CISZA. Hurricane in my soul #1 - Lea Revoy - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

CISZA. Hurricane in my soul #1 ebook i audiobook

Lea Revoy

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

279 osób interesuje się tą książką

Opis

Luna Duncan była dziewczyną z dobrego domu. Miała jasno wytyczoną ścieżkę i konkretny cel. Wystarczył jednak jeden wieczór, by wszystko legło w gruzach. Wypadek, w którym wzięła udział, zapoczątkował lawinę nieszczęść, ciągnąc za sobą serię złych decyzji i postawił na jej drodze Kevina Stanforda – oprawcę, który za punkt honoru obrał sobie zniszczenie jej życia.

Gdy Luna desperacko próbowała odzyskać kontrolę, sytuacja pogorszyła się jeszcze bardziej. Pewnego dnia wraca On. Przekleństwo i błogosławieństwo w jednej osobie – Ayden Prescott.

Chłopak wrócił do miasta, by zamknąć stary rozdział i wreszcie zaznać spokoju. Nie miał pojęcia, że to właśnie Luna – dziewczyna, którą znał od dziecka – wywróci jego świat do góry nogami. Bardziej, niż by sobie tego życzył.

Obydwojgiem rządzi żal, gniew i rozpaczliwa potrzeba, by nagromadzony w nich ból wreszcie odnalazł ujście. Luna i Ayden są jak dwie masy powietrza. Gorąca i zimna. Kiedy się zderzą, powstanie tornado. Żywioł, który rujnuje wszystko, co napotka na swojej drodze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 408

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 40 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Agata Bieńkowska

Oceny
5,0 (9 ocen)
9
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Morri1305

Nie oderwiesz się od lektury

Kończac tom w takim momencie wydawnictwo powinno miec już kolejny w drukarni. Słuchając o aferze jedynkowej byłam bardzo ciekawa ksiazki tym bardziej, że kilka osob polecało mi ją jeszcze na platformie Wattpad. Dzisiaj moge napisać tylko tyle... historia znajdzie sie w moim top 10 tego roku🤩
00
bodzio86

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna historia czekam na dalsze !
00



Copyright © by LEA REVOYCopyright © by Moje WydawnictwoAll rights reserved · Wszystkie prawa zastrzeżone

Redakcja: Daria RaczkowskaKorekta: Agnieszka LiszowskaSkład i łamanie tekstu: K&K DesignerProjekt graficzny książki: K&K DesignerFotografia na okładce: canva.com

ISBN Papier: 978-83-68147-57-5ISBN Ebook: 978-83-68147-58-2ISBN Audio: 978-83-68147-59-9

Moje Wydawnictwo

Strona: www.mojewydawnictwo.plEmail: [email protected]: mojewydawnictwoX: mojewydawnictwoTikTok: moje.wydawnictwoFacebook: mojewydawnictwo

Spis Treści

1.OSTRZEŻENIE2.DEDYKACJA3.PROLOG4.Rozdział 15.Rozdział 2

OSTRZEŻENIE

Książkaporuszatrudnei wrażliwe tematy, takie jak: przemoc fizyczna i psychiczna, wykorzystywanie seksualne oraz problemy psychiczne. Pamiętaj, że nie jesteś sam/sama. Jeśli doświadczasz przemocy w jakiejkolwiek formie, jesteś w trudnej sytuacji lub potrzebujesz wsparcia – prośba o pomoc to oznaka siły, nie słabości. Zwróć się do kogoś zaufanego albo skorzystaj z profesjonalnych form wsparcia:Telefon zaufania dla dzieci i młodzieży: 116 111Centrum wsparcia dla Osób Dorosłych w Kryzysie Psychicznym: 800 702 222Telefon wsparcia emocjonalnego: 116 123W sytuacji zagrożenia życia, nie wahaj się – dzwoń na numer alarmowy 112Wasze emocje są ważne. Wasz głos się liczy. Zasługujecie na pomoc i bezpieczeństwo.

DEDYKACJA

Dla wszystkich złamanych dusz.

Nie obiecam Wam, że ból minie, ale mogę dać słowo, że kiedyś straci na sile, a Wy znowu będziecie potrafili czuć się szczęśliwi.

PROLOG

Nigdynieprzypuszczałam,że mój szósty zmysł, do tej pory niezawodny, zrobi mi takiego psikusa i znajdę się w tak beznadziejnej sytuacji. W dniu siedemnastych urodzin miałam wypadek, który odebrał mi niemal wszystko i byłam pewna, że już nic gorszego mnie nie spotka. Bardzo się pomyliłam.

Czasami z nostalgią wspominam moje życie przed tym zdarzeniem.

Było idealne. Wtedy nie umiałam tego docenić, ale teraz już to wiem. Było naprawdę cholernie idealne.

Miałam wszystko. Byłam szczęśliwa.

I gdyby jeszcze niedawno ktoś zapytał mnie, kiedy to wszystko zaczęło się pieprzyć, bez wahania odpowiedziałabym, że w dniu wypadku. Dziś już wiem, że to nie jest prawda. Pieprzyć zaczęło się o wiele wcześniej.

Przysłowiowych gwoździ do mojej trumny było wiele. Zbyt wiele. Dużo złych wydarzeń i jeszcze więcej nieodpowiednich wyborów sprawiło, że dzisiaj, mimo iż żyję, w środku czuję się martwa.

