Biedni bogacze - Mór Jókai - ebook

Biedni bogacze ebook

Mór Jókai

0,0

Opis

[PK]

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

 

Powieść węgierskiego pisarza. Sam tytuł można rozpatrywać na wiele sposobów, tzn. różne rodzaje biedy dopadają naszych powieściowych bogaczy. Większość bohaterów poznajemy już w pierwszym rozdziale, wraz z kolejnymi stronami możemy poznać ich charaktery. Najbiedniejsi są zawsze najszczęśliwsi, bogactwo nierozłącznie wiąże się z pychą, dumą, jeszcze większym łaknieniem pieniędzy...Mamy więc rozkapryszonego staruszka pomiatającego wszystkimi dookoła oraz utracjusza i hohsztaplera, któremu pieniędzy zawsze mało, ale także młodą dziewczynę, która z pobudek i stosunków rodzinno-spadkowych sprzeniewierza się prawdziwej miłości i do końca życia jest nieszczęśliwa. Oprócz "bogatych" bohaterów, poznajemy też chłopów węgierskich. W całym utworze znajdziemy dreszczyki, rozboje i intrygi. Lektura z rodzaju lekkich ale ciekawych.

 

Książka dostępna w zasobach:

Wojewódzka Biblioteka Publiczna w Lublinie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 501

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tókai

Biblioteka Klasyki Polskiej i Obcej Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik” Warszawa 1974

Mór Jokai Biedni

bogacze

Tytuł oryginału

Szegeny gazdagok

Przekład anonimowy z 1889 r. przejrzany i poprawiony

Opracowanie graficzne

Emilia Freudenreich

Tom I

Nudy

Czy to ty, Klementyno, ziewnęłaś tak straszliwie? Nikt nie odpowiedział.

Pytającym był blisko osiemdziesięcioletni starzec. W przepysznym w kwiaty narzucanym jedwabnym kaftanie, w watowanej nocnej czapeczce na głowie, z mnóstwem pierścieni z brylantami, turkusami i rubinami na palcach, spoczywał on na atłasowej otomance. Jego twarz była pomarszczona i wymacerowana jak u mumii. Cienki, spiczasty orli nos, krzaczaste szaro-płowe brwi i wyłupiaste duże czarne oczy z nieustannie drgającymi powiekami — to wszystko nadawało jego twarzy odstręczający wyraz.

— Jak to, nikt nie odpowiada? Kto tak głośno ziewnął za mymi plecami? — zawołał powtórnie starzec nosowym tonem wśród objawu niecierpliwości. — Czyż nikt nie odpowie?

I tym razem nikt nie odpowiedział.

A przecież w pokoju było kilka osób. Tam przed kominkiem siedziała trzydziesto-, trzydziestopięcioletnia dama z wydatnym orlim nosem i mocno w górę zarysowanymi brwiami podobnie jak u starego jegomości •— tylko że jej twarz posiadała jeszcze rumieńce, chociaż może nienaturalne, a jej brwi były czarne. Zabawiała się pasjansem.

Przy jednym oknie siedziała młoda, zaledwie szesnastoletnia dziewczyna — postać delikatna, za wcześnie wybujała, tak subtelna i filigranowa jak cieniuchna kreseczka; jej usta były drobne i okrągłe. Na widok tak drobnych, okrągłych ust można sobie łatwo wyobrazić, ile by one mogły skarg z siebie wydać, gdyby nie były stworzone do zachowywania tajemnic! Licują też z nimi długie, cieniste rzęsy. Dziewczyna była zajęta wyszywaniem perłami jakiejś robótki. Naprzeciw niej przy tym samym stoliku siedziała niewiasta o rumianej twarzy, przerażająco jasnych włosach — ciesząca się nadzwyczajną tuszą. Była ona czymś w rodzaju wychowawczyni, i jak sama utrzymywała, była rodowitą Angielką. W tej chwili czytała rozłożoną na stoliku książkę.

W głowach jedwabnej otomanki siedziała wreszcie owa Klementyna, która się miała była przyznać do grzechu ziewnięcia; była to już podżyła stara panna z fałszywymi lokami u skroni, z lekkim zarostem na brodzie i tak chuda, iż nie można było na nią popatrzeć bez równoczesnego poproszenia jej, aby z litości nad samą sobą zechciała coś — zjeść! Nie należała ona do rodziny, ale była na łaskawym chlebie osiadłą „damą do towarzystwa”. Obecnie była zajęta jakąś oczy niszczącą robótką, która tej biedaczce zapewne nie sprawiała wielkiej przyjemności.

Całodzienną rozrywkę spoczywającego na otomance starego jegomości stanowiło trapienie nieznośnymi pytaniami otoczenia, które się w ten sposób mściło na dręczycielu, iż nikt ani słówka nie odpowiadał.

— Tak jest, tak! — mówił dalej starzec z przytykiem. — O, ja wiem o tym bardzo dobrze, że bawienie przy mnie jest nudną rzeczą. Domyślam się należycie, jaki to ze mnie stary niedołęga, którego nie warto nawet słowem zaszczycić. Wiem o tym bardzo dobrze, że nie dla przyjemności siedzicie tutaj około mnie! Ba, a któż was do tego zmusza? Ja nie trzymam z pewnością nikogo za połę... I bramy także nie zamknięto. Niech się oddali, kto ze mną nie może wytrzymać! Ale nieprawdaż, wy tego nie uczynicie? Bo to przecież jest zawsze dobrą rzeczą, gdy się siedzi cichutko na oczach staremu Lapussy. Mogłoby się bowiem przydarzyć, iżby stary, nieznośny Lapussa zapomniał o tym, kogo by około siebie nie widział. A potem nie można i tego wiedzieć, czy przypadkiem starowina niespodzianie nie umrze. Wszak każdej godziny wyczekuje się jego śmierci, i to już od ośmiu lat. To w istocie jest rzeczą — bardzo nudną! Tak, tak! Do powstania nie posiada już sił stary oryginał — a więc nie zdoła nikogo przetrzepać. Jeśli krzyczy, to się go nikt nie boi; posiada on atoli jeszcze tyle siły, iż zdoła pochwycić za sznur od dzwonka, przywołać pokojowca, posłać go do adwokata z prośbą o zwrot złożonego u niego testamentu — a potem może całkiem spokojnie podyktować notariuszowi nowy testament.

I ku zatrważającemu potwierdzeniu swych słów pociągnął starzec szybko za sznur u dzwonka.

Mimo to zachowało towarzystwo dawny spokój na obliczach. Jejmość tasowała karty, młoda dziewczyna nawlekała na igłę perły, Angielka czytała, a ,,stara panna” siliła się niewymownie, nawlekając igłę. Wyglądało to wszystko tak, jak gdyby nikt nie był słówka przemówił.

Na głos dzwonka wszedł do komnaty pokojowiec — starowina w czarnym fraku z białą krawatką na szyi — który mimo swego uprzywilejowanego stanowiska, przywołany, nigdy nie śmiał pytać, co by rozkazano. Nie, musiał on stać u drzwi tak długo, aż dzwoniący raczył do niego przemówić.

Stary jegomość widział jużci w wiszącym przed sobą zwierciadle, że służący stał już u drzwi, lecz nie odezwał się do niego, dmuchał i sapał potężnie i badał ukradkiem oblicza reszty osób, chcąc się przekonać, czy się lękały zapowiedzianego wysłania sługi do sędziego. Lecz skoro zauważył, że otaczające go osoby zupełnie na niego nie zwracają uwagi, zawołał zgryźliwym, markotnym głosem:

— Ludwik!

Służący zbliżył się do otomanki i stanął tutaj.

— Mój obiad!

Taki był koniec nader doniosłej groźby...

Dama, która się zabawiała kartami, spojrzała z szy-derskim uśmiechem politowania ku starcowi; coś podobnego można było wyczytać w książką zakrytej twarzy Angielki, podczas gdy Klementyna przegryzała zębami nić zawikłaną.

Widział to wszystko stary jegomość na otomance.

— Miss Kleeri! czy panna nie zauważasz, iż Henrietta znowu oknem wygląda? Czy mam pannie zwracać na to uwagę, iż to jest czymś — bardzo nieprzyzwoitym? Albo czy może w Anglii ludzie jeszcze tego nie wiedzą, że młodej dziewczynce nie przystoi nieustanne pokazywanie się w oknie?

— Proszę dziadunia!... •— błagała obwiniona drobnymi usteczkami, które się tak nadawały do skargi.

— Cicho! Ja nie mówiłem do panny Henrietty; mówię do miss Kleeri. Panna Henrietta jest jeszcze dzieckiem, nie posiada jeszcze rozumu, aby móc ocenić, czy coś jest rzeczą przyzwoitą lub nie. Do niej nie mówię; jej nie mogę jeszcze wszystkiego wyjaśniać. Lecz w tym celu utrzymuję w domu miss Kleeri, dlatego jej płacę tak, jak gdyby wychowywała księżniczkę, abym mógł komuś objawić moje poglądy na sprawę wychowania. A moje zasady w tej mierze są dobre, moja panno, mogę nawet powiedzieć, że bardzo dobre — i dlatego proszę, abyś ich panna chciała przestrzegać. Wiem, co jest młodym dziewczętom dozwolone, a co nie. wiem, dlaczego mówię...

Młoda dziewczyna zarumieniła się bardzo, kiedy na nią spojrzał z wyrzutem stary tyran. Angielka zaś powstała z krzesła wśród objawu zniecierpliwienia i chcąc pofolgować swemu gniewowi zdołała w okamgnieniu odkryć jakąś niedokładność w hafcie Henrietty i kazała jej spruć całodzienną robotę.

Zdawało się, że tutaj posiadał tylko jeden człowiek prawo mówienia, podczas gdy otoczeniu przysługiwało prawo niezważania na jego słowa.

Lecz był w domu ktoś, kto posiadał jeszcze większe prawo, bo w tej chwili zaczął w przedpokoju obrabiać pięściami drzwi, do których nawet najstarszy wiekiem członek rodziny tylko nieśmiało odważał się zapukać, podczas gdy ów ktoś tak silnie do nich pięściami i napiętkami szturmował, że się wszyscy w pokoju po-lękli.

Był to Maksio, mały wnuczek i rozpieszczony faworyt starego jegomości.

— Dlaczegóż nie wpuszczacie małego Maksia do pokoju? Otwórzcie mu drzwi — czyż nie wiecie, że on ręką nie dostanie klamki? Dlaczego go nie wpuścicie, kiedy się chce dostać do mnie?

Pokojowiec otwarł drzwi, którymi się wtoczyło do komnaty familijne „książątko”.

Była to drobna, blada, w cieplarni wychowana roślinka z zaczerwienionymi oczyma, okrągłymi jak u karpia ustami, lecz posiadająca mimo to autentyczny familijny nos. Mały ulubieniec miał na sobie całkowity ułański uniform, a nawet rogatywkę na głowie i blaszaną szablę, którą wywijał w powietrzu, kwiląc przy tym nieustannie.

Pięknie się przedstawia ułan — plączący!

— Co ci brakuje? Kto wyrządził krzywdę Maksiowi? Kto się tknął Maksia? — pytał skwapliwie stary jegomość.

Z kwilenia pieszczocha dowiedział się wreszcie dziadek, iż Maksio potknął się o swą szablę, którą mu potem domowy nauczyciel chciał odebrać. Lecz chłopiec dobył jej z pochwy i uderzył nią silnie napastnika po ręce, a potem szukał schronienia w pokoju dziadka, dokąd nauczycielowi nie wolno było za nim podążyć.

Dziadek udając przerażonego pytał:

— Gdzie się uderzyłeś! Pójdź no tutaj! w którym miejscu obraziłeś sobie głowę? Już widzę: tutaj., oj! to miejsce napuchło i poczerwieniało... Przyłóżcie mu tutaj opodeldoku. Klementyno, daj Maksiowi opodel-doku!

Chcąc nie chcąc musiała Klementyna powstać. Wydobyła domową apteczkę, którą jej lube dziecko zaraz z rąk wydarło i na ziemię rzuciło tak, iż się zawartość na kobierzec wylała.

Nikt go za to nie złajał. Owszem, uważał dziadek za rzecz stosowną usprawiedliwić malca.

— Nie należy Maksia gniewać, boć nosi już szablę u boku! Nieprawdaż, Maksiu! z ciebie będzie żołnierz?

— Tak jest! — odrzekł chłopiec upomie, a przecież znowu bojaźliwie — będę jenerałem.

— Maksio będzie jenerałem! No, to nie ssijże palców! On chce być tylko jenerałem!

Angielka skorzystała ze sposobności i dorzuciła pedagogiczną uwagę:

1— Kto chce być jenerałem, ten musi się wielu rzeczy nauczyć.

— Ja się nie chcę uczyć — chcę wszystko od razu wiedzieć. Prawda, dziadziu! że kto ma pieniądze, ten także wie wszystko?

— Co za geniusz, co za pomysł! — zawołał dziadek, tuląc głowę malca do swych piersi z czułością — to jest mój prawdziwy wnuczek, moja krew prawdziwa!

Wiedział o tym dobrze starzec, jaką przykrość tymi słowami wyrządzał reszcie otaczających go osób. Tymczasem przysunął pokojowiec ponad otomankę nakryty, w kształcie łabędziej szyi wygięty stół z palisandrowego drzewa. Na tym stole znajdowało się dwanaście talerzyków z zimnymi potrawami, gdyż ciepłych zakazał używać lekarz. Stary jegomość, sięgając palcami, kosztował wszystkiego; lecz mu nic nie smakowało, więc groził, iż kucharza natychmiast z domu napędzi.

— To tutaj — narzekał — jest przesolone, owo przesłodzone; ta potrawa przeszła dymem, owa jest kwaśnym zakalcem. Domownicy nie uważają już nawet na jadło. Jakże już długo nie podano mi niejednej potrawy, którą lubię? A tę tutaj na przykład potrawę na cóż mi przyniesiono, kiedy mi ona nie służy? Czyż ludzie pragną, abym zachorował? Czyż nie mogą się już doczekać mej śmierci? Czy mnie chcą koniecznie zatruć podobnymi potrawami?

Domownicy mogli mu byli wprawdzie odpowiedzieć, że on sam wczoraj te wszystkie potrawy zamówił — lecz nikt z nich nie chciał przedłużać w sporach hałasu; więc stary jegomość w ten sposób przestawał powoli zrzędzić. Toż i teraz zwrócił się znowu do Mak-sia i chciał mu narzucić wzgardzone przez siebie jadło.

— Jedz, mój Maksiu, ze mną, ty moja duszyczko!

— Tego mi jeszcze nie stało — odpowiedział wnuczek — mam to jeść, co dziadzio już palcami poprzewracał!

— A ty hultaju! Wyprowadźcie Maksia na dwór, aby się trochę przejechał. Zaprząc mu kucyka i niech z nim jedzie lokaj, nie nauczyciel.

Po tych słowach odsunął stary jegomość stolik, który się poruszał na kółkach, i skinął na pokojowca, aby potrawy przechowano, gdyż ich miał zażądać następnego dnia.

Pokojowiec wypełnił ten codziennie powtarzający się rozkaz i przechował potrawy pod zamknięciem, wiedząc doskonale o tym, iżby go natychmiast napędzono, gdyby której z nich nie mógł później panu pokazać. Stary jegomość zaś wiedział o tym bardzo dobrze, iż żaden ze służących nie byłby się dotknął za żadną cenę potraw z jego stołu 1— tak dalece lękało się wszystko tego przekroczenia. Dlatego też rozdawano je później żebrakom. Lecz aby i oni za ten dar nie mogli dziękować, kazał stary jegomość przechowywać potrawy tak długo pod zamknięciem, aż się psuć zaczynały — i dopiero wtedy wydawał je biedakom.

Już od dziesięciu lat nie jadał on z rodziną przy jednym stole. Posiadał wprawdzie krewnych, którzy całymi latami razem z nim przebywali, lecz latem i zimą nie usłyszał od nich ani słówka więcej nad zwykłe „Dzień dobry!”, „Dobranoc!”. Nie naprzykrzali się mu ani prośbami, ani zażaleniami i ukrywali przed nim swą radość i smutek.

W ten sposób nie mówiła z ojcem nieraz całe tygodnie ani słówka owa rumiana dama, pani Langai, odkąd jej mąż umarł.

Z początku chciał stary Lapussa, aby jego córka pani Langai przesiadywała z nim w pokoju codziennie wieczorem aż do dziewiątej godziny i zabawiała się kartami albo według upodobania w inny sposób się nudziła.

Przez cały miesiąc spełniała to życzenie pani Lśngai; pewnego atoli dnia ubrała się nagle o godzinie siódmej i oświadczyła, iż się uda do Teatru Narodowego.

— Do teatru? — zapytał stary jegomość.

— Zamówiłam sobie lożę.

— Tak? A więc przyjemnej rozrywki!

Pani Langai wzruszyła ramionami i poszła. Wiedziała ona o tym bardzo dobrze, że od tej chwili odziedziczyć miała po ojcu o milion mniej aniżeli brat; mimo to udawała się teraz codziennie wieczorem do teatru i z uderzeniem godziny siódmej wysiadywała już w loży i nie ruszała się z miejsca, dopóki kto miał jeszcze słowo przemówić na scenie.

Pani Langai nie miała dzieci.

Miłości nie żywiła ta dama zapewne jeszcze względem nikogo, nawet względem nieboszczyka męża! Duma, zadufana w pieniądzach, bywa tak wybredna! Dla niej nie istnieli wcale ludzie „niesalonowi”; a ci, którzy odwiedzali jej własny salon, nie pociągali jej bynajmniej do marzycielstwa. W teatrze błądziły jej oczy często po lożach, w których widać było wiele eleganckich młodych osób, odwiedzających się wzajemnie w swych lożach; byli to zgrabni oficerowie, przystojni synowie magnatów — lecz na nią nie zwracano jakoś uwagi. Szlachecki dyplom rodziny Lapussów był jeszcze zanadto świeży, aby sobie mógł był zjednać względy wielkiego świata; a jej nieprzyzwoite bogactwo bratało się chętnie z brudnym skąpstwem. Ta zaś okoliczność nie bywa bynajmniej rekomendacją w oczach światowych ludzi, zwłaszcza węgierskiej arystokracji.

Lapussowie nie byli arystokratami, lecz dorobkiewiczami, dlatego też młodzież ignorowała wykwintny strój pani Langai.

Dla niej zaś nie istniała wcale publiczność pod lożami — na parterze i w krzesłach. W najlepszym razie przypominała sobie zdanie hrabiny Idy Hahn-Hah-nowej, która podczas swej podróży na Wschód mówiąc o całych Węgrzech uważała za godny zanotowania tylko ten jedyny fakt, że mężczyźni w Peszcie nc-szą pełny zarost, lecz ona bardzo powątpiewa, czy właściciele tego zarostu także go codziennie przeczesują — uwaga, która u nerwowej niemieckiej hrabiny, bądź co bądź, jest dowodem wzniosłych i wytwornych pomysłów, jako też piękną próbką jej szlachetnej fantazji.

Brat pani Langai, pan Jan Lapussa, był niezaprzecze-nie najnieznośniejszym człowiekiem w obrębie Budapesztu i nikt nie mógł go ścierpieć — od służby domowej aż do jego znajomych w kawiarniach. Tylko jego ojciec miał o nim lepsze wyobrażenie. Mimo bogactwa był pan Jan skąpy i chciwy pieniędzy. Gdzie chodziło o zysk, tam nie gardził nawet takimi interesami, których załatwianie kupcy, posiadający znaczniejsze firmy, zwykli poruczać swym faktorom. Pożyczał nawet pieniądze na lichwę, i to najlepszym znajomym. Można sobie wyobrazić, jakim się cieszył szacunkiem! Pragnął on serdecznie uchodzić za arystokratę, lecz nie chciał się wpisać do księgi w szlacheckim kasynie, gdyż to kosztowało rocznie — sześćdziesiąt reńskich w srebrze!

Synem tego Jana Lapussy był ów pocieszny Maksio. Owa zaś smukła postać, ów anioł, który się z nieba ńa ziemię zabłąkał, aby pokutować za grzechy całej rodziny 1— owa szesnastoletnia Henrietta'była sierotą po trzecim dziecku starego Lapussy, która równocześnie ojca i matkę utraciła, i to w nader tragiczny sposób. Jej rodzice przeprawiali się na łodzi wraz z nią na Wyspę Małgorzaty powyżej Budapesztu, gdy na nich najechał parowiec, który przewrócił czółno tak, iż ojciec i matka utonęli. Tylko dziewczynkę zdołano uratować. Henrietta liczyła wówczas już dwanaście lat i popadła wskutek tego okropnego wypadku w taką nerwowość, iż ją najlżejszy szmer przerażał — i często bez wszelkiej widocznej przyczyny płakać poczynała.

Według powszechnego mniemania miała ona bardzo dobrą, czułą matkę; była to delikatna, wykształcona istota, którą w jej oczach fale pochłonęły. Od tego czasu musiała Henrietta przebywać w domu dziadka, w którym żadna osoba drugiej nie lubiła.

Lecz nie! Posiadała ona jeszcze brata Kalmana, który był nieco lekkomyślnym, ale zresztą dobrego serca chłopcem. Pokazywał się on rzadko pośród rodziny, gdyż go zawsze łajano, chociaż jego całą winą było to, iż regularnie zastawiał swe nowe ubranie. Ale czyż to było błędem? Wszak w domu mówiono zawsze tylko o tym, jak bajecznie bogata była rodzina Lapus-sów, a on mimo to nigdy centa do ręki nie dostawał! Drugim jego błędem było to, iż się nie chciał uczyć łaciny. A to sprowadzało na niego niejedną przykrość. Ani stary Lapussa, ani jego syn Jan nie mieli wyobrażenia o łacińskim języku. Pierwszy z nich w swej młodości jeszcze nie uczęszczał do szkoły, gdyż się zajmował przygotowaniami do pozyskania majątku, drugi zaś już nie uczęszczał do szkoły, gdyż kiedy się urodził, byli już Lapussowie bogaci. Dlatego też żaden z nich nie miał jasnego pojęcia o jakiejkolwiek rzeczy, i tylko w czasie podróży ta lub owa widziana rzecz utkwiła w ich pamięci. Ponieważ zaś domowy nauczyciel był zanadto zajęty Maksiem, więc Kalman musiał uczęszczać do publicznych szkół, aby nabył więcej rozumu, aniżeli go posiadali jego przodkowie.

Biedna Henrietta męczyła się często całymi godzinami, dopomagając mu w nauce rodzajów, deklinacji, koniugacji itp. nieznośnych form gramatycznych. Lecz korzyść była tylko po jej stronie, gdyż się dokładniej wyuczyła łacińskiego języka aniżeli Kślman i tłumaczyła mu ukradkiem niejedno zdanie z Korneliusza Neposa i „Bukolik” Wergilego.

Gniewało to bardzo Angielkę, gdyż nie znała łacińskiego języka; Henrietta zaś mogła w obecności miss Kleeri rozmawiać z bratem, a ona ich słów nie rozumiała.

Owszem, za pośrednictwem tego fatalnego łacińskiego języka mogły się były dziać o wiele ciekawsze rzeczy, o których się później dowiemy. Pierwej atoli przypatrzmy się panu Janowi Lapussy, który właśnie do domu powrócił.

Pan Jan Lapussa był typowym przedstawicielem swej rodziny. Jego nadzwyczajny wzrost zyskiwał przez to na okazałości, że pan Jan i głowę nosił zadartą do góry, przy czym na ludzi tak spod oka spoglądał jak człowiek, który z powodu cierpienia oczu nie może podnieść powiek. Olbrzymi familijny nos uwydatniał tym lepiej nadzwyczaj małą brodę i mocno zwarte usta. Jego wąsy były środkiem i po obu końcach wygolone; a pozostałe dwa mysie ogonki były starannie wywoskowane i podkręcone. Pan Jan Lapussa nosir odzież elegancką i wytworną, tylko nadzwyczajnie sztywną. Jego klejnotami były guziki u koszuli i kamizelki, jako też pierścienie na palcach, które rzucały żywe blaski. Podczas rozmowy zwykł pan Jan poprawiać nieustannie krawatkę i gładzić ubranie — był to dowód, że cenił wysoko swe piękne pierścienie i wyborowe sukno swego fraka. Sztywna krawatka podpierała dumną postawę brody w wybitny sposób; a w tym dopomagała jej para najstaranniej wygładzonych i nadzwyczajnie sztywnych fatermerderów.

Pan Jan Lapussa wszedł do pokoju, nie zwracając oka na nikogo; potem założywszy w tył ręce przechadzał się tam i sam po pokoju, aż spostrzegł wreszcie swego ojca, któremu ucałował rękę — a następnie znowu się przechadzał. Można było zauważyć, iż miał coś bardzo ważnego do powiedzenia, gdyby się tylko kto chciał był o to zapytać — lecz ani stary jegomość, ani pani Langai nie pomyśleli o tym.

Zamiast nich odważyła się panna Klementyna przemówić do młodego pana domu słodkim, miluchnym głosikiem:

— Proszę pana!

Za pierwszym razem nie słyszał tych słów młody Lapussa.

— Proszę pana...

— No, cóż tam takiego? — zapytał teraz, zadzierając w górę głowę z jeszcze większą dumą.

— Ukończyłam już haft do koszuli, który pan kazałeś sporządzić.

Dobrodziej Lapussa raczył wprawdzie przypatrzyć się haftowi; lecz jakże mało znajomości ludzi posiada panna Klementyna! Pan Jan był bardzo niezadowolony z jej roboty. Można to było wyczytać w jego twarzy, gdyż ściągnął brwi do góry i jeszcze mocniej niż zwykle zacisnął usta.

— To jest zupełnie nieprzydatne — powiedział — mówiłem już o tym — kwiaty są tutaj za duże; takie wyszywa się tylko chłopom na koszulach. Co sobie panna myślisz?

Rzekłszy to wziął ze stolika nożyczki, pociął żmudną robotę, nad którą Klementyna cały tydzień się biedziła, na drobne kawałki i porozrzucał je po ziemi w tak zuchwały sposób, iż Klementyna z wielkim pomieszaniem na to patrzała.

— Ależ Janie, mój Janie! — zawołał teraz stary jegomość na syna.

— Ej, co tam! Mnie straszliwy gniew unosi: ja szaleję, jestem nieprzytomny.

— Dlaczego się gniewasz i na kogo?

Jan Lapussa udawał, jak gdyby nie chciał powiedzieć, na kogo się gniewa — rzucił się w fotel, założył jedną nogę na drugą i wsunął ręce w kieszenie. Potem znowu się zerwał i zaczął się dalej przechadzać po pokoju.

— Gniewam się szalenie! — zawołał.

— Co ci się stało? — spytał zatrwożony starzec.

Jan rzucił się na sofę, zwiesił jedną nogę przez jej poręcz i rzekł pogardliwym tonem — więcej z lekceważeniem aniżeli w gniewie:

— Ano, ów niegodziwy Hatszegi, ten łotr, włóczęga!

— A cóż on zawinił?

— Co zawinił? — krzyknął Jan zrywając się na nogi •— dowiedz się tedy, mój ojcze, że wczoraj kazał mi przez swego faktora powiedzieć, iżby chętnie nabył nasz dom na placu Szechenyiego, i zapytać się, ile bym za niego żądał? Ja atoli nie chciałem się wdawać z ajentem i poszedłem sam do niego dzisiaj po godzinie dziewiątej. Jest to bez wątpienia najodpowiedniejsza pora do odwiedzin! Zdaje mi się, że wiem, co jest rzeczą przyzwoitą, a co nie. Wchodzę do jego przedpokoju i zastaję w nim służącego, który mi oświadcza, abym zaczekał. Ja miałbym czekać, wysiadywać w przedpokojach — ja, Jan Lapussa! I to u kogo? U nikczemnego włóczęgi Hatszegiego w gospodzie! Zgoda: zaczekałem i poleciłem słudze zapowiedzieć me przybycie! Tymczasem nie miałem sobie gdzie usiąść, gdyż łotr służący wszystkie krzesła w przedpokoju pozastawiał czernidłem, szczotkami a nawet butami. W końcu powrócił ten łajdak służący i oznajmił mi, abym przyszedł po południu, gdyż jego pan chwilowo nie mógł ze mną pomówić! A ty psiawiaro, ty nikczemniku, poczekaj no...

Tutaj popadł i stary jegomość w rozdrażnienie i rzekł:

— Ależ dlaczego nie poczęstowałeś go policzkiem?

— Uczynię to, uczynię z pewnością — odrzekł Jan Lapussa — tej zniewagi nie ścierpię, aby ktoś odprawiał z niczym Jana Lapussę! Pójdę natychmiast poszukać dwóch świadków i wyzwę go na pojedynek.

— Nie, Janie, tego nie czyń! Poczęstuj go policzkiem na ulicy; albo nie — i tego nie czyń. Daj któremu z pachołków dziesięć reńskich, aby go obił, gdy wyjdzie z teatru. To będzie rzeczą najlepszą!

— Nie! ja mu sam odbiorę życie i bić się z nim będę; temu, który mnie obraził jako szlachcica, pokażę, że jestem szlachcicem. Tę sprawę muszą załatwić pistolety, pistolety!

Te przechwałki zatrwożyły starca i niewiasty niezmiernie. Klementyna suszyła już sobie nad tym głowę, czyby nie było stosowną rzeczą, aby wyszła z pokoju wraz z Angielką. Tylko pani Langai ten niezwykły hałas nie zatrwożył. Zaczęła się wybierać do teatru i szukała odpowiedniej broszki, aż się do niej zwrócił Jan, którego ta jej obojętność gniewała, mówiąc:

— Muszę się po takiej obrazie pojedynkować — nieprawdaż, Matyldo? Jakie jest twoje zdanie w tej mierze?

Pani Langai odpowiedziała z chłodnym szyderstwem:

— Powiadam ci tylko tyle: jeśli cię ktoś obrazi przed obiadem, natenczas pogniewaj się o to zaraz z rana, gdyż jeśli gniew odłożysz na poobiedzie, to tylko własnemu zaszkodzisz zdrowiu.

Jan uznał uwagę za słuszną i milczał. Następnie założył znowu w tył ręce, przechadzał się po pokoju, sapał potężnie, aż w końcu pochwycił kapelusz i wybiegł.

Stary jegomość zawołał na niego uspokajająco:

— Janie, co zamyślasz uczynić?

— Dowiecie się o tym później! — odpowiedział młodszy Lapussa i zatrzasnął drzwi za sobą.

Stary Lapussa rzekł teraz z wyrzutem do pani Lńn-gai:

— No, teraz go jeszcze więcej podburzyłaś i powiększyłaś jego gniew. A cóż byś przez to zyskała, gdyby on życie utracił? On ma syna, który wszystko odziedziczy. Tak, mały Maksio otrzyma wszystko!

Pani Langai zapinała rękawiczki na guziki; a stary Lapussa zrzędził dalej:

— Znam jego krewkość! On zdolny rzucić się na cały zastęp zbrojnych ludzi. Gdy się go rozgniewa, wówczas na nic nie zważa. Należałoby koniecznie w jakiś sposób udaremnić ten pojedynek. Jak sądzisz? Wybierasz się i dzisiaj do teatru? Możesz się oddalać w tak ważnej chwili? Idziesz patrzeć na komedię?

— Nasz słynny Lśszló będzie występował dzisiaj w Teatrze Narodowym w tej samej roli, jaką tu Jan odgrywa w domu. Równie jak się nie lękam, aby się aktorzy w pojedynku na sztuki porąbali, nie zważam na przechwałki Jana. Nie bój się, jemu się nic złego nie stanie.

W tej chwili pojawił się służący z oznajmieniem, że powóz zajechał. Pani Langai przyodziała zarzutkę i pojechała patrzeć na bardziej zajmującą komedie

Pojedynek

Stary Lapussa musiał mieć dniem i nocą o każdej godzinie kogoś przy sobie, komu by mógł dokuczać. Do godziny siódmej wieczorem nudził rodzinę; o tym czasie udawała się pani Langai do teatru. Henrietta zasiadała ze swą wychowawczynią w wielkim salonie do fortepianu, a dzieci udawały się na spoczynek. Klementyna i służba spożywały wieczerzę — i nikogo nie było już przy starym jegomości. Teraz rozpoczynało się zadanie nocnego stróża.

Nigdy nie zazdrościłem doli nocnym stróżom: o północy wałęsać się samemu wśród ciemności po opustoszałych ulicach, przysłuchiwać się odgłosowi własnych kroków i stukaniu halabardy, czekać na uderzenie nowej godziny i wywoływać głośno pobożne sentencje, na które nikt nie zważa... gdy mroźny wicher dmie po świecie lub nawalny deszcz pada, kryć się w bram zagłębienia, przedrzemać czasami kwadransik w dolegliwej pozycji na progu sklepów lub na kamiennej ławie — jest to doprawdy bardzo wątpliwa przyjemność! W każdym jednak razie jest to powołanie więcej zajmujące aniżeli czuwać w nocy przy panu La-pussy. Czyby on znalazł kogoś odpowiedniego w razie, gdyby go dotychczas czuwająca w nocy osoba chciala odbiec — to rzecz bardzo wątpliwa. I nie można się temu dziwić, gdyż żmudnym zadaniem tej ofiary było wysiadywanie przy łóżku pana Lapussy i odczytywanie mu przeróżnych książek od godziny ósmej wieczorem aż do szóstej z rana.

Pan Dymitr miewał zgoła lichy sen. W ciągu całej nocy zdołał zmrużyć oczy zaledwo na godzinę, i to tylko wtedy, jeśli mu odczytywany przedmiot odurzył głowę. Lecz skoro się tylko uciszyło, przebudzał się i napędzał lektora, aby dalej czytał.

Tym lektorem był dawniejszy student, liczący pięćdziesiąt lat z okładem, nazwiskiem Margari, który od niepamiętnych czasów zajmował się żmudnym odpisywaniem rękopisów. Był to sobie bogobojny prostaczek... W ciągu całego życia polował usilnie na publiczną posadę. Wnosił podania do władz miasta z prośbą o posadę kancelisty, dozorcy więźniów albo ekspedytora; nachodził prośbami redakcje o zajęcie korektora, reportera lub roznosiciela; dyrekcje teatrów' o posadę reżysera, rekwizytora albo sprzedawcy biletów; magnatów o posadę sekretarza, portiera lub wychowawcy; zarządy kolei żelaznych o miejsce kasjera, konduktora lub kolportera — lecz wszędzie otrzymywał odmowną odpowiedź, aż go w pięćdziesiątym roku życia spotkało to szczęście, iż znalazł umieszczenie jako lektor u pana Dymitra Lapussy.

Znał on juźci tylko język węgierski, łaciński i słowacki, a i w tych mowach zamieniał często wyrazy dwóch języków. Po niemiecku umiał tylko czytać, lecz odczytywanego wcale nie rozumiał. Prawda, że to było dla niego rzeczą zbyteczną, gdyż odczytywał nie dla własnej przyjemności. Otóż zadaniem tego bogobojnego człowieka było odczytywanie dniem i nocą panu Lapussy kolejno wszystkich owych na niemiecki język przetłumaczonych powieści, jakie tylko posiadała wypożyczalnia Roberta Lampela, lubo sam ani słowa z tego wszystkiego nie rozumiał. Pan Dymitr naturalnie nie posiadał własnej biblioteki, gdyż czytywane rzeczy były dla niego jedynie lekarstwem, a któż by chciał zakładać własną aptekę?

Wynagrodzenie lektora stanowiły: wikt, mieszkanie i dziesięć reńskich miesięcznie gotówką; we dnie nie wolno było Marganemu pokazywać się w pokoju. Z początku wzbronione mu było także ziewanie, gdyż i pan Dymitr musiał za nim ziewać. Lecz Margari podziękował za posadę, gdyż nie mógł tego wytrzymać. Zatem wolne ziewanie umieszczono później także w kontrakcie.

Owej nocy, kiedy pan Jan opuścił był dom w tak wielkim gniewie, trapiła nadzwyczajna bezsenność pana Dymitra. Nie wiem, czy ją sprowadzała właśnie podówczas przez Margariego odczytywana książka: „Monte Christo”, czy też obawa zamiarów powziętych przez pana Jana.

Kiedy indziej mógł biedny Margari nieco odpocząć: gdy zauważał, iż pan Dymitr zaczyna głęboko oddychać, zwykł był i on kłaść głowę na książkę i spać tak długo, aż go stary tyran po ocknięciu się przebudził dzwonieniem. Lecz dzisiaj nie użyczył mu on wytchnienia ani na jedną minutę.

Monte Christo siedział już od dawna w więzieniu, kiedy powrócił woźnica pani Lśngai z teatru. Więc pan Lapussa zadzwonił na odźwiernego i zapytał go, gdy się zjawił, czy też i pan Jan także powrócił do domu?

— Nie! — odpowiedział służący.

Pan Dymitr przypomniał sobie, że Jan udał się był do innego teatru i zapewne dlatego miał dopiero później powrócić. Lecz wybiła już godzina jedenasta, a on się jeszcze nie pokazywał! Tymczasem sąsiad Monte Christa zaznaczał kreski na tarcicy... Pan Dymitr zapragnął wyjaśnienia tych słów i zapytał:

— A to jak się stać mogło, Margari?

— Proszę uniżenie pana dobrodzieja: ja tego nie rozumiem!

1— Dobrze; czytaj pan dalej.

Za każdym skrzypnięciem bramy dzwonił pan Dymitr na portiera i dopytywał się o pana Jana, lecz on się nie pokazywał. Odźwierny zrywał się ciągle z łóżka i przychodził do pokoju pana z rozczochraną głową i zadąsaną miną, przeklinając w duchu odbywającego nocną straż lektora, iż nie umiał uśpić starca; Margari zaś zazdrościł służącemu jego stanowiska, na którym się mógł przynajmniej czasami zdrzemnąć.

— A więc czytaj pan dalej, Margari! — powiedział Dymitr Lapussa.

„Monte Christo kazał się spuścić na morze jako trupa w worku”.

— Czybyś pan miał odwagę do czegoś podobnego? — zapytał pan Dymitr lektora.

— Wtedy, proszę pana dobrodzieja, gdybym posiadał wiele pieniędzy; lecz taki jak ja chudzina cieszy się, gdy żyje!

Jużci ta odpowiedź Marganego nie miała żadnego związku z tym, co odczytywał.

— Już dobrze, mój ograniczony panie, czytaj no dalej.

Margari ziewnął przeraźliwie, chciał się był także wyciągnąć, lecz sobie w porę przypomniał, że miał surdut podarty pod pachami tak, iżby się mógł był jeszcze więcej rozedrzeć. Nie ruszał się więc i ciągnął dalej swe jarzmo. Monte Christo już teraz dostał się był na suchy ląd, Marganemu niepowstrzymanie kleiły się powieki, lecz stary jegomość jeszcze ciągle nie spał. Naraz zadzwonił na kamerdynera i kazał mu zapytać się mieszkającego w domu na piętrze lekarza, czy go przypadkiem tej nocy kto nie wzywał do niebezpiecznie rannego człowieka? Widać, że pokojowiec jakoś nie zrozumiał należycie zlecenia, a i lekarz był śpiący, gdy go tak nagle przebudzono — i mało brakowało, a byłby puścił krwi pokojowcowi, gdyby ten mu wreszcie nie był wyjaśnił, że chodziło nie o jego zdrowie, ale zapewne jego panu musiało było coś się przyśnić.

Ze snu wystraszony lekarz dał panu Lapussy odpowiedź, której mu pokojowiec zapewne nie śmiał zakomunikować.

Objawiona przez pana Jana groźba nie dozwoliła zasnąć w ciągu nocy staremu Lapussy, a w następstwie i biednemu Margariemu. Od czasu do czasu zdołał jakiś ciekawy ustęp zająć uwagę starca, a wtedy zapominał o pojedynku Jana — na przykład kiedy Monte Christo na wyspie ujrzał nieprzebrane skarby.

Tutaj obudził Margariego i kazał mu przynieść mapę, aby z nim na niej odszukać wyspę Monte Christo. Margari szukał jej po wszystkich morzach, a w końcu nawet na stałym lądzie, lecz jej jakoś nie znalazł. Kiedy się mu to odszukiwanie sprzykrzyło, zaproponował, iż zaraz następnego dnia po południu gotów napisać list do pana Aleksandra Dumasa, aby zechciał uwiadomić „jaśnie wielmożnego pana”, gdzie się znajdowała ta wyspa i czy jeszcze istnieje.

— Dobrze! Pan jesteś straszliwie ograniczony. Czytajmy dalej.

Margari westchnął potężnie, spojrzał na ścienny zegar, który jakoś jeszcze ciągle nie chciał wybić godziny szóstej. Naraz atoli wśród odczytywania w istocie wybiła szósta. Margari nie dokończył wiersza, podkreślił miejsce paznokciem, aby mógł wieczorem poznać, odkąd dalej czytać, zagiął róg kartki i zamknął książkę.

— No, a koniec? — zapytał z wyrzutem zdziwiony pan Dymitr.

— Proszę uniżenie — odrzekł Margari z niewzruszoną odwagą — w ugodzie nie wspomniano nic o czasie po godzinie szóstej!

Rzekłszy jeszcze na odchodnym „Spokojnej nocy!” wydalił się z pokoju Lapussy.

Pan Dymitr unosił się szalonym gniewem, przeklinał, postanowił sobie „tego niegodziwca” natychmiast napędzić z domu i •— zasnął wreszcie, gdy zajaśniało dzienne światło. Spał całe trzy godziny jak zabity i nie byłby się przebudził, chociażby naokoło niego kto dom zburzył!

Kiedy się około godziny dziesiątej przebudził, zaraz się pytał o syna Jana — lecz jego jeszcze i teraz nie było w domu. Posłał więc odźwiernego do starostwa z zawiadomieniem, że jego syn Jan Lapussa i pan Hat-szegi, zamieszkały w hotelu „Pod Angielską Królową”, powzięli zamiar pojedynkowania się — niechby tedy starostwo zechciało wywiedzieć się, gdzie i kiedy, i na wszelki sposób pojedynek udaremnić. Na tę denuncjację wsiadł komisarz policji natychmiast do dorożki i zabiedził szybką jazdą prawie na śmierć kilka koni. W pół godziny później oświadczył w odpowiedzi odźwiernemu Lapussy, aby sobie drugi raz drwił z własnego nieboszczyka ojca, a nie z niego — a więc widocznie albo o pojedynku nie było ani mowy, albo się obaj przeciwnicy już dawno rozprawili, a obecnie spoczywali już pogrzebani w ziemi.

Na szczęście przybył około południa sam pan Jan w tak osobliwym stanie, jak gdyby był już zaraz z rana na czczo kogo zamordował albo pił przez całą noc. Rodzina siedziała jak zwykle razem w pokoju pana Dymitra i przysłuchiwała się wybuchom jego gniewu, gdy usłyszano o powrocie do domu pana Jana. Stary Lapussa kazał go natychmiast do siebie przywołać. Zrazu odpowiedział pan Jan, że się zabierał do spoczynku, gdyż jest śpiący — a to przecież nie zdarza się nawet najbogatszym ludziom w obiadową porę. Za drugim razem poczęstował odźwiernego kilkoma policzkami — i dopiero gdy w końcu Klementyna do niego przyszła i oznajmiła mu, że jeśli się nie pojawi, natenczas każę się do niego zanieść jego chory ojciec, poszedł z nią do niego z gniewem.

— No, ty rozszalały, krwi chciwy człowieku, czy się już stało, odbyło?

— Co się miało było stać? — zapytał Jan, wytrzeszczywszy straszliwie oczy.

— Aha, tu są niepowołane osoby, przed którymi nie chciałbyś mówić... Klementyno, miss Kleeri, proszę się na chwilę udać do przyległego pokoju. No, teraz możesz już mówić swobodnie.

— Ależ o czym, u licha, mam mówić?

— Henrietto! wyjdź i ty, dzieci nie powinny wszystkiego wiedzieć.

Henrietta wyszła za niewiastami i została tylko sama pani Langai. Biedziła się nad rozwiązaniem łamigłówek.

— I o czymże chciałbyś się, ojcze, ode mnie dowiedzieć?

— Ano 1— o tej sprawie, o spotkaniu się z Hatsze-gim. Czy go odwiedziłeś, czy się z nim strzelałeś?

— A tak! Naturalnie, że go odwiedziłem — i teraz właśnie powracam od niego; przez całą noc zabawialiśmy się obaj w hotelu „Pod Angielską Królową”. Jest to jedyny kawaler, prawdziwy szlachcic! Po obiedzie przedstawię go wam. Zobaczysz, Matyldo, że on się i tobie spodoba. Atoli teraz do widzenia! Muszę się położyć spać, gdyż przez całą noc piliśmy niezmiernie wiele szampana. O, to jest bardzo, bardzo dystyngowany człowiek!

Pan Dymitr nic na to nie odpowiedział. Przygryzł sobie tylko wargę i potrząsnął potężnie głową. Nikt nie uczynił żadnej uwagi. Pan Jan mógł się swobodnie udać na spoczynek.

Dopiero po chwili, kiedy się on oddalił, zapytał stary Lapussa panią Langai:

— Co ty tam robisz, Matyldo?

— Staram się rozwiązać jedną z łamigłówek, umieszczonych w „Tęczy”.

— Czy nie zwróciły twej uwagi słowa Jana?

— Nie myślę sobie nad tym suszyć głowy!

— Hm, ja sobie coś pomyślałem.

Pani Langai nie dopytywała się o jego zapatrywanie.

— Jan zamyśla odpłacić Hatszegiemu pięknym za nadobne, zwabić go tutaj, a gdy przyjdzie po południu, dozwolić mu, aby się pierwej przesiedział jakiś czas w przedpokoju, a potem każę służącemu powiedzieć mu, aby przyszedł kiedy indziej, gdyż chwilowo nie może go przyjąć! Taki jest jego pomysł z pewnością!

O, Jan jest roztropnym chłopcem; a ja odgaduję zawsze, co zamyśla uczynić.

W tej chwili otwarły się na wpół drzwi, a w nich ukazała się rozczochrana głowa, która się rozglądnęła po pokoju i znowu cofnęła.

Było już atoli za późno. Pan Dymitr spostrzegł ją we drzwiach, gdyż zwykł był zawsze tak leżeć, iż mógł widzieć w zwierciadle każdą osobę, która weszła do pokoju.

— Aha, Kalman! — powiedział — dlaczego nie wejdziesz do pokoju? Czy nie masz oczu, co?

— Ja szukam nie ciebie, ale Henrietty.

— Pójdź tutaj, kiedy ci nakazuję!

Kalman przestąpił próg i starał się kilkakrotnie przymknąć drzwi plecami, lecz klamka jakoś nie chcia-ła chwycić •— i tak zostały drzwi otwarte.

Kalman był wykapanym obrazem Henrietty, tylko że jego czarne oczy błądziły samopas jak u kosa.

— Pójdź tutaj — rzekł stary Lapussa — czego chcesz od Henrietty?

Kalman mrugnął zamaszyście dzikimi oczyma, zawahał się chwilkę, a w końcu odrzekł:

— No, chciałem, aby mi przejrzała wypracowanie, czy w nim nie ma błędów.

— Aj, ty stary leniuchu, i nie wstydzisz się, że ona więcej wie od ciebie?

— A ty i tyle nie wiesz!

— Macież chłystka, to tak się do mnie mówi? Ty się mnie nie boisz?

Dziecko ruszyło ramionami.

— W szkole i tak nacierpię się dosyć głodu za karę, gdy się nie nauczę lekcji; a tego się nie lękam, abyś mnie wydziedziczył, gdyż już nawet teraz — zimową porą — chodzę w letnim surducie!

— Tak jest, bo zastawiłeś, ty nicponiu, zimowe piękne niebieskie palto.

— O, tak! To było stare palto, za które dostałem tylko dwa srebrne cwancygiery; a nawet mnie Żyd oszukał, bo jeden z nich był dziurawy.

Pan Dymitr zacisnął tylko zęby na te słowa: a pani Langai złajała chłopca, mówiąc:

— Kalmanie! Kalmanie! Nie sprzeciwiaj się dziadkowi, to się nie godzi.

-— Takie mu dano wychowanie — rzekł z jadowitym spojrzeniem starzec — takie to szanowne były wychowawcze zasady jego dzielnego ojca. Ten chłopiec wdał się zupełnie w ojca.

Chłopcu zaszły oczy łzami, więc odwrócił twarz, aby tego starzec nie spostrzegł, i przygryzł sobie wargę, aby nie wybuchnąć płaczem. Bolało go niezmiernie, gdy słyszał, że i jego ojciec był taki sam, jak on.

— No, pokażże swoje wypracowanie — zawołał stary Lapussa.

Chłopiec podał mu w milczeniu zabazgrany zeszyt.

Starzec założył sobie na nos okulary i zaczął przeglądać zeszyt.

— To twoje pismo? — powiedział.

— No, a czyjeż by być miało? — odrzekł chłopiec.

— Ja wiem, czyje jest.

— Tego z pewnością nie poznasz.

— Aha, nieprawdaż, że cię schwytałem? A więc to przecie nie jest twoje pismo, które znam dostatecznie.

— Oddaj mi zeszyt i pozwól mi się stąd oddalić.

— O, nie! Ja je komuś pokażę, by się dowiedzieć, czy już postąpiłeś nieco w naukach, abym na ciebie na próżno nie wydawał pieniędzy.

— A jeśli sądzisz, że to nie moje pismo?

•— Teraz mi się stąd wynoś — twój zeszyt pozostanie tu u mnie.

Kalman wyszedł upornie nie zamykając za sobą drzwi, za którymi zaczął zaraz głośno gwizdać — tego nie mógł znieść pan Dymitr, więc zadzwonił na poko-jowca, aby Kalmana oddalił, a przywołał natychmiast Marganego.

Ten bogobojny poczciwiec już się wyspał i obawiał się, że będzie musiał znowu co odczytywać; lecz uległość bywa pierwszorzędną cnotą w dobrze urządzonym państwie.

— Pan dobrodziej rozkazał... — rzekł Margari. wszedłszy do pokoju pana Lapussy.

— Proszą bliżej, panie Margari — odpowiedział tenże — pan znasz język łaciński; przetłumacz mi pan wypracowanie Kalmana na język węgierski.

Margari przeglądnął najpierw zeszyt, chcąc isię przekonać, czy wiele będzie miał do tłumaczenia i czy będzie mógł za to żądać osobnego wynagrodzenia. Lecz wypracowanie zajmowało tylko jedną stronicę. Przetłumaczył więc wiernie osnowę elaboratu na temat: Beatus ille, qui procul negotiis *, itd.

— Dobrze, dosyć, dosyć, czy nie ma tam błędów? Chciałem się tylko dowiedzieć.

— Są przecie. Tutaj nad wyrazem poema brakuje dwu kropek; a potem zamiast „putabam” można by się piękniej wyrazić: „arbitratus sum”.

— Dobrze, zwróć pan wypracowanie Kalmanowi. A potem posłuchaj no pan: jeśli to pan potrafisz w dobry sposób, postaraj się pan o resztę ćwiczeń Kalmana i przynieś mi je pan tutaj, a dostaniesz za to dobre poczesne.

— Do usług, natychmiast, proszę uniżenie!

Gdy Margari usłyszał wyraz: poczesne, natychmiast ożywiły się niezmiernie nogi poczciwca. Uważał on za rzecz najstosowniejszą zakomunikować paniczowi Kalmanowi wprost życzenie dziadka i skłonić go w ten sposób do otworzenia swego archiwum.

Lecz na to otrzymał od niego niespodzianie tak silny policzek, że mu w uszach zadzwoniło, więc zaczął za drzwiami krzyczeć przeraźliwie i grozić, że się uda ze skargą do profesorów. I nie odstąpił tak długo od swego niegodziwego postanowienia, aż mu Henrietta, dowiedziawszy się o zagrażającym jej bratu niebezpieczeństwie, dała w dniu swych imienin otrzymanego mariackiego dukata, byleby tylko milczał i nikomu nie mówił, w jaki go sposób Kalman obraził.

Pan Jan spędził cały czas po obiedzie w pokoju ojca,

♦ Beatus ille... (łac.) — Szczęśliwy, kto daleki od interesów... (cytat z Horacjusza).

nie poszedł nawet do kawiarni. Z pewnością czekał na sposobność pomszczenia się.

Z nudów zaczął się umizgać do siostrzenicy. Przysiadł się do niej, gładził jej rękę, zauważając przy tym, jak bieluchną płeć posiada. Pytał ją, dlaczego jeszcze nie nosi włosów angielskim sposobem w loczkach, kiedy by jej z tym było tak do twarzy. Wciągnął i Angielkę do rozmowy, pytając ją, czy się już Henrietta wydoskonaliła w języku angielskim i francuskim i czy jeszcze długo musiałaby się ćwiczyć, aby zdołała grać koncertowo na fortepianie. Napomykał niby od niechcenia, iżby się należało z tym w istocie pośpieszyć, gdyż Henrietta nie była już dzieckiem. Powiadał, że się czasami już zamyślała, no — a gdy kto raz zawrze związek małżeński, nie będzie miał wiele czasu do nauki. — A propos, Henrietto — zwrócił się do dziewczyny •— czy już masz oblubieńca, hę?

Henrietta lękała się go zanadto, aby się miała zarumienić na to pytanie; owszem spojrzała ku niemu niedowierzająco nieśmiałym okiem i nic nie odpowiedziała.

Lecz zamiast niej odpowiedział stary Lapussa i złajał porządnie Jana, mówiąc:

— Ty półgłówku, ty głupcze, o czym to mówisz do dziecka? Zawracasz mu głowę, już i tak spaczoną. Jej potrzeba szkoły, wychowawczego zakładu, nie małżonka... ty stary ośle! Za mym zezwoleniem jeszcze przez pięć, posłuchaj, przez pięć lat do Henrietty nie zaglądnie żaden kawaler ani jakikolwiek wietrznik — rozumiesz?

Jan śmiał się z tego jadowitego zagrożenia; uważał to wszystko za żart — i jak gdyby miał w opiece Henriettę, rzekł do niej uspokajająco z protektorską miną:

— Nie trwóż się, siostrzyczko, sprowadzę ci narzeczonego, na którego widok dziadek pochwyci kule, aby wybiec naprzeciw niemu.

Stary Lapussa odpowiedział coś podniesionym głosem, lecz go przekrzyczał śmiejący się Jan.

— Jeśli on ciebie za niego nie zechce wydać, natenczas cię uwieziemy.

I śmiejąc się jak człowiek nie mogący pokonać nadmiaru gorliwości swego serca, uściskał i ucałował Henriettę. Potem pospieszył do miotającego się starca i ucałował go także. Skoro się atoli zbliżył do Matyldy, powiedziała mu:

— Ale mnie proszę nie całować, ja dziękuję!

Henrietta wzdrygnęła się kilkakrotnie na pochlebstwa wuja, jak człowiek, który ma zażyć obrzydliwe lekarstwo i już przedtem czuje woń jego niemiłą.

Odźwierny przerwał te zabawne familijne pieszczoty, zapowiadając przybycie jaśnie wielmożnego pana barona Hatszegiego.

Teraz wsparł się nagle pan Dymitr na łokciach, aby móc zajrzeć w twarz Janowi. „Czy on też — pomyślał sobie — każę służącemu wyrzucić z domu Hatszegiego, czy mu każę powiedzieć, aby zaczekał w przedpokoju, podobnie jak on musiał czekać u barona? O, z pewnością — Jan to uczyni, gdyż jest bardzo dumnym człowiekiem!”

Atoli Jan nie uczynił tego wszystkiego, lecz pobiegł pędem ku drzwiom naprzeciw przybywającemu gościowi, wołając:

— O, proszę uniżenie — kochany, szanowny przyjacielu, na co te ceremonie u nas? Proszę tylko wejść, jeśli łaska, panie baronie, wejdź pan według upodobania. Dla pana nie jesteśmy bynajmniej obcymi.

Po tych słowach ujął dystyngowanego gościa pod ramię i z triumfującym, rozpromienionym obliczem wprowadził go w uświęcone familijne progi, a potem przedstawił rodzinie przytłumionym z radości głosem:

— Wielmożny pan baron Hatszegi, mój najdroższy przyjaciel.

I zaraz na wstępie popełnił wielki nietakt, że gościowi zaprezentował najpierw ojca i swoją siostrzenicę, a na koniec dopiero zwrócił się do Matyldy, chcąc ją także przedstawić; ale pani Langai skrzywiła się na niego, jak narzeczona z marmuru w „Zampie” i Jan uznał za stosowne zapytać się, o co jej chodzi. Na co dała mu do ucha taką odpowiedź:

— Jesteś człowiekiem nie umiejącym się znaleźć, wiedz o tym, że gościowi najprzód panią domu przedstawić należy.

Jana z początku przestraszył ten tytuł, potem chciał się gniewać, w końcu uznał za najlepsze zwrócić się z uśmiechem do pana barona Hatszegiego, który go grzecznie z kłopotu wybawił rzekłszy:

— Mam już szczęście znać szanowną panią; niejednokrotnie miałem sposobność widzieć panią w loży.

•— Niech pan siada.

Miły człowiek

Baron Hatszegi jest nadzwyczaj miłym człowiekiem.

Zbudowany silnie, odznacza się pięknym, męskim, pełnym dumy obliczem, swobodą ruchów i słowa oraz ognistymi oczami; obejście jego pełne jest dystynkcji, sposób wyrażania się wyszukany — słowem, jest to prawdziwy dżentelmen.

Pan Dymitr był nim zachwycony, chociaż Hatszegi niewiele z nim rozmawiał; już dla samej przyzwoitości zajmował się najwięcej owdowiałą damą.

O czym rozmawiano, tego zapewne nikt by już sobie nie przypomniał; zajmowano się różnymi drobnostkami, balami, wieczorami, wyścigami. Henrietty do rozmowy nie wciągnięto; pan Jan do wszystkiego swe słowo wtrącił, a chociaż nikt nie zwracał uwagi na to, co mówił, to jednak doskonale się bawił.

Gdy się Hatszegi już oddalił, zapytał pan Jan z rozpromienioną twarzą swej siostry, pani Langai:

— A co, jak ci się podobał ten młody człowiek?

— Chciałabym wiedzieć — rzekła zamiast odpowiedzi na pytanie pani Langai z pewnym przyciskiem — co mogłeś mieć za powód wprowadzać tego człowieka do naszego domu.

— Alboż nie dzielny to młodzieniec?

— Wczoraj powiedziałeś, że jest niegodziwcem, łotrem.

— Tak rzeczywiście powiedziałem, ale to nieprawda.

— Nazwałeś go hołyszem.

— Kto? Ja? Niepodobna! Tego powiedzieć nie mogłem!

Pan Dymitr interweniował w tonie pojednawczym:

— O, powiedziałeś, powiedziałeś to, Janie. Lecz byłeś w gniewie, a człowiek w takim razie mówi wiele.

— Przeciwnie — protestował Jan starając się okazać żarliwość — nie jest on włóczęgą, ale pierwszym dziedzicem w okolicy Hatszegi! Posiada zamek warowny — jest familiantem, prawdziwym familiantem, i poniekąd małym księciem w swej okolicy. Musiał-bym być bez rozumu, abym powiedział, że on jest włóczęgą...

— Wczoraj chciałeś go wyzwać na pojedynek — mówiła dalej z przymówką pani Langai.

— A naturalnie; czemu nie — z powodu owej drobnostki? A chociaż w istocie na niego się gniewałem, bywają przecież okoliczności, które zmuszają do pojednania się.

— Jeśli się jest przemysłowcem, nieprawdaż? Jeśli się ma dom do sprzedania?

— Tutaj nie ma mowy ani o przemysłowcu, ani o jakimś domu — zawołał z uniesieniem Jan. — Jeśli chcesz koniecznie wiedzieć — dodał łagodniejszym głosem — jest to rzecz zupełnie inna i o wiele ważniejsza.

— Tak? — odrzekła z szyderskim uśmiechem pani Langai i starała się spojrzeniem pełnym politowania ochłodzić zapał Jana, myśląc sobie w duchu: „To znowu jakiś brukotłuk, którego mi mój brat Jan potokiem argumentów zechce na męża narzucić, abym tylko opuściła dom na tak długo, jak długo stary Lapussa żyć będzie. Cieszyłby się bardzo, gdybym się w jego baronie zakochała — lecz tego nie doczeka się mój przyjaciel Jan, gdyż jak długo ojciec żyje, tak długo nie wyjdę drugi raz za mąż”.

— A więc to jest taki Aleksander Wielki — mówiła dalej do brata — który wyruszył po zdobycz, który nie przybył tutaj, aby oglądnąć dom do kupienia, lecz poszukać sobie żony?

— Tak, coś podobnego — odgadłaś; ale jednakżeś się omyliła.

Tutaj wtrącił pan Dymitr z szyderczym przekąsem:

— Matylda nie wydaliłaby się stąd za żadnym mężem; kocha ona ojca zanadto i czuje się u niego zupełnie zadowolona.

— Oho! — odrzekł śmiejąc się Jan pyszałkowato — nie ma zgoła mowy o Matyldzie.

— Spodziewam się — powiedziała wyniośle i z namaszczeniem Matylda. — Jeśli zechcę komu rękę oddać, to już go sobie sama poszukam. A nie wystarczy mieć piękne oczy do pozyskania sobie moich względów i nie wystarczy, aby ktoś umiał mówić o zeszłorocznych balach, dosiadać konia •— lecz mój przyszły mu-siałby posiadać charakter i szacunek ludzi, aby dla mnie był szczęściem, a nie ja dla niego.

Jan chciał jej już z dziesięć razy przerwać, toż gdy mówić przestała, wybuchnął namiętnie:

— Ależ proszę ciebie, wszak o tobie tutaj wcale mowy nie ma. Nie mówi się ani słówka o tobie! Nie broń się, gdyż ciebie nikt porwać nie myśli; możesz spokojnie siedzieć na sofie i zabawiać się pasjansem aż do sądnego dnia. Pan baron Hatszegi nie przybył tutaj po to, aby ciebie uprowadzić.

— W takim razie to jakaś twoja intryga; dlaczegóż więc używasz tyle mistyfikacji, jak gdyby on dążył do tego owego ukrytego celu?

— A przecież to być może...

— Co takiego być może?

— Że się tutaj baron myśli zalecać!

— Ale ja go nie potrzebuję.

— Ha, ha, ha! Pani Langai wyobraża sobie, że tylko jej jednej w domu można się zalecać.

Pani Langai rozglądnęła się po pokoju, jak gdyby szukała jeszcze jakiej osoby, do której by mógł był wzdychać baron — lecz jakoś nie mogła się nikogo dopatrzyć. Naraz atoli spotkały się jej oczy ze spojrzeniem Henrietty. To spojrzenie dziewczyny zastanowiło ją natychmiast, po chwili wiedziała już, czego chciał brat, a niezadługo nawet więcej aniżeli on wiedziała.

Pierwsze spojrzenie zdradzało, że Henrietta odgadła prędzej aniżeli ona znaczenie słów Jana, drugie, że Jan sprowadził jej narzeczonego, trzecie zaś, że Henrietta tego narzeczonego nienawidzi.

— Proszę, miss Kleeri, rozpocząć lekcję fortepianu — rzekła pani Langai do Angielki — Henrietta zapomni wszystko, czego się już nauczyła.

Angielka i Henrietta usłuchały i oddaliły się do trzeciego pokoju; lecz tym razem biedziła się nauczycielka z panienką jeszcze więcej niż zwykle.

Tymczasem rzekła pani Langai do Jana zwykłym swoim spokojnym, smętnym głosem:

— Wszak nie będziesz chciał wydawać Henrietty za tego człowieka?

— A to dlaczego?

— Ponieważ ona jest jeszcze dzieckiem, ponieważ jej potrzeba jeszcze szkoły, zakładu wychowawczego, a nie małżonka; pięć lat musi czekać kawaler, zanim będzie się mógł pokazać w domu Lapussy.

Mówiąc to spojrzała pani Langai z ukosa na pana Dymitra, który się niewygodnie z jednego boku na drugi na otomanie przewracał, kiedy córka powtórzyła jego własne słowa.

•— E, co tam, Henrietta ma już szesnaście lat.

— Ale jest wątła i chora na nerwy.

— Wyzdrowieje, gdy za mąż wyjdzie.

Tę drastyczną uwagę potwierdził sam pan Dymitr, mówiąc:

— Ty sama byłaś chorowita, gdyśmy cię wydali za mąż.

— A jakże od o ,vego czasu byłam szczęśliwa — nieprawdaż? — odrzekła z wyrzutem wdowa.

— Tak jest; lecz baron to chwacki mężczyzna — powiedział stary Lapussa, a w duchu dodał: „Nie taki kaleka, jakim był twój mąż”.

— Tak? A więc to jest ów „meksykański narzeczony”, o którym wspomniał Jan, twierdząc, iż dziadek na jego widok pochwyci kule i pobiegnie na jego spotkanie? Wówczas chciałeś go, ojcze, za tę uwagę wypędzić z pokoju...

Obaj Lapussowie przekonali się, że pani Langai przypierała ich do muru — więc zwyczajem pospolitych ludzi szukali ocalenia w tym, że się wspólnie wrzaskiem zakrzyczeć usiłowali.

— Czego, czego ty chcesz w ogóle od nas?

Pani Langai patrzyła spokojnie na nich, aby okazać, że się ich gardłowania nie lęka.

•— Czegóż ty od nas chcesz? — powtórzyli Lapussowie.

— W każdym razie, abyście tak obaj nie krzyczeli, na cóż mają ludzie na dole i na drugim piętrze słyszeć, co tutaj mówimy? I jeśli nie macie innego zamiaru, tylko pozbyć się dziecka mojej nieboszczki siostry Pauliny, wówczas i ja się temu sprzeciwiać nie będę. Biedna Paulina mówiła zawsze, że gdyby umarła, natenczas poruczyłaby swą córkę mojej opiece. Ja jej zawsze odpowiadałam, że to ja pierwej umrę... Już dobrze, dobrze, Janie!

1— Ależ ja ciebie nie pojmuję — przerwał Jan, broniąc się — nie wiem, o co ci chodzi? Gdy się staram o los Henrietty, gdy ją zapcznaję z dzielnym, bogatym i miłym szlachcicem, natenczas ty protestujesz. Tego nie mogę zrozumieć.

— Tak jest — potwierdził pan Dymitr, podnosząc się nieco na otomanie, aby móc śmielej walczyć — cóż nam możesz istotnie zarzucić?

— Ja się wam nie sprzeciwiam; tylko się dziwię, że jak dzieci zmieniacie co godzina zdanie. Jan nazwał wczoraj kogoś włóczęgą, wyszedł wyzwać go na pojedynek, a potem go przyprowadza jako najlepszego przyjaciela i narzeczonego siostrzenicy; ty, ojcze, jeszcze przed godziną chciałeś dziecko posłać do szkoły, a teraz myślisz je za mąż wydać.

— Jak to, chciałabyś mi dawać nauki? — zawołał szorstko stary jegomość.

— To nie — odrzekła pani Langai z niewzruszonym spokojem, wymawiając z osobna każdą zgłoskę — lecz tyle się spodziewam od ciebie, jej dziadka, od Dymitra Lapussy, że jeśli się zgłosi jaki kawaler do twojej wnuczki, to nie omieszkasz się