Bóg tak chciał - Gieszczyk Arek - ebook + audiobook + książka

Bóg tak chciał ebook i audiobook

Gieszczyk Arek

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jak zapomnieć coś, czego nie da się zapomnieć?

Jest grudzień 1969 roku. Gdańsk. Deszczowa i nieprzyjemna aura. Dwunastoletni Wołodia wraca właśnie z nabożeństwa do swojego domu. Myśli o tym, o czym zazwyczaj myślą mali chłopcy w jego wieku – o dziewczynach, filmie, który chce zobaczyć, kolegach z podwórka... Nie wie jeszcze, że w domu rozgrywa się tragedia. Przychodzi akurat w momencie, gdy jego matka jest gwałcona, a przerażona siostra na to patrzy. Niewiele myśląc, chłopiec idzie po broń taty, wraca do pokoju i strzela. Napastnik ginie.

W pewnym sensie ginie też Wołodia – jego beztroskie dzieciństwo, poczucie bezpieczeństwa, świat, jaki znał, znikają bezpowrotnie. Zostaje tylko pamięć wydarzeń, które będą go prześladować przez całe dorosłe życie.

Bóg tak chciał to przejmujące studium wieloletniej traumy, wiodącej na skraj przepaści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 351

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 10 min

Lektor: Artur Ziajkiewicz

Oceny
4,4 (9 ocen)
5
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AgataFGczyta

Dobrze spędzony czas

Smutna
00
Kasiek18

Dobrze spędzony czas

Zdecydowanie warta przeczytania.
00

Popularność




Dla Jimmy’ego & Freya,

PROLOG

Mimo że godzina nie jest późna, na ulicach zapada grudniowy zmierzch. Północny wiatr przenika do kości, z nieba spadają płatki śniegu, by po dotknięciu betonu zaraz zniknąć. Zima roku sześćdziesiątego dziewiątego nie może nadejść. Pogoda nęka mieszkańców Gdańska porywistymi wiatrami, marznącym deszczem oraz chlapą.

Dwunastolatek owinięty w kurtkę z przerobionego wojskowego płaszcza wychodzi z kościoła pod wezwaniem Chrystusa Króla. Na tle swoich kolegów przypomina mnicha. Wszyscy inni, świecąc latarkami, wybiegają ze świątyni z ustami pełnymi krzyku, nawoływań i spontanicznej radości. On nie. Jego postać jest uduchowiona, oczy ma spuszczone, ręce złożone jak do modlitwy. Jest zimno, a chłopiec nie ma rękawiczek, dłonie mu sinieją, lecz on tego nie zauważa. Modli się. Odmawia pokutę, gdy kończy, wargi wypowiadają bezdźwięczne „Amen”. Z piersi dobywa się westchnienie ulgi, zmarznięte ręce wkłada do kieszeni. Unosi głowę, patrzy w ciemność, kąciki ust wykrzywiają się w uśmiechu, który szybko gaśnie. Po każdej spowiedzi doświadcza lekkości. Nie wie, czy dusza istnieje, ale on w konfesjonale zostawia całe zło, jakie go przytłacza. Człowiekowi dorosłemu wydaje się, że taki młokos jak on nie ma czym nagrzeszyć. Jednak on czuje inaczej, nawet ten uśmiech, zakwitły przed momentem na twarzy, powoduje szybsze bicie serca. Nie mówiąc już o ukradkowym zerkaniu na przepiękną Gabrysię siedzącą zawsze w pierwszej ławce. Nikomu nie przyznaje się do tego zauroczenia, boi się śmieszności. Jąkający się chudziak, kuternoga marzący o najpiękniejszej dziewczynie w klasie. Nie, on taki głupi jak ten grubas nie będzie. Współczuł koledze, gdy ten zwierzył się Pacynce, najgorszej gnidzie w klasie, ze swojego uczucia do Gabi, bo oczywiście na drugi dzień wszyscy z niego szydzili, łącznie z boginią piękności.

Reakcja dziewczyny rozczarowała chłopca, w głębi duszy wierzył, że ma szansę, że ona jest inna, szlachetniejsza, potrafiąca docenić jego uczucie.

Skręca w ulicę Jasną, oświetloną tylko jaskrawymi plamami padającymi z okien budynku mieszkalnego. Idzie krzywym chodnikiem w kierunku Kartuskiej, po której z hałasem przejeżdża tramwaj. Po posesji ogrodzonej siatką zwieńczoną drutem kolczastym biega pies i co chwilę rzuca się z przerażającym jazgotem na ogrodzenie. Pilnuje złomowca, szczerząc kły i warcząc z głębi gardła.