Pierwszy gwóźdź wbiłam sobie sama, kiedy pewnej nocy, lata temu, zdałam sobie sprawę, że jestem beznadziejnie zakochana w synu przyjaciela mojego ojca. Ktoś mógłby zapytać: „Jaki wpływ może mieć szczeniackie zauroczenie?”. Odpowiedziałabym, że znaczący. Zwłaszcza, jeśli weźmiemy pod uwagę jakie to miało konsekwencje. Miłość oślepia. Czasami odbiera tylko zdrowy rozsądek, ale zdarza się, że całkowicie tracimy przez nią zmysły. I bywa taka jak moja – nieszczęśliwa, raniąca do kości i sprawiająca, że cokolwiek przestaje mieć znaczenie. Tracimy kontrolę.

Z miłości potrafimy robić naprawdę głupie rzeczy i podejmować cholernie złe decyzje. Nigdy nie należałam do osób, które łatwo odpuszczają. Bywa jednak, że zwyczajnie należy to zrobić. Dla własnego dobra. Byłam zbyt uparta i zbyt głupia. Nie zrobiłam tego. Zawiodłam samą siebie na wielu płaszczyznach. Zawiodła mnie moja intuicja i umiejętność oceny sytuacji, przez co wpakowałam się w dwie destrukcyjne dla mnie relacje. Każda z nich była niszcząca w inny sposób. Jednej z nich nie umiałam zakończyć, choć wiedziałam, że powinnam. Natomiast drugiej relacji chciałam położyć kres najbardziej na świecie, ale nie mogłam. Obie łączyły się ze sobą, o czym dowiedziałam się zdecydowanie za późno.

Nie ufałam już sobie dzisiaj. Nosiłam w sobie zbyt wiele bólu, gniewu i rozczarowania. Chciałabym się pozbyć tych uczuć – tego kubła destrukcji z serca. Tej tykającej bomby w mojej głowie. Chciałabym znowu poczuć się żywa, ale boję się. Boję się, że jeżeli w końcu uda mi się to z siebie wyrzucić, wiadro zostanie wylane na głowę nieodpowiedniej osoby, a bomba wybuchnie w miejscu pełnym dobrych i ważnych dla mnie ludzi, a oni już wystarczająco wiele przeze mnie wycierpieli.

Jestem Luna Duncan. Kiedyś byłam zupełnie inną dziewczyną. Złamano mnie na wiele sposobów. Stałam się tornadem. Żywiołem, który rujnuje wszystko, co napotka na swojej drodze. I choć bardzo bym chciała cokolwiek ocalić, choć staram się z całych sił… Obawiam się, że to niemożliwe. I było niemożliwe na długo przed tym, nim zdałam sobie z tego sprawę.

Patrzyłam dzisiaj na słońce zachodzące nad La Jolla. Siedziałam tam, jak kiedyś, z papierosem w dłoni. Ból mnie rozrywał.

Myślałam, że tam uda mi się coś wymyślić, że to mi pomoże i jakoś to wszystko ogarnę.

Nie pomogło. Nie wymyśliłam nic. Jedyne co się pojawiło to łzy. Łzy bezradności, pod którymi kryły się wielkie doznane krzywdy, niespełnione marzenia i miłość, która zamiast szczęścia, ofiarowała ból.

Rozdział 1

Dwa lata wcześniej.Wspomnienie.

–Luna,czymogłabyś zabrać swoją torbę z przejścia? – słyszę pytanie mamy, ale nie reaguję.

Jestem zbyt pochłonięta gapieniem się na Liama, mojego starszego brata, który stoi oparty o futrynę i rozmawia przez telefon. Wyraźnie usłyszałam to imię, co natychmiast zwróciło moją uwagę.

Ayden.

Pieprzony Prescott. Po tym, co stało się w zeszłym roku, a następnie dwa miesiące temu, mam ochotę wyrwać mu to, co ma najcenniejsze. Jednak mimo upokorzenia, nie potrafię zapomnieć o tamtym pocałunku i nocy, którą spędziliśmy razem, gdy przyjechał na parę dni do San Diego. Nie potrafię o nim zapomnieć.

Wylałam hektolitry łez, wmawiając sobie, że go nienawidzę i ten człowiek w ogóle mnie nie obchodzi, ale czy na pewno? Dobrze się stało, że się wyprowadził. Kiedy go nie widuję, jest mi o wiele łatwiej. Boli mniej.

– Luna! – Mama staje za mną, a ja aż podskakuję.

– Przestraszyłaś mnie. – Marszczę brwi z wyrzutem, odwracając się do niej.

– Luno Duncan, mówię do ciebie, a ty nie reagujesz. – Kręci głową rozbawiona. – Skarbie, rozumiem, że są twoje urodziny, ale zasady panujące w tym domu się nie zmieniły. Tyle razy was proszę, żebyście po treningu odnosili swoje rzeczy na miejsce. W końcu ktoś sobie coś złamie!

– Dobrze już, przepraszam – mówię, po czym zabieram torbę i idę do swojego pokoju.

Biorę szybki prysznic i ruszam do szafy, żeby wybrać coś na przyjęcie. Po krótkim namyśle decyduję się na fiołkową sukienkę.

Długie, ciemne włosy puszczam luźno na ramiona i robię delikatny makijaż. Patrzę na siebie w lustrze i stwierdzam, że wyglądam znośnie. Pod moimi zielonymi oczami utworzyły się z przemęczenia niewielkie sińce, ale nie dbam o to.

Mam swój cel. Jestem skłonna spać nawet po dwie godziny, byle tylko go osiągnąć.

Kiedy jestem gotowa, schodzę na dół.

– Cześć, księżniczko. – W kuchni wita mnie tata, całując w czubek głowy.

– Cześć. – Uśmiecham się, zajmując miejsce przy kuchennej wyspie.

Mama krząta się po pomieszczeniu, podśpiewując pod nosem, a tata posyła jej pełne uczucia spojrzenie. Lubię na nich patrzeć.

Są szczęśliwi i bardzo się kochają. Ja i moje rodzeństwo mamy naprawdę dużo szczęścia. Dorastamy w domu pełnym miłości, posiadamy najwspanialszych, najbardziej wyrozumiałych rodziców na świecie i absolutnie niczego nam nie brakuje.

No, może moim braciom, czasami piątej klepki.

– Jak po treningu? – pyta tata.

– Świetnie! – Szczerzę się. – Trenerka dała nam dzisiaj wycisk, ale nikt nie narzeka. Jutro po szkole pędzę od razu na salę. Będzie próba i takie tam. – Macham ręką. – Premiera za trzy dni.

– Jesteśmy z ciebie tacy dumni, nasza mała baletnico. – Uśmiecha się mama i z czułością gładzi moje włosy.

Odwzajemniam gest.

– Broadway będzie twój – mówi z pewnością tata.

Cieszę się, że we mnie wierzą. Wiem, że jestem dobra, ale to nie jest wystarczające. Codziennie, zaraz po lekcjach, biegnę ćwiczyć na salę. Nie mogę być tylko dobra. Chcę dostać się do jednej z najlepszych szkół, a to oznacza, że również muszę być najlepsza.

– No dobra, pora się zbierać – zarządza mama – zaraz będzie tu dziadek z Jacobem i resztą. Przed kolacją ma dla was jeszcze jakąś niespodziankę.

Jake to mój kuzyn. Jest moim rówieśnikiem i tak się złożyło, że urodziliśmy się w tym samym dniu. Odkąd pamiętam, od zawsze obchodzimy razem urodziny. Zbieramy się wszyscy i urządzamy małe przyjęcie. Taka tradycja.

– Leo, czy mógłbyś zawołać Lincolna i Leslie? – Moja rodzicielka zwraca się do swojego męża. – I powiedz im, że wychodzimy za dwadzieścia minut. Jeśli nie będą gotowi, zostaną w domu.

– Coś czuję, że Lincoln wcale nie miałby nic przeciwko. Konsola jest dla niego o wiele bardziej absorbująca – rzucam, a mój staruszek tylko się uśmiecha.

– Możesz zapytać, czy pomysł o oddaniu jej na złom jest równie absorbujący. Może wtedy łaskawie pójdzie się szykować – mówi mama poważnie i wychodzi do ogrodu.

Wiem doskonale, że nie żartuje. Do dzisiaj pamiętam pierwszą konsolę Liama, która z hukiem wylądowała za płotem sąsiada.

Zeskakuję ze stołka z zamiarem poszukania starszego brata, gdy dociera do mnie odgłos otwieranych drzwi i śmiech kilku osób.

– Gdzie moja piękna wnuczka? – słyszę.

– Dziadek! – piszczę, wchodząc do salonu i rzucam mu się na szyję.

Zaraz potem witam się z Jacobem, ciocią oraz wujkiem.

– Solenizanci za mną! – woła dziadek, robiąc charakterystyczny gest ręką. – Mam dla was niespodziankę zanim pojedziemy do restauracji.

Patrzę pytająco na bruneta, ale on tylko kręci głową, dając mi tym samym do zrozumienia, że nie ma pojęcia, o co chodzi.

– Jedźcie z dziadkiem. Spotkamy się na miejscu – mówi ciocia.

– Super. W takim razie chodźmy – zgadzam się, zabierając torebkę i wychodzimy na zewnątrz, kierując się prosto do samochodu staruszka.

– Dziadku, co ty kombinujesz, hm? – pyta Jake podejrzliwie, na co ten tylko uśmiecha się tajemniczo.

– Zobaczycie, kochani. Wszystko w swoim czasie – odpowiada, po czym sadowi się na miejscu kierowcy.

Jake zajmuje miejsce obok niego, a ja siadam z tyłu i zapinam pas.

– Mam tylko nadzieję, że to legalne – mruczę, znając zamiłowanie mojego dziadka do szalonych wybryków.

Staruszek parska w odpowiedzi na mój komentarz, odpala silnik i gładko włącza się do ruchu.

Suniemy ulicami San Diego, rozmawiając żywo i raz po raz wybuchając śmiechem. Przysięgam, że z moim dziadkiem absolutnie nie można się nudzić. Zawsze ma coś w zanadrzu. Chyba wciąż mu się wydaje, że ma dwadzieścia lat. Wszyscy go uwielbiają, potrafi zdobyć sympatię człowieka już po minucie znajomości i jest naprawdę czarujący.

– A opowiadałem wam, jak mając piętnaście lat odwiedziłem klub ze striptizem? – pyta.

– Tak! – wykrzykujemy z Jacobem jednocześnie.

– Cóż to wtedy było. – Uśmiecha się, przypominając sobie tamten dzień. – Skąd mogłem wiedzieć, że pod szyldem Raj na ziemi i zachęcających hasłach Przyjemność dla ciała i duszy, nie kryje się cukiernia. – Wzrusza ramionami. – Choć nie powiem, żeby kłamali. – Puszcza oczko do mojego kuzyna, a ten zakrywa sobie twarz dłonią.

– Dziaadku – jęczy Jake, przeciągając to słowo, a ja duszę w sobie chichot.

– Księżniczko, jak przygotowania do występu? – pyta, więc przechylam głowę, żeby nasze spojrzenia spotkały się w lusterku wstecznym.

– Wspaniale. – Ożywiam się. – Wszystko idzie jak po maśle. Jestem dobrej myśli, pani Stone również. Nie ma mowy, żeby coś poszło nie tak.

– Słyszałem, że na widowni mają być łowcy talentów.

– Owszem. Tym bardziej stresuję się moją solówką. – Uśmiecham się delikatnie.

– Niepotrzebnie księżniczko. Jesteś najlepsza. Broadway będzie twój, wszyscy to wiemy – mówi i wiem, że naprawdę tak uważa.

– Mój – powtarzam rozmarzona.

Balet to miłość mojego życia, pasja, hobby, wszystko w jednym. Tańczę od piątego roku życia. Od dwunastu lat mam jeden cel: BROADWAY. Dostanę się, choćbym miała wypruć sobie wszystkie żyły.

To właśnie taniec pomógł mi się pozbierać, kiedy Ayden Prescott złamał mi serce. Tylko dzięki baletowi potrafię normalnie funkcjonować. Tylko dzięki wyczerpującym treningom udaje mi się o tym nie myśleć. I jedno muszę przyznać: z całej tej popieprzonej sytuacji wynikł jeden plus: daję z siebie nie sto, a dwieście procent. Nigdy nie trenowałam tak intensywnie, jak przez ostatnie dwa miesiące.

– Hej, Jake, a jak u ciebie? Wciąż jesteś kapitanem… – urywa, a spojrzenia nas wszystkich kierują się w prawo, skąd oślepiają nas światła reflektorów.

Później wszystko dzieje się już bardzo szybko.

Widzę, jak dziadek wciska pedał hamulca, odchylając się maksymalnie w fotelu. Jake obiema rękoma instynktownie zakrywa głowę, a ja nieruchomieję.

To kwestia sekund. Czarny SUV uderza w nas z całą siłą. Z mojego gardła wyrywa się krzyk, kiedy samochód zaczyna wirować po całej jezdni, a dziadek bezskutecznie próbuje nad nim zapanować. Widzę, jak Jake, który nie zapiął pasów, odbija się od przedniej szyby, a z jego czoła natychmiast zaczyna płynąć krew. Z przerażenia, które chwyciło moje gardło, nie jestem w stanie nawet krzyczeć. Nie jestem w stanie się ruszyć, ponieważ pasy boleśnie wpinające się w mój bark, skutecznie mnie unieruchamiają. W następnej chwili dostrzegam, że nasz roztańczony wóz zbliża się do krawędzi urwiska. Zamykam oczy, wiedząc, co się zaraz stanie, a kiedy to czuję, zaczynam łapczywie łapać powietrze. Przez siłę odśrodkową rzuca nami, jakbyśmy byli kukiełkami, gdy auto stacza się w dół.

– Nie chcę umierać… – szepczę do siebie.

***

Kiedy odzyskuję przytomność, do moich nozdrzy dociera zapach benzyny, spalonego plastiku, krwi i próbującej przebić się przez ten odór zniszczenia woni morskiej bryzy.

W momencie gdy chcę otworzyć oczy, pojawia się ból. Nie do końca do mnie dociera, co się stało. Dlaczego czuję się tak, jakby ktoś wbijał mi w ciało tysiące ostrzy?

W mojej głowie, która niespodziewanie zaczyna pulsować, pojawiają się pojedyncze obrazy.

Oślepiające światła, czarny SUV i odgłos miażdżonej karoserii, a później to przerażające uczucie nieważkości, kiedy samochód oderwał się od jezdni, rozwalił metalowe bariery i zaczął staczać się w dół urwiska.

Mieliśmy wypadek.

Przyjmuję wreszcie to do wiadomości, otwieram szeroko oczy i usta, próbując łapczywie łapać powietrze. Każdy wdech jest boleśnie wyczerpujący i pali moje gardło, jakby trawił je ogień.

Panika ciasno i mocno zaciska się na mojej szyi. Chwilę zajmuje mi przyzwyczajenie się do ciemności. Nie wiem, która jest godzina, ale słońce jeszcze nie wzeszło. Jedynie blask księżyca słabo oświetla ogrom zniszczeń wokół.

Przechylam delikatnie głowę i dostrzegam Jake'a, którego twarz znajduje się jedynie kilka centymetrów od mojej. Jest wygięty pod dziwnym kątem, a z jego uszu oraz nosa sączy się krew. Słyszę bulgoczący oddech i mimo otępienia spowodowanego szokiem, uśmiecham się, ponieważ to znak, że żyje.

– Luna... – chrypi, nie otwierając oczu. – Boli…

– Śśś. – Próbuję go uspokoić, choć mi samej dalece do tego stanu.

Mimo agonalnego bólu unoszę głowę i widzę, że jego nogi są zmiażdżone. Jake nie zapiął pasów i utknął pomiędzy przodem, a tyłem samochodu.

Wstrzymuję oddech, powalona tym widokiem.

Chcę zobaczyć, co z dziadkiem, więc staram się wychylić, ale natychmiast nieruchomieję, wydając z siebie przerażający krzyk, gdy do każdego mojego zmysłu dociera paraliżujący ból z okolic kręgosłupa. Po moich policzkach spływają pierwsze gorące łzy. Z ledwością unoszę dłoń, by przetrzeć piekące oczy.

– Dziadku? – odzywam się ledwie słyszalnie, ale odpowiada mi cisza.

Nie widzę najmniejszego ruchu. Przez zamglone oczy dostrzegam, że maska samochodu została sprasowana, co nie wróży dobrze, ale staram się o tym nie myśleć. Nie w tej chwili.

Łapię kolejny wdech, a ból się nasila. Nie jestem w stanie na niczym się skupić. Wokół panuje zupełna cisza. Nie słyszę syren. Nie słyszę zupełnie niczego, oprócz szumu oceanu i urywanych oddechów mojego kuzyna.

Zaczynam rozglądać się za torebką, w której była moja komórka. Może uda mi się ją dosięgnąć i wezwać pomoc? Kiedy się schylam, znowu zaczynam krzyczeć. I tym razem nie tylko dlatego, że ból rozsadza całe moje ciało. W lewą nogę mam wbity metalowy pręt – element barier zabezpieczających urwisko. Dociera do mnie, że nie czuję bólu w tym miejscu, a moment później zdaję sobie sprawę, że nie czuję nóg w ogóle.

Biorę głęboki, poszarpany wdech. Jest źle. Jest bardzo, bardzo źle.

Zaczynam płakać z bezsilności. Nie wiem, co mam robić, żeby nam pomóc. Nie uda mi się wydostać z samochodu, a nie mogę pozwolić, żebyśmy zostali tutaj na pewną śmierć.

Nasza rodzina na pewno odchodzi od zmysłów.

Nagle czuję ruch obok siebie. To Jake resztkami sił, po omacku szuka mojej dłoni. Podaję mu ją, przechylając się tak, by móc widzieć jego twarz. Zaciska palce na tyle, na ile pozwala mu ból.

– Luna... – wykrztusza, po czym bezskutecznie próbuje wziąć głęboki wdech.

– Jake, jestem tutaj. Nic nie mów – proszę go, ponieważ nie chcę, żeby marnował siły.

– Luna... – powtarza trochę ciszej – źle ze mną.

Wiem, że wypowiadanie tych słów kosztuje go sporo, więc szybko mu przerywam.

– Jake, przestań. Nic nie mów. Zaraz ktoś nam pomoże.

Rozpacz rozrywa moje serce. Kolejna fala łez wydostaje się na powierzchnię i spływa w dół po moich ubrudzonych krwią policzkach. Co robić?

– Luna... – wysapuje – jeśli z tego wyjdziesz… powiedz wszystkim, że bardzo… że ich kocham. – Na jego ustach pojawia się cień uśmiechu.

– Jacob! – warczę na niego – nawet nie próbuj się ze mną żegnać – łkam.

– Miałem piękne życie – kontynuuje. Nie umyka mojej uwadze, że mówi ciszej i wiem, że przychodzi mu to z coraz większym trudem – niczego nie żałuję…

Zamykam oczy. Ból, cierpienie i zgroza tej sytuacji mnie przytłaczają.

– Jake… – szlocham.

– Byłaś dobrą siostrą. Pamiętaj, Broadway jest twój, księżniczko… – Jego głos jest już prawie niesłyszalny.

– Jake – powtarzam, splatając palce z jego, które są przeraźliwie zimne.

Chce jeszcze coś powiedzieć, bierze urywany oddech, który okazuje się jego ostatnim. Czuję, jak uścisk jego dłoni się rozluźnia.

Z mojego gardła wyrywa się wrzask. Zaczynam panikować i kręci mi się w głowie. Ostatnią rzeczą, którą widzę, jest krew wypływająca z ust mojego ciotecznego brata, a później nastaje ciemność.

***

Nie wiem, ile mija czasu, zanim odzyskuję świadomość. Nie jestem pewna, czy żyję, czy może już umarłam.

Do moich uszu powoli zaczynają docierać dźwięki. Wyje syrena, gdzieś niedaleko leci śmigłowiec. Odgłos ciętego metalu tuż obok zmusza mnie do otwarcia oczu.

Ostre światło razi moje źrenice, więc natychmiast zaciskam powieki, nieustannie jęcząc z bólu. Uchylam je dopiero po chwili i staram się delikatnie przyzwyczaić do jasności. Znowu niewiele pamiętam, ale wiem, że już za moment mój umysł zostanie zbombardowany przez urywki wspomnień.

– Jake – szepczę – dziadziuś…

Patrzę w lewo i widzę ratowników. Wszystkie szyby są powybijane, wokół nas znajduje się istne pobojowisko.

– W środku są trzy osoby! – krzyczy ktoś stojący w niewielkiej odległości – dwie ofiary śmiertelne – słyszę i w tym samym momencie do mojego gardła podchodzi żółć – mężczyzna, jakieś sześćdziesiąt lat i chłopak około osiemnaście.

To niemożliwe.

Mam ochotę krzyczeć, uderzać pięściami, ale nie mam siły się ruszyć. Siedzę w bezruchu z szeroko otwartymi oczami i z na wpół otwartymi ustami, z których nie wydobywa się żaden dźwięk.

– Dziewczyna żyje. Jest w szoku. Na razie nie wiemy, jak ciężki jest jej stan, ale nie wygląda to dobrze. W bagażniku był łom, który podczas dachowania przebił siedzenie i wbił się w kręgosłup. Trzeba będzie przetransportować ją helikopterem. Potrzebna będzie krew. Dużo krwi.

Widzę, jak chowa radio i pochyla się, żeby móc na mnie spojrzeć. Z moich oczu przez cały czas płyną łzy. Nie czuję nic, oprócz przeraźliwego chłodu i odrętwienia. Nawet bólu już nie czuję.

Nagle chce mi się po prostu spać, więc przymykam oczy.

– Hej. – Słyszę ciepły, łagodny głos. – Otwórz oczy, dobrze?

Robię to.

– Świetnie. A teraz mnie posłuchaj. Twoi bliscy bardzo chcą, żebyś do nich wróciła.

– Chce mi się spać – chrypię.

– Wiem, ale wytrzymaj, dobrze? Pójdziesz spać, kiedy będziesz już w szpitalu, bezpieczna. Musisz wytrzymać. Twoja rodzina czeka na ciebie. Zrób to dla nich i postaraj się zostać ze mną. Za chwilę spróbujemy cię wyciągnąć. Dostaniesz zastrzyk, ale i tak poczujesz ból. Mimo wszystko musisz być silna, okej? Pod żadnym pozorem nie odpływaj.

Nie mam siły, żeby się odezwać, więc tylko kiwam głową.

Moja rodzina na mnie czeka. Tylko że część tej rodziny zginęła dzisiejszej nocy. Choć sam ten fakt sprawia, że nie wiem, czy chcę walczyć. Czuję, jak moje powieki znowu się zamykają.

– Hej – znowu ten kojący głos – obiecałaś mi coś. Spójrz – mówi, wkładając do środka dłoń, w której trzyma fotografię.

Znam to zdjęcie. Zrobiliśmy je w tamtym roku podczas Bożego Narodzenia. Dziadek zawsze miał je przy sobie. Jesteśmy na nim wszyscy. Uśmiechnięci i szczęśliwi.

– To twoi bliscy, prawda? – pyta.

Kiwam potwierdzająco.

– Nie chcesz chyba, żeby następne święta spędzili bez ciebie?

Tym razem kręcę głową.

– My też nie chcemy. Dlatego teraz musisz być bardzo silna, dobrze? Wytrzymasz. Tylko nie odpływaj. Za żadne skarby nie odpływaj – mówi z determinacją.

Mija kilka chwil, a ja z trudem spełniam obietnicę. Moje oczy przez cały czas są szeroko otwarte. W następnej chwili wokół samochodu zaczyna robić się coraz większy gwar. Dźwięk ciętego metalu niemiłosiernie drażni mój zmysł słuchu, ale jestem silna. Będę taka cały czas.

Chwilę później drzwi znikają, tak samo, jak większa część karoserii. Mijają kolejne minuty, w których znika coraz więcej elementów ukochanego samochodu dziadka. Wiem, że właśnie wyciągają jego zwłoki, ale nie jestem w stanie spojrzeć w tamtą stronę. Ruch z mojej prawej to znak, że Jacob też zostaje wyciągnięty.

Kolej na mnie.

Czuję jakiś ruch obok siebie, więc spoglądam w tym kierunku. Widzę ratownika, który wcześniej ze mną rozmawiał.

– Złapię cię za rękę, jeśli się boisz.

– Tak – udaje mi się wykrztusić.

Po chwili czuję jego dużą, ciepłą dłoń.

– Dasz radę. Jesteś silna – powtarza.

Kilku ratowników zbiera się wokół mnie. Słyszę helikopter nad głową. Zaczynają odliczać, nie wiem po co, ale moje serce przyspiesza. W następnym momencie zostaję uniesiona i w tej samej sekundzie moje gardło rozrywa wrzask.

Ból.

Przerażająco silny. Palący. Obezwładniający. Agonia – jedno słowo, które opisuje mój aktualny stan psychiczny i fizyczny.

– Kurwa! – wrzeszczy ktoś. – Jak mogliście tego nie dociąć? Wykrwawi się nam.

Później wszystko dzieje się już błyskawicznie albo po prostu tak mi się wydaje. Kładą mnie bokiem na noszach, ponieważ fragment łomu nadal tkwi w moich plecach. Kilka osób uwija się wokół, a jedyne, o czym potrafię myśleć, to żeby przestało boleć. Gdy jestem już na pokładzie helikoptera, podłączają mi dziesiątki kabelków, wkłuwają igły, próbując zatamować krwawienie. Na monitorze wyświetlają się moje funkcje życiowe.

Siły powoli mnie opuszczają. Jestem coraz słabsza i boję się, że dłużej już nie wytrzymam.

– Nie rób nam tego – mówi mężczyzna.

Wygląda na to, że przeliczyłam swoje możliwości. Nie jestem aż tak silna, jak mi się wydawało. Odpływam. Powoli. Sekunda po sekundzie.

Przepraszam. Naprawdę próbowałam. Walczyłam.

Pikanie na monitorze przechodzi w jednostajny dźwięk, zanim jeszcze tracę przytomność.

– Zatrzymanie akcji serca!

– Walcz, nie rób nam tego!

Nie dam rady.

Ciemność spowija moje serce, duszę i umysł.

Naprawdę strasznie mi przykro…

Rozdział 2

Obecnie

Wrzask rozrywa mi gardło, wypełniając całe pomieszczenie. W jednej sekundzie podnoszę się do siadu, gwałtownie wyszarpana z objęć koszmaru. Moje policzki są mokre od łez, czuję suchość w gardle i przeraźliwy chłód przenikający moje ciało do szpiku.

Do pokoju wpada Leslie, a w tej samej chwili oblewa mnie zimny pot i robi mi się duszno.

– Luna? Co się stało? Wszystko w porządku? – słyszę pytania młodszej siostry, ale nie reaguję, skupiając wzrok w jakimś punkcie przed sobą.

Moje serce zaczyna łomotać, a płuca robią się ciężkie, jakby ktoś wypełnił je gęstą masą. Próbuję zaczerpnąć powietrza, ale nie potrafię. Oddychanie przychodzi mi z coraz większym trudem. Znowu ogarnia mnie to znajome uczucie, jakbym zaraz miała umrzeć. Czuję nadchodzący kataklizm. Do moich nozdrzy dociera zapach destrukcji. Zapach zniszczenia, ten sam, który czułam dwa lata temu, gdy odzyskałam przytomność, będąc wciąż we wraku samochodu.

Mam wrażenie, że serce w mojej piersi spuchło i zaraz rozerwie klatkę piersiową. Kręci mi się w głowie, kiedy rozpaczliwie próbuję złapać głęboki wdech. Nie udaje się. Zaczynam oddychać bardzo szybko. Wdechy są płytkie, poszarpane. Jestem przerażona, bo mam wrażenie, że zaraz się uduszę.

Powietrza, potrzebuję powietrza.

– Tato! – krzyczy Leslie, wybiegając na korytarz – Luna ma atak, tato!

Uspokój się, Luna. Musisz się uspokoić. Jesteś bezpieczna. Żyjesz, powtarzam w myślach, ale to nic nie daje. Choćbym nie wiem jak często to sobie mówiła, za każdym razem, gdy dopada mnie atak paniki, to wcale nie pomaga. Nigdy nie pomaga.

Mam ochotę krzyczeć z przerażenia, ale nie umiem otworzyć ust. Na moim gardle zacisnął się jakiś niewidzialny supeł, który odcina mi dopływ tlenu. Duszę się. Chyba umieram.

– Luna, kochanie… – słyszę kojący głos taty.

Czuję, że materac obok ugina się pod ciężarem jego ciała. Ostrożnie, by nie przestraszyć mnie jeszcze bardziej, wyciąga swoje silne ramiona i delikatnie przyciąga mnie do siebie.

Doskonale wie, co robić. Przerabialiśmy to już tyle razy w ciągu ostatnich dwóch lat… W dzień i w nocy. W domu, w sklepie, w szkole, w kinie, na ulicy. Raz dostałam ataku paniki, kiedy jakiś facet oślepił mnie światłami, które przypomniały mi tamtą noc. To ja prowadziłam i omal nie spowodowałam wypadku. Dobrze, że tata w porę zorientował się, co się dzieje.

Przywieram do niego całą sobą, opierając brodę na jego ramieniu.

– Spokojnie, skarbie. Oddychaj razem ze mną, dobrze. Spokojnie. Wdech – głęboko zaciąga się powietrzem – wydech – powoli je wypuszcza.

Staram się robić to samo, naprawdę próbuję, ale póki co, jedyne, na co jestem w stanie się zdobyć, to szybkie, łapczywe łapanie powietrza.

– Wdech. Wydech – mówi spokojnie.

Gładzi dłonią moje włosy, szepcząc kojące słowa. Drugą rękę trzyma na moich plecach, dociskając mnie mocniej do siebie, bym poczuła się bezpiecznie. Zaczyna opowiadać mi o tym, jak stawiałam pierwsze kroki w balecie, bo to działa najbardziej. Uwielbiam słuchać wtedy jego głosu, jak pęka z dumy i zachwytu.

– Oddychaj, skarbie. Wdech. Wydech – powtarza. – Wdech i wydech.

Powoli, sekunda po sekundzie, minuta po minucie zaczynam się uspokajać. Po upływie kilku chwil oddycham już głęboko razem z nim, a on nie przestaje mówić, kołysząc mnie w swoich ramionach, jakby tulił kilkuletnie dziecko.

I ja właśnie tak się teraz czuję – jak mała dziewczynka, przerażona i bezbronna, zdana jedynie na pomoc dorosłej osoby.

Nie wiem, ile mija czasu, zanim całkowicie dochodzę do siebie. Godzina? Może trochę mniej. Wreszcie odrywam swoją zapłakaną twarz od ramienia ojca i poprawiam się na łóżku, pociągając nosem.

– Przepraszam za koszulkę – chlipię, wskazując mokrą plamę na rękawie.

Tata patrzy na to miejsce i uśmiecha się delikatnie.

– I tak jej nie lubię. – Wzrusza ramionami.

Przygląda mi się przez chwilę, jakby chciał się upewnić, że atak na pewno minął, po czym wstaje i wychodzi z pokoju, uprzedzając, że zaraz wróci.

Patrzę na zegarek, który wskazuje pierwszą w nocy, po czym przenoszę wzrok na Leslie walczącą ze snem. Jej oczy same się zamykają. Stanowczo zabraniam jej zostawać przy mnie, gdy dostaję ataku, ale ona nigdy nie słucha. Moja rodzicielka na szczęście została w pokoju. Podejrzewam, że któryś z moich braci zatrzymał ją tam siłą. Jest w ciąży i nie powinna się denerwować, a wiem, że widok mnie w takim stanie za każdym razem łamie jej serce. Przypomina nam wszystkim, przez co musieliśmy przejść. I nie chodzi tylko o mnie. Ja i moje rodzeństwo straciliśmy dziadka, ale ona ojca. Był jej tatą, powiernikiem, przyjacielem. Wszyscy wiemy, jak wiele zawdzięczali mu nasi rodzice. Był wspaniałym człowiekiem i to niesprawiedliwe, że zginął. Zostawił po sobie ogromną pustkę, której nigdy nie będziemy w stanie wypełnić.

– Leslie, idź do siebie. Jest środek nocy. Nie możesz spać na fotelu, bo jutro nie będziesz mogła się ruszyć – mówię do siostry, ale ona stanowczo kręci głową.

– Nie wyjdę. I nawet nie próbuj nic więcej mówić, uparty ośle – odpowiada tonem nieznoszącym sprzeciwu, rzucając mi wyzywające spojrzenie.

Przymykam oczy, jęcząc z bezradności. Nie widzę sensu, by się z nią spierać, bo i tak nie wygram. Ta dziewczyna ma piętnaście lat, ale czasami zachowuje się, jakby była dwa razy starsza.

Do pokoju wraca tata z moimi tabletkami oraz butelką wody.

– Proszę. – Podaje mi wszystko.

Niechętnie biorę fiolkę, wysypuję sobie jedną pigułkę na dłoń, po czym ją łykam, popijając sporą ilością wody. Gdyby ojciec nie stał nade mną, obserwując mnie badawczo, pewnie nie wzięłabym ani jednej. Nienawidzę tabletek. Ani tych, które mają hamować moje ataki, ani tych na uspokojenie, ani na sen. Biorąc je, czuję się, jak wariatka. Doskonale wiem, że nie wszystko ze mną w porządku, a na mój stan składa się wiele czynników, ale mimo wszystko uważam, że leki nie są konieczne. Nie jestem czubkiem, a zmuszana do ich zażywania odnoszę wrażenie, jakbym postradała rozum.

– Idź spać, księżniczko – mówi tata, odgarniając zbłąkany kosmyk z mojego czoła. – Musisz odpocząć.

Posyłam mu blady uśmiech, po czym odwracam się na drugi bok, przytulam twarz do poduszki i zamykam oczy.

Przez chwilę mam ochotę powiedzieć mu, żeby mnie tak nie nazywał. Za każdym razem, gdy zwraca się do mnie w ten sposób, czuję bolesne ukłucie w sercu. Księżniczka. To słowo przypomina mi, jak wiele straciłam.

Doskonale pamiętam, skąd wzięło się to określenie. Miałam sześć lat i przygotowywałam się do pierwszego występu. Byłam ubrana w śliczną, różowo-białą sukienkę. Mama zrobiła mi ciasny koczek i założyła diadem. Na potrzebę sztuki moja twarz była oprószona brokatem. Wyglądałam wtedy jak prawdziwa, mała księżniczka. Tata jako pierwszy zawołał mnie, używając tego słowa, a ja momentalnie odwróciłam się, choć było głośno, a wokół mnie znajdowała się masa osób.

Od tamtej pory wszyscy zaczęli tak do mnie mówić.

W tej chwili nienawidzę tego zwrotu. Już nie występuję i nigdy nie będę. Przestałam być księżniczką w chwili, kiedy Jake zwrócił się do mnie w ten sposób po raz ostatni w swoim życiu, a lekarze kilka tygodni po wypadku powiedzieli mi, że szanse na to, iż wrócę do baletu są bardzo małe.

Teraz jestem po prostu zwyczajną Luną. Bez marzeń, bez pasji, znajdującą się w beznadziejnej sytuacji. Jestem Luna Duncan i każdego dnia, niezmiennie od dwóch lat, próbuję na nowo odnaleźć siebie. Każdego dnia gram w grę zwaną życiem i staram się nie przegrać, choć bywa cholernie ciężko. I coraz częściej dochodzę do wniosku, że to nie ma sensu, ponieważ moje życie skończyło się dwudziestego dziewiątego marca, w dniu moich siedemnastych urodzin.