Boża podszewka - Teresa Lubkiewicz-Urbanowicz - ebook

Boża podszewka ebook

Teresa Lubkiewicz-Urbanowicz

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 
Boża podszewka jest opowieścią o losie niepokornej kobiety ze szlacheckiego zaścianka na Wileńszczyźnie, jej rodzinie, wydarzeniach, jakie miały miejsce od początku wieku po drugą wojnę światową. Wszystko osnute jest na wspomnieniach mojej Matki i moich. Najpierw napisałam opowiadanie o Maryśce. Leżało gdzieś zarzucone, aż przyszedł ten najgorszy dla mnie czas: straciłam bliskich, także Matkę. Wtedy to opowiadanie o Niej zaczęło być takie ważne. Trzeba było uciec w daleką przeszłość, żeby poradzić sobie z teraźniejszością. Chciałam dotrzeć do źródła kompleksów Matki. Do przyczyn jej wyobcowania. "Mieli mnie tam za bożą podszewkę" - mawiała. 
Teresa Lubkiewicz-Urbanowicz 
[Opis okładkowy] 

  

/Boża podszewkaTeresa Lubkiewicz-Urbanowicz, 1997 rok, ISBN 8371806213, wydanie I pełne, Prószyński/ 

  

Książka dostępna w zasobach: 
Wojewódzka Biblioteka Publiczna im. Hieronima Łopacińskiego w Lublinie 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Barcin im. Jakuba Wojciechowskiego (4) 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin (2) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu 
Gminna Biblioteka Publiczna w Komorowie Żuławskim 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (3) 
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży 
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim (2) 
Biblioteka Publiczna Gminy Nadarzyn 
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie 
Publiczna Biblioteka w Zatorze im. Pawła z Zatora  
Biblioteka Publiczna i Dom Kultury Gminy Zduny 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 654

Rok wydania: 1997

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

TeresaLubkiewicz-Urbanowicz

BOŻAPODSZEWKA

Warszawa 1997

Prószyński i S-ka

 

Copyright © Teresa Lubkiewicz-Urbanowicz, 1997

Projekt okładki:

Andrzej Łubniewski

Fotografie na okładce i wkładce:

Ryszard Lenczewski

Opracowanie merytoryczne

Jan Koźbiel

Opracowanie techniczne:

Barbara Wójcik

Korekta:

Anna Sidorek

Skład i łamanie: Ewa Wójcik

ISBN 83-7180-621-3

Wydanie pierwsze pełne

(Dwadzieścia pięć początkowych rozdziałów ukazało się w 1994 roku nakładem Fundacji Pogranicze).

Wydawca:

PRÓSZYŃSKI I S-KA SA

02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7

Druk i oprawa:

Łódzkie Zakłady Graficzne

90-019 Łódź, ul. Dowborczyków 18

 

Mojej mamie poświęcam

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Maryśka zapamiętała z dzieciństwa jedno wielkie niekochanie. Może zaczęło się to już wtedy, kiedy - siedmiomiesięczna - leżała w gęsim puchu przy piecu i nikt w Juryszkach nie wierzył, że przeżyje. Pokurczona łupina coś tam smoktała - krowie czy matczyne mleko. Dziewiąta z kolei, bez wielkiego uszczerbku dla rodziny mogła w tym puchu pozostać. Pochować ją można będzie w metalowym pudełku po herbatnikach - przemknęło przez myśl matce, Marii.

Pochylały się nad nią wielkie twarze rodziców, ciotek; cmokały, dziwiły się, a ona żyła i nawet rosła.

A może to niekochanie zaczęło się już w matczynym brzuchu? Może to przez nie skakano z wysokiej komody, z drabiny, z wyżek? Może już w pierwszych miesiącach czekano niecierpliwie, czy nie wypłynie? Nie była przecież mocnym pierworodnym, drugą, do pary dziewczynką ani trzecim synem, co wyskoczył jak z procy. Ośmioro ich przyszło na świat w swoim czasie, a ona jedna - nie.

- Ja byłam siedmiomiesięczna, ledwo co wyżyłam - tłumaczyła się potem przed ludźmi.

Marię z Juryszek, jej matkę, bóle chwyciły akurat przy żniwach, kiedy pilnowała na polu pochylonych nad sierpami bab. Ktoś poleciał z krzykiem do dworu, ktoś zaprzęgał w pośpiechu konia, ktoś rzucił snopki na wóz, a wszystko to w letnim upale, w sam czas żniw, o wiele za wcześnie. Zamieszanie, krzyk, pełna miska krwawej wody, a kiedy zapiszczała po raz pierwszy, Walukiewiczowa, co odbierała wszystkie dzieci w Juryszkach, powiedziała do położnicy:

- Pani niepotrzebnie było tak cierpieć, to tylko dziewczynka, i już aniołeczek. O, jaka kruszyna. Malenieczka jak ten palec.

A matka, Maria, spocona, cała jeszcze we krwi, kazała ją podnieść do góry, żeby spojrzeć na nią po raz pierwszy i ostatni. Było to siedemnastego sierpnia 1901 roku. Zaraz też dali jej imię, żeby bez tego nie umarła. Pospieszne to były chrzciny, a ksiądz huknął na nich z góry, że Maria jest tylko jedna, Matka Boska, a wszystkie po niej mogą być co najwyżej Marianny. Ale w Juryszkach to imię brzmiało całkiem obco, i tak została Maryśką.

Kiedy zaczęła chodzić, nie mogła się czepiać matczynej spódnicy, bo wisiało już przy niej kilkoro silniejszych. Kazali ją niańczyć siostrze, siedmioletniej Elżutce. Piastunka opędzała się od dziecka, jak mogła, ale Maryśka dreptała za nią uparcie, wołając:

- Elżutka! Nieś telka! Lej lika! Łoż mećka!

Elżutka chowała się po kątach, ale mała odnalazła ją wszędzie i ciągnęła do pieca, gdzie w pieczurce stało ciepłe mleko.

- Widzisz jo, jaka dochodna! - dziwiła się akuszerka Walukiewiczowa. - Patrzaj, pani, nikto nie myślał, co przeżyje! - cmokała ze zdumienia. - Żyrka jest, to przez to żyje.

- Cóż, taka widać wola Boża - godziła się pobożnie Maria. - Widać nie było jej sądzone. Daj jej lika, Elżutka! - krzyczała na starszą córkę i leciała do obory albo na pole.

Elżutka wzruszała ze złością ramionami, bo Maryśka tylko by jadła i jadła. Robiła też małej różne sztuki. Nakładała na butelkę nie przekłuty smoczek i Maryśka ciągnęła łapczywie samą gumę, albo smoczek z dziurką, ale butelka była pusta, albo jeszcze gorzej - lała zamiast mleka jakieś gorzkie ziółka, przeważnie piołun, którymi ich ojciec, Andrzej, ratował się od bólów brzucha.

- Pij, Marysiu, pij - zachęcała obłudnie. - Mniam! Mniam! Pij liko.

Od tego czasu Maryśka wiedziała, że pochylona nad nią twarz siostry nie wróży nic dobrego.

- Czego ty chcesz ode mnie?! - krzyczała potem starsza siostra. - Ja sama gorzkie jeszcze dziecko byłam! Matka winna, nie ja! Czego nas tyle rodziła?! Kto jej kazał?!

Maria z Juryszek też nie chciała mieć aż tyle dzieci, ale miała męża, któremu trzeba było dogadzać, bo poszedłby zaraz do innych bab. I tak chodził, bo bab w okolicy było pełnopiersiatych, szerokich w biodrach, usłużnych, głodnych na przednówku, ochotnych do zabaw zimą, kiedy śniegu nawiewało pod same strzechy. Za kańczarek słoniny, za kwaterkę mąki można było w nich przebierać, szukać co młodszych, bardziej łaskotliwych. Choćby taka, tuż pod ręką, Walunia, służąca. Mocna jak paru chłopów, co to worek ze zbożem zarzuci na plecy i jeszcze będzie z nim tańczyć, nogami przebierać.

Walunia znana była z tego, że spała twardo jak kamień. Można było ją zgarnąć do pościałki, przenieść pod płot, w pokrzywy, a ona tylko przeciągała się słodko, nie budząc się wcale. A kiedy nie spała, to śmiała się od rana do wieczora.

- Nos ma jak bulwa, gęba od ucha do ucha, oczy szpareczki - mówili o niej kawalerowie z Krzywił.

- No i co z tego? - broniła jej pani z Juryszek. - Ale ile w tej twarzy radości, ile śmiechu - zachwalała, żeby ją wydać za mąż, lecz kawalerka nie kwapiła się jakoś.

- Pani, co ja z tako zrobię? - wybraniał się przyciśnięty do muru parobek. - Na tako to nawet renki nie podniesiesz, bo odwinie sie i odda. Zanadto silna - krzywili się i brali za żonki słabsze dziewczyny.

Aż któregoś dnia sam pan Andrzej odkrył, że Walunia ma wszędzie łaskotki, po całym ciele. Wystarczyło tylko dotknąć, a zaraz rozlegał się przyduszany pana ręką wysoki śmiech. To odkrycie bardzo pana ucieszyło, bo nie trzeba już było daleko szukać.

Walunia latem spała w odrynie i to był dobry do takich rzeczy czas, ale znów zimą ochota była większa, więcej nocy. Rano Walunia przecierając oczy sama nie wiedziała, czy to pan Andrzej był przy niej na sienniku, czy tak jej się wydawało. I cała jeszcze w sennych przeciąganiach szła doić krowy skoro świt, mamrocząc pacierz. Wtedy często spoza paciorkowych „Zdrowaś Mario, łaskiś pełna, Pan z tobą...” wyzierała nagle twarz pana i trzeba było żegnać się szeroko, odganiać grzech.

Tak było i tego ranka. Skrzypnęły wrota od obory, krowy zamruczały, rzucając łbami. Dziewczyna poszukała po omacku stołka i usiadła pod Kwietką, zwaną też Holenderką. Od niej zaczynała dojenie, bo kiedy do obory przylatywała pani, Walunia już miała pełne wiadro, co znaczyło, że nie próżnowała. Siedziała pod Kwietką, mrucząc sennie: - Mileńka ty moja, rodnieńka, przypuść mleka, przypuść, nie szkoduj - ale dójki były puste, choć wymię pełne jak balon.

- A żeb ciebie karszun! - zaklęła Walunia, ale co było robić, jak co dzień trzeba było śpiewać, bo inaczej Kwietką nie dawała mleka. - „Prylecieli husi z dalekoho kraju - zawiodła - zamucili wodu, zamucili wodu na cichim dunaju...”

I mleko zaczęło biczować dno wiadra pienistą strugą. Nawet nie skrzypnęły drzwi, kiedy do obory wszedł cicho pan. Przyczaił się za siedzącą dziewczyną, przechylił ją ze stołkiem do tyłu.

- Aj! - pisnęła przerażona.

- Śpiewaj! - syknął. - Śpiewaj, jakby nigdy nic! Śpiewaj, durna!

I dziewczyna darła się głośno, coraz głośniej, aż do krótkiego krzyku. W głębi skrzypnęły wrota, weszła znienacka pani, za nią dreptała czteroletnia Maryśka.

- Walunia! - krzyknęła pani od progu. - Pod którą ty krową siedzisz?

- Pod Kwietko - pisnęła dziewczyna, gramoląc się na stołek.

- A kto tam z tobą jest?

- Nikto! A chto ma być?

Pan chciał przeturlać się pod krowi żłób, przywarować, ale potknął się i rozciągnął na słomie jak długi. I wtedy wszystko stało się jasne.

- Ty bezwstydnica jedna! - krzyknęła pani i skoczyła do dziewczyny.

Zakotłowało się. Mała Marysia patrzyła ciekawie, aż dojrzała blisko siebie wiadro z mlekiem. Zrobiła parę kroków, uchwyciła się jego brzegu, przechyliła do siebie, chciała pić, ale mleko wylało się na słomę, na jej bose nogi.

- Daj lika, daj! - zagadała i zaczęła taplać się w nim radośnie.

- Mańka! - ryknął ojciec. - Weź tego niedonoska! Tego durnego stołbuna! Weź, bo go zabiję!

To Walunia chwyciła ją na ręce i wyniosła, krzyczącą, ponad ich głowami. Od tego czasu Maryśka polubiła łazić po Waluni, kiedy ta spała na swoim sienniku rozłożonym na ławie. Wszędzie było miękko i przytulnie... I na szerokich piersiach, i na wypuczonym brzuchu. Ciągnęła dziewczynę za włosy, wsadzała palce do nosa, a najbardziej polubiła miętoszenie za uszy. Polubiły to obie tak, że Walunia prosiła często:

- Panieneczka, pomiętoś ucho, a to jakości skuczno na duszy, obojętnie...

- Coś podobnego - dziwiła się Maria. - Jak ona do tej służońcej przywykła.

Już wtedy chyba Maryśka wiedziała, że coś z nią nie tak. Ojciec wracał z Ejszyszek, z rynku, wyciągał przed siebie wielkie buty z cholewami. Dopadały do nich dzieci, ściągały z nóg, ona też.

- Idź ty, nieudałoto! - krzyczał ojciec.

- Idź ty! - krzyczały za nią dzieci.

A potem siadały wszystkie dookoła i czekały na cukierki. Ojciec wyciągał z kieszeni szeleszczącą paczuszkę i każdemu dawał po jednym karmelku, ale kiedy dochodził do Maryśki, cofał rękę.

- A mnie, tatko?! - wołała. - Mnie?!

- Tobie się nie należy - mówił.

I tę cofniętą ojcowską rękę zapamiętała na całe życie.

- Co ty sobie ubzdurałaś?! - dziwiła się po latach siostra Józia. - To niemożliwe. Ojciec był zawsze dla nas sprawiedliwy.

- Nie dał mi nigdy cukierka, nigdy! - wołała Maryśka. - Wszystkim dawał, tylko mnie jednej nie!

- A jeżeli nawet - godziła się siostra - jeżeli nawet tak było, to kto by tam pamiętał takie głupstwa! A zresztą - dodawała surowo - trzeba było sobie na to zasłużyć.

- Czym zasłużyć? - wołała. - Byłam taka sama jak wy! Jak wszystkie dzieci! Czym się różniłam?! Czym?!

- Zostawmy lepiej ten temat - mówiła Józia i sznurowała usta.

- Jaka ja byłam?! Siedmiomiesięczna, tak?! Nie donoszona?! Tak?! Wszystkie mądre, udałe, tylko ja nie?!

I tak ta opinia już potem zawsze szła za nią - że Maryśce nie należy się to albo tamto. Nawet jej nie bili, bo szkoda było się wysilać. Kładli się na ławie bracia, kładły się siostry, czekając na zasłużoną karę, ale kiedy dochodziło do niej, machali lekceważąco ręką.

Raz sama przyniosła pęk wymoczonych specjalnie rózeg.

- Tatko, bo ja wypuściłam ordynaryjne świnie w szkodę. To ja - przyznała się, wtykając mu w rękę rózgi.

- Ty świnie w szkodę?! Gdzie ty zdolna do takiego czegoś - usłyszała. I to też zapamiętała. Nie było kary, nie było nagrody.

- A mnie tatko tak zerżnął tyłek, że siedzieć nie mogę! - chwalił się to ten, to tamten z braci. - I jeszcze długo nie siądę!

- Walunia - pytała służącą - czemu mnie tatko nigdy nie bije tak jak innych?

- A panieneczka, mileńka moja, rodnieńka, nie bierz tak do głowy - pocieszała ją Walunia. - Najdzie kiedy na jego wielka złość, to zbije, nie ma obawy, byle tylko złość naszła...

- Siedmiomiesięcznych nie biją? Powiedz! Nie biją?

- Nie wiem, panienka - przyznawała się Walunia. - Dalbóg, nie wiem, jak to u panów jest. Musi co nie bijo.

Kiedy miała siedem lat, zaczęła pilnie obserwować swoje rodzeństwo.

- Anusiu - spytała kiedyś najłagodniejszą z sióstr - powiedz mi, jaką ja mam głowę.

Anusia, pucołowata, bladawa, najwięcej lubiła się modlić i cała rodzina szykowała ją do klasztoru. Nagabnięta, oderwała nieprzytomne oczy od różańca.

- Co mówisz?

- Powiedz, jaką ja mam głowę - prosiła Maryśka.

- A co, boli ciebie?

- Nie, ale jaka ona jest? Czy... czy stołbunowata?

Siostra przyjrzała jej się, machinalnie przesuwając w palcach ziarenko różańca.

- Włoski masz słabe - stwierdziła po chwili.

- To po naszej mamie. Też ma takie siano, ale głowa?

- Módl się - poradziła zniecierpliwiona siostra - módl się do Boga. Zaufaj mu.

- Czy Bóg da mi taką głowę, jak mają wszyscy? - wątpiła Maryśka. - Jak ty i jak Józia?

- U Boga wszystko jest możliwe - szepnęła siostra.

Elżunia, ta, co ją tak niechętnie karmiła w dzieciństwie, skwitowała jej pytanie krótko:

- Masz taką głowę, bo za dużo jesz! Kto wczoraj wypił śmietanę w składziku? Myślisz, że nie wiem?

- A ty słodką śmietanką myjesz sobie twarz! - wypomniała Maryśka. - Sama widziałam!

Siostra spojrzała na nią z wyżyn swoich trzynastu lat.

- Bo chcę wyjść szybko za mąż.

Józia, z mocnym charakterem, co już od dziecka, jak było trzeba, potrafiła znaleźć tatkę u najdalszej z bab, na takie pytanie zaczęła mocniej ubijać masło w maselnicy.

- Bo ty jesteś leniwa - stwierdziła krótko. - Wszystkie choroby biorą się z lenistwa - dodała, chlupiąc ubijaczką.

- Ależ ja jestem zdrowa! - oburzyła się Maryśka.

- Zdrowa? To czemu tatce przy młóceniu nie pomagasz?

- Boję się tatki - wyznała Maryśka.

- Phi! - prychnęła siostra. - Ciebie to nawet nikt nigdy nie uderzy! - dodała pogardliwie.

- Ciotka Bogusia mówiła, że kobiety nie bije się nawet kwiatem - ratowała się Maryśka.

- Takie myśli to biorą się głównie z lenistwa - skwitowała surowo siostra.

Tylko Janka podeszła do sprawy ze zrozumieniem. Ta całymi dniami latała z braćmi po polach, zastawiając wnyki na zające. I teraz coś majstrowała z Kostusiem przy starym żelastwie.

- Pokaż tę głowę! - rozkazała. - Nie chowaj jej pod pachą!

- Czy ona.... czy ona jest taka duża?

- Aż taka to nie - przyznała łaskawie siostra.

- Ciekawe, czy weszłaby do wnyków - zainteresował się Kostuś i kłapnął jej przy nosie trzymanym w rękach żelazem. - Maryśka, kupa gówna, nikomu nierówna, tylko temu gawniaczku, co leży przy krzaczku! - krzyknął za uciekającą.

A Maryśka poleciała, jak zwykle, na przełaj do sadzawki pełnej żab i kijanek. Poiło się tu krowy, konie, ale woda biła z dna mocnym źródłem i sadzawka nigdy nie wysychała. Maryśka pochyliła się nad nią, rozgarnęła kijem zieloną rzęsę. Jakbym się utopiła, pomyślała, to płakałaby po mnie tylko Walunia.

Poszukała swego odbicia, ale woda była mętna, niewyraźna...

- Co tam robi?! - krzyknął nad nią jakiś głos. - Topić sie zamierza?!

Nad sadzawką stał duży chłop w wielkiej zszarganej burce. Nieopodal na furmance siedział folwarczny woźnica.

- Jedziem, Bartłuk! Jedziem! - poganiał. - A to pan kazał, żeb za dnia dojechać! Trzeba nam szybko do obory! Kwietka może paść.

- Job twaju mać! - zniecierpliwił się chłop w burce. - Ja sam sobie panem! A ty czyja? - zapytał Maryśki.

- Pana Andrzeja z Juryszek córka - szepnęła w strachu.

- Nu tak chodź! - krzyknął wesoło. - Nam jedna droga! Takie pienkne panienki nie powinne w wodzie przeglądać sie za długo. - Wyciągnął do dziewczynki rękę. Śmiał się, gadał coś po cygańsku czy po żydowsku. Po burce, po kołnierzu, łaziły mu wszy.

- Niech panienka sie odsunie - doradził woźnica. - Do niego nikto nie przybliża sie zanadto, bo te węszy to uczone so, skaczo jak koty! Jego do zamawiania bydła okoliczne nie bioro, bo zrazu po nim pościel trzeba palić i pierzyny, ale tatuś panienki szkoduje Kwietki. Krowa jak ta łań, a padnie - biadolił.

- Nie bojsie, dziecia, nie bojsie. - Zamawiacz przygarnął ją do siebie. - Cipun jemu na język!

Śmierdział wódką, zarośnięty był, brudny, ale patrzył na nią uważnie, bystro.

- Wiele tobie lat, dziecia? - zapytał.

- Na ósmy idzie - wyjąkała.

- Ot, hlań! Malenieczka, a pienkna! - zachwycił się pijacko.

- Jestem mała, bo... byłam siedmiomiesięczna - wyznała cicho.

- Jaka?! - Parsknął śmiechem. - Jaka? A czego ty po kątach chowasz sie, dzieciuku jeden?! A patrzaj ty na słońce, co zachodzi! A jakie ono jest? Może ono też siedmiomiesięczne, aa? A jak grzeje! Nikto nie pyta się, chto jego zrodził i kiedy!

- Panienka odkręca od jego głowę, bo z gęby jego jak z gorzelni jedzie! - upomniał woźnica.

- Karszun tobie na język! - rechotał radośnie zamawiacz, strzepując z kołnierza wesz.

Zajechali z fasonem pod sam juryski ganek.

- Jezus Maria! - krzyknęła na ich widok pani. - Jezus Maria! Kogo ty przywiózł?! Bartłomieja?! Przecie po nim wszystko palić trzeba! On jak zaraza!

- Pan tak nakazał - powiedział woźnica. - Kazał, to przywiózł.

Bartłomiej gramolił się z wozu, chwycił na ręce Maryśkę, zsadził przed gankiem.

- A ta skąd się tu wzięła? - zdumiała się Maria.

- Ot, córeczka jak malowanie! - cmoknął ni to Żyd, ni to Cygan. - Topić sie chciała. Ośmioro jeszcze pani ma, ale ta tylko ma pienkno dusze. A teraz wszystkie won ode mnie! Pan też! - krzyknął na wychodzącego pana. - Gdzie obora? Tamuj?! Sam tam pójdę, bez nikogo!

I Żyd albo Cygan, zamawiacz na całą okolicę, pospieszył do obory. Co tam robił, nie wiadomo, ale wiadomo było jedno, że żadna krowa już nie padnie od moru, bo kiedy on już tam wszedł z tą swoją mocą, zaraza zginęła. Kwietka zaraz potem chwyciła ze ściółki trochę słomy do pyska. Potem ni to Żyd, ni to Cygan kadził jeszcze oborę jakimiś duszącymi ziołami, ale nikogo przy tym też nie mogło być.

- Andrzej, ja mu chyba pościałkami pościelę - powiedziała pani - bo nie dam na zmarnowanie pierzyny i powłoczek...

- Pościelesz mu jak panowi! - nakazał pan. - Dasz mu pierzynę i czyste obleczenie! Za Kwietkę własną skórę bym dał!

Wieczorem w kuchni Bartłomiej rozdział się z burki, ale pod spodem też miał same łachy. Mocny jeszcze, z kręconymi, czarnymi włosami na piersiach, wodził rozgrzanym od wódki i jedzenia okiem za Walunią. Raz chwycił ją nawet za rękę. Maryśka patrzyła na to wszystko zaszyta na ruskim, szerokim piecu. Schowała się tam między sita od mąki i inne rupiecie. Ciągnęło ją do niego. Walunia też błyskała zalotnie szpareczkami oczu, trząsł się jej od śmiechu bulwiasty nos.

- Pan - powiedział ni to Cygan, ni to Żyd do gospodarza - dorzuci pan do zapłaty swojo służońco?

- Za Kwietkę - odparł pan - niczego nie pożałuję.

- Oj, bo zaraza wróci sie! - błysnął zębami zamawiacz. - Ja by jo wywyższył, wiedajesz, pan, ja by jo wywyższył do szlachcianki - bredził, już podpity.

- Walunię do szlachcianki? - zdumiał się pan. - Pewno. Chciałaby dusza do raju, ale grzechy coś nie puskają! Walunia dobrze wie, gdzie jej miejsce.

- Za takiego wszarza za nic nie pójdę! - plasnęła rękoma Walunia. - Mam lepszych.

Pan sczerwieniał na takie coś po same oczy i wyszedł z kuchni.

Raniutko ni to Żyd, ni to Cygan śpiewał coś, mruczał, jeszcze raz kadził oborę. Kwietka rzucała łbem, przeżuwając siano. Kiedy wyjeżdżał, Maryśka stała w ogródku, i inne dzieci też. A zamawiacz krzyknął do nich:

- Ej, panienka! Ta pienkna!

- To do mnie - domyśliła się Elżunia.

- Nie, nie ta panienka! Tamta - pokazał palcem na Maryśkę - najmniejsza, ale najudalsza.

Potem stanął na bryczce - wielki, w poszarpanej burce, i pokłonił się Maryśce nisko, do samej ziemi. Inne dzieci patrzyły na to głupimi oczyma.

ROZDZIAŁ DRUGI

Długo po jego wyjeździe myli i szorowali kuchnię, zlewali wrzątkiem łóżko, na którym spał, spalili siennik i obleczenie. A Kwietka wyzdrowiała. W niedługi czas potem zechciała do byka i cielaczek urodził się w swoim czasie zdrowy, zdrowiuteńki.

Maryśce uzdrawiacz-zamawiacz śnił się po nocach. Raz przychodził jak święty z palmami w ręku, a raz chwytał ją, podnosił wysoko, sadzał na bryczkę. Lecieli razem nad sadzawką, nad łąką i śmiali się, śmiali bez końca.

- Waluniu, gdzie jest ten uzdrawiacz? - pytała. - Kiedy znowu przyj edzie?

- Ten wszarz? A na co on panience potrzebny? - dziwiła się służąca. - Gadajo w Lewkiszkach, że zapił sie na śmierć. Wódka jemu zapaliła sie w gardle sinym płomieniem...

- Sinym płomieniem?

- Wiedajesz, panienka - tłumaczyła jej Walunia - jak wódka zapali sie w gardle, to baby trzeba na gwałt, żeb do gardła naszczała. Polecieli po sąsiadkę, ale nie chciała...

-Ico?

- I spaliła jego ta gorzała na śmierć.

- I nic... i nic po nim nie zostało?

- A co miało sie zostać?! - ruszyła ramionami służąca. - Musi tylko te wszy na kołnierzu - zaśmiała się. - A co panienka płacze? Dajcie spokój! - plasnęła rękoma. - Ślozy leco jak groch! - dziwiła się.

- A ty?! Czemu ty jemu nie nasikałaś?! Czemu?! - mazgaiła się Maryśka.

- A co to, mój chłop czy jak? - oburzyła się służąca.

- A tatce...

- Co tatce?

- Tatce byś nasikała?

- Co wy tu za bzdury opowiadacie?! O jakim sikaniu? - naszła na nie pani. - A ta czego znowu płacze?

- A kto jo zgadnie, u niej oczy na mokrym miejscu - zagadywała służąca, cała w pąsach.

Pewnego dnia Maria postanowiła, że Maryśkę, choć ma słabą głowę, też trzeba uczyć, tak jak inne dzieci.

- Czy ona co pojmie? - powątpiewał ojciec. - I skąd na to pieniędzy nastarczyć?

- Chcesz się uczyć? - spytała dobrotliwie Maryśkę matka.

- Chcę, mama! Ja już czytam z książeczki do nabożeństwa! Anusia mnie pokazała!

- No i to już jej starczy - zdecydował ojciec.

- No wiesz! - oburzyła się żona. - Jak ty schłopiałeś! Boże mój! Andrzeju! Nie poznaję ciebie! Ty, szlachcic z dziada pradziada! Herbu „Poraj”!

- Wszystkie będziesz uczyć? Musi być choć jedno durne! Nie?

Maryśka słyszała to wszystko, bo dom był mały, ciasny, miał tylko trzy pokoje, a te rozmowy prowadzili przeważnie nocą, kiedy dzieci już spały, tylko jedna Marysia nie. Potem łóżko rodziców zaczęło skrzypieć.

Tej nocy przyśniła zamawiacza całego w wielkim płomieniu i słodko jej się zrobiło, dziwnie. Ten płomień lizał jej brzuch ciepłym, wielkim jęzorem.

- Co robisz, Marysiu?! - usłyszała nad sobą głos. - Gdzie trzymasz ręce?! Połóż na kołdrze! - rozkazała matka, stojąca nad nią w długiej płóciennej koszuli.

- Dlaczego na kołdrze? - spytała rozbudzona. - Dlaczego?

- Patrz na Anusię, jak ona śpi! Jak aniołek! Tak jakby się modliła...

Od tej pory jednak Maryśka też się uczyła. Pani Jacuńska, sąsiadka, poleciła domokrążną nauczycielkę, Domicellę, co jeździła po okolicznych dworach i dworkach.

- To dziecko - mówiła nauczycielka o Maryśce - nie jest zbyt pojętne, długo uczy się wierszyków, ale według mnie zdradza pewną wrażliwość, szczególnie na poezję.

- Na co? - spytał ojciec.

- Na poezję - tłumaczyła cierpliwie panna Domicella. - Te same przymioty znajduję w jej bracie Adamie, bo jeżeli chodzi o Bogdana i Kostusia, to umysł mają wyjątkowo praktyczny, trzeźwy, tylko że to śmierdzące lenie.

„Śmierdzące lenie” gapiły się tępo na nauczycielkę, kiedy rozkładała kajety i ołówki.

Domicella, pulchna stara panna, pełna patriotycznego zapału, deklamowała „Odę do młodości” Mickiewicza, mówiła o carskim ucisku, o styczniowym powstaniu, wynalazła nawet gdzieś w pobliskim lesie starą powstańczą mogiłę, na którą zaprowadziła dzieci. Trochę niedowidziała i było to powodem do robienia jej różnych psikusów, szczególnie kiedy zatapiała się w poezji. Kiedyś nagle tuż przed nią ktoś położył na książce małą, szarą ropuszkę. Panna Domicella przybliżyła do niej oczy - ropuszka gapiła się wyłupiasto - i skończyło się to wielkim krzykiem panny. Nie mogła ona pojąć prostej zasady, że kiedy chłopcy siedzieli cicho, wiadomo było, że coś knują. Panna Domicella po lekcjach wstawała z krzesła i okazywało się, że ktoś przybił jej dół spódnicy do podłogi, bo kiedy Kostuś i Adaś wpatrywali się w nią tępo, cali zasłuchani, Bogdan z Bronisiem działali potajemnie na podłodze. Wzięła się potem na sposób i usadowiwszy dzieci za stołem, krążyła wokół czujnie. Tylko jedna Marysia wkuwała zapamiętale wierszyk:

Czemuś tak smutna, ptaszyno mała,

czy ci serduszko żal gniecie?

Powiedz, ach, powiedz, wiedzieć bym chciała,

czy ci źle bardzo na świecie?

„We mnie radości już nie ma wcale

i tylko ledwo co żyję,

bo kto niegodny zabija dzieci,

niechaj wpierw matkę zabije”.

Marysia dochodząc do tego momentu zawsze płakała.

- Czemu plączesz, Marysiu? - pytała zdumiona nauczycielka.

- Bo ona ma oczy na mokrym miejscu - tłumaczyła Józia.

- Ale dlaczego aż tak wzrusza ją ten ptaszek? - nie mogła zrozumieć nauczycielka.

- Bo ona jest nie donoszona! - krzyczał Bogdan.

- Nieudałota! Hramazda! - darli się Adam z Bronisiem.

- Ja bardzo proszę - mówiła panna Domicella, czerwieniejąc ze złości - ja bardzo proszę nie opowiadać takich bzdur! Broniś na przykład nie zna tabliczki mnożenia! I jak nazwiemy takiego ucznia, który nie wie, ile jest sześć razy siedem?! Po prostu tępym, leniwym chłopcem! - krzyczała, strzepując nieuważnie podłożoną jej na książkę włochatą gąsienicę. Zrywała się cała w pąsach i szczupłymi palcami chwytała Bronisia za ucho. Kręciła je, miętosiła, chłopiec darł się, a z całego zamieszania natychmiast korzystały inne dzieci.

- Durna ta nauczycielka - mówił potem Broniś, rozcierając bolące ucho. - Durne paleno! Ja nie potrzebuję się uczyć. Tatka ma sto hektarów ziemi, to mnie nie trzeba znać żadnego mnożenia.

- Boże! I to są moje dzieci? - dziwiła się matka, która jedna z całej rodziny lubiła czytać książki. Wyniosła to ze swego domu. Czasem wieczorem, kiedy wszyscy już spali, paliła świecę i przy jej nikłym świetle szeleściła odwracanymi kartkami.

- Czego to nosem dzióbie w książkę?! - burczał leżący przy jej boku mąż, rozbudzony. - Co tam ślepić, darmo światło palić? Szkoda świecy - zdmuchiwał nikły płomień. - Co tam wyczytała? - ironizował i odwracał się pogardliwie do żony plecami. - Szkoda czasu i atłasu - kwitował zasypiając, a Maria długo jeszcze leżała z otwartymi oczyma, pełna goryczy i żalu, że on, Andrzej, nic a nic nie rozumie z tego, co ją wzrusza, co jej daje chwilę oddechu przed rannym dojeniem, po całym dniu w polu przy babach, po wieczornym obrządku.

- Jak jeszcze raz zobaczę, że pali na darmo świecę, to podpalę książkę - odgrażał się rano. - Zobaczy. Dalbóg, podpalę!

- Ależ, Andrzeju - mówiła - jakiż ty przykład dajesz naszym dzieciom! Po innych dworach to uczą się nawet francuskiego. Taka Bogusia, moja cioteczna siostra, bardzo uczona. Ona jak pojedzie do Surkontów, gdzie zbiera się całe towarzystwo, to mówi po francusku. Ma inne życie...

- At! - machnął ręką. - Znam ja te dwory, dwóch siedzi, gada po francusku, a reszta tylko gęby rozdziawia i ni be, ni me, keskese, co pani gada, gul, gul, niech pani siada! W głowach mają poprzewracane. U nas takiego czegoś nie będzie, nie ma obawy. Lepiej leć do obory, dziewczyn przypilnuj! - polecił, owijając onucą stopę. - Trzeba - mówił - nakłaść słomy do butów, a to za wielkie, noga lata jak w odrynie.

- No właśnie! Wielki pan na Juryszkach, a słoma wyłazi z cholewy! Gdzie tu mówić o książkach! Żebym wyszła za Dowgiałłę z Juryl, to ten by mnie zrozumiał, ale ty?! Przy tobie to tylko kury macać i krowy paść.

- A gdzież ten twój Dowgiałło? Gdzie? - śmiał się stukając butem. - Zapiałło, zaszumiałło i poleciałło! - rechotał. - Uciekł od ciebie aż na Sybir!

- Dowgiałło to był wielki patriota! Ojca za powstanie zesłali, a on pojechał odnaleźć jego mogiłę. Takie piękne listy do mnie pisywał! Ty to mu do pięt nie dorastasz!

- Taki patriota jak Bogusi bracia. Mądrzyli się tu w Leszyszkach: „Polska, Polska”! Jakieś tu krużki zakładali, pieśni śpiewali zakazane, i co? Dostali zsyłkę i co tam robią na tej Syberii, co? - nacierał. - Pożenili się, wzbogacili i teraz kupcy całą gębą!

I to była akurat prawda, z tymi Bogusi braćmi. Nie tak dawno temu zjechała do Juryszek, wzburzona, i czytała swojej stryjecznej siostrze list z dalekiej Syberii, w którym bracia donosili, że im dobrze się żyje, że Pan Bóg obdarzył ich dziećmi i jej, siostrze w Leszyszkach, „żełają uśpiechów”.

- Ba! Jak oni mogli?! Jak można było tak się zniszczyć?! „żełają uśpiechów”! A ja tu po nich, ja tu po nich oczy wypłakałam - wściekała się Bogusia, cała w czarnych koronkach. - Leonard i Walery! Wyklnę ich! A tak ich kochałam, tak kochałam!

- Sprzedaj te Leszyszki i do Wilna się przenieś - radził Andrzej.

- Tak, tak, Bogusiu, przecież ty sobie z tym chłopstwem dookoła, sama kobieta na folwarku, nie poradzisz. Nie masz już rodziców, nikogo...

- Nie dam Leszyszek nikomu! - zacinała usta Bogusia. - Będę gospodarzyć! Tak mi dopomóż Bóg.

Ale pomagała jej, jak mogła, Maria i jej mąż. A to jej ziarno na siew podrzucili, a to pożyczyli pieniędzy na zakup dodatkowego konia. Andrzej nawet często tam podjeżdżał, ale po którejś jego wizycie Bogusia przyjechała do Marii, tym razem cała w bieli, z jakimś zetlałym żabocikiem pod brodą, spiętym starą kameą po zmarłej matce. Oczy jej ciskały błyskawice. Znalazła Marię przy robieniu masła. Dwie dziewczyny mlaskały ubijakami w maselnicach, zawodząc jakąś białoruską piosenkę o dzikich gęsiach. Maria wtórowała im cicho.

- Ba! - powiedziała Bogusia. - Odpraw służbę, Marysiu! Chcę z tobą porozmawiać!

- Co się stało? Chodź, przejdziemy do salonu. - Maria poprowadziła ją do jednego z trzech pokojów, zwanego salonem. - Co się stało, Bogusiu?

- Ba! - popatrzyła na nią z wyższością Bogusia. - Podziwiam, że ty tak schłopiałaś! Śpiewać z dziewkami! Hańba!

- A co to złego, to piękna piosenka, taka tęskna - tłumaczyła się przed kuzynką Maria - o miłości...

- Tęskna! O miłości! A wiesz, co to jest miłość, wiesz?! Wstrętne, oślizgłe, ogierowate nasienie!

- Bogusiu - jęknęła Maria - co ci jest? Chora jesteś?

- Tak, chora! Ze wstrętu i proszę ciebie, Maryniu, żeby więcej twój mąż do mnie nie przyjeżdżał - oznajmiła.

- Ależ dlaczego? - zdziwiła się Maria. - Nie rozumiem...

- Ba! On zachowuje się wobec mnie nieprzyzwoicie!

- Andrzeju - skoczyła potem do męża Maria - coś ty jej zrobił?! Boże! Nie wiedziałam, gdzie oczy ze wstydu podziać - lamentowała.

- Komu ja co zrobił? - pytał niepewnie Andrzej, bo ostatnio miał tego trochę na sumieniu. - Nie słuchaj tej durnowatej Emilki!

- Boże! To i Emilka?! Boże! Zresztą, co mnie obchodzą te twoje ciemne, proste baby! Ale Bogusi?! Mojej kuzynce?! Mów! Co jej zrobiłeś?!

- Bogusi? - zdumiał się Andrzej. - Bogusi?! A daj spokój! - parsknął śmiechem. - Wiesz, co jej zrobiłem, wiesz?! Powiedziałem, że loszkę musi pokryć, jeżeli chce na Wielkanoc mieć parsiuczka na zakłucie! Ot, co zrobiłem!

- Poboż się - nakazała pani. - Poboż się, to ci uwierzę!

- Dalbóg, to prawda! - grzmotnął się w piersi.

Teraz już wszyscy w okolicy gadali, że panienka Bogusia nienawidzi mężczyzn. Pomagała jej w gospodarce młoda dziewczyna, którą nazywała „kobietą”.

- Kobieto - mawiała do niej z pańska - niech kobieta powyrzyna wszystkie kogutki, co do jednego!

- Jezus Maria, panienka, a coż będziem z nich robić? Do nas nikto nie przyjeżdża, to chto to zje!

- Nikt. Kobieta odda to chłopstwu, rozumie kobieta?

I doszło do tego, że w Leszyszkach nie trzymano żadnych samców, tylko same kobyłki, krowy, kury. Nawet kiedy przed Bożym Narodzeniem stary chłop z Powieleńc przynosił z Dzitwy ryby na Wigilię, to Bogusia żądała potwierdzenia, że to tylko samiczki, tylko z ikrą...

- A panienka, czy ja im pod ogon zaglondał? - bronił się stary. - Może być, trafi sie jaki mleczak, chto to tak zrazu rozpozna?

- Wobec tego nie będzie ryb na Wigilię - ucinała Bogusia - obejdziemy się z kobietą smakiem. - I odprawiała chłopa.

- Boże - żaliła się do męża Maria - ta Bogusia zupełnie dziwaczeje. Co robić?! Co to za dziwna choroba? - zastanawiała się. - Wszyscy już o tym gadają...

- To nie żadna choroba, ale chroniczne skąpstwo. Ona nie tylko samczyków nie je, ale w ogóle jeść przestaje i tę swoją kobietę głodzi, bo ubzdurała sobie, że jak dobrze podjesz, to ochoty nabierasz, wiesz do czego...

- Ach, nawet mi nie mów. Jest w tym może trochę prawdy! - odpowiadała Maria, patrząc z niesmakiem, jak mąż dziesiąty blin kładzie na talerz.

Ale tak zawsze z Bogusią nie było. Maria pamięta, że kiedyś, kiedy jeszcze Bogusia cała w czerni, rozpaczając po zesłanych na Sybir braciach, pisywała do nich długie listy, zjawił się w Leszyszkach młody geometra. Coś tam mierzył po polach, a kiedy doszedł do sadu, Bogusia zawołała go z ganku na posiłek. Wiosna była gorąca, cała w ptasich trelach i rechotach żab. Geometra zamiótł nisko czapką przed gankiem i potem jedli razem kwaśne mleko z kartoflami. Po tygodniu wszyscy mówili, że geometra lada dzień oświadczy się Bogusi.

- Ach! Jak to dobrze! - cieszyła się Maria. - Jak to dobrze, że na tym pustkowiu ktoś taki się znalazł!

W niedługi czas po tej wiadomości wybrała się do kuzynki, dowiedzieć się co i jak od niej samej. Bogusia siedziała w czerni na ganku z rozłożoną na kolanach książką. To po niej widać, że zakochana, że radosna! - myślała Maria. - Pewnie niedługo zrzuci te czarne stroje.

Uściskały się.

- Przemokła ci bluzka - zauważyła chłodno Bogusia.

- To od mleka - powiedziała Maria. - Kostusia karmię i tyle mam tego, że nie masz pojęcia! Zdajam, zdajam, a tu, o, ciągle przybywa...

- A fe! - skrzywiła się Bogusia. - Co ty opowiadasz?! Przecież możesz wynająć mamkę, jakąś prostą babę do takich spraw.

- Mamkę? Chcę sama karmić mojego syna. Zobaczysz kiedyś, jaka to przyjemność! Zobaczysz!

- Jak to zobaczę? - uniosła brwi Bogusia. - Nie myślisz chyba, że się tak spospolituję?

- Dajmy temu spokój - pojednawczo powiedziała Maria. - Taki piękny dzień, a ty tak sama? A gdzie...

- Kto gdzie? - ucięła Bogusia.

- No... no ten geo... geometra - wyjąkała pod jej surowym spojrzeniem Maria.

- Ba! - ruszyła ramionami Bogusia. - Ten hołysz! Już go nie ma i nigdy nie będzie!

- Ależ, Bogusiu, jak to hołysz? Ma przecież zawód! Młody jest, jeszcze się dorobi...

- Masz! Poczytaj sobie! - rzuciła jej list Bogusia. - Przeczytaj, co on tu powypisywał!

- To jakiś wiersz? - zdziwiła się Maria.

- Czytaj! Na głos!

- „O przepiękna ma królewno - czytała Maria - wnijdź do mojej biednej chatki, ale zabierz swe manatki, bo hołotę znajdziesz u mnie. Na śniadanie śpiew słowika, a na obiad szmer wietrzyka. Przez dziurawą moją strzechę zobaczysz niebo gwiaździste...”

- I co ty na to?

- Piękne ma pismo. To... to chyba taki sobie żart...

- Ba! Ładny mi żart! Goły jest jak święty turecki! Nie mówmy o tym więcej. No idź już! - Wstała z godnością z bujanego fotela. - Nakarm tego twojego Kostusia!

Maria biegła od niej do Juryszek na ukos, przez łąki i ni z tego, ni z owego poczuła się taka szczęśliwa. Chmury zaciągały horyzont, parno było przed burzą, a ona przypomniała sobie taką starą pieśń:

Na cichym dunaju łabędzie pływają,

zapowiedzi wyszły, ksiądz ślubu nie daje.

Porąbać, posiekać łabędziowe skrzydła,

przez ludzkie języki nam kochanie zbrzydło.

Błysnęła przez całe niebo małanka, deszcz lunął, ściekał jej po bluzce razem z mlekiem. Biedna Bogusia - myślała Maria - biedna, biedna Bogusia...

Kiedy weszła do domu, cała mokra, tyle jeszcze miała tego w sobie, tej dziwnej radości.

Mąż siedział w kuchni i wydawał dyspozycje parobkom. Podeszła do niego i oparła głowę o jego plecy.

- Andrzej - szepnęła - jak dobrze!

- Czego chce?

- Niczego. Mam wszystko, czego mnie potrzeba - szepnęła.

- Jak ma, to i dobrze - skwitował nieuważnie i odwrócił się do parobka, który wlepił oczy w twarz Marii, bo taka mu się wydała inna.

- Hlań, pan - powiedział - jaka ta nasza pani! Jak wypienkniała!

A geometra wyjechał po jakimś czasie do dalekiej Ameryki i potem ludzie gadali, że bardzo się wzbogacił; nigdy już nie miał okazji, żeby napisać do panny taki jak wtedy wierszyk.

- Ba! Pan Bóg mnie natchnął, że go nie wzięłam tu do Leszyszek. Takiego hołysza! - ruszała ramionami na te wieści Bogusia.

- Przecież bogaty jest! - mówili. - Kupiłby ciebie i sprzedał!

- Ale nie ma moich Leszyszek - kwitowała Bogusia. - Nie ma na moje Leszyszki ceny - dodawała. - Sama będę gospodarzyć.

Jakież to było gospodarzenie, pożal się Boże. Perz porastał pole, obora tonęła w gnoju, służąca, młoda jeszcze, ale już bez wieku, latała między stodołą a podpartą kijami odryną, a Bogusia kombinowała po całych dniach, jakie by wydać dyspozycje co do obiadu, tak żeby nie wzbudzić niezdrowych myśli u dziewczyny i jednego starawego, kulawego parobka. Kończyło się to zwykle na podkłótce, czyli kluskach z kartoflami na wodzie, zasmażanej zjełczałą słoniną. Bogusia miała swoje jaśniepańskie zrywy, podkłótkę podawano na wyszczerbionej porcelanie i choć wszystko, co młodsze, szukało służby po innych dworach, tych dwoje czuło przynajmniej, że są u prawdziwej pani, z dziada pradziada. Może mieli nadzieję, że któregoś dnia to wszystko się odmieni, że Leszyszki staną na nogi, dość, że co rano kornie stawali przed gankiem i czekali na dyspozycje pani.

Przeważnie wyglądało to tak, że kiedy parobek donosił, że brakuje już słomy na podściółkę dla krów, Bogusia stwierdzała, że dzieje się tak przez jego wyjątkową rozrzutność, i nakazywała wyciągać słomę spod żłobów, spopod ścian obory. Parobek klął pod nosem, ale kuśtykał posłusznie, żeby spełnić nakaz pani. I tak miał dużo szczęścia, że jako mężczyzna mógł służyć u panienki. Co do służącej, to ta dziwaczała tak jak i jej pani, a zresztą nie miała gdzie pójść, bo czasy były ciężkie, po folwarkach nie brakowało służących.

Bogusia zresztą i tych dwoje trzymała w ciągłej niepewności co do ich dalszego losu.

- Ciężko u panienki - pogadywali na boku - ale może tak jeszcze być, że „przydzie światy Jery, idzi za dźwiery” - bo wzorem innych folwarków służbę zmieniano na świętego Jerzego i Bogusia też każdego roku przedłużała im łaskawie pobyt jeszcze na jeden rok; raz nawet dała służącej chustkę, a parobkowi zetlałą kapotę po jednym z ukochanych braci.

- Panienka, to dla mnie? - zapytał niedowierzająco, bo widział, jak panienka wietrzyła co lata przyodziewek po braciach, jak gładziła czule miękkie sukno.

- Niech Florek bierze! I niech mi się nie naprzykrza! - rzuciła gniewnie.

Przypadł jej do rąk, obiecywał nosić tylko do kościoła.

- Niech Florek tego używa do gnoju! - rozkazała.

- Wiedajesz - mówił Florek do parobka z Juryszek - wiedajesz, nasza panienka musi całkiem zdumiała. Dała mnie kapotę po naszym paniczu, Bóg jej rozum odebrał.

- A ordynarię tobie płaci? - zapytał tamten.

- A gdzież tam!

- Ot tobie na! To czegóż ty u niej siedzisz?! - zdziwił się tamten. - Poszedłby do Juryszek albo do Jurel.

- Durny! - powiedział Florek. - Ze wszystkim durny. W Juryszkach pana od parobka nie rozróżnisz, a po naszej panience z daleka widno, chto ona. Nie to, co te twoje pany! Słoma wyłazi z cholewy!

- A u was to i słomy nie najdziesz! - odciął się tamten.

Ciotkę Bogusię Maryśka zapamiętała na całe życie z tego, że kiedyś dała jej miodu z lipcowego plastra. Odwiedziła ją z Kostusiem i Bogdanem, ale ciotka tylko jej jednej dała tego miodu.

- Ile ty masz lat, Marysiu? - spytała.

- Siedem, ciociu.

- To dobrze, gdybyś była starsza, nie mogłabym ci dać miodu, bo on działa na namiętność.

Chłopcy kopali się pod stołem, chichocząc w kułak, a ciotka Bogusia wyniosła na porcelanowym talerzu biały plaster ociekający słodyczą.

- Jedz! - powiedziała.

Chłopcy przełknęli ślinę, wygrażając Maryśce za plecami ciotki.

- Czemu masz taką płaczliwą minkę? - spytała ciotka. - Jedz!

- Ja... ja nie mogę, ciociu, bo oni mnie dadzą gruszki...

- Gruszki? - zdziwiła się ciotka. - Nie lubisz gruszek?

- To nie takie, ciociu, biorą tak dwa palce i zakręcają na głowie...

Kostuś przejechał palcami po swoim gardle w geście zemsty.

- Ja... ja... nie mogę jeść, ciociu, bo Kostuś mnie poderżnie szyję...

- To ty jesteś Kostuś? Tak? - zmarszczyła brwi ciotka.

Kostuś, ze stojącą na sztorc czupryną, otworzył ze zdumienia usta, ale przytaknął, że tak, że to on.

- Ba! I to przez takie coś twoja matka pełna była mleka! Ba! Trzeba było utopić w beczce jak kota!

I Maryśka jadła ten miód na oczach braci. Wysysała plaster pełen słodyczy. Nigdy potem żaden miód tak jej już nie smakował. Ociężała od tej dobroci, senna, jechała drogą bezpiecznie, bo ciotka Bogusia kazała odwieźć dzieci Florkowi, a Kostuś i Broniś siedzieli cicho ze strachu przed parobkiem. Maryśce tłukła się po głowie piosenka:

Jadą, jadą dzieci drogą, siostrzyczka i brat,

i nadziwić się nie mogą, jaki piękny świat.

I nadziwić się nie mogą, jaki piękny świat!

Tu się kryje biała chata pod słomiany dach,

przy niej wierzba rosochata, a w konopiach strach!

A w konopiach strach!

Zasnęła z tej słodyczy, aż trzeba ją było wnosić na rękach do juryskiego domu.

ROZDZIAŁ TRZECI

Do Juryszek przychodzili różni dziwni ludzie. Niektórzy mieli swoje pory roku. I tak latem pojawiał się zwykle filozof Rupejko, badacz kamieni. Ten wszystko, co miał, nosił zwykle przy sobie. Nie wiadomo było nigdy, skąd przychodził i na jak długo, bo kresowa zasada gościnności nie pozwalała pytać o to wprost.

Rupejko budził szacunek nawet u pana, bo był to człowiek uczony, rozważający istotę wszechświata. Służył zresztą za dobry przykład na to, że od nadmiaru nauki można zgłupieć do reszty. Rupejce dawano jeść w osobnym pomieszczeniu, bo mimo jego marnego przyodziewku nikt by się nie odważył posadzić go przy wspólnej misce ze służbą.

Rupejko wychodził rano w pole i całymi dniami przesiadywał na kruszniach - gromadach zebranych na polach kamieni. Mierzył je sznurkiem, ważył w rękach, porównywał kształt, kolor, wielkość. Twierdził, że kamienie zmieniają kolor w zależności od światła, i przekonywał wszystkich, że każdy z nich powstał w innym miejscu wszechświata.

- To może pan, panie Rupejko, pozbiera trochę kamieni na polu - proponował Andrzej, chcąc jakoś upraktycznić badania uczonego.
- Jak pozbierać?
- Bo nikt ich nie sieje, nie orze, a pełno tu tego dookoła.

Rupejko na taką propozycję obrażał się śmiertelnie i mówił, że prawdziwemu badaczowi wystarczy zastanawianie się nad samą istotą rzeczy, nic ponadto. Co ciekawsze eksponaty przynosił ze sobą i siedząc w kuchni przy ruskim piecu mógł godzinami wpatrywać się w jakiś tam kamień. Kiedyś zrobił straszną awanturę Waluni, która zebrała te jego skarby i wyłożyła nimi okrągły klomb przed gankiem, kipiący nasturcjami i maciejką. Krzyczał, pomstował, że dziewczyna zniszczyła mu materiał badawczy.

- Nigdy tego więcej nie rób! - upomniała ją Maria. - Niech ma te swoje kamienie. To jego jedyne bogactwo!

Chłopcy wpadli na inny pomysł: jeden z jego ulubionych kamieni wysmarowali gównem. Kiedy Rupejko wziął go do rąk, mówiąc o duszy tego okruchu nieba - bo według niego kamienie spadały z niebieskich przestworzy - wszyscy poczuli wielki smród.

Po tym zdarzeniu badacz załamał się, zebrał swoje rozłożone na piecu worki, na których spał, i poszedł z Juryszek, a ten jego ulubiony kamień wyrzucono do ogrodu.

Wiosna i jesień to był czas odwiedzin Maryli. Nikt nie wiedział, jak się naprawdę nazywa ani skąd pochodzi. Ona sama podawała, że ma gdzieś tam rodziców, Damiana i Damianę.

- Co ty gadasz?! Któż tak się nazywa?! - śmiała się Maria. - To jakaś bzdura! Wzięłaś to, ot tak, z głowy.

- Może być i z głowy - śmiała się Maryla, a w brudnej twarzy bielały tylko zęby - ale to nie ja wydumała, pani, a moj dur.

- Dobrze już - machała ręką pani - jak raz pranie namoczone, pomożesz Waluni.

I Maryla rozkładała na ruskim piecu swój węzełek, rozdziewała się do płóciennej koszuli i stawała za balią.

Ale nie zawsze Maryla brała się do pomocy, bo miała swoje złe dni, złe godziny.

- O, Maryla! - witała ją Maria. - Dobrze, że przyszłaś, a to okna wszystkie brudne. Pomyjesz, to i podjesz jak człowiek, i na drogę dostaniesz.

- A co to, pani, za dzień dziś? - pytała Maryla.

- A czwartek.

- Czwartek, to nie budu myć.

- A czemuż to?

- Bo moj dur nie pazwalajet.

Maryla dwa razy przemierzała sześćdziesiąt kilometrów do Wilna, do Ostrej Bramy. Szła z długim kijem, mamrocząc pacierze, a dzieciarnia i kundle wyły po zagrodach. Toteż na przełaj szła, polami, zachodząc na noclegi do odległych folwarków i kolonii.

Kiedyś przyniosła Marysi z Ostrej Bramy blaszany medalik.

- A czemuż to Marysi dajesz? - zdumiała się matka.

- A bo to dzieciuczek jeszcze, malenieczka taka - błysnęła białymi zębami żebraczka.

- A co robi twój dur? - pytała ją Maryśka.

- Moj dur, panieneczka, odstąpił ode mnie, poszedł na suchie pola, na suchie lasy!

- Mama! - wołała Maryśka. - Mama! Dziś Maryla niedurna! Daj jej blina z maczaniem!

Po tej rozmowie Maryśka zapamiętała, że dur to coś takiego, co przychodzi nie wiadomo skąd i odchodzi na suche lasy.

Przychodził też do dworu Półtorak, długi jak tyka chłop, który lubił gadać do siebie. Znał się na stolarce i zawsze coś tam naprawiał, a to ubijaczkę do masła, a to trzonek do piły, a to beczkę, z której dno odpadło. Rozprawiał sam z sobą, gestykulując.

- Półtorak! Z kim tak Półtorak gada? - pytała Maryśka.

- A z mądrym człowiekiem gadam, panienka - mówił.

- A kto to?

- A to nikto inny, tylko ja sam! - stukał się w piersi.

- To nie jest zwykły chłop - mówiła pani - to zubożały szlachcic. Widać to po nim.

Którejś jesieni Maryśce przydarzyło się coś dziwnego. Do Juryszek przyjechał stryj Władysław. Stryj dorabiał się prowadząc po okolicznych dworach rachunki. Czego się zresztą tknął, wszystko mu wychodziło. Zdolny, obrotny, kipiący energią. W młodości był w Niemczech, dokąd wysłał go jakiś dziedzic, i od tego czasu miał pełno planów i pomysłów. Ale Andrzej był oporny na takie nowinki, jak płodozmian, zakładanie sadu czy wprowadzanie nowych odmian zbóż. Wszystko to według niego były wymysły i machał ręką niechętnie na perswazje stryjecznego brata.

- Daj ty mnie żyć po swojemu - bronił się. - Sadek u mnie niewielki, parę grusz i jabłoni, ale za to gatunki przednie! Czy jadł ty kiedy takie gruszki jak nasze sapieżanki? To pokosztuj!

- Te twoje sapieżanki dziczeją, mało co jest na gruszy. Jabłka jak orzeszki. Założyłby ty nowy sad, nowe odmiany wprowadził...

- A po cóż nowe, kiedy stare smaczniejsze? - dziwił się Andrzej.

Bardzo też niechętnie reagował na to, że po wielkich dworach mówi się o uwłaszczeniu.

- Tfu! W głowach tym chłopom przewraca się! - mówił.

- Wszystko to idzie stamtąd, z Rosji, od Dumy państwowej - tłumaczył stryj Władysław. - Nie masz pojęcia, co się dzieje. Litwa podnosi głowę. Chcą litewskich szkół, wolności. Czytał ty „Kurier Litewski” z Wilna?

- „Kurier”? - wzruszał ramionami Andrzej. - A widział ty figę?

- Co? - wytrzeszczał oczy Władysław.

- O, taka! Figa z makiem! Patrzaj! - Podsuwał mu pod nos złożone palce. - Ot, co będzie z tej twojej Dumy! Dumajesz, nie dumajesz, i tak carom nie budiesz!

- Co ty tam opowiadasz, panie bracie! - obruszał się Władysław. - Czasy takie ciekawe po tej japońskiej wojnie nastały, że prosto żyć chce się - wywodził.

- Wiesz co, Władziuk, ja tobie coś doradzę. Ty zajdź Walunię od tyłu i połaskocz! Połaskocz, nie pożałujesz!

- Przy czym tu Walunia?! - gorszył się Władysław.

- Przy niczym, ale ty za mało baby łaskoczesz. Ot, podejdź od tyłu, tak ni z tego, ni z owego, podejdź i połaskocz! Masz na to moje pozwoleństwo.

- Głupoty jakieś! - oganiał się Władysław. - Ta twoja Walunia prosta dziewka, nie ma zielonego pojęcia o świecie, żyje jak ta lebioda.

- No, no, lebioda, a dodaj do niej kisłego mleka czy serwatki, to ją świnie ordynaryjne żrą, aż mlaskają! - wywodził Andrzej. - I zdrowe i wesołe są!

- Daj mi spokój z takimi porównaniami! - oburzał się Władysław. - Nie może to być, żeby światły człowiek, szlachcic herbu Poraj, tak się spospolitował! Tak schłopiał! U ciebie żonka światła, książki czyta, a ty, co ty zrobiłeś dla niej? Dziećmi ją tylko obarczyłeś. Co rok prorok!

- Kiedy ona to lubi. Dalbóg, lubi! Popytaj się jej. Już przy Bogdanie, przy piątym, ja pomyślał, że dość, starczy tego dobrego, całe Juryszki kiedyści rozdrapią, rozdzielą, a ta leży przy mnie i gada: „Andrzej, przesuń się na moją stronę, bo mnie już pieluszki pachną”. No tak przesuwał się, co było robić? A ty ile zmajstrowałeś?

- Jednego, Palusia, ale ja cegielnię zakładam w Szybakach pod Lidą.

- I dobrze robisz, mądrze, ale bieda, że bab macać nie lubisz!

Podsłuchała tę rozmowę Maria. Maryśka zastała matkę w sypialni całą we łzach.

- Co mamie? - spytała, bo matka znana była z tego, że poganiała wszystkich ostro, spięta, niedostępna, wiecznie zajęta czymś praktycznym, a tu płacze? To niepojęte.

- To nic, dziecko, to nic - odpowiedziała. - Przynieś mnie octu z wodą, albo nie, zawołaj Józię, albo nie, Anusię, ona mnie da kompres.

- Ja mamie zrobię, mamo - prosiła Maryśka.

- A gdzie ty co potrafisz?! Nieudałota taka! Wołaj Anusię!

W całym domu pachniało octem, a Maria leżała w sypialni z okładem na głowie.

- Widzisz - mówiła do Władysława - widzisz, jakie ja mam tu życie. Sam widzisz. Tylko z tobą można o wszystkim porozmawiać. Andrzej - wzdychała - pracowity jest nad podziw, ale zupełnie nie rozumie duchowych potrzeb człowieka. To wróg książek. Sam nie czyta i mnie czytać nie daje.

- Ciężki w pożyciu - stwierdził Władysław - wyjątkowo ciężki.

I kiedy tak siedział, zwalisty, wielki, z czarną brodą, i rozprawiał o tej cegielni, Marii przemknęło przez głowę, że chciałaby, żeby jej dotknął.

- Zmień mi okład na głowę - poprosiła - bo z tego bólu aż pęka!

Zapachniało octem, ale kiedy nachylał się nad nią, zmroził ją nie wiedzieć czemu jego oddech, trochę taki jak z psiego pyska, a ją ten smród zawsze doprowadzał do migreny. Zaraz mnie poliże językiem! - przemknęło jej przez głowę i odsunęła jego rękę szorstko.

- To mówisz, że Paluś ma już sześć lat? Muszę was kiedy odwiedzić...

- Obowiązkowo - powiedział. - Pokażę ci, jak u mnie idzie cała gospodarka, cegielnia, wszystko jak w zegarku.

Gorąca jest ta Marynia - pomyślał - gorąca i podobam jej się. Mogą być z tego jakieś perturbacje - zaniepokoił się.

Ale nie było żadnych. On myślał, że ona walczy ze sobą, a ona od tej pory robiła wszystko, żeby być z nim na dystans, i to z powodu tego oddechu zgonionego psa.

- Czy przeszkodziłoby ci - zwierzała się swojej przyjaciółce Jacuńskiej - czy przeszkodziłoby ci to, że... że mężczyzna pachnie... psem?

- Jezus Maria! Co ty mówisz?! Psem?!

- No wiesz, taki oddech ma jak psu z pyska...

- Ależ, Maryniu! - oburzyła się przyjaciółka. - Nie opowiadaj takich rzeczy!

- Powiedz! Bo to ważne!

- No wiesz, ja nie wiem, jak... jak... pachnie mężczyzna - wyznała tamta, cała czerwona ze wstydu.

- Mój Andrzej nie pachnie psem. A twój?

- Ja... ja... nie wiem... Nie zbliżam się aż tak...

- Jak to nie zbliżasz się? Przecież masz troje dzieci?

- To nie ma nic do rzeczy. Dzieci Bóg daje - ucięła czerwona jak rak przyjaciółka.

Stryj Władysław siedział cały tydzień, żeby odgościć dawniejsze odwiedziny Andrzeja; a może coś innego go zatrzymywało? Dość, że siedział długo. Popijali z Andrzejem gorzałkę, jedli wędliny z chlebem albo soloną słoninę, krajaną w grube plastry, z cebulą, zapijali herbatą z samowara.

Stryj zawiadywał również lasami w Berdówce, wielkim majątku pod Lidą, skonfiskowanym za styczniowe powstanie i oddanym we władanie rosyjskiemu panu.

- Piękny to majątek! - cmokał Władysław. - Po ogrodzie pawie chodzą, wielkie jak strusie...

- Czy trusie cicho chodzą? - pytała zasłuchana Maryśka.

- Nie trusie, ale strusie, durniu jeden! - krzyczał ojciec.

- Ależ, Andrzeju - mitygował go brat - tak nie można, dziecko nie wie, to pyta...

- To ty nie wiesz - objaśnił go Andrzej - że to niedonosek? Ona nigdy nic nie wie!

Maryśka wycierała rękawem nos, ale nie wyszła z pokoju, choć Józia poradziła jej niby dobrotliwie, żeby poszła się wysikać, bo to pomaga na płacz.

Więc w Berdówce chodziły po zdziczałym parku wielkie pawie i pałac był piękny, z kolumnami. A w środku zamiast polskiego pana był ruski. Niby to dobry dla służby, niby to nikogo nie gnębił, nawet częstował herbatą z cukrem na prikusku, ale kiedyś zażądał od stryja, żeby ten dostarczył mu parę zajęcy.

- Nie można teraz na zajączki polować - objaśnił Władysław.

- Jak nie można? - rzucił się tamten gniewnie. - Dlaczegóż to?!

- A dlatego, że teraz samice kotne są. Jest zakaz polowania - wyjaśnił stryj.

- Jaki zakaz? - rzucił dumnie głową tamten. - Zakazy to my tutaj wydajemy. My naznaczamy, co można, a czego nie!

- Widziałeś, jaka swołocz z niego wylazła?! - mówił Władysław. - Od tego czasu nigdym u niego nie pił herbaty. A kiedyś ja przyszedł do pałacu akurat, jak Dumę rozwiązali w Rosji i policjanty latali po wsiach i brali do więzień, kogo się dało. Powiedział mi o tym on sam, siedząc rozwalony za biurkiem. „I co, pan Władysław, napijesz się herbaty ze mną?” I wierci tym wzrokiem, świdruje. Ale nie spuściłem oka, wytrzymałem. „Nie”, mówię twardo, „ja już po herbacie”. Czerwony się zrobił ze złości jak indor.

- Mógł Władysława posadzić - wtrąciła się Maria.

- A za co? że herbaty nie chcę pić? Nie miał nic innego na mnie, a takiego gajowego jak ja długo by szukał.

Stryj Władysław lubił polowania. Kiedyś nocą szedł ze strzelbą przez wioskę, patrzy, a tu na dachu świeci się dwoje oczu i coś rusza się, skrada po strzesze. O - myśli sobie - pewno to kuna albo inny zwierz. Złożył się, wycelował i wystrzelił. A to coś jęknęło, a potem zawyło ludzkim głosem.

- We mnie serce zamarło - opowiadał stryj.

- I co, i co? Co to było? Jaki to zwierz? - dopytywały się dzieci.

- Nijaki zwierz, to był złodziej! Dobierał się przez dach do słoniny, co wisiała pod strzechą, wędziła się w dymie, bo chata była kurna, jak to na wiosce. Rozpowiedział ja o tym wszystkim dookoła i wiadomo było potem, kto to był. Nie mógł siedzieć ani chodzić, bo cały tyłek miał pełen mojej śruciny.

Na Maryśkę najwięcej podziałały dwa opowiadania stryja. Jedno o babie na cmentarzu. Stryj jechał nocą, bo majątki objeżdżał, po gorzelniach rachunki wyprowadzał i zdarzało mu się późno wracać do domu. Jadą koło cmentarza, mróz ciśnie, kaptury od burki naciągnęli na uszy, a tu słyszą: ktoś jakby płacze.

- Zatrzymaj konia! Posłuchamy! - nakazał stryj woźnicy.

- A panoczek mileńki, rodnieńki, uciekajmo! - prosił szczękając zębami przestraszony parobek.

- Stój! - nakazał stryj. Zlazł z sań i podchodzi do cmentarza. Zaspy tam duże, nawiane na mogiłach, a w głębi stoi drewniana kaplica. Stryj zatrzymał się - słucha, a tam coś jęczy coraz głośniej, jakby ze środka...

- I wszedł tam stryjek? - pytała bez tchu Maryśka.

- Najpierwej ja przez szczelinę zajrzał. Jedna świeca tam paliła się pomalutku, ale dojrzeć można było, że na środku kaplicy stoi trumna, a w niej siedzi baba i jęczy. Wszedł ja do środka, strach chwyta, ale widzę, że baba żywa tak jak ja. Siedzi w trumnie, wieko odrzucone, włosy z głowy rwie i zawodzi.

- O Jezu! - zajęczała Walunia. - O Jezu!

- Baba była żywa jak ja teraz - tłumaczył stryj. - I co było z nią robić? Sukienka czarna, cienka, pantofle szmaciane. Ściągnął ja burkę z pleców, babę okrył i idziem razem do sani. Woźnica, jak nas zobaczył, to uciekł przez śnieg, przez pola, tylko śmigło! Ona powiedziała, skąd jest, z jakiej wioski, ale nie wiedziała, czemu w trumnie była. Plunął ja na woźnicę i zawiózł ją do jej chaty. Noc, stukam w okno i krzyczę: „Żyje wasza nieboszczka! Żyje!!!” I co powiecie? Chłop mnie chatę roztworzył, a jego matka padła na serce, jak to posłyszała...

- Czy Władysław czasem nie koloryzuje? - pytała Maria nieufnie.

- Co do tego to nie, ja dam głowę! - zapewnił Andrzej. - Tak było. Znam tę wieś i znam tę babę...

- No wiesz, to byłoby dziwne, żebyś ty nie znał którejkolwiek baby w okolicy - odcięła mu żona. - Znając ciebie, to mogłeś nawet sprawdzić, czy ona... czy ona jest... całkiem żywa.

Andrzej spojrzał na żonę z podziwem.

- Patrzaj, jaka ta moja baba! Ja nawet nie pomyślał, a ona już wie!

- A ja to czasem wiem bez żadnej myśli, tak sam z siebie - mówił Władysław. - Ciekawość, skąd się to we mnie bierze. W młodości, jakem żonki nie miał ni dzieci, jechali my raz na wozie: Żyd pachciarz, dwóch parobków i ja. Gorońco było, lipiec, jedziem, a tu od Lidy chmura nadciąga wielka. Czarno zrobiło się, straszno, grzmoty przelewają się po niebie. Parobczaki byli młode, dwa siksuny, a Żyd pachciarz znajomy mnie, jeździł po dworach z mydłem i powidłem. Porządny Żyd z kościami. Często my z nim jajka w samowarze gotowali. Zajedziem do Łoździan czy gdzie indziej, do czeladnej nas zaprowadzą, samowar gotujący się wniosą, to my tam jajek nakładzieni, żeby byli na twardo. I ja, bywało, tak z Żyda żartuję: on pięć jajek do samowara kładzie, a ja po cichu jeszcze dziesięć dołożę. I wyciągam potem te jajka z samowara i wyciągam, a Żyd takie oczy robi! „A skąd tyle ich - pyta - toż było pięć?” „Ot, widzi - mówię - wzięli i rozmnożyli się!” I śmiejem się oba, te jajka jedząc. Tak i wtedy, w ten letni czas, jechali my. A ta chmura nałazi wielka, czarna, niebo całe zaciągnięte. Myślim, już nie uciekniem przed burzą, bo i jak raz piorun dał blisko, wiater zerwał się, świszczy, piasek drze. „Pan! - krzyczą parobki - trzeba nam chować sie!” Co było robić, stanęli my, pościałkę na konia zarzucili, a sami włazim pod wóz i skuliwszy się siedzim popod deskami jak te koty. A tu znów grzmotnęło, i znów! Coraz straszniej. A ja nagle krzyknął: „Uciekajmy, chłopy! Piorun Żyda zabije!” Wyleciał ja spod tego wozu, parobki za mną - i w krzaki! I co powiecie? Błysnęło, trzasnęło i trafiło w Żyda, co został się pod wozem. Jak burza odeszła, wyleźli my, lecim, a tam Żyd leży nieżywy. Czemu ja tak wtedy krzyknął? Dalbóg, nie wiem. Miał potem kłopotu, bo rozeszło się między ludziami, to dawaj mnie palcami pokazywać, schodzić się do mnie jak do jakiego dochtora. Mógłby, o tak, przed progiem siąść i wszystkiego by mnie nanieśli: jajek, słoniny, płótna. Gadał ja, tłumaczył: „Ludzie, nie wiem, skąd się to wzięło we mnie, nie wiem, czemu ja wtedy tak krzyknął. To było ten jeden raz, więcej się już nie powtórzy!” Ale nie słuchali. Musiał ja stamtąd uciekać. Prosto wziął i poszedł w inne strony.

- I nie powtórzyło się? - pytała Maria.

- Tak to już nie, ale ja coś takiego mam w sobie, nie zaprzeczę, choć z wiekiem tego jakby coraz mniej.

- Bo zanadto o tej cegielni myślisz, zanadto kombinujesz - zaśmiał się Andrzej.

W parę dni po tej opowieści stryj Władysław, namówiony przez żonę Andrzeja, zaczął go przekonywać, że jednakowoż dzieci warto uczyć, bo czasy idą inne, światlejsze i nie hektary będą ważne, ale to, co masz w głowie. Chytrze do tego podszedł, sypał różnymi przykładami z życia, dowodami na takie czy inne korzyści z czytania książek i posyłania do szkół w Wilnie.

Andrzej był wyjątkowo oporny na taką agitację, ale raz po sutym obiedzie dał się wciągnąć w dyskusję.

- To co, gadasz, że z Wieluńc dwoje do gimnazjum posyłają?

- A pewnie, że posyłają - przytaknął Władysław. - Z Wieluńc i z Lebidziszek, i z Rakowa, nie mówiąc już o Hermaniszkach!

- Znaczy się, same wielkie pany, a nie szaraczki, hreczkosieje - zauważył Andrzej.

- A gdzież tam! W Wieluńcach i Lebiedziszkach mniej ziemi jak u ciebie, a w Trokielach, a u Jacuńskich!

- To samo mówię! - potakiwała Maria.

- Toż i do nas Domicella przyjeżdża, czort wie po co i na co.

- Domicella to za mało, to tylko początki. Żeby do szkół jakich iść, wyżej, w tym rzecz. Chłopcy już po kilkanaście lat mają, dziewczęta też rosną jak dziczki.

- Takie Pietrańce, czterdzieści hektarów, a syn u nich będzie kształcony - dolewała oliwy do ognia Maria.

- Co ty powiedziała? Pietrusiewicz syna uczy? Nie może być!

- A jak! Do gimnazjum postąpił.

- Jak Pietrusiewicz może, to i moje syny sroce spod ogona nie wypadli! - zezłościł się, aż Maria plasnęła rękoma z radości, że dał się przekonać.

Teraz zaczęło się kucie żelaza, póki gorące, dopóki stryj Władysław gościł w Juryszkach. Rozważano, kogo dać do szkół i do jakich.

- Kostuś, pierworodny, potajemny, uparty, twardy - rozważał Andrzej. - Z niego możesz skórę pasami drzeć i solić, a on głosu nie wyda. Każesz kłaść się jemu na ławie, to nie położy się z dobrowoli, każesz gacie spuścić, to jak spojrzy, aż miętko tobie zrobi się w kolanach, dopiero jak mocno jego przyszpilisz do ławy pięścią, to leży, ale musisz pilnować, żeby nie odwinął się i nie skoczył tobie do gardła. Świśniesz jemu nad głową rózgami, to nie drgnie, przez tyłek przejedziesz raz, drugi, dziesiąty, to tylko leży i zębami zgrzyta. Wstanie, ty jemu rękę do pocałowania dajesz, to kły pokaże jak wściekły pies!

- Ambitny jest - łagodził stryj.

- Ale do czego on się nadaje? - zastanawiała się Maria. - Ja wiem, że on taki, ja wiem, ale pierworodny, najmilszy sercu, tak lubiłam go karmić mlekiem.

- Jeszcze poczujesz go nożem w sercu, zobaczysz! Poiłaś go miodem, a on ciebie napoi piołunem, wspomnisz moje słowa - straszył mąż.

- Ale do czegoś się chyba nadaje? Tylko nie trzeba jemu tak charakteru łamać - radził stryj. - Popuścić trochę cugli. Wybryka się i złagodnieje.

- Aha, złagodnieje! Rożen jeden! Chyba w piekle!

- Andrzej! - krzyknęła Maria. - Jak ty o swoim synu?! Andrzej! Trzeba dać go do szkół jakich...

- A dajmy, dajmy - uśmiechnął się krzywo mąż. - Zaraz stamtąd go wyrzucą, a wtedy wróci tu do mnie - powiedział z błogim wyrazem twarzy.

- No, widzi Władysław, sam widzi, jak można z nim co postanowić! Teraz się sam przekonał! - biadoliła żona.

- A czy ja co mówię? Pójdzie do szkół! - zdecydował mąż.

- A Broniś? Co będzie z Bronisiem? Domicella mówi...

- A tam, z twoją Domicellą! Z Bronisia to śmierdzący leń. Lelum polelum, ciepłe kluski, ale do jednej rzeczy dochodny będzie. Do bab.

- Nawet wiem, po kim to odziedziczył - rzuciła kwaśno żona.

- A ja nie wiem - skwitował mąż. - Bo to do nikogo niepodobne - zaśmiał się szeroko.

- Jak to do bab? Przecież ma jeszcze mleko pod nosem? - zdumiał się Władysław.

- Otóż to! A już pod wygódką siedzi i podgląda, która jak sika.

- Boże! - jęknęła pani. - Co ty opowiadasz?!

- To, co słyszysz.

- Prostych bab nie podgląda, bo one w konopie chodzą albo za odrynę. To kogo on podgląda, kogo?! Własne siostry! Jezus Maria! - Zerwała się. - Czemu mnie wcześniej nie powiedział?! Posiekam mu ten tyłek rózgami!!!

- Obsiądź - uspokoił ją mąż. - On niedawno zaczął, jeszcze uśpiejesz...

- No dobrze, ale ma może jakieś zdolności, co Domicella mówi? - pytał stryj.

- Domicella! Co ona może mówić, kiedy ona to jak posadzi ich wszystkich za stołem, to nawet policzyć nie umie. Wszystkie siedzą z kajetami, a Broniś przeważnie pod stołem buszuje, te jej różowe halki i majtki ogląda, a czasem i co więcej, co ma takie kręcone, czarne - rechotał Andrzej.

- A ty skąd wiesz? - skoczyła żona.

- Co skąd wiem?!

- Jakie Domicella ma majtki?!

- O masz tobie! Skąd wiem? Sąsiad mnie powiedział. Uspokój sie, kiedyś Domicella szła przez łąkę z zakasaną spódnicą, bo po deszczu było, a jakraz ja siano przewracał, to widział - tłumaczył niedbale mąż.

- Ach, dajmy spokój Bronisiowi - westchnęła żona.

- Jego na gospodarce trzeba będzie zostawić, pod bokiem tu mieć, do roboty gonić!

- No, ale Adama to koniecznie musicie kształcić! Ten najbardziej zdolny - zauważył stryj.

- Zdolny! Zależy, do czego.

- Tak ogólnie. Nie widzisz tego?! - nacierała żona. - Na imieniny Domicelli ułożył wierszyk, że aż się popłakała, tak ją wzruszył, tak rozczulił! No, co tak zamilkłeś?! Powiedz sam!

- Adam - zamyślił się Andrzej - Adam, to nikt nie wie, co w nim siedzi. Czy czort jaki? Każesz jemu kłaść się na ławę w kolejności, to on zanim położy się, coś takiego powie, że nie zgadniesz, do czego to przypięte. „Czy tatko jest pewny, że zasłużyłem sobie na karę? Czy to rzeczywiście moja wina?” „Ciebie już ręka świerzbi, a ten patrzy ci w oczy i gada: „Ostatecznie mogę ponieść zasłużoną karę, ale zasłużoną”. „Kładź się!” - krzyczę, bo już dłużej to by nawet święty nie wytrzymał. Owszem, na takie coś położy się, ale jeszcze na ławie gada. Ty jego sieczesz, a on jak ta zanuda! Rozważa. Nie powiem, potem w rękę ciebie pocałuje, ale ty wiesz i on wie, że swoje myśli. Tylko ty nie wiesz co, a on wie. I co z takim robić?

- Ten to musi iść do gimnazjum! Obowiązkowo! Andrzej, ja mam takie przeczucie, że to będzie wielki człowiek, wybitnie uzdolniony! Domicella nachwalić się go nie może. Mówi, że to będzie drugi Mickiewicz!

- Ten sam herb mamy - powiedział Andrzej. - Z tej samej szlachty - dodał z dumą.

- Ucz się pilnie jak Mickiewicz w Wilnie! - zaśmiał się stryj. - Niech idzie do gimnazjum!

- To wiele my już ich mamy? Czekajcie! - Zastanawiał się Andrzej. - Marynia, ile u nas synów?

- Kostuś, Broniś, Adam i Bogdan!

- A prawda, Bogdan! Ten to chitry, sprytny nad podziw, gdzie chce, tam wlezie, też będzie baby lubił...

- Wszyscy kiedyś będą je lubić - śmiał się stryj - jak podrosną.

- Ale Broniś i Bogdan specjalnie, nie tak jak wszyscy!

- A co?! Już mnie nie mów, że Bogdan też podgląda? Nawet nie mów! No, czego zmilkł?! - denerwowała się pani. - Co on robi?!

- On nie ma co podglądać, bo on już wie - skwitował mąż.

- Co wie?! Co wie?! - nacierała.

- Wie! Wie! Jaka baba jest w środku!

- Boże! Nie chcesz chyba powiedzieć, że... że...

- Ja nic nie muszę mówić, bo ja wiem. Dwa dni temu z Walu-nim go zdjął! Wczepił się jak pijawka! Ledwom go odciągnął.

- Głupstwa gadasz! Wierutne bzdury!!! - rozkrzyczała się żona. - W coś takiego to ja nie uwierzę! Nigdy!!

- Ja też by nie powierzył, ale fakt faktem!

- Czekajcie, czekajcie, nie pobijcie się - łagodził stryj. - To nie ma nic wspólnego ze szkołą!

- On, on... jemu... tylko to na myśli... tylko to... wszędzie tylko to widzi... - jąkała się z oburzenia Maria. - Bogdan to gorzkie dziecko, do Waluni przywiązany tak jak Marysia, co tak lubiła po niej raczkować... On... on tak samo...

- Może być - uśmiechnął się chytrze Andrzej - może być, że on raczkuje... Nie przeczę. A chitry niemożebnie. Na ławie to krzyczy, płacze, aż tobie uszy puchną, a kręci się, wierci jak fryga, byle ten swój tyłek uratować. W rękę to ciebie dziesięć razy przedtem pocałuje, żeby tylko nie bić. Tak kręci, tak męci, że tobie złość przejdzie. Machasz ręką.

- Dobrze, a co będzie z dziewczynkami? - przypomniał stryj.

- A co ma być? Wyda się je za mąż. Ile tego jest?

- Józia, Anusia, Elżunia, Janeczka, Marysia - przypomniała żona.

- Józia? - zastanowił się Andrzej. - Pracowita, dokładna, złote ręce do szycia, do wszystkiego ma dryg, ale charakter z piekła rodem! Skąpa, z gówna by plewkę zdarła, garnie do siebie i garnie. Jak ja wracał z rynku w Ejszyszkach, to dzieciom cukierki dawał. Już jak z wozu złaził, to dzieciuki do mnie. Jeden bat brał, drugi lejce o żerdkę okręcał, trzeci pościałkę z nóg ściągał, inny za karzinkę chwytał, ciągnął do domu, żeby tylko zasłużyć się. Siądę ja, nogi przed siebie wyciągnę, to aż roją się przy butach, bo na cukierki czekają. A Józia zapyta, ile te cukierki kosztowały, pomyśli, czy nie trzeba było na innym straganie kupić, u innego Żyda.

- Taka praktyczna - wtrącił stryj.

- Ale niech Władysław posłucha. Nu, rozdaję ja wszystkim, nikogo nie przeoczę, ale tylko tych, co zasłużyli, bo tych, co nie, omijam...

- Przeważnie Marysię - westchnęła żona.

- A Józia też dostanie, zawsze dostanie przed innymi, bo robotna, to jak nie wynagrodzić? Ale myśli Władysław, że ona tego cukierka posmokcze? A skąd! Dzieciuki od razu wszystkie wkoło posiadają, liżą i tylko patrzą, czy drugiego dostaną, a Józia? Nie ma jej. Zginęła gdzieś. A kiedyś okazało się, że każdy cukierek odkłada na potem.

- To prawda - wtrąca się Maria. - Ma ona swój kuferek, co jej Władysław kiedyś podarował, i ściąga do tego kuferka jak szczurek. Ani jednego cukierka nie zjadła!

- Wszystko wie, co w polu trzeba zrobić, co koło gospodarstwa. Zajadła taka do pracy, że nie daj Bóg! Prosto denerwuje człowieka! Bo siedzi, siedzi i wypali: „A tatko koniczyny nie zwiózł spod krzyżówki! Zalenił się czy jak?” Uch! Chce się dać przez łeb, ale myślisz: ma rację, i ręka opada.

- Ona za mąż pójdzie, ale nie daj Boże, nie życzę jej nikomu - przytakuje, tym razem zgodnie, Maria.

- Janeczka to do polowania dochodna. Psy weźmie, Budrysa i Junę, i całymi dniami może szastać się po polach i przysiekach.

- A moja chrześniaczka? - spytał Władysław.

- Anusia? O, ta to świętą będzie - powiedziała z przekonaniem Maria. - Nic, tylko modli się i modli. Ta do zakonu pójdzie. I zdolna, i mądra, i dobra nad podziw.

- Święta! Każdy święty ma swoje wykręty! - studził mąż.

- Ta to już nie ma! Żadnych! Szczególnie modli się za ciebie, Andrzeju! - przypomniała surowo żona. - Jest za co Boga przepraszać, jest!

- Ją jedną z dziewczyn uczyć będziem. Do Nazaretu pójdzie. Do gimnazjum - zdecydował Andrzej.

- No, to już wszystkie? - zapytał Władysław.

- Jak wszystkie? A Elżunia? Andrzeju, zapomniałeś o Elżutce?

- Elżutka to cielęcina, a już do kufra na posag zbiera. A wiele ma tych lat? Czternaście, piętnaście? U tej to wiecznie muchy pod nosem. Ani się nie zaśmieje, ani zatańczy, kwaśna jak ocet.

- Jeszcze o kimś zapomniałeś, Andrzeju! - odezwała się żona.

- O kim to?

- A Marysia? Najmłodsza?

- Nawet mnie nie wspominaj. Nieudałota. Głowa jak ten stołbun, niedonosek, wyskrobek! Chyba śliną zrobiona - oburzył się Andrzej.

- Ale serce ma bardzo dobre, każdemu by pomogła, z każdym się podzieliła...

- Serce! Do pracy dwie lewe ręce! Tylko by się myła i myła! Widziałeś coś podobnego? - zwierzał się stryjowi Andrzej. - Ja jej każę do pola iść, bab pilnować, a ta płacze, bo umyć się nie zdążyła. Za mąż też lekko nie wyjdzie, bo jak to rozejdzie się po okolicy, to żaden swat tu nie zajdzie.

Władysław i Maria kiwali głowami potakująco, zmęczeni już tą rozmową. Świeca dopalała się do końca, sen oczy kleił.

- Chodź, Andrzej! - ziewnęła żona. - Idziem do sypialni!

- Ja jeszcze budynki obejdę z fanarem - powiedział Andrzej - czy tam kto ognia nie zaprószył, bo coś tak Juna szczeka, aż zanosi się. A, o! I Budrys wtóruje. Słyszą?

- Tylko żebyś gdzieś tam nie zboczył z drogi - upomniała żona, otwierając drzwi do sypialni, ale te nagle stawiły opór i nie puszczały mimo szarpania.

- Co to jest? Ktoś drzwi zastawił? - zaniepokoiła się pani.

- Pchnij mocno! - doradził mąż.

Pchnęła.

- Tam chyba ktoś jest, Andrzeju! - szepnęła. - O Boże! - Oświetliła świecą. - Ktoś tu śpi za drzwiami. - Była to Maryśka zwinięta w kłębek. - Widzisz! Widzisz! Znów podsłuchiwała! - oznajmiła matka. - Ciekawe, czy słyszała to... o sobie?

- No i dobrze. Kto podsłuchuje, ten zawsze na siebie usłyszy.

- Czekajcie - powiedział stryj, pochylając się nad Maryśką.

- Śpisz, dziecko? - zapytał.

- Nie - pokręciła głową i zasłoniła rękoma twarz.