Conan nieposkromiony (52) - Leonard Carpenter - ebook

Conan nieposkromiony (52) ebook

Leonard Carpenter

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych 

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Miejska w Cieszynie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 274

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

nieposkromiony

 

OPOWIEŚCI O CONANIEw Wydawnictwie Amber

Conan

Conan

z Cymerii

Conan

pirat

Conan

obieżyświat

Conan

ryzykant

Conan

korsarz

Conan

wojownik

Conan

uzurpator

Conan

zdobywca

Conan

mściciel

Conan i bóg Pająk

Conan

buntownik

Conan

niezwyciężony

Conan

wyzwoliciel

Conan

z Wysp

Conan

i czarownik

Conan

i miecz Skelos

Conan

i Droga Królów

Conan najemnik

Conan z Aquilonii

Conan waleczny

Conan zuchwały

Conan obrońca

Conan szermierz

Conan bukanier

Conan mistrz

Conan z Czerwonego Bractwa

Conan

barbarzyńca

Conan

dezerter

Conan

niszczyciel

Conan

najeźdźca

Conan

strażnik

Conan

wielki

Conan

niezłomny

Conan

sobowtór

Conan

prowokator

Conan

wyrzutek

Conan

nieustraszony

Conan

renegat

Conan

i skarb Pythonu

Conan

i łowcy głów

Conan

i Szmaragdowy Lotos

Conan

nieugięty

Conan

i Amazonka

Conan

i mgły świątyni

Conan

i klątwa szamana

Conan

i Szalony Bóg

Conan

nieokiełznany

Conan

bohater

Conan

gladiator

Conan

pan czarnej rzeki

Conan

nieposkromiony

 

w przygotowaniu

Conan wspaniały

 

Przekład

Marcin Stadnik

AMBER

 

Tytuł oryginału

CONAN THE INDOMITABLE

Ilustracja na okładceKEN KELLY

Redakcja stylistyczna

WANDA MONASTYRSKA

Redakcja techniczna

ANNA BONISŁAWSKA

Korekta

WIESŁAWA PARTYKA

Skład

WYDAWNICTWO AMBER

Copyright © 1989 Conan Properties, Inc.All rights reserved.

For the Polish edition

© Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 1998

ISBN 83-7169-670-1

WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o.

00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13, 620 81 62

Warszawa 1998. Wydanie IDruk: Cieszyńska Drukarnia Wydawnicza

 

Dianne, oczywiście, a także chłopcom i mężczyznom: Rusty’emu Medleyowi, Steveowi Scatesowi, Gregowi Brownowi i Slickowi Reavesowi, którzy pomogliby pogrzebać zwłoki bez zadawania pytań

I

Kopiec kamieni dorównujący wysokością wzrostowi dorosłego człowieka wskazywał ten punkt na pustkowiu, gdzie łączyły się ziemie Brythunii, Koryntii i Zamory. W miarę upływu wieków wiatry i deszcze, mrozy i upał pozostawiły swój głęboki ślad na wyniosłej niegdyś kolumnie, wygładzając ją do postaci bezkształtnego pagórka wznoszącego się nad jałową ziemią. Górę, u podnóża której ustawiono kopiec, prawie zawsze pokrywał śnieg, a bardzo częste ostre burze zniechęcały większość żywych istot do oglądania punktu orientacyjnego o tak pospolitym i nieciekawym wyglądzie.

Wąską, ośnieżoną ścieżką omijającą kopiec podążali, sprzeczając się, mężczyzna i kobieta.

- Tam były konie - stwierdziła kobieta - ale oczywiście, nawet nie przyszło ci do głowy, żeby parę złapać! - Kobieta, a właściwie piękna młodziutka dziewczyna urodzona na pustyniach Khauranu miała na imię Elashi. Jej bujne piersi kontrastowały ze smukłym, muskularnym ciałem nawykłym do ciężkiej pracy i długich wędrówek. Nosiła ciężki płaszcz narzucony na wełnianą koszulę i chroniącą przed zimnem, wełnianą spódnicę, która częściowo przykrywała wysokie buty na jej nogach. Do lewego biodra przypasała krótki, zakrzywiony miecz.

- Większość koni albo już nie żyła, albo zaraz by zdechła - odparł sucho jej towarzysz - ja wolę iść, niż jechać na zdychającej chabecie. - Mężczyzna też wyglądał młodo, ale z pewnością był dorosły. Wysoki, barczysty, miał imponująco umięśnione ramiona i potężną, szeroką klatkę piersiową, gładko ogoloną twarz i przycięte w prostą grzywkę czarne włosy, a jego oczy zdawały się płonąć wewnętrznym ogniem. Zwał się Conan i pochodził z twardego, górskiego ludu barbarzyńców zamieszkującego mroźne ziemie Cymmerii, daleko na północy. On również nosił wełnianą koszulę pod zimowym płaszczem oraz grube spodnie wciśnięte w ciężkie buty. Miecz, który przewieszał przez muskularny grzbiet, był długi i prosty, wykonany ze starożytnej, błękitnej stali, o krawędziach ostrych niczym brzytwy.

- Co też ty powiesz - zakpiła Elashi - czasem zastanawiam się, czy jest cokolwiek, do czego byś się nadawał, ty wielki, barbarzyński gburze!

Conan potrząsnął głową. Od czasu gdy spotkał Elashi w świątyni czcicieli Suddaha, nie mógł narzekać na nudne życie. Razem walczyli z piękną kobietą-zombie, ścierali się z zaślepionymi wyznawcami i sługami nekromanty i chyba z tuzin razy ledwie uszli z życiem. Już od dłuższego czasu dzielili również łoże, ale mimo to wciąż robiła mu wymówki przy każdej nadarzającej się okazji. Wydawała się niezmordowana w wynajdywaniu i wytykaniu mu jego wad, nieważne, prawdziwych czy wymyślonych.

- Nie słyszałem żadnych narzekań ostatniej nocy, gdy przygasło ognisko - stwierdził i uśmiechnął się do niej szeroko.

Po kilku sekundach i, wydawałoby się, wbrew sobie Elashi odparła, uśmiechając się:

- Cóż, może czasem rzeczywiście do czegoś się przydajesz. - Ucichła na kilka kroków, by zaraz dorzucić: - Ale gdybyśmy jechali konno, zachowalibyśmy znacznie więcej energii na podobne zajęcia.

- Ja nie odczuwałem braku energii - rzekł Conan. - Ale skoro już wypowiadamy życzenia, by mieć to, czego nie mamy, czemu nie zażądać królestwa i dworu pełnego sług? Albo może złotego pałacu?

- Och ty, ty... barbarzyński gburze!

Mężczyzna uśmiechnął się znowu i zamilkł. Po śmierci nekromanty zwanego Neg Maleficius, którego zabił, uzgodnił z Elashi, że będą podróżować razem, dopóki ich drogi się nie rozejdą. Cymmerianin postanowił odwiedzić dziwaczne miasto Shadizar w Zamorze, gdzie zamierzał uprawiać złodziejski fach, a Elashi zdążała dalej na południe, do rodzinnego Khauranu. Z wieści krążących na szlaku Conan wnioskował, że bezpośrednia droga nie byłaby bezpieczna. Najlepsza trasa zbaczała nieco na ziemie Koryntii, by po nadłożeniu kilku dni drogi powrócić do Zamory. I właśnie wtedy gdy wspominał otrzymane wskazówki, ścieżka, którą wędrowali, zaczęła skręcać na zachód i zbiegać powoli do podnóża góry.

Może na szlaku leżała jakaś wioska lub miasto, gdzie mogliby coś ukraść i zamienić na tyle, żeby starczyło na kupno dwóch koni, kładąc tym samym kres ciągłym narzekaniom Elashi. Miał szczerą nadzieję, że tak właśnie będzie.

Śnieg przykrywał grubą warstwą całą ziemię, oszczędzając chyba tylko ścieżkę, po której kroczyli podróżni. Mimo że trwała zima, niebo lśniło czystym błękitem. Powietrze było zimne i rześkie. Conan uwielbiał takie miejsca. Miasta miały wiele do zaoferowania, owszem, ale powietrze w nich zatruwał obrzydliwy odór, nieznany w górskiej okolicy. Należało zatem rozważyć, co jest ważniejsze. Mięsiwo, wino i wesołą kompanię łatwiej znaleźć wśród cywilizacji niż na pokrytym śniegiem szlaku wiodącym donikąd. I choć bóg Conana Crom sam żył we wnętrzu góry, przecież nigdy nie nakazywał swym ludziom czynić tak samo.

Nagle przed nimi dał się słyszeć jakiś dźwięk. Na tyle słaby, że słuch mniej czuły niż Conana uznałby to za szelest wiatru w liściach krzewów lub stukot kawałka skały odłamanego przez jakieś małe zwierzę. Potężny Cymmerianin stanął, wsłuchując się intensywnie.

- Co jest?

Conan machnął do Elashi, nakazując ciszę. Po chwili odpowiedział głuchym szeptem:

- Ktoś się tam czai, zaraz za tym wielki głazem.

Elashi zerknęła na skałę wielkości domu, którą wskazał Conan.

- Nikogo nie widzę - odrzekła szeptem.

- Słyszałem hałas - upierał się Conan.

- Ja tam nic nie słyszałam. A nie zapominaj, że jestem kobietą pustyni.

Jakże mógłby zapomnieć?! Przypominała mu o tym przynajmniej raz dziennie.

- Może twoje uszy potrzebują piasku do prawidłowego działania. Ja słyszałem chrząknięcie. - Tym komentarzem zarobił na spojrzenie ostrzejsze niż sztylet, który posiekałby go w krwawe ochłapy rozrzucone na ośnieżonej ziemi.

- Słuchaj no, ty barbarzyński niezguło...

- Koniec żartów - uciął, dobywając miecza. - Wyczuwam niebezpieczeństwo.

Elashi kiwnęła głową. Mimo że dokuczała swemu kompanowi jak tylko mogła, przebywała już z nim wystarczająco długo, by zrozumieć, że zmysły miał znacznie bardziej wyczulone niż zwykli ludzie. Również dobyła miecza.

- Co robimy?

- Ty idź dookoła tej skały, a ja pójdę dalej szlakiem, żeby odwrócić ich uwagę. W ten sposób zaskoczysz ich z tyłu, gdy będą gapić się na mnie.

- Nie ma mowy! - jej szept stał się bardziej słyszalny - Tylko dlatego, że jestem kobietą, chcesz mnie chronić przed ryzykiem! Nigdy nie zapominaj, że jestem pierworodna.

Conan wlepił w nią wzrok, zadziwiony tak, jakby nagle rozpostarła skrzydła i zamierzała poszybować w przestworzach. Był młody i wierzył, że z wiekiem wiele się jeszcze nauczy, ale w tym momencie wydało mu się niemożliwe, by kiedykolwiek zrozumiał, co kieruje kobietami. Prawdopodobnie żaden mężczyzna tego nie rozumiał.

- Dobrze - odrzekł - ty idź wzdłuż szlaku, a ja okrążę skałę... i tego, kto tam czeka.

- To brzmi lepiej - odparła. Ale po chwili triumfu jej uśmiech zbladł i spojrzała nerwowo na Conana.

- Mógłbyś wysłać mnie szlakiem prosto w szczęki czyhającej śmierci? - spytała drżącym głosem, patrząc na niego z niedowierzaniem. Zachowywała się tak, jakby dotkliwie ją zranił.

Conan potrząsnął głową i rozejrzał się wokół. Czy ukrył się tu jakiś demon, wysłany, by go opętać? I czego właściwie chciała Elashi? Nie zgodził się z nią - zaczynała się kłócić. Gdy się z nią zgadzał - kłóciła się jeszcze bardziej. Na Croma! Zaczynał już odczuwać palący gniew. Walcząc ze sobą, by nie podnieść głosu, rzucik

- No dobrze. Co zatem proponujesz?

- Cicho - nakazała.

Z narastającym gniewem stał i patrzył na nią bezradnie. Była piękna, to pewne, ale czasem doprowadzała go do szaleństwa!

- Ty idź ścieżką w dół i zajmij uwagę czegokolwiek lub kogokolwiek, kto się tam ukrywa - powiedziała. - Ja zaś okrążę skałę, by znaleźć się za nimi. W ten sposób będę mogła wziąć ich z zaskoczenia.

Conan gapił się, nie mogąc wyrzec ani słowa, gdyż gniew dławił go w gardle.

- Czyż to nie lepszy plan niż twój? - spytała słodko.

W jej ustach masło by się nie roztopiło, pomyślał. Z pewnością musiałem obrazić jakiegoś boga, a to jest moja kara. Stał w milczeniu przez chwilę, po czym bez słowa ruszył do przodu. Cokolwiek było po drugiej stronie tej skały, lepiej żeby nie utrudniało mu dziś życia.

Po okrążeniu skalnej osłony, stanął twarzą w twarz z kłopotami. Zobaczył przed sobą pięciu mężczyzn - krępych, muskularnych i smagłych. Każdy z nich dzierżył w dłoni ostro zakończoną pikę. Odziani w popękane i przepocone skórzane napierśniki, ciężkie buty i rękawice, stanowili gwardię szóstej osoby, dosiadającej rosłego, karego ogiera, który stał tuż za nimi. Osoba ta nosiła ciężki płaszcz jeździecki, wełnianą koszulę i skórzane spodnie, a w urękawiczonej dłoni dzierżyła wąski miecz, opierając go w gotowości w poprzek siodła.

Conan nie do końca umiał określić, kim była ta postać.

Na pierwszy rzut oka wyglądała na mężczyznę - sądząc z ubioru i zachowania - ale po dłuższej obserwacji gładka twarz ujawniała typowo kobiece rysy, podkreślone dodatkowo makijażem. Ukarminowane wargi, wyskubane, kształtne brwi, a do tego powieki podkreślone niebieskawym cieniem nie pozostawiały wątpliwości co do płci właścicielki. Rudobrązowe włosy nosiła obcięte krócej niż Conan, ale wycieniowane w efektowne strzępki na końcach. Poza tym przednia część koszuli, którą nosiła ta dziwna postać, ujawniała dwa bliźniacze wzgórki - cechę absolutnie kobiecą... w odróżnieniu od pokaźnego zgrubienia w okolicach krocza, wypychającego skórzane spodnie.

Głośny rozkaz oderwał Conana od jego pasjonujących obserwacji.

- Oddasz swe dobra albo życie! - krzyknęła konna postać, pogłębiając tym samym niepewność Conana. Głos był głębokim barytonem silnego mężczyzny. Fakt, że wydały go rubinowe, kobiece usta powodował, iż brzmiał tym bardziej niewiarygodne.

- Moje dobra?! - odkrzyknął Conan. - Czyś ślepy albo na tyle głupi, by wziąć mnie za jakiegoś opasłego kupca, obładowanego złotem i towarami? To, co widzisz, jest wszystkim, co mam, a to już i tak wystarczająco mało.

- Wezmę twój miecz - odparła postać.

W tym momencie pojawiła się Elashi. Wspinała się właśnie na skałę, chcąc znaleźć się za gwardzistami.

Conan zamachnął się mieczem w przód i w tył, żeby rozruszać ramię, po czym złapał rękojeść oburącz i wymierzył czubek ostrza w gardło najbliższego gwardzisty, zgodnie z techniką, jakiej nauczył go mistrz szermierki wśród czcicieli Suddaha.

- Nie wydaj e mi się - odrzekł.

Gwardzista przełknął z trudem.

- Nie bądź głupcem - krzyknął jeździec - jest nas sześciu na ciebie jednego. Daj nam swój miecz, a zachowasz życie. Odmówisz - zginiesz.
- To trochę dziwne, że tak lekkomyślnie gotów jesteś poświęcić swoich ludzi, by zyskać miecz. Taka wymiana to kiepski interes. Odnoszę wrażenie, iż coś jeszcze chodzi ci po głowie.

Hermafrodyta zaśmiał się, głęboko i gardłowo.

- Nieźle myślisz, jak na dzikusa.

Stojąc na głazie, Elashi odłożyła swój miecz i podnosiła właśnie kamień wielkości głowy.

Wódz bandytów pochylił się w siodle. Skrzypienie skóry, z której je wykonano, dało się wyraźnie słyszeć w nagle zapadłej ciszy.

- Bardzo dobrze. W takim razie będziemy musieli osiągnąć nasz cel w trudniejszy sposób. Brać go!

Elashi wybrała dokładnie ten moment, by cisnąć kamieniem, który trzymała wysoko nad głową. Ta zahartowana kobieta pustyni nie była wprawdzie mistrzynią miecza, a do tego stanowczo zbyt dużo gadała jak na gust Conana, ale najwyraźniej miotanie kamieni zaliczało się do jej specjalności. Duży kamień uderzył w głowę jednego z gwardzistów, ścinając go z nóg niczym ostry sierp źdźbło trawy. Uderzenie kawałka skały w czaszkę przypominało trzask melona rozbijanego o ciężką ławę. Ten śmiałek nie będzie już niepokoił nikogo na tym świecie.

Zaskoczeni gwardziści obejrzeli się, usiłując zobaczyć, skąd nadciąga nowe zagrożenie. Wierzchowiec, wystraszony nagłym poruszeniem, jął wycofywać się nerwowo w stronę głazu. Zanim jeździec zdążył się obrócić, Elashi, z mieczem w dłoni, skoczyła nań z dzikim wrzaskiem.

Korzystając z zamieszania, Conan rzucił się naprzód, wyjątkowo zręcznie jak na tak rosłego człowieka, i ciął starożytnym ostrzem z błękitnej stali. Siła ciosu zagłębiła je w ciało i, przecinając mięśnie i kość, wysłała drugiego gwardzistę w śmiertelną drogę ku Szarym Krainom albo raczej Gehennie.

Elashi i jeździec spadli z konia. Conan widział, jak tajemniczy wódz bandytów napręża mięśnie i obraca się gwałtownie. Tym nagłym ruchem odrzucił Elashi dokładnie tak, jak terier podrzuca szczura. Kobieta grzmotnęła o ziemię, ale pozbierała się szybko, trzymając miecz w pogotowiu.

Piąty uznał za najmądrzejsze zmienić pospiesznie profesję na chyżonogiego posłańca. Zbiegł, porzucając swą broń, by zyskać na szybkości. Przez chwilę Conan rozważał, czy nie podnieść jednej z porzuconych pik i nie zabić uciekiniera, ale zdecydował, że ważniejszy jest teraz wódz. Jednakże, gdy się odwrócił, ujrzał, że tamten zdołał już złapać swego konia i, wskoczywszy na siodło, spiął zwierzę ostrogami, ruszając prosto na Conana.

Cymmerianin uskoczył, godząc mieczem w jeźdźca, ale postać uchyliła się przed ciosem i trafił tylko w powietrze. Siła bezwładności wytrąciła Conana z równowagi. Wykorzystując ten moment, koń wraz z jeźdźcem przemknął obok, poruszając się zbyt szybko, by Cymmerianin zdążył ponowić atak.

Conan obserwował oddalające się sylwetki gwardzisty i jeźdźca. Ten ostatni zakrzyknął:

- Jeszcze zdobędę twój miecz, barbarzyńco!

Conan potrząsnął głową. Dlaczego ktoś chciałby ryzykować życie dla miecza o nieznanej wartości? Owszem, broń z błękitnej stali cechowała przednia jakość i świetnie służyła mu w walce, ale nie była specjalnie cenna. Rękojeść wykonano bez ozdób z kamieni czy kości słoniowej i owinięto pasami skóry, za jelec zaś służył gruby kawałek miedzi. Ten dziwny bandyta musiał być szalony.

Elashi podeszła, strząsając kurz ze swego płaszcza.

- Jesteś ranna? - zapytał Conan.

- Nie. - Skończyła już czyścić odzienie i patrzyła teraz krzywo na Conana. - Pozwoliłeś dwóm z nich uciec.

Nie mógł się powstrzymać od pełnego zdziwienia chrząknięcia.

- Nigdy nie wspominałaś mi, że wy, mieszkańcy pustyni, gustujecie we krwi.

- Nie ma sensu zostawiać na wpół skończonej roboty, to wszystko - odrzekła - ale podejrzewam, że teraz i tak nic się już nie poradzi. Chodź, przeszukamy zwłoki.

- Przeszukiwać je? Po co?

Spojrzała na niego jak na niedorozwinięte dziecko.

- I ty chcesz zostać złodziejem? - zawiesiła znacząco głos. - Dla zysku, oczywiście.

Conan skinął głową. Choć raz miała rację. Ale nawet wtedy, gdy przetrząsali skromne sakwy poległych bandytów, nie przestał się zastanawiać, dlaczego zostali zaatakowani. I ta groźba dziwacznego hermafrodyty, że zdobędzie jego miecz - o co tu w ogóle chodziło?

Cóż, to już nieważne. Sprawa została załatwiona, toteż zapewne widzieli dziwną postać po raz ostatni.

II

Mimo że sakiewki zabitych zawierały zaledwie kilka miedziaków, Conan i Elashi, nie zrażeni tym faktem, zabrali je i podzielili równo między siebie. Z pewnością nie przydadzą się już tym bandytom tam, gdzie teraz trafili.

Gdy Cymmerianin i kobieta pustyni ruszyli w dół górskiej ścieżki, w oddali ujrzeli małą osadę. Dzięki bandytom mogli teraz zakupić jadło i nocleg. Zaledwie kilka dni temu Conan miał jeszcze dwie srebrne monety - jego ostatni łup, zdobyty na uśmierconym wilkołaku. Niestety, podczas wizyty w zamku nekromanty jakimś sposobem zgubił srebro ze swej sakwy. Teraz, po nieudanym ataku bandytów, ze zdziwieniem stwierdził, że kolejni zmarli zapewnią mu kolację i schronienie na noc.

Wieczór wyparł już prawie dzień, na horyzoncie zaczęły się gromadzić purpurowo-szare chmury. Coraz chłodniejszy wiatr niósł w swych zimnych szponach zapowiedź śniegu. Conan rozpoznawał te znaki. Zbliżała się śnieżyca.

Byłoby wyjątkowo niekorzystnie, gdyby burza złapała podróżników na dworze. Wioska musiała leżeć jakąś godzinę drogi stąd, a oni powinni dotrzeć tam tuż przed śnieżycą. Jeśliby się pospieszyli.

Wioska wyglądała jak wiele innych, które Conan widział podczas swych podróży. Kilka budynków, w większości małych kamiennych domków pokrytych torfem, zebrało się wzdłuż szlaku, nieco tutaj szerszego niż w górach. Największym z nich musiała być oczywiście wiejska karczma. Szyld nad wejściem ukazywał niedbale wyrzeźbioną figurkę owcy, niewątpliwie nawiązując do dominującego tu gatunku zwierząt hodowlanych. Dom zbudowano z kamienia, spękanego na skutek srogiej pogody, a okna wypełniono natłuszczoną, gdzieniegdzie już poszarpaną skórą z jagnięcia. Przez nią właśnie prześwitywał migotliwy, żółtawy blask z wnętrza gospody.

Gdy Conan i Elashi zbliżali się do karczmy, śnieg zaczynał już wirować wokół nich. W jednej chwili świszczący wiatr poderwał puchową biel do tańca w wieczornym powietrzu. Połączenie śniegu i gęstniejącej ciemności szybko skróciło widoczność do zaledwie kilku kroków.

- Niezbyt zachęcające miejsce - zauważyła Elashi.
- Odnoszę wrażenie, że niewielki mamy wybór - odparł Conan. - Fakt.

Z rozmachem pchnął ciężkie, drewniane drzwi i wszedł do karczmy. Wnętrze, przytłoczone sufitem znajdującym się niewiele wyżej niż głowa Conana, gościło może dwudziestu ludzi, w większości mężczyzn. Siedzieli przy obdrapanych stołach lub stali w pobliżu wielkiego paleniska, w którym jasno płonęła spora kłoda. Łukowate przejście po przeciwnej stronie wiodło, jak podejrzewał Conan, do izb sypialnych i składziku na żywność i trunki.

Wszedłszy do pomieszczenia, Conan zamknął drzwi za Elashi, nawet na chwilę nie spuszczając wzroku z siedzących w gospodzie. Większość z nich była oczywiście tutejsza: śniadzi, starsi mężczyźni odziani w pasterskie łachy. Dostrzegł też kilka kobiet, ubranych podobnie jak ci mężczyźni i w tym samym wieku - najpewniej również stąd.

W przeciwległym końcu izby jadalnej siedział chudy mężczyzna ubrany jak w środku lata, w krótkie spodnie do połowy uda i krótką tunikę. Z włosami koloru słomy i głupkowatym uśmieszkiem na twarzy sprawiał wrażenie pijanego albo półgłówka.

Za tym wyletnionym głupkiem siedziało dwóch mężczyzn wyglądających bardzo podobnie do tych, którzy zaatakowali Conana na szlaku. Nie zauważył nigdzie włóczni, ale każdy z nich miał miecz i długi sztylet przytroczone bez pochew do pasów, a w niewyraźnym blasku kaganków umieszczonych w nierównych odstępach na kamiennych ścianach z ich twarzy wyczytał bitewne doświadczenie i surowość.

Gdy tylko Conan skończył rozglądać się po pomieszczeniu, zauważył zbliżającego się do nich wysokiego i kościstego mężczyznę, którego twarz tonęła w kłębowisku siwej brody. Bez wątpienia karczmarz.

- Ach, witajcie, podróżnicy! Czy życzycie sobie jadła i napoju?

Conan przytaknął:

- Tak. I izby na noc.

Siwobrody z zadowoleniem pokiwał głową.

- Oczywiście, załatwione! Udało się wam w samą porę. Właśnie zaczyna się zawieja. - Jakby na potwierdzenie jego słów, wiatr zagwizdał i dmuchnął śniegiem przez jedną z podartych osłon w oknie. Siwobrody krzyknął:

- Lalo! Zakryj no tę dziurę!

Chudy blondyn wstał, podszedł do okna i zaczął naprawiać skórzaną powłokę za pomocą łaty i dratwy, którą wyciągnął z kieszonki w tunice. Przez cały czas nie przestawał się uśmiechać, a podczas pracy nucił cicho jakąś melodyjkę.

Tymczasem Conan i Elashi ruszyli do pustego stołu nieopodal paleniska, podczas gdy Siwobrody zniknął gdzieś, by przynieść wino i coś, co nadawałoby się na wieczerzę.

Posiłek, jak się okazało, nie był wcale taki zły. Baraninę, trochę tłustawą, ale znośną podano z twardym razowym chlebem i czerwonym winem - dość cierpkim, lecz i tak lepszym niż niejedno z tych, których Conan w życiu kosztował. Elashi wydobyła zza pasa niewielki nóż i pokroiła mięso w cienkie paski. Conan układał je na kromkach chleba, a połknąwszy, popijał winem. Uznał to za zdecydowanie lepsze od myszkowania wzdłuż szlaku w poszukiwaniu jadalnych korzonków i wiewiórek ziemnych, do czego zmuszała ich dotychczasowa uciążliwa podróż.

Siwobrody przyjął pół tuzina miedziaków za jedzenie i zażądał dodatkowych czterech za nocleg. Conan targowałby się, gdyby nie ogarniające go coraz bardziej zmęczenie. Poza tym, jakie to miało znaczenie, ile zapłaci? Pieniądze gościły w jego sakwie dopiero od kilku godzin, toteż nie zdążył się do nich jeszcze przyzwyczaić. Zapłacił za posiłek i izbę do spania, wzbudzając lekki uśmiech zadowolenia na ledwie widocznej zza włochatej zasłony twarzy Siwobrodego.

Wypiwszy trzeci z kolei kubek wina, Conan poczuł się wreszcie odprężony. Podróż przez góry przebiegła stosunkowo spokojnie, pomijając atak bandytów, ale mimo wszystko był to raczej długi spacer. Mając żołądek pełen wina i strawy oraz znalazłszy schronienie przed szalejącą zamiecią, czuł się wolny od wszelkich trosk.

Powinien był się domyślić, że to oznaczało kłopoty. Ostatnio za każdym razem, gdy tylko układał się, by odpocząć, pojawiało się coś, co skutecznie psuło atmosferę.

- Uważaj, głupcze! - Głośny okrzyk wyrwał Conana ze świeżo osiągniętego błogostanu. Podniósł wzrok, by ujrzeć płowowłosego mężczyznę, zwanego przez Siwobrodego Lalo, wycofującego się od stołu, przy którym siedziało dwóch zbrojnych. Najprawdopodobniej Lalo potrącił stół, przepychając się pomiędzy siedzącymi, i teraz zbierał obelgi za swoją niezręczność. Jednemu z wojowników brakowało dużego kawałka ucha. Drugi musiał mieć wielokrotnie złamany nos, gdyż wykrzywiał się on nienaturalnie w jedną stronę.

- Wybaczcie, milordzie - odrzekł przepraszająco Lalo.

Krzywy Nos prawie wstał.

- Czy ty kpisz sobie, nazywając mnie lordem, głupcze?

- Ależ nie milor... to znaczy, panie. Byłoby trudno kpić sobie z kogoś takiego jak ty, panie.

- No, tak już lepiej.

Uśmiech na twarzy Lalo nie zbladł ani trochę.

- Po prostu nie za bardzo jest nawet z czego kpić.

Krzywy Nos zamrugał, wyraźnie nie rozumiejąc.

Przy swoim stole Conan uśmiechnął się. Nawet jeśli wyglądał na barbarzyńcę, miał przecież poczucie humoru.

Na nieszczęście dla Lalo, Jednouchy kojarzył nieco szybciej niż jego kompan.

- Głupcze - warknął - on cię obraził!

Krzywy Nos spojrzał na niego, nadal nie rozumiejąc.

- O czym ty mówisz?!

- Ach - rzucił Lalo - widzę, żeś pan doprawdy niezmiernie zmyślny - ucichł na chwilę, ale zaraz dodał: - chociaż, jakby się tak dobrze przyjrzeć, to chyba tylko miernie.

Conan zachichotał, krztusząc się winem. Sądząc z reakcji Krzywego Nosa, musiała to być prawda.

- Z czego się śmiejesz? - spytała Elashi. - Ci dwaj potną biedaka na krwawe plasterki!

Conan wzruszył ramionami.

- To jego problem. Ostrym językiem nie wygrasz z ostrym mieczem.

- Ty idioto! On znowu cię obraża! - krzyknął równocześnie Jednouchy.

Tego było za wiele dla Krzywego Nosa. Dobył broni.

- Zrobię sobie z twojej rozrechotanej głowy miskę do zupy! - wrzasnął, zbliżając się powoli do Lalo.

Elashi skoczyła na równe nogi, wyciągając swój miecz.

- Co ty wyprawiasz?! - spytał Conan.

- Skoro nie ma tu mężczyzn gotowych ratować bezbronnych przed takimi brutalami, muszę sama się za to zabrać!

Conan westchnął. Zawsze coś musiało przeszkodzić mu w odpoczynku. Wstał.

- Siadaj. Ja się tym zajmę.

- Nie chciałabym, żebyś się zbytnio przemęczał - odparła.

Conan tylko pokręcił głową. Czy to kolejna próba, Cromie? Może jednak należało pozostać w klasztorze ze świętej pamięci Cenghiem i porzucić kobiety. Czasem doprawdy sprawiają więcej kłopotów niż same są warte.

Krzywy Nos rozejrzał się i zobaczył nadchodzącego Conana. Powstrzymał natarcie na Lalo.

- Co cię tu sprowadza, cudzoziemcze?

Conan postanowił przemówić mu do rozsądku.

- Miałem długi i ciężki dzień - rzekł - i nie zamierzam zakończyć go umazany krwią. Dlaczego by nie darować temu tu, Lalo, życia?

Krzywy Nos przesunął czubek miecza w kierunku Conana.

- To, jak ci minął dzień, mniej mnie obchodzi niż mysie bobki w kącie izby. Ten głupiec mnie obraził i teraz za to zapłaci!

Conan, pozostawiając swój miecz w pochwie, przeniósł wzrok na Elashi, a potem na Lalo.

- Może - zwrócił się do Lalo - gdybyś przeprosił Krzywego Nosa, moglibyśmy rozstrzygnąć całą sprawę pokojowo?

- Krzywego Nosa? Kogo nazywasz Krzywym Nosem?

- Czy ty kiedykolwiek widziałeś się w zwierciadle? - odpowiedział pytaniem Conan.

- Obawiam się, że ostatnie, w które spoglądał, pękło na kawałeczki, usiłując odbić tak ohydny obraz - zauważył Lalo.

- Wcale mi nie pomagasz - odrzekł Conan uśmiechającemu się mężczyźnie.

- Aaach! - z nagłym okrzykiem Krzywy Nos zaszarżował z mieczem uniesionym nad głową, gotów rozpłatać Lalo niczym suchą szczapę.

Conan miał dużo czasu, żeby dobyć miecza i zablokować atak, ale gdy już, już obnażał swe ostrze, Jednouchy podniósł się i rzucił flaszką wina w głowę cudzoziemca.

Chociaż Cymmerianin miał szybki refleks, nawet on nie zdołałby równocześnie strącić lecącej butelki płazem miecza i w odpowiednim momencie odbić ciosu Krzywego Nosa. Gdy szkło z rozbitej mieczem Conana flaszki rozprysło się wokoło, ostrze Krzywego Nosa spadło na nieszczęsnego Lalo... i chybiło!

Lalo z taneczną gracją uskoczył przed ciosem, tak że miecz, który rozpłatałby go od stóp do głów, z głośnym hukiem uderzył w drewnianą ławę, wbijając się do połowy swej szerokości. Krzywy Nos próbował wyrwać broń, ale miecz ugrzązł na dobre.

To, co teraz uczynił Lalo, wyglądało zdumiewająco. Zatańczył z powrotem w kierunku Krzywego Nosa, złapał jego nadgarstek i wykonał jakiś niespotykany manewr, wyginając i skręcając całe ciało w nagłym przyklęku na podłodze. Krzywy Nos wrzasnął i przeleciał nad głową Lalo, by niczym bezwładna kukła grzmotnąć twarzą w najbliższą ścianę.

Conan nie miał zbyt wiele czasu na podziwianie tej techniki, ponieważ Jednouchy szarżował już, wywijając mieczem i wyjąć jak oszalały wilk. Zamierzał wyprzedzić Conana i ten błąd drogo go kosztował. Cymmerianin jedynie wyprostował ramię, a zaskoczony Jednouchy z rozpędem nadział się na ostrze. Pół długości miecza wyjrzało z pleców mężczyzny, ukazując na swym czubku krew z przebitego serca. Jednouchy padł, a Conan wyrwał ostrze z jego osuwającego się ciała. Pochylił się i wytarł stal z posoki tuniką Jednouchego, nie wątpiąc ani przez chwilę, iż człowiek ten już nie żył.

I tak wyglądał spokojny wieczór w cieple ogniska.

Conan odwrócił się i popatrzył na Lalo i Elashi oglądających Krzywego Nosa. Sądząc z kąta, pod jakim wyginała się szyja leżącego mężczyzny, miał z pewnością złamany kark. A biorąc pod uwagę siłę, z jaką uderzył o ścianę, należało sądzić, że miał również roztrzaskaną czaszkę.

Tak też się okazało. Elashi wstała i orzekła:

- Nie żyje.

Conan ruszył w ich stronę, widząc, jak wszyscy goście w karczmie zamarli bez ruchu niczym namalowani, zbyt wystraszeni, by się poruszyć.

- Nigdy nie widziałem takiej techniki walki wręcz - stwierdził Conan. - Bardzo skuteczna.

Uśmiech nie opuszczał twarzy Lalo nawet na chwilę.

- Nauczyłem się tego od małych, żółtych ludzi w Kitaju. - wyjaśnił. - Spędziłem u nich kilka ładnych lat. Nazywają to jit-jit. Używając tej sztuki, jej niepozorny, ale biegły adept może z łatwością stawić czoło większemu, nawet uzbrojonemu przeciwnikowi.

- Ciekawe - przyznał Conan - jednakże człowiek, który zapanowałby nad swoją wesołością, nie musiałby w ogóle korzystać z tej umiejętności.

- Ach... Widzicie, to już moja klątwa. - Ucichł i zerknął na leżących mężczyzn. - Doceniam waszą pomoc, mimo że świetnie poradziłbym sobie sam. Pozwólcie, że wyjaśnię wam wszystko przy dzbanku wina.

Conan zerknął na Elashi, która skinęła głową. Oczywiście, była ciekawa, a i on sam nie mógł zaprzeczyć, że interesował go ten dziwny, wesoły człowiek.

- Kiedy byłem chłopcem, w górach wschodniej Zamory, mój ojciec popadł w niełaskę tamtejszego czarodzieja. Bardzo subtelna postać - ten czarodziej. Mógłby sprawić, że stracilibyśmy całe zbiory lub nasze krowy przestałyby dawać mleko, albo zesłać na nas zarazę. Ale nie, jak już mówiłem, mag był bardzo subtelny. A jego czar okazał się równie skuteczny jak inne, bardziej może typowe kary. Rzucił klątwą na synów mojego ojca. - Lalo przerwał, by pociągnąć nieco wina. Jego uśmiech pozostawał nie zmieniony.

- Wszyscy moi bracia, a miałem ich trzech, zginęli w następstwie przekleństwa w ciągu dwóch lat od jego nałożenia. Próbując ucieczki, zbiegłem przez wielką pustynię na wschodzie do Kitaju. Bezskutecznie, ponieważ klątwa nie opuściła mnie nawet na chwilę.

Elashi pochyliła się do przodu, zasłuchana. Jeśli zaś chodzi o Conana, odczuwał coraz mniejsze zainteresowanie, ale za to wzrastający niepokój. Tak działo się zawsze, gdy tylko poruszano temat magii. Owe nienaturalne praktyki nigdy nie budziły jego zaufania. Mimo wszystko jednak opowieść była bardzo intrygująca.

- To właśnie tam, w Kitaju, nauczyłem się sztuki walki jit-jit. Kitajczycy są całkiem zręczni w takich sprawach. Niestety, moje przekleństwo zmusiło mnie w końcu do opuszczenia ich krainy. Otóż to, nie mogę nigdzie zbyt długo zagrzać miejsca, bo nawet najbardziej przychylne mi osoby nie zniosą efektów zaklęcia maga dłużej niż kilka tygodni.

- Na czym polega ta klątwa? - zaciekawił się Conan.

- Nie mogę przestać się uśmiechać - odrzekł Lalo - i nie mogę się oprzeć robieniu sobie żartów ze wszystkich dookoła. Ty, Conanie, dla przykładu, masz chyba tyle mięśni, że nie zdołasz podrapać się po plecach, czyż nie?

- Cooo?! - Conan już zaczął podnosić się ze swego miejsca, gdy poczuł na ramieniu dotyk Elashi:

- Przekleństwo, Conanie.

Usiadł nieco uspokojony, mówiąc ze zrozumieniem:

- Wiem, co masz na myśli, Lalo.

Uśmiechnięty mężczyzna westchnął.

- No właśnie. Wyobraź sobie, jak to jest być z kobietą i nie móc powstrzymać się od obraźliwych docinków, nawet gdy jesteście połączeni!

- To okropne! - wymamrotała Elashi.

- Sami widzicie, przychodzicie mi z pomocą w potyczce z dwoma bandziorami Harskeel, a nawet wtedy nie mogę się pohamować, by z was nie kpić.

- Kto to dokładnie jest ten Harskeel? - spytał Conan.

- Może niekoniecznie „kto”, ile raczej „co” - odparł Lalo - Pełne imię brzmi Harskeel z Loplain i należy do hermafrodyty - półkobiety, półmężczyzny.

Elashi nie opanowała westchnienia.

- Znacie to coś? - spytał Lalo.

- Tak - odparł Conan - spotkaliśmy to dzisiaj na szlaku. Czy to jest może szalone?

- Szalone? Czemu chcesz wiedzieć, małpowaty pajacu?

Conan zawrzał gniewem, ale pohamował się. W końcu ten człowiek był przeklęty.

- To coś zwane Harskeel straciło dziś pięciu ludzi, próbując ukraść jedynie mój miecz.

- Ach, już rozumiem, dlaczego sądziłeś, że to jest szalone. Nie, w tym szale jest metoda. Harskeel z Loplain również zostało przeklęte, ale na skutek swoich własnych poczynań. Kiedyś było dwojgiem ludzi, kobietą i mężczyzną. Byli kochankami, ale pożądali jeszcze więcej uczucia i bliskości - pewnie taki barbarzyńca jak ty nic z tego nie pojmie - więc ukradli wiedźmie księgę czarów. Na swoje nieszczęście niedokładnie wypowiedzieli zaklęcie. W konsekwencji znaleźli się znacznie bliżej, niż kiedykolwiek zamierzali.

- Aha - westchnęła Elashi - ale co to ma wspólnego z mieczem Conana?

- Cóż, to coś zbiera miecze od każdego, kto wykazuje najmniejszy chociaż cień odwagi. Podobno istnieje zaklęcie przeciwne, jakiś magiczny zabieg, który przywróci Harskeel do poprzedniej postaci dwojga ludzi. Czar wymaga użycia miecza unurzanego we krwi właściciela. Jeżeli jest, lub raczej był wystarczająco odważny, zaklęcie powinno zadziałać. Jak dotąd więcej niż kilku oddało życie, dostarczając wymaganej broni.

- Sądziłem, że ta istota chciała jedynie mego miecza - zdziwił się Conan.
- Z pewnością nie chciała twego mózgu - zauważył Lalo. - Wybacz mi.

Conan tylko skinął głową. Słyszał gorsze rzeczy od Elashi, a ona przecież nie była ofiarą żadnej klątwy.

Lalo powiedział im, że jego pobyt w gospodzie dobiegł właśnie końca i musi się już zbierać. Conan i Elashi również zamierzali wyjechać natychmiast, gdy tylko skończy się śnieżyca, najchętniej zaraz następnego dnia. Wszyscy troje dokończyli wino i rozeszli się; jeszcze tylko Lalo ostrzegł Conana, by uważał na siebie podczas wędrówki. Teraz, gdy cudzoziemski wojownik zabił tylu ludzi służących hermafrodycie, Harskeel z pewnością bierze go pod uwagę jako następnego kandydata potrzebnego mu do zdjęcia czaru.

Gdy Conan i Elashi opuścili główną izbę, udając się na nocleg, Elashi powiedziała:

- Przykra sprawa, być ofiarą takiej klątwy.
- Zauważyłem, że on ani razu nie obraził ciebie podczas naszej rozmowy - stwierdził Conan.
- Dlaczego miałby, skoro ty stanowiłeś tak łatwy cel?
- Wy dwoje pasowalibyście do siebie - odparł - macie tyle wspólnego.

Elashi postanowiła obrazić się za ten komentarz, co w najmniejszym stopniu nie zdziwiło Conana. Ostatnio niewiele z jej zachowań mogło go zadziwić.

Gdy dotarli do swojej izby, na przykład, położyła się przy nim pod grubym kocem, zaczęła chichotać i dotykać go lekko... zupełnie jakby zostali świeżo poślubieni tego samego ranka. Potrząsnął głową, nie rozumiejąc nagłej zmiany, jednakże nie miał absolutnie nic przeciwko temu.

III

Głęboko w krętych korytarzach jaskiń Grotterium Negrotus, Katamay Rey po raz kolejny wyrzekł zaklęcie nad płytą zaczarowanego kwarcu. W niezdrowym, zielonym świetle fluorescencyjnych grzybów czarodziej wróżył, przebijając wzrokiem głębię kryształu w poszukiwaniu przyszłości.

Błyszcząca skała zmatowiała, by po chwili powoli nabrać przezroczystości na jednym z końców i ukazać tam twarz mężczyzny. Twarz o ostrych rysach, okolona czarnymi włosami, intensywnie niebieskimi oczami wpatrywała się ślepo w Reya, nieświadoma faktu, iż jest obserwowana.

Rey odprawił serię mistycznych gestów nad kryształem, ale jego pozostała część uparcie pozostawała matowa. Pomimo usilnych prób maga, nic prócz twarzy mężczyzny nie pojawiło się w krysztale.

- Niech cię Set strzeli, ty przeklęty kamieniu!

Kwarc nie wydawał się specjalnie przejęty tą groźbą, wręcz przeciwnie, jakby w odpowiedzi na nią nawet twarz mężczyzny stała się niewyraźna i zniknęła, zakryta mleczną mgłą.

Przeklinając, Rey odwrócił się od upartego kryształu.

Aha, pomyślał. Nareszcie coś miał: niebezpieczeństwo skierowane przeciwko jego włościom wydawało się koncentrować w tej młodzieńczej twarzy. Należało zatem odpowiednio się nim zająć.

- Wikkel!

W odpowiedzi na krzyk czarodzieja coś poruszyło się niezręcznie na wilgotnej, kamiennej podłodze. Istota o połowę przerastająca wysokiego człowieka wkuśtykała w zasięg zielonkawego światła. Posiadała jedno różowe oko na środku pochyłego czoła, a na grzbiecie dźwigała spory garb, podobny do tych, które mają pustynne bestie występujące na Południowych Pustkowiach graniczących z Puntem i Stygią. Łysą czaszkę okalała od spodu broda, a ramiona i nogi pokrywały węzły mięśni. Garbus był nagi, jeśli pominąć przepaskę biodrową. Jego dłonie niemal dotykały kamiennej podłogi, po której stąpał, przybiegając na wezwanie.

- Mistrzu - odpowiedział garbaty cyklop. Jego głos brzmiał jak rozdzierane płótno żaglowe.
- Idź do Północnych Komnat - nakazał Rey - i przygotuj przyjęcie dla straceńca, który śmiałby stąpać po ziemi nad nami. Każdy, kto odważy się próbować zakazanych ścieżek, ma być przyprowadzony przed moje oblicze.
- Mistrzu - odrzekł posłusznie Wikkel i ukłonił się, sprawiając tym samym, że jego dłonie uderzyły o podłogę, po czym wyszedł.
- Żywych! - krzyknął Rey za odchodzącym sługą. - Chcę ich mieć żywych!

Wiedźma Chuntha pogładziła rzeźbioną kościaną różdżkę i zmierzyła wzrokiem swego niewolnika. Gigantyczny robak leżał przed nią, rozpłaszczony pod własnym olbrzymim ciężarem. Wyglądał tak, jakby ktoś wziął zwykłą dżdżownicę i powiększywszy ją więcej niż tysiąc razy, zmienił jej kolor na upiornie biały. Stworzenie to nie posiadało zarysów niczego, co mogłoby uchodzić za głowę - jeden jego koniec wyglądał tak samo jak drugi - niemniej jednak zgrupowanie nieregularnych plam w odcieniu odmiennym od reszty ciała świadczyło o tym, że przód wielkiego robala zwrócony był ku wiedźmie. Trzykrotnie dłuższy niż wzrost człowieka i z łatwością przewyższający grubością beczkę wina, robak wił się i wyginał, słuchając swej pani.

- Idź - rozkazała - do Północnych Komnat, Deek. Grożące nam niebezpieczeństwo objawi się tam wkrótce. Musimy przejąć nad nim kontrolę, by przeżyć i zwyciężyć Tego Bękarta - naszego wroga. Zezwalam ci sprzymierzyć się z każdym, kto mógłby nam pomóc: nietoperzami, Albinosami albo Tkaczkami - nieważne, ze wszystkimi naraz czy każdymi z osobna. Przyrzekaj im wszystko, czego zapragną, byle tylko nie dopuścić sił Tego Bękarta do naszego celu. Rozumiesz?

Robak nie umiał mówić, ale w specyficzny sposób szurając ciałem po kamiennym podłożu, mógł tworzyć dźwięki przypominające głos:

-T-t-tak-k.

Gdy jej sługa odszedł, sunąc swym nieruchawym ciałem po pokrytej śluzem podłodze, pogłaskała się różdżką po policzku, głęboko zamyślona. Od dawna już nie miała tak silnego snu wizjonerskiego. Niebezpieczeństwo pojawi się wraz z samotnym mężczyzną - tyle zdołała ujrzeć. Niestety, nie widziała twarzy nieznajomego. W przyćmionym, zielonkawym świetle, spojrzała na różdżkę. Ten magiczny przedmiot posiadał moc, to pewne, ale widocznie niewystarczającą w tym przypadku. Może należałoby spróbować Kamienia Snów? Zaklęty kamień zawierał więcej energii. Wprawdzie z jego użyciem wiązało się pewne ryzyko, ale to nie był odpowiedni moment na ostrożność. Zbliżało się wielkie niebezpieczeństwo, a chwile zagrożenia wymagały ryzykownego postępowania. Tak, popieści Kamień Snów i dowie się, co skrywa jego wnętrze.

W górskiej kapliczce, balansującej na krawędzi stromych skał niczym kozica, Harskeel oglądało się w wysokim od podłogi do sufitu lustrze, czując, po raz pierwszy od wielu lat, rosnącą nadzieję. Ten barbarzyńca na szlaku... czyżby to jego szukało? Z pewnością był odważny - stanął do walki jeden na sześciu! Nawet z pomocą towarzyszki nie miałby szans, a jednak... Teraz zaś zabił w karczmie kolejnego gwardzistę, nie wysilając się przy tym bardziej niż człowiek zarzynający owcę. To chyba również świadczy o jego odwagi?

Harskeel w lustrze skinęło potakująco. Istotnie, wydawało się, że zakrwawiony miecz tego śmiałka może stać się kluczem, którego poszukiwało przez ostatnie piętnaście lat. A jeśli dzikus zwany Conanem jest, jak twierdzą szpiedzy z tawerny, odpowiednim kandydatem, będziemy mogli stać się tym, czym byliśmy kiedyś.

Ach... co za przyjemna myśl.

Wkrótce go dostaniemy, powiedziało sobie Harskeel. Oddział naszych ludzi przygotowuje się właśnie do drogi. Nieważne, ilu z nich zginie, zdobędziemy ten miecz... i krew właściciela!

Och, doprawdy! Cóż za przyjemna myśl.

Świeżo spadły śnieg spowił wioskę jak biały całun, przykrywając ją pradawnym dywanem błyszczącego puchu pod lodowatym błękitem nieba. Burza minęła, pozostawiając okolicę w idealnym spokoju.

Słońce zdążyło już przebyć większą część swej porannej drogi, gdy Conan i Elashi wyszli z gospody. Zjedli niezłe śniadanie, a ponadto otrzymali od karczmarza buty z rakietami, by łatwiej poruszać się w głębokim po kolana śniegu, który przykrył drogę.

- Pójdziemy krótszą trasą, wspomnianą przez karczmarza - zdecydował Conan.

Elashi potrząsnęła głową.

- A nie słyszałeś aby o bestii strzegącej tej ścieżki i nierzadko polującej na niej?

- Owszem. Ale Conan z Cymmerii nie zwykł maszerować przez dodatkowe pięć dni jedynie dlatego, by uniknąć spotkania z jakimś tam kundlem, który „nierzadko poluje” na ścieżce. - Poklepał swój miecz. - Ostrze, które zabiło wilkołaka, na pewno nie zawiedzie w potyczce z jakimś parszywym pchlarzem, jeśli stanie nam naprzeciw.

- Nie słyszałam, żeby karczmarz mówił, że ta bestia to pies.

- A cóżby innego? Może zatem ten potworny strażnik to gęś? Tym lepiej dla nas. Posilimy się przynajmniej w dobrym stylu, gdy zagęga na nas odstraszająco - roześmiał się, wyobraziwszy sobie ten widok.

Tym razem Elashi milczała. Conan cicho podziękował Cromowi za ten wcale niemały dar.

Dwójka wędrowców oddalała się od małej osady, wysoko podnosząc nogi obute w rakiety z giętego drewna i baranich jelit, i słysząc jak suchy puch skrzypi pod ich stopami z każdym krokiem. Dzień pomimo mrozu, był rześki, a Conan czuł się wypoczęty po przespaniu całej nocy i napełnieniu żołądka ciepłym śniadaniem. Za kilka dni znajdą się w górach Karpash, a później opuszczą Koryntię, wchodząc na Płaskowyż Zamorański. Do Shadizar czekał ich dwutygodniowy marsz, tak mu powiedziano. Trwałoby to krócej, gdyby tylko mógł ukraść parę koni. Kiedy dotrą do celu, Elashi pójdzie dalej na południe, a on zajmie się gromadzeniem bogactw drogą poważnie potraktowanego złodziejstwa. Wyczekiwał tego z niecierpliwością.

Dwudziestu jeźdźców z trudem panowało nad wierzchowcami. Gorące oddechy ludzi i zwierząt utworzyły obłok pary w mroźnym powietrzu, gdy konie przestępowały nerwowo w miejscu.

Wtedy Harskeel we własnej osobie wjechało na dziedziniec, dosiadając swego ogiera. Z jego gardła wydobył się grzmiący głos:

- Chcę tego człowieka i jego miecz! Worek złotych monet dla tego, kto mi go sprowadzi. A szybka i bolesna śmierć dla każdego, kto sprawi, że zbiegną. Czy to jest całkowicie jasne?

Od strony jeźdźców dało się słyszeć potwierdzający pomruk.

- Dobrze. Zatem ruszamy do wioski. Jazda!

Uderzenia kopyt wstrząsnęły uśpioną o poranku ziemią, gdy Harskeel i jego słudzy opuszczali podwórzec kapliczki.

Po trzygodzinnym marszu, z dala od osady, Conan i Elashi przystanęli, by pożywić się paskami wędzonej baraniny zakupionej w karczmie. Mięso było suche i gumowate, ale na szczęście karczmarz wyposażył ich również w skórzany bukłak łagodnego wina, którym z powodzeniem popijali wędzonkę. Później, kiedy zatrzymają się na noc, Conan mógłby zastawić sidła na króliki i świstaki, które upiekliby na ognisku. Przy odrobinie szczęścia udałoby im się przejść przez przełęcz i najwyższe partie górskiej ścieżki przed zmrokiem.

Wikkel, garbaty cyklop, szedł wąskimi korytarzami z mokrego kamienia, rozchlapując wapienną wodę z licznych kałuż, które czasem bulgotały od jakiegoś wewnętrznego wrzenia. Istniało wiele dróg prowadzących do Północnych Komnat, ale ten tunel był jednym z szerszych, mimo że nie najkrótszych. Nic by nie dało, gdyby zaklinował się w którymś z wąskich korytarzy, wypełniając zadanie dla Katamaya Reya. Jego mistrza nie interesowały usprawiedliwienia, a nie był delikatny dla tych, którzy go zawiedli. Poprzednik Wikkela na stanowisku pierwszego asystenta rozgniewał kiedyś czarodzieja i w rezultacie spędził ostatnie chwile swego życia, zamieniając się w kałużę gnijącej mazi na podłodze komnaty Reya. Pierwszym zadaniem Wikkela, jako jego następcy, miało być usunięcie resztek poprzednika - nieprzyjemne zadanie, które na zawsze ostrzegło go, by z najwyższą ostrożnością odnosić się do czarodzieja rządzącego połową systemu jaskiń.

Wspomnienie tego wydarzenia doskonale posłużyło Wikkelowi jako środek dopingujący jego rozpłaszczone stopy, gdy zmierzał do celu. W wypadku gdyby mu się nie powiodło, powinien trzymać się z dala od tych okolic. Naturalnie, brał taką możliwość pod uwagę, ale najchętniej by jej nie realizował. Przyspieszył kroku jeszcze bardziej.

Deek sunął wzdłuż zakręcającego korytarza, poruszając się dość szybko jak na istotę pozbawioną kończyn. Płyty brzuszne, na których się unosił, dostosowały się do kamiennego podłoża, toteż wił się naprzód raczej jak wąż niż dżdżownica, kołysząc się z boku na bok z głową lekko uniesioną nad śliską podłogą jaskini.

Gdy tak się czołgał, układał plany dotyczące porozumienia z innymi inteligentnymi gatunkami zamieszkującymi Grotterium Negrotus. Nietoperze wampiry żyły tylko po to, żeby jeść i rozmnażać się, i zawsze potrzebowały więcej przestrzeni. Mógłby im zatem zaoferować jedną z olbrzymich grot w zachodniej części kompleksu jaskiń jako tereny parzenia się. Chuntha utrzymywała je puste dla własnych celów, a nietoperze zrobiłyby wszystko za możliwość zajęcia tak obszernego miejsca.

Tkaczki, z kolei, związane były ciągle z jednym miejscem i ich kondycja pogarszała się stale z braku odpowiedniego pożywienia. Gdyby tylko Deek mógł zapewnić im dopływ jedzenia, bardziej niż chętnie pomogłyby wiedźmie w osiągnięciu jej celów.

A ślepe Albinosy? Cóż, one to zupełnie inna sprawa. Te ohydne, małpowate kreatury przyjaźniły się z cyklopami i nie należało oczekiwać, by dały się kupić za cokolwiek, co miała do zaoferowania Chuntha. Poza tym wyciągały swe kamienne noże przy spotkaniu z każdym robakiem na tyle nierozważnym, by do nich podejść, najpierw go zakłuwając, a później zadając sobie głupie pytania, gdy już zajadały szczątki. Najlepiej w ogóle unikać tych szkodników.

Deek nie widział Chunthy tak podekscytowanej od czasu, kiedy kilka miesięcy temu robale przyprowadziły jej mężczyznę-podróżnika. Wtedy dosłownie tańczyła z zadowolenia. Niestety, biedny wędrowiec nie przetrwał zbyt długo pod opieką wiedźmy, jako że pojedynczy epizod w łożu wystarczył jej, by go wykończyć. Niemniej jednak resztki były całkiem smaczne, jak przypominał sobie Deek. Może i teraz wiedźma pozwoli im dobrać się do porzuconych szczątków, gdy tylko ten nowy mężczyzna spełni swą funkcję w jej sypialni. Ale najpierw muszą go schwytać.

Deek przyspieszył swe ruchy. Niepowodzenie w tej misji było bardzo niewskazane. Deek nie zamierzał posłużyć jako wypełniacz wapiennych jam, a taki los spotykał wszystkich, którzy nie zdołali zadowolić Chunthy.

Conan i Elashi podążali krętym szlakiem, chociaż słońce zaczynało już tonąć za najwyższym szczytem na zachodzie. Wędrówka była jak na razie bardzo monotonna. Nie spotkali nikogo, poza może kilkoma ciekawskimi kozicami przypatrującymi im się z wysoka. Jeszcze godzinę lub dwie i powinni zatrzymać się na nocleg, pomyślał Conan.

Wtem, wprost przed nimi, z cienia rzucanego przez ostry szczyt pobliskiej skały wyszedł na ścieżkę potwór.

Conan i Elashi zatrzymali się i wlepili wzrok w bestię. Wielka jak koń pociągowy, nie przypominała go jednak w niczym poza tym, że miała cztery nogi. Wyglądała tak, jakby powstała z jakiejś szalonej krzyżówki psa, kota i szczura dokonanej przez nieznanego boga. Łeb jej byłby psi, gdyby nie kocie szczęki i kły; ciało, pokryte pasiastym futrem zwykłego kota, kształtem przypominało raczej sylwetkę psa myśliwskiego. Ogon natomiast, długi i różowy, pozbawiony włosów, wydawał się należeć do gigantycznego szczura. Do tego dochodziły szczurze, czteropalczaste stopy, każda zbrojna w czarne pazury. Bestia warczała i porykiwała krótko jak rozdrażniony dziki niedźwiedź.

Nie odrywając wzroku od potwora, oszołomiona Elashi rzuciła: - Jakiś włóczący się kundel, co? Albo może tłusta gęś gotowa do spożycia, hę? Po raz kolejny zdumiewasz mnie swą umiejętnością przewidywania, Conanie.

- Lepiej zrób użytek ze swego miecza, zamiast z języka - odparował Conan, dobywając broni.

Potwór warknął jak niedźwiedź i głośno wciągnął powietrze. Conan zamarł, pozostawiając swą broń na miejscu. Sądząc ze smrodu, który docierał od strony ohydnej istoty, wiatr wiał jej prosto w grzbiet. Być może nie widziała zbyt dobrze, gdyż nie podchodziła bliżej.

- Wydaje się niepewne co do nas - rzekł, ściszając głos do szeptu. - Możliwe, że jeśli nie będziemy się ruszać, zniechęci się.

- Równie dobrze możemy tu stać, aż umrzemy z głodu - odrzekła Elashi również szeptem.

- Czekam na propozycje.

- Czy ty zawsze musisz to mówić w takich sytuacjach? - jej głos podniósł się nieznacznie.

- Czemu nie krzykniesz, żeby lepiej zwrócić uwagę tego czegoś?

To ją uciszyło. Nadal gapili się na osobliwie skomponowaną bestię.

O dziwo, i potwór wydawał się dziwnie zmieszany. Przekrzywiał wciąż głowę to w jedną, to w drugą stronę, przyglądając się zagadkowo Conanowi i Elashi. Jeśli miało jakikolwiek wzrok, wydawało się niemożliwe, by ich przeoczyło na dystansie krótszym niż trzy kroki. Wciągało lodowate powietrze, tkwiąc w bezruchu.

Conana swędziała ręka, żeby wyciągnąć miecz, ale powstrzymał się. Lepiej poczekać kilka chwil i spróbować zorientować się, co zamierza ta istota. W wypadku ataku z jej strony, miałby dość czasu, by dobyć broni, lecz walka z taką kreaturą specjalnie mu się nie uśmiechała.

Jeździec dotknął śladów na szlaku i odwrócił się do Harskeel i pozostałych gwardzistów.

- Bardzo świeże, panie. W śniegu zachowały się jeszcze odciski rzemieni w butach. Mogą być nie dalej niż kilka chwil przed nami.

Harskeel błysnął swym dwuznacznym uśmiechem.

- Dobrze. Naprzód!
- Czy nie znasz bogów, których mógłbyś wezwać? - wyszeptała Elashi.
- Żadnego prócz Croma - oparł Conan - a Crom rzadko słucha modlitw. Daje człowiekowi przy narodzeniu pewien zasób siły i sprytu, a później każdy ma żyć na świecie, jak mu się podoba.
- Srogi to bóg - stwierdziła Elashi.
- Owszem. Wszak rządząc srogą krainą nie mógłby być inny.
- Moi bogowie skutecznie pomagają chyba tylko w znajdowaniu wody albo zwierzyny - przyznała. - Nie sądzę, żebyśmy znali jakiegoś boga zajmującego się podobnymi przypadkami - wskazała wzrokiem bestię, która zdążyła już usadowić się na ścieżce, nieustannie gapiąc się na nieruchomą parę.
- Nie mogę zrozumieć, dlaczego to coś po prostu nie podejdzie bliżej i nie sprawdzi, kim jesteśmy - zastanowił się Conan.
- Lepiej żeby nie wpadło na taki pomysł.
- Nie możemy tu tkwić wiecznie - odparł. - Może zastosujemy tę samą metodę, co przeciwko Harskeel... ja przebiegnę tuż obok potwora, a kiedy zacznie mnie gonić, ty zaatakujesz go od tyłu.
- Dobry pomysł - zgodziła się pospiesznie.

Conan nie mógł się powstrzymać i parsknął śmiechem. Tym razem już nie była taka chętna, by ściągać na siebie uwagę przeciwnika, pomyślał.

- Oczywiście, gdy tylko się ruszę, może zauważyć nas oboje. A wtedy prawdopodobnie wybierze nieruchomy posiłek...

Elashi w mgnieniu oka rozważyła ten wariant i odparła:

- Chociaż z drugiej strony obawiam się, że twój plan jest niedoskonały. Lepiej oboje wyciągnijmy miecze i ruszmy prosto na potwora.

- Tak, lepsze to niż umrzeć jako sopel lodu. Gotowa?

- Jak zawsze.

- Zatem do broni!

Gdy tylko Conan i Elashi dobyli mieczy, obserwująca ich bestia zerwała się na równe nogi, strosząc sierść i głośno warcząc. Dwójka wojowników już rzucała się do ucieczki, kiedy nagle usłyszeli jeszcze inny dźwięk.

- Tam są!

Conan spojrzał przez ramię i zobaczył hordę jeźdźców walących prosto na nich.

- Na Croma! A cóż to!

Elashi nie chciała wystawiać na próbę swojego szczęścia. Błyskawicznie uskoczyła w kierunku prostopadłym do szlaku i ukryła się za gęstymi krzakami. Conan zrozumiał, o co chodzi. Powtórzył skok pustynnej kobiety i skulił się za roślinną osłoną na tyle szybko, by zobaczyć jeszcze bestię pędzącą wielkimi susami prosto na nadjeżdżającą konnicę.

Do niedźwiedzich ryków i pomruków dołączyły wkrótce wrzaski zaskoczonych ludzi i rżenie przerażonych koni.

Potwór skoczył, strącając trzech jeźdźców z wierzchowców, i jął rozszarpywać ich pazurami i potężnymi kłami, rozrywając ludzi równie łatwo jak wilk zająca. Pozostali zaczęli miotać swe piki, z których kilka trafiło potwora, raniąc go i rozwścieczając jeszcze bardziej.

Conan zauważył na tyłach kłębowiska ludzi i zwierząt nie kogo innego, tylko Harskeel we własnej osobie, gestykulujące i wrzeszczące na swych ludzi.

- Myślę, że najlepiej byłoby się oddalić - zasugerował Conan, wskazując na bijatykę.

- Tym razem całkowicie się zgadzam.

Oboje, zgodnie i szybko, zbiegli z pola walki.

Po dziesięciu minutach od miejsca bitwy, Conan i Elashi zwolnili nieco kroku.

- Myślę, że Harskeel będzie miał teraz pełne ręce roboty, opatrując swe rany - powiedział Conan. - Poza tym i tak nie mogliby za nami jechać w nocy. Zmrok zapadnie lada chwila. Jak na razie jesteśmy bezpieczni.

Elashi kiwnęła głową.

- Harskeel chyba rzeczywiście traktuje cię jako głównego kandydata do realizacji swego zaklęcia.
- Tak... ale kto wie? Być może rozważa również wykorzystanie ciebie. Wszak ty także władasz mieczem.

Ta myśl kazała jej zatrzymać się i nieco przemyśleć.

- Będziemy szli w nocy - dodał Conan. - Nad ranem powinniśmy już zejść z gór, a wtedy ruszymy w dowolnym kierunku na płaskowyżu. Nie uda im się nas śledzić, jeśli będziemy dobrze zacierać ślady.
- Zatem sądzisz, że jesteśmy już bezpieczni?
- Nie mam co do tego wątpliwości - odparł Conan, uśmiechając się.

I właśnie w tym momencie ziemia nagle otworzyła się pod ich stopami, wchłaniając ich niczym paszcza jakiejś gigantycznej bestii.

IV

Spadli około dziesięciu kroków w dół i wylądowali w lodowatej sadzawce - Conan chlapnął pod wodę, szybko docierając do dna, po czym odbił się i wypłynął na powierzchnię, zdając sobie sprawę, że może z łatwością stać, ponieważ woda sięgała mu ledwie do piersi. Wkrótce ukazała się też głowa Elashi, ale, wrzeszcząc i krztusząc się, zanurzyła się znowu. Najwyraźniej wychowanie na pustyni nie uwzględniało nauki pływania. Conan schwycił jedną z jej dziko bijących wodę rąk i przyciągnął do siebie. Elashi natychmiast owinęła się nogami wokół jego bioder i objęła go ciasno za szyję, bełkocząc coś niezrozumiale.

Cymmerianin rozejrzał się. Nieduża sadzawka zajmowała część czegoś, co najprawdopodobiej stanowiło korytarz w jaskini. Ściany tej skalnej rury były gładkie niczym buzia niemowlęcia, a łukowate sklepienie bez żadnych występów uniemożliwiało wdrapanie się na górę. Cymmerianie uczyli się wspinaczki natychmiast po opanowaniu sztuki chodzenia, toteż jeśli jeden z nich nie znał sposobu wejścia na coś, znaczyło to, że jest ono po prostu niewykonalne. Gdyby strop był nieco niżej, może mógłby podnieść Elashi i wypchnąć przez dziurę, by zrzuciła mu z góry linę ze związanych ubrań lub pnączy. Tak, a gdyby jaszczury miały skrzydła, to byłyby ptakami...

Gęstniejąca ciemność na dworze z każdą chwilą oferowała mniej światła. Lepiej żeby wyleźli z tej lodowatej wody tak szybko, jak to tylko możliwe, pomyślał Conan. I żeby znaleźli wyjście, zanim noc całkowicie spowije świat. Zaczął brodzić w kierunku najbliższego brzegu, nie zważając zbytnio na dodatkowe obciążenie w postaci Elashi.

- Na Croma!

Elashi odchyliła się, rozluźniając swój ciasny uścisk, by dojrzeć jego twarz.

- Co tam jest?

Conan nie odpowiedział, zamiast tego wskazując głową cienie w grocie. Elashi odwróciła się nieco, chcąc zobaczyć, co tak zdziwiło Cymmerianina.

W zakamarkach jaskini mignęło jej szybko w zanikającym świetle kilka kształtów. Białe, przykurczone kreatury, bliższe chyba małpom niż ludziom, nie nosiły żadnego odzienia poza własnym obszarpanym futrem. W ich twarzach dominowały pokaźne nosy i usta, ale w miejscu, gdzie powinny być oczy, znajdowała się tylko skóra, ciasno naciągnięta na czaszkę. Brak ten wydawały się nadrabiać olbrzymimi uszami.

- Na Mitrę! - wyszeptała Elashi.

Woda sięgała teraz Conanowi po kolana. Przyspieszył kroku, chcąc dotrzeć do brzegu, zanim zrobią to te bezokie, białe istoty. Elashi rozluźniła chwyt na jego szyi i sięgnęła po miecz. Conan również dobył broni, gdy tylko oboje znaleźli się na suchszej, ale i tak wilgotnej kamiennej podłodze.

- Może są przyjaźnie nastawione - zaczęła Elashi. Jej głos nie brzmiał jednak zbyt przekonywająco.

- Możliwe - odrzekł Conan - ale lepiej trzymajmy broń w pogotowiu, gdyby okazało się inaczej.

Z tym nie mogła się sprzeczać.

Tymczasem ślepe istoty zbliżyły się do nich.

Harskeel eksplodowało. Sześciu z jego ludzi nie żyło, dwóch właśnie umierało, a wśród pozostałych trzech było zbyt poważnie rannych, by kontynuować pościg. Tylko dziewięciu uszło bez zbytniej szkody, po tym jak zasiekli piekielną bestię, która ich zaatakowała. Barbarzyńca i kobieta uciekli. Noc doganiała już dzień, gdy Harskeel rozkazało swym ludziom rozbić obóz. Zaraza! Miało ich już prawie w garści! Teraz będą musieli czekać na pierwsze promienie słońca, a kto wie, czy zabity potwór nie miał towarzysza lub krewnych w tych górach? A Harskeel postawiłoby worek złota przeciwko kupie koziego łajna, zakładając się, że Conan z pewnością nie flirtuje teraz ze swą kobietą, czekając na pogoń. Na Bezimiennego i wszystkie jego włochate sługi! Świadomość, że nic nie może na to poradzić, doprowadzała Harskeel do wściekłości.

Wikkel obluzowywał właśnie strop jaskini, chcąc zrobić kolejną zapadnię, kiedy jeden z Albinosów wbiegł do groty w szalonym pędzie, potrącając w poślizgu ciężką drabinę, na której Wikkel z trudem utrzymywał równowagę.

- Idioto! - wrzasnął Wikkel, gdy drabina zakołysała się groźnie.

Albinos zabełkotał coś w swym dziwnym języku, znanym z konieczności także Wikkelowi, z uwagi na jego służbę u Katamaya Reya.

- Co? Czego tam mamroczesz?

Istota powtórzyła swą niewyraźną wypowiedź i tym razem Wikkel zrozumiał jej sens. Mężczyzna, którego szukali, wpadł do jednej z zapadni poniżej szczytu korytarza!

Wikkel pospiesznie zlazł z drabiny. Sukces, i to tak wcześnie! Czarodziej będzie zadowolony.

- Macie go?

Albinos zapewnił Wikkela, że tak. Dziesięciu z jego braci okrążyło schwytanego mężczyznę i w tej chwili z pewnością niosą go do jednej z cel w głównej jaskini Albinosów.

- Dobrze, bardzo dobrze! - To rzekłszy, Wikkel pobiegł za Albinosem, by złapać swą ofiarę.

Deek słuchał opowieści jednego z brązowych, skórzastoskrzydłych nietoperzy, który sfrunął ku pobliskiemu stalagmitowi. Deek nie ufał im zbytnio, ponieważ były wyjątkowo skore do zmiany frontu, w zależności od tego, kto oferował im większą zapłatę. Obecnie jednak te nietoperze wielkości sporej małpy wydawały się chętne do współpracy z Chunthą... po niezwykle hojnej ofercie w postaci przestrzeni lęgowej.

Deek podciągnął część swego cielska, która służyła mu do artykułowania słów, na twardą skałę.

- Cz-czyj-j-jesteś p-pewien?

Nietoperz potwierdził.

- Para pełnych krwi ludzi wpadła do pułapki Jednookiego: jeden duży i z pewnością smakowity, a drugi nieco mniejszy kąsek.

Deek gwałtownie zakołysał ciałem w przód i w tył.

- C-co się z n-n-nimi s-s-stało?

Tego nietoperz nie był pewien.

- Raport obserwatora mówił, że dwa soczyste ssaki zostały otoczone przez dużą bandę Albinosów, zamierzających je schwytać.

- Z-zaraza!

Deek pospiesznie popełzł wzdłuż korytarza. Jeśli Jednooki złapie ludzi, on zostanie pierwszym kandydatem do wapiennej jamy. Niezbyt przyjemna perspektywa. Musiał coś zrobić, i to szybko! Nad większością tej okolicy panowały Tkaczki, może mógłby namówić je do pomocy... To powinno przedłużyć jego istnienie. Bez mężczyzny, którego pożąda wiedźma, jego życie miało mniejszą wartość niż guano tego marnego, głupiego nietoperza!

Pierwsza z bezokich białych istot skoczyła - nie tak ostrożnie, jak może powinna. Przekonawszy się w mgnieniu oka, iż nie był to objaw sympatii, Conan uskoczył i ciął mieczem płasko, szerokim łukiem. Czubek ostrza dosięgnął boku kreatury, rozcinając ją niemal na dwoje. Ciało przeleciało jeszcze obok Conana i utonęło w wodzie nieco za nim. Krew, szkarłatna nawet w przyćmionym świetle, zabarwiła zimne fale rubinowym odcieniem.

Pozostali napastnicy poruszali się już znacznie ostrożniej. Gdy Conan skoczył naprzód, oddali pola i poszli w rozsypkę, próbując okrążyć Cymmerianina i Elashi.

Wtedy Conan zauważył ciekawe zjawisko. Gdy światło na zewnątrz zgasło, zobaczył dziwny, zielonkawy blask bijący od ścian i stropu jaskini. Była to wprawdzie trupio blada i przyćmiona światłość, ale dość jasna dla bystrych oczu Cymmerianina.

Otaczające ich istoty nie spieszyły się, by podzielić los swego świeżo przepołowionego brata, toteż Conan stwierdził, że lepiej opuścić tę nieprzyjazną okolicę, dopóki jest po temu okazja.