Włodek spogląda na zegarek, komunijny prezent wręczony na uroczystości odbywającej się w najgłębszej tajemnicy, żeby tylko ojcu nie zaszkodzić w karierze.

Dochodzi piąta, przypomina sobie, że w telewizji pokażą trzeci odcinek serialu Do przerwy 0:1.

Zastanawia się, czy w domu jest sublokator, bo tylko w jego pokoju stoi telewizor. Może pozwoliłby obejrzeć? Przez chwilę ma nadzieję, że pana Antoniego nie będzie w domu, nie musiałby się pytać o zgodę. Ten facet jest jakiś dziwny, chłopiec boi się mężczyzny, niewiele wyższego od niego, zawsze nieskazitelnie ubranego, z połyskującą łysiną. Obawy chłopca wynikają ze spojrzenia sublokatora, uważnego, świdrującego do samych trzewi, zmuszającego do spuszenia wzroku. Zawsze wydaje się, jakby tymi szarymi źrenicami chciał przejąć kontrolę nad innymi.

Wspomnienie pana Antoniego, niczym zwrotnica kolejowa, kieruje jego myśli na Olgę, piękną kobietę o włosach czarnych jak smoła, oczach dużych, błyszczących jak węgiel w nocy, wargach czerwonych, lśniących jak dojrzała wiśnia, układających się w zagadkowy uśmiech. Na samą myśl chłopcu robi się cieplej na sercu. Gabrysia, Beata i cała chmara innych dziewcząt może być tylko cieniem Olgi.

Nagle Włodka oblewa wstyd, takie myśli, grzeszne myśli, nie przystoją młodemu człowiekowi, który właśnie uczestniczył we mszy świętej i przyjął Przenajświętszy Sakrament. Robi szybki znak krzyża, półgłosem przeprasza Boga i gniewnie burczy pod nosem:

– Tata mógłby kupić telewizor. Ciągle tylko obiecuje.

Przyspiesza kroku. Mieszka piętnaście minut drogi od kościoła w niewielkim przedwojennym domu. Na Wyczółkowskiego wprowadzili się niedawno, było to lokum służbowe, zaniedbane i do tego z obowiązkiem przygarnięcia lokatora.

Zaskrzypiała zardzewiała furtka. Krzywymi płytkami chodnikowymi doszedł do wejścia. Zauważył, że parter domu pogrążony jest w ciemności.

– Matka powinna być w kuchni – mruczy do siebie.

Wbiega po popękanych schodach, otwiera zmurszałe szklane drzwi, które prowadzą najpierw do oszklonej werandy, a potem do przedsionka, stąd można się dostać do holu lub piwnicy. Wchodzi do przestronnego przedpokoju. W domu rozchodzi się zapach smażonej ryby, poczuł głód. Miał już zawołać głośno: „Jestem!”, gdy z piętra, gdzie znajdowały się sypialnie jego i siostry oraz pokój sublokatora, dosłyszał cichy płacz. Przez moment wydaje mu się, że się przesłyszał, ale dźwięk podobny do łkania dociera do niego znowu. W pierwszej chwili pomyślał, że młodsza siostra znowu próbuje coś wymusić na matce. Jednak ten dźwięk nie przypominał niczego z repertuaru siostry. Ciało przeszywa mu dreszcz niepokoju. Jego wyobraźnia podsuwa upiorne przyczyny płaczu siostry. Może ją użarła pszczoła. Nielogiczność tej myśli wywołuje u chłopca krzywy uśmiech. Od zawsze dopadały go czarne wizje rzeczywistości. Obawiał się wszystkiego, co niematerialne: Boga, duchów, złego losu. Ten strach obezwładniał i kazał robić rzeczy, których nie rozumiał. Tak jak teraz, ciemne moce każą zdjąć buty. Ostrożnie, w skarpetach, wspina się po lastrykowych schodach. Szloch jest cichy, lecz coraz wyraźniejszy. Może płacze, bo została sama – pociesza się. Do niepokojących dźwięków dochodzi jeszcze skrzypienie i ciężki, chrapliwy oddech. Włodek zbliża się do lekko uchylonych drzwi, zagląda do środka. Staje i wpatruje się jak skamieniały w nagie plecy mężczyzny, który leży na łóżku, śmiesznie podrygując. To on sapie. Dwunastolatek dostrzega coś jeszcze. Pod mężczyzną leży ich mama. Chłopiec chce krzyknąć, ale coś duszącego tkwi w jego gardle, po policzkach ciekną łzy. Brakuje mu powietrza. Wreszcie odrywa wzrok od sceny niczym z obrazu szalonego malarza. Z przeciwległego kąta pokoju z niemym przerażeniem na twarzy wpatruje się w łóżko drobna, ruda dziewczynka, w rozdartej koszulce i podartych rajtuzach.

Wraca na dół, równie cicho jak wchodził, lecz teraz robi to nieświadomie, jak w amoku, jak w lunatycznym śnie. Dochodzi do sypialni rodziców. Z szuflady na bieliznę ojca wyciąga broń, mały pistolet o krótkiej lufie, znawcy powiedzieliby, że jest to P64. Odwraca się i krokiem cyborga z powieści Lema wraca na górę. W lewej dłoni ściska broń, prawą, jak uczył go tata, odbezpiecza narzędzie. Otwiera drzwi na oścież. Dostrzega, jak przez mgłę, że siostry nie ma w tym miejscu, gdzie była poprzednio. Widzi ją obok łóżka, jak trzymając coś w wyciągniętej ręce, kieruje ją w stronę mężczyzny. Twarz ma odwróconą w kierunku brata, zaciska powieki, jakby nie chciała patrzeć albo zmagała się z czymś ciężkim.

Wtedy pada strzał. Jeden. Potem drugi. Mężczyzna, osuwając się, przygniata kobietę do materaca. Czerwona plama niczym wody rzecznej powodzi rozlewa się na pościeli.

***

Mieszkam w blokowisku na siódmym piętrze; z okna mam widok na piękny stary Gdańsk, który po dwudziestu latach przyprawia mnie o odruch wymiotny. Gdy siedzę w fotelu, to patrzę na czerwone dachy, strzelistą wieżę kościoła Mariackiego. Mam wrażenie, że dostrzegam ponure mury dawnych koszar na Dolnym Mieście i słyszę – choć to niemożliwe – stukot defiladowego kroku oraz gardłowy szczęk wydawanych komend. Zapalam papierosa, otwieram okno, mimo że na zewnątrz jest zimno, wypuszczam kłęby dymu, by zasłonić ten obraz, a żeby przytępić słuch, nalewam sobie do szklanki piwa; kiedyś lałem wódę, ale to było, gdy jeszcze miałem żołądek i zdrową wątrobę. Piwo, bursztynowy płyn, powoduje mniej torsji i ataków nadkwasoty.

W nogach, którymi ledwo ruszam, kładzie się mój pies, owczarek belgijski, jedyny przyjaciel, jakiego mam. Mam co prawda żonę, ale ona nie jest moim przyjacielem, jest kimś w rodzaju opiekunki i zaopatrzeniowca. Kręci się po naszym małym mieszkaniu, sprząta, gotuje, pierze, a także dostarcza papierosy i gdy wychodzi do pracy, zostawia mi dziesięć złotych, tak na wszelki wypadek. Wie, że zaraz po jej wyjściu pokuśtykam do pobliskiego sklepu i kupię specjala, ale jest jej obojętne, czy będę trzeźwy czy pijany.

Mój czworonożny przyjaciel jest już stary, ale pasujemy do siebie, bo ja też jestem wiekowy, a poza tym na spacerze idziemy w tym samym tempie. Odziedziczyłem zwierzaka po gościu, który wpadł pod samochód, a jego rodzina nie wiedziała, co z psiakiem zrobić. Jest ze mną od szczeniaka, uczyłem go posłuszeństwa, jak jeszcze był to mój zawód. Wydaje mi się, że dzięki Perro nie zachlewam się na śmierć. Mam jakiś obowiązek, który, czuję to, dobiega końca.

Opróżniam szklankę piwa do dna, zapalam kolejnego papierosa. Moja bluza dresowa jest oprószona drobinkami papierosowego popiołu. Na stole jamniku stoi popielniczka pełna petów, powinienem wyrzucić, ale mi się nie chce, poza tym Marta musi coś robić, i jeszcze pies grzeje mi stopy, a przyjemne ciepło rozchodzi się po całym ciele.

Może jakbym musiał przynieść piwo, tobym opróżnił popielniczkę, lecz jestem zapobiegliwy i zakupione piwa trzymam w zasięgu ręki. Dwie pełne butelki oraz jedna opróżniona do połowy, to mi wystarczy, by przenieść się do krainy zapomnienia – nie wiedzieć czemu, ostatnio przeradza się to w seanse wspomnień.

Siedzę naprzeciwko telewizora umieszczonego w segmencie pamiętającym czasy, gdy wierzyłem, że uda się zapomnieć.

Wpatruję się w postacie na ekranie. Mały człowieczek stoi na drabinie na tle ciemnego wieczoru, jest oświetlony, jakby cały błyszczał aureolą świętego, coś mówi, ale fonię mam wyłączoną, więc tylko patrzę na ten mimiczny spektakl. Kamera pokazuje otaczający go tłum; ludzie machają transparentami, portretami zmarłego prezydenta oraz biało-czerwonymi flagami; coś krzyczą; z dala otacza go, jakby różańcem, kordon policji, nie wiem tylko, czy to on jest chroniony, czy mundurowi przed nim chronią całą resztę.

Twarz przemawiającego jest zacięta, przypomina zdenerwowanego maszkarona, oczy ma jak sopelki lodu, ale to może z zimna, bo mamy luty; porusza ustami, jakby coś w spokoju przeżuwał. Ręce ma skrzyżowane na sporym brzuszku otulonym czarnym płaszczem. Od podmuchu wiatru przekrzywia mu się czapka leninówka. Mój wzrok ześlizguje się z ekranu i wspina na ścianę nad segmentem.

Pod sufitem wiszą trzy portrety: w środku Matka Boska Częstochowska, po lewicy ma Lenina, a po prawej jego żonę Nadieżdę. Triumwirat, który zawładnął moim życiem. Jedyne, co pozostało po moich starych.

Sięgam po szklankę. Z rozdrażnieniem stwierdzam, że jest pusta, odstawiam ją na stół, ale robię to za gwałtownie, szklanka stacza się z blatu i uderza w parkiet, szkło pęka, rozbijając się na kilka kawałków.

Pies leniwie przenosi się pod okno.

Patrzę na rozbite naczynie jak na dziwowisko, jakby jakiś krewny odchodzący w zaświaty dawał znać o swojej śmierci. Mama kiedyś opowiadała, że jej siostra w taki sposób przesłała wiadomość o swoim odejściu, w nocy wywróciła szklankę stojącą na nocnym stoliku mamy. Rano sąsiad, jedyny posiadacz telefonu w klatce, przyniósł tę hiobową wieść. Chciałem jej wyjaśnić, że się myli, że sama zrzuciła szklankę, że to przypadek, ale nie byłem w stanie – wtedy już miałem żyletki w gardle.

Stopą chronioną kapciem ostrożnie odpycham, niczym martwe wcielenie diabła, szklane pozostałości pod stół. Wiem, że w jakiś tajemniczy sposób po przyjściu Marty do domu one znikną. Teraz chce mi się pić. Chwytam brązową butelkę. Jednym haustem opróżniam ją do dna. Zapalam papierosa. Głęboko wciągam dym do płuc. Rozjaśnia mi się w głowie. Widzę siostrę i tych pięciu chłopaków, a może to nie Nadia, lecz Maja – moja córka. W mózgu mi się miesza. Sięgam po kolejną flaszkę, rozglądam się za otwieraczem i nie widzę go. Czuję, że ze złości dostaję szczękościsku, z kącika ust leci mi ślina. Chwytam za drugą butelkę, zaczepiam kapsel o kapsel i w butelce pęka szyjka.

Kolejne dziwowisko. Zaglądam do pękniętej butelki, jakbym patrzył przez dziurkę od klucza, staram się dostrzec drobinki szkła, oczywiście nic nie widzę. Wkładam do ust butelkowego tulipana i wlewam w siebie zawartość, próbując językiem wyczuć szkło. Płyn z łatwością przenika do żołądka.

Nagle sobie przypominam, że to jednak Maja, ale ta piątka facetów mi się nie zgadza. To był miły chłopiec. Jego twarz o anielskich rysach i fryzurze jakby przylizanej przez krowę jest jak znak firmowy początku mojego końca. Każda butelka alkoholu ma jego rysy.

Zapalam kolejnego papierosa, mimo że poprzedni dopala się na szklanym blacie jamnika, dym popijam piwem.

Staram się przypomnieć sobie Nadię, by zapomnieć o Mai. Z trudem przywołuję w wyobraźni swój pokój, gdy miałem pięć lat.

1962

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
PROLOG
1962
1965
1966
1969

Copyright © Oficynka & Arek Gieszczyk, Gdańsk 2021

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana

ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana

w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.

Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2021

Redakcja: Dagmara Ślęk-Paw

Korekta: zespół

Projekt okładki: Magdalena Zawadzka

Zdjęcia: © Marbury/shutterstock.com

Joaquin Corbalan P/shutterstock.com

ISBN 978-83-66899-35-3

www.oficynka.pl

email: [email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek