało Cymmerian. Część z nich, jak głupcy na całym świecie, bała się nieznanego.

Ponieważ strażnicy bez szemrania jęli wykonywać polecenia kobiety, Conan spokojnie ruszył pod górę. Wrócił z ciałem herszta i orężem zabitych przez siebie rozbójników.

— Lepiej zabrać broń, by nie wpadła w ręce byle obwiesi — powiedział.

Raina pokiwała głową i spojrzała na trupa.

— Ci łotrowie słuchali jego rozkazów — dodał barbarzyńca. — Nieco dalej, u podnóża wzgórza ze zrujnowanym zamkiem na szczycie, stoi szubienica. Jeżeli go na niej powiesimy, może da to do myślenia tym, którzy mieliby jeszcze ochotę się na nas zasadzać.

— Nigdy nie brakowało ci sprytu mimo młodego wieku — Raina ponownie przytaknęła.

— Powiedziałaś to, jak gdybym był żółtodziobem! — roześmiał się Cymmerianin.

— O nie! Nie jesteś żółtodziobem.

Zarówno głos, jak i spojrzenie kobiety świadczyły, że odezwały się w niej wspomnienia, przez które i Conanowi krew żywiej krążyła w żyłach. Po chwili ponownie przybrała minę dowódcy i nakazała strażnikom, by martwego bandytę umieścić na którymś z jucznych zwierząt lub noszach.

Barbarzyńca przysłuchiwał się temu z uśmiechem. Raina złożyła obietnicę spłacenia długu i potwierdziła, że gotowa jest ją spełnić. Teraz potrzebowali jedynie ciemności.

Rozdział 3

Kilku ludzi Rainy chciało ścigać pozostałych przy życiu rozbójników.

— Jeśli ich znajdziemy, to już nie ostrzegą swoich kompanów — wyraził prosto swoje myśli jeden ze strażników.

— Założę się, że chcielibyście rozdzielić między siebie łupy z innych karawan? — powiedziała Raina z uśmiechem, lecz jej głos był twardy jak skała.

— No... nie zaprzeczę, pani.

— Wspaniale. Chociaż brakuje ci rozumu, przynajmniej jesteś szczery. W dzisiejszej walce straciliśmy czterech ludzi, a sześciu odniosło rany. Nie możemy się rozdzielać w puszczy, którą nasi wrogowie znają na wylot.

Mężczyzna przyjął pouczenie ze wzruszeniem ramion i uśmiechem, po czym zabrał się do naprawy uprzęży jucznego muła.

Karawana niezwłocznie ruszyła w dalszą drogę. Gdy orszak mijał zrujnowany zamek i szubienicę, Cymmerianin wyjechał na przód. Raina została w środku kolumny. Jechało przy niej zbyt wielu podwładnych, by barbarzyńca zdołał zamienić z nią słowo na osobności. Nie miał zresztą w tej chwili ochoty na pogawędki. Należało skupić całą uwagę na obserwacji otoczenia.

Rozciągające się na zachodzie chmury sprawiły, że podróżujący dotarli do szubienicy w gęstniejącym zmroku. Raina ściągnęła wodze, zatrzymała konia obok Cymmerianina i spojrzała na zburzoną wioskę.

— Nie podoba mi się tutaj, Conanie.

— Nikt z twoich ludzi nie pochodzi z tej okolicy?

— Nauczyłam się, że ci, którzy zdołali wyrwać się z Królestwa Kresowego, niechętnie do niego wracają.

Conan obawiał się, że rodowici mieszkańcy Królestwa mogli być w zmowie z rozbójnikami.

— Nocujemy w zamku czy w wiosce? — zapytał.

— Droga do zamku jest za stroma dla zwierząt. Nie zamierzam rozdzielać oddziału — odrzekła Raina.

— W takim razie wjeżdżamy do wioski albo marzniemy i mokniemy pod gołym niebem — odparł Cymmerianin, spoglądając w niebo.

Od chwili gdy się zatrzymali, by przyjrzeć się wisielcom, chmury stały się jeszcze ciemniejsze.

— Nie pomogłoby to rannym — rzekła Raina i przyłożyła dłonie do ust: — Hej! Rozbijamy obóz na noc w wiosce. Znajdźcie dla siebie najmniej twarde kamienie i najsuchsze błoto. Oporządźcie konie i osły! Pierwszy straż pełni niebieski zastęp! — Odwróciła się do Cymmerianina. — To znaczy, że również i ja. Dowódca niebieskiego zastępu został ranny. Ale nie będę czuwać przez całą noc.

— Chcesz przez to powiedzieć, że nie pełnisz warty do samego rana? — Conan się uśmiechnął. — Czy zaśniesz, czy nie...

— Wydajesz się pewny swych sił, Cymmerianinie.

— Jeżeli zależy ci na odpowiedzi, to istotnie nie wątpię.

Te słowa sprawiły, że Raina również się uśmiechnęła.

— Powiedz mi, co cię tu sprowadza z Turanu? Znów wstąpiłeś na służbę u arcyszpiega Miszraka?

Conan wyraził przekonanie, że Miszrak spółkował z kozami i sikał w studnie, po czym się roześmiał.

— Nie, ani on, ani nikt inny nie przysłał mnie tutaj. W istocie, im dalej będę trzymał się od Turanu, tym lepiej. — Opowiedział o ostatnim roku służby w turańskiej armii i swoim nagłym odejściu, gdy wysoko postawionemu oficerowi nie spodobały się kontakty barbarzyńcy z jego kochanką. Streścił również przebieg późniejszych wędrówek na północ, do Cymmerii i z powrotem na południe. —Nie wątpię, że Miszrak utrudniał mi z początku drogę, zanim do reszty nie pozbyłem się turańskiego kurzu z moich butów — podsumował. — Niech Crom mnie chroni, bym miał mu jeszcze kiedykolwiek służyć.

Raina niespokojnie zacisnęła rękę na dłoni Conana. Po chwili się uśmiechnęła i zsiadła z konia.

— Muszę zabrać się do roboty. Zajmij się wierzchowcami i bagażem. Dołączę do ciebie, kiedy znajdę czas.

Conan przyglądał się, jak kobieta podchodzi do ludzi pętających i rozładowujących juczne zwierzęta. Bossonka wyglądała pięknie, lecz widać było, że jest o parę lat starsza. Po chwili Cymmerianin doszedł jednak do wniosku, że nie chodzi o wiek, a o obowiązki dowódcy — brzemię poznane przez barbarzyńcę dokładniej, niż miałby na to ochotę.

Conan planował przyłączyć się do Rainy, jeżeli zamierzała ruszyć na południe po dotarciu z karawaną do celu. Ciężar dowodzenia był łatwiejszy do zniesienia, jeżeli spoczywał na dwóch osobach.

Aibas przespał większość dnia. Aquilończyk czuł, że czarownicy żyli w trwodze. Obawiali się czegoś potężniejszego od nich samych. Ich strach sprawiał, że rozsyłali wojowników coraz dalej w poszukiwaniu nowych ofiar dla potwora.

Zeszłej nocy rzucono bestii aż pięciu nieszczęśników, między nimi młodziutką dziewczynę. Tajemniczy grajek nie użył piszczałek, by umożliwić skazanym na zagładę ludziom godną śmierć. Zdawało się, że nieznany czarodziej chwilowo nie chciał drażnić Bractwa Gwiezdnego. Aibas przyłapał się na myśli, że z przyjemnością patrzy, jak krwiożerczy magowie przewracają oczyma ze strachu, słysząc dochodzące z oddali granie.

Bogowie byli jednak świadkami, że również Aquilończyk od chwili znalezienia się w dolinie niejednokrotnie zaciskał oczy z trwogi. Trzymała go tu tylko nadzieja, że jego zadanie niedługo dobiegnie kresu. Aibas zdawał sobie również sprawę, że gdyby teraz zdecydował się na próbę ucieczki, najprawdopodobniej nie opuściłby żywy Królestwa Kresowego.

Stukanie do drzwi jego chaty było dość głośne, by obudzić umarłego. Aibas wsłuchał się w dobiegające z zewnątrz głosy. Zanim uchylił drzwi, wpuszczając do środka członka Bractwa Gwiezdnego, wyciągnął miecz. Ujrzał, że na zewnątrz stoi kilku wartowników z niewyraźnymi minami.

— Grajek wyprawił jakąś nową sztuczkę? Przestraszył waszego pupila tak, że nie chce się wynurzyć ze stawu?

Czarownik spojrzał gniewnie i uczynił — Aibas miał nadzieję, że bezskuteczny — gest odpędzający nieprzyjazne duchy. Aquilończyk postanowił powściągnąć swoją złośliwość. Co prawda Syzambry potrzebował wojowników Pougoi, lecz zależało mu również, by magowie trzymali górali w karbach. Do tego niezbędna była bestia, bestia zaś potrzebowała ludzkiego mięsa.

— Przybyszu z nizin, jesteśmy zadowoleni ze złota, które przysłał twój pan. Pamiętaj jednak, że możemy zaszkodzić ci łatwiej niż ty nam.

Aibas nie był pewny, czy czarownik groził mu oczernieniem przed Syzambrym, czy rzuceniem zaklęć.

— Wybacz mi. Jestem rozespany i mam... — Zawahał się. Nie chciał powiedzieć „gorączkę” z obawy, że czarownik wyraziłby gotowość, by go uleczyć. — ... rozwolnienie.

Tak, rozwolnienie. Nawet w tych nie ucywilizowanych okolicach, rojących się od czarowników, biegunkę kurowano ziołami i miksturami przyrządzanymi przez wiedźmy, a nie czarami, pochodzącymi z królestw, których nazwy nie powinny pojawiać się na ludzkich ustach.

— Wezwałeś wiedźmę? — zapytał mag.

— Nie, ale zrobię to po naszej rozmowie. Cielesne dolegliwości są dla mnie nieważne, jeśli tylko przynosisz dobre wieści.

Układny ton Aibasa sprawił, że czarownik przestał się krzywić, lecz nie wystarczył, by wywołać uśmiech na jego ustach. Członek Bractwa Gwiezdnego skłonił się, wyrażając dobitnie — w swoim mniemaniu — uznanie dla Aquilończyka.

— Na razie nie, ale niewątpliwie wkrótce nadejdą— powiedział czarownik. — Pierwsza grupa jest już gotowa. Dziś w nocy dotrze do pałacyku myśliwskiego i wykona swoje zadanie.

— Czy górale wiedzą, że księżna i jej syn zostaną tu przywiezieni? — O księżnej na pewno. Co do niemowlęcia, trudno powiedzieć. Aibas miał chęć się modlić, by wnuka starego króla Eloikasa, księcia Urrasa, nie było w pałacyku, z którego zamierzano porwać jego matkę. Lecz modły płynące z Królestwa Kresowego zdawały się raczej ściągać gniew bogów niż ich wsparcie. Aquilończykowi pozostawała wyłącznie nadzieja, że Urras zostanie wywieziony przed pojawieniem się górali, a ofiarą porwania padnie tylko księżna Chienna. Zmuszenie księżnej do poślubienia Syzambrego powinno wystarczyć do nakłonienia Eloikasa do ustąpienia z tronu. W najgorszym wypadku król mógł podjąć otwartą walkę z siłami hrabiego. Tak czy inaczej, równało się to zakończeniu misji Aibasa i szansie na opuszczenie Królestwa Kresowego.

Na razie wszakże Aquilończyk wciąż się znajdował w górskiej dolinie i nie mógł nawet wyprosić z chaty członka Bractwa Gwiezdnego. Sądząc po minie brodatego czarownika, miał on w zanadrzu jeszcze parę informacji.

— Coś przebiega nie po waszej myśli?

— Grupa Wolnych Druhów (tak określali się tutejsi rozbójnicy) próbowała jakiś czas temu napaść na królewską karawanę. Gdyby się udało, osłaniałaby powrót naszej wyprawy do doliny.

— Ale bandytom się nie powiodło?

— Zginęli prawie wszyscy. Ci, którzy ocaleli, opowiadali, że powodem ich klęski był olbrzym z ożywionego kamienia. Nasi wrogowie widocznie znają się na magii lepiej, niż myśleliśmy.

— A może mają więcej ludzi? — Aibas powstrzymał westchnienie. — Posłuchaj, dostojny mędrcze. Bogowie mi świadkami, że ty i twoi towarzysze potraficie się posługiwać magią lepiej, niż uważałem to za możliwe. Wiem jednak więcej od was, jak toczy się bitwy i wojny w krainach poza tą doliną. Obawiajcie się nie czarów, lecz tego, że strażnicy karawany wzięli paru rozbójników do niewoli i zmusili ich do ujawnienia, co wiedzą o naszych planach. Rozkażcie góralom, którzy mają porwać księżnę, wracać inną drogą. Niech wędrują w nocy, a w dzień siękryją. Będzie to dla nich równie pomocne, jak wszystkie wasze zaklęcia i dwie dziesiątki... — Aibas wstrzymał się przed słowami „ofiar dla potwora” i dokończył: — ...nowych więźniów.

— Nie oduczysz się bezczelności, przybyszu z nizin?

W ustach czarownika zabrzmiało to jak obraza. Aquilończyk miał ochotę powiedzieć, że jego bezczelność jest niczym w porównaniu z zuchwałością Syzambrego, lecz powściągnął język. Niech czarownicy sami się zorientują, z kim zawarli przymierze, gdy hrabia przy-wdzieje koronę. Dostaną wówczas srogą nauczkę. Aibas miał nadzieję, że do tego czasu znajdzie się daleko od Królestwa Kresowego.

— Wybacz, jeżeli uraziły cię moje słowa. Nie było to moim zamiarem. Niezmiernie zależy mi jednak, by nasze tak dobrze rozpoczęte dzieło nie spełzło na niczym z powodu niepotrzebnych zaniedbań.

— Przekażemy twoje rady. Czy to ci wystarczy?

— W zupełności.

Aquilończyk wiedział, że na więcej nie ma co liczyć, nawet gdyby oferował czarownikom wszystkie skarby kapłanów Seta.

Z przesuwających się nisko po niebie chmur spadały rzadkie krople deszczu. Na zachodzie szalała burza, lecz karawana rozbiła obóz na niemal suchym gruncie.

Chociaż Conan nie miał żadnych obowiązków po dopilnowaniu rozpakowania ładunków, pomagał jednak w rozbijaniu obozu. Niektórzy z wojowników wyraźnie domyślali się, że Cymmerianin i Raina byli niegdyś kochankami. Żołnierze chcieli dowiedzieć się czegoś o człowieku, któremu niewątpliwie zawdzięczali życie.

Dzięki gościnności strażników Conan wypił tyle wina, na ile miał ochotę, chociaż nie więcej, niż nakazywał rozsądek. Wręczył też swój miecz zbrojmistrzowi, by ten wyrównał szczerby na ostrzu. Barbarzyńca spędził z rzemieślnikiem nieco czasu na pogodnej pogawędce. Pomógł także pachołkowi oliwić skórzane bukłaki, które zaczynały przeciekać. Wraz z dwoma nowo zaciągniętymi do oddziału młodzieńcami zapakował na powrót rozsypane podczas walki flaszeczki z wywarami ziół i leczniczymi miksturami. Kolejnemu młodemu mężczyźnie pomógł naprawić nadkruszony dzban o zawartości rozsiewającej niewiarygodnie ohydny smród.

— Słyszałem, że ta maź może niesłychanie pomóc Eloikasowi w walce z nieprzyjaciółmi — wyjaśnił garncarz.

— Fuj! — parsknął Conan, marząc o zaczerpnięciu świeżego powietrza lub przynajmniej jak najszybszym zatkaniu dzbana. — Co król ma w tym celu zrobić? Zaprosić nieprzyjaciół na ucztę i odkorkować podczas niej dzban? Jestem pewny, że umarliby od smrodu.

Garncarz zmarszczył brwi i nie odpowiedział. Cymmerianin poczuł przenikliwy chłód, wywołany obawą, iż Eloikas istotnie para się magią. Gdyby nawet król zgłębiał tajniki zakazanej wiedzy, by zwyciężyć z wrogami, Conan nie miał ochoty trafić w pobliże magicznego pojedynku. Ponieważ jednak Raina, którą zobowiązał się wspierać, jechała do pałacu, być może to go nie minie. Cymmerianin miał jednak nadzieję, że tak się nie stanie; żywił również przekonanie, że z mieczem w dłoni zdoła się wyrwać z najgorszych opresji.

Przez dwadzieścia trzy lata życia Conan nauczył się, że czarnoksiężnicy rzadko dobrze kończyli. Na dodatek zwykle ściągali nieszczęścia na wielu ludzi.

— Zapomnij o moim pytaniu — powiedział. — Nie żywię wobec Eloikasa niechęci. Jeżeli trzeba, zawiozę mu nawet ten śmierdzący garnek.

Czoło garncarza się wygładziło. Conan porozmawiał z nim jeszcze parę chwil, po czym ruszył do chaty, w której złożono rannych. Zostało ich już tylko pięciu; jeden zmarł przed dotarciem do wioski. Gdy barbarzyńca wszedł do chaty, medyk pochylał się nad mężczyzną, właśnie żegnającym się z tym światem.

Mężczyzną? Był to jeszcze chłopiec, konający z dala od rodzinnych stron, rozżalony, że nie sprawił się dzielnie w swej pierwszej i ostatniej walce. Cymmerianin przyklęknął przy nim.

— No już, spokojnie. Jak się nazywasz?

— Rasmussen, panie kapi... tanie.

— Jesteś Aesirczykiem czy Vanirczykiem?

— Vanirczykieni!

Umierający chłopiec znalazł dosyć sił, by okazać rozdrażnienie, że wzięto go za członka wrogiej nacji. Conan się uśmiechnął.

— Czy... czy widziałeś, jak walczyłem, panie? Czy dobrze się spisałem? — wyszeptał umierający.

Twarz Rasmussena o charakterystycznej dla mieszkańców Północy jasnej cerze przybrała odcień świeżego śniegu.

— Dwakroć, gdy miałem czas się rozejrzeć — powiedział Conan.

W istocie widział chłopaka po raz pierwszy, lecz było to godne uczciwego człowieka kłamstwo, jakie wybaczali wszyscy bogowie.

— Dobrze się sprawiłem?

— Rasmussen, oszczędzaj siły... — odezwał się medyk.

— Ja... powiedz mi, kapitanie! — przerwał mu chłopak.

— Warto było zabrać cię z sobą— powiedział Cymmerianin. — Niewielu sprawiłoby się lepiej w pierwszej walce.

— Conan mówi prawdę — rozległ się zza pleców barbarzyńcy głos Rainy. — Dobrze zrobiłam, kiedy zgodziłam się, byś do nas przystał.

Tych słów Rasmussen już jednak nie usłyszał. Jego twarz znieruchomiała, źrenice zrobiły się szkliste. Bossonka dołączyła do dwóch mężczyzn przy pryczy i palcami pokrytymi odciskami od miecza zamknęła chłopakowi oczy. Po chwili zachwiała się; na szczęście Conan zdołał ją podtrzymać.

Raina szybko odzyskała panowanie nad sobą. Bez zbędnych słów wróciła z Conanem do wybranej przez nich chaty. Również w milczeniu usiadła naprzeciw Cymmerianina. Barbarzyńca wylał resztę wina z bukłaka do dwóch drewnianych kubków.

— Za starych towarzyszy — powiedziała.

Stuknęli się kubkami i wypili. Opróżniwszy naczynie, wojowniczka otarła usta wierzchem dłoni. Odzyskawszy nieco pewności siebie, potrząsnęła głową i uśmiechnęła się smutno.

— Conanie, żałuję, że nie potrafię łatwo kłamać, by przynieść ulgę umierającym — rzekła.

— Kłamać? — mruknął Cymmerianin. — Powiedziałem chłopakowi, że dał z siebie wszystko w swej pierwszej walce. Nie uciekł, a rany zadano mu z przodu ciała. Niczego więcej nie można było od niego wymagać.

— Mam wrażenie, że miałeś sto lat, kiedy się urodziłeś — pokręciła głową Raina.

— Powiedz to zingarańskim złodziejom. — Conan odchylił głowę i się zaśmiał, aż pogłos odbił się od wypełnionych kurzem zakątków chaty. — Kiedy uczyłem się ich fachu, powiadano, że mądrzy złodzieje trzymają się z dala od kwartałów, w których grasuje Conan z Cymmerii. Twierdzono, że wielki osiłek — to znaczy ja — płoszy ofiary i ściąga warty, trzeźwych i pijanych żołnierzy, a nawet pchły ze strażniczych psów!

— Tak o tobie mówili?

— Zaręczam ci, że tylko za moimi plecami. Niektórzy co prawda zapominali, że mogę ich usłyszeć, ale darowałem im to. — Conan ściągnął buty. — W gardle mi zasycha, gdy opowiadam o przeszłości, nie mając pod ręką wina. A ty co powiesz? Pilnowanie karawan wyraźnie ci służy.

Podwładni Rainy byli dobrze uzbrojonymi, doświadczonymi wojownikami —jeżeli nie liczyć nowych nabytków w oddziale. Mieli niezłe wyposażenie, w tym i zioła spędzające gorączkę oraz zapasowe pary butów. Cymmerianin wiedział, że ich brak potrafił znacznie uszczuplić siły wojska, nawet jeżeli nie toczyło walki z wrogiem.

Raina miała na sobie szerokie spodnie, nie zakrywające jednak zarysu kształtnych, długich nóg, oraz argosańskie buty jeździeckie najlepszego rodzaju. Sztylet przy jej pasie i leżąca w kącie kolczuga zrobione zostały przez wytrawnych aquilońskich zbrój mistrzów. Koszulę uszyto z czerwonego kitajskiego jedwabiu; była wystarczająco obcisła, by podkreślać piersi piękne i kuszące jak we wspomnieniach Conana.

— Należę do tych, którym się powiodło — stwierdziła Raina.

Opowiedziała Cymmerianinowi swoje dzieje. Jej historia była prosta. Dozorowanie karawan przyciągało wielu ludzi, lecz mało kto utrzymywał się dłużej. Strażnicy ginęli wskutek napaści rozbójników, chorób i wysiłku. Niektórzy ulegali pokusie obrabowania strzeżonych przez siebie orszaków. Część pozostałych rezygnowała, rozczarowana, że w legendarnych, dalekich miastach równie trudno znaleźć wieże z kości słoniowej i ociekające złotem kobiety, jak w ich rodzinnych stronach.

— Uszłam z życiem ze wszelkich możliwych niebezpieczeństw i nauczyłam się bronić innych — podsumowała Raina. — Zostało mi tylko zebrać własny oddział. Trudno jest zyskać dobrą reputację.

— Dlatego tu trafiłaś?

Skinęła głową.

— Król Eloikas nakazał kupno wielu różnych towarów, lecz wysłał do ich konwojowania tylko dziesięciu ludzi. Jego wysłannik nie miał ochoty sprawić upominku bandytom. Większość dowódców nawet nie chciała z nim rozmawiać, bo Królestwo Kresowe cieszy się złą opinią. Uważa się je za krainę pełną gołych skał i twardszych od skał ludzi.

— Na razie nic, co widziałem, nie kazało mi w to wątpić.

— Mnie również. Wychowałam się jednak w biedzie. Nie boję się niczego, z czym mogłabym się tu zetknąć, a moi ludzie pójdą za mną wszędzie.

— Gdzie podziewają się żołnierze króla?

— Pojechali przodem dziś rano, by powiadomić dowódcę królewskich wojsk o naszym przybyciu.

— Tak twierdzili? — mruknął Conan pod nosem.

Cymmerianin podejrzewał, że żołnierze mogli powiadomić o powrocie karawany nie tylko nie znanego mu generała. Nie mógł również zapomnieć, że część bagaży związana była magią.

Conan wstał i się odwrócił. Był gotów bronić opinii Rainy wśród jej ludzi do ostatniej kropli krwi i ostatniego ciosu miecza, lecz będąc z nią sam na sam, czuł się zmuszony do zadania kilku drażliwych pytań. Poprosił bogów, by nie zaczęła ciskać w niego naczyniami.

Odwrócił się z powrotem do Bossonki i myśli o poważnej dyskusji pierzchły mu z głowy jak szczury z płonącej stodoły. Jego towarzyszka ściągnęła koszulę. Powyżej pasa miała tylko bandaż na ranie na żebrach.

Conan przyglądał się, jak Raina zdejmuje buty i zsuwa spodnie ze, zdawałoby się, nie kończących się nóg. Był to praktyczniejszy strój niż jedwabne zasłony tancerek z zajazdów, lecz kobieta pozbyła się go równie łatwo, w nie mniej kuszący sposób.

— Ciągle jesteś piękna — powiedział Conan.

— Mało która kobieta zamienia się przez rok w wiedźmę. Naucz się panować nad językiem, Cymmerianinie, albo przemów do mnie w inny sposób.

Wyciągnęła do niego ramiona. Barbarzyńca nie mógł się oprzeć tak sformułowanemu zaproszeniu.

Minęło wiele czasu, nim obydwoje zasnęli. Gdy to wreszcie nastąpiło, ich sen był niemal równie głęboki jak śmierć. Żadne z nich nie słyszało przetaczającego się po wzgórzach gromu ani rozlegającej się blisko gry piszczałek.

Aibas słyszał grom. Dobiegł do niego także ryk potwora Bractwa Gwiezdnego. Tylko nieboszczyk nie dosłyszałby go z tego miejsca: Aquilończyk znajdował się u podnóża tamy.

Ryk bestii różnił się od wszystkich innych dźwięków, chociaż potwór mógł naśladować głos każdego ziemskiego zwierzęcia. Przeciągłemu, świszczącemu zawodzeniu towarzyszyło odrażające bulgotanie. Był to dźwięk, jakiego nie powinno słyszeć żadne ludzkie ucho — głos z innego świata, gdzie panowało zło pragnące wedrzeć się w ziemską domenę. Zło, którego nie nazwano w żadnym ludzkim języku. Aibas bał się, że już wkrótce się z nim zetknie.

Strach nie pozwalał mu cieszyć się z wieści, że porywacze księżnej Chienny zdołali ujść wraz z ofiarą przed pościgiem. Aquilończyk nie wiedział, czy porwano również dziecko, lecz milczenie czarowników zdawało się temu zaprzeczać. To również cieszyło Aibasa — przynajmniej do chwili, gdy rozległ się grom i bestia zawyła.

Pewną pociechę dla Aquilończyka stanowił fakt, że członkowie Bractwa Gwiezdnego również okazywali nerwowość. Być może nie tylko Aibas bał się złowrogiej istoty, nieustannie dążącej do zaspokojenia potwornego głodu, chętnej do wyrwania się spod pętających ją czarów.

Zwracając się do najbardziej opanowanego z czarowników, Aquilończyk odezwał się ostrym tonem:

— O co chodzi? Wasz pupil zachorował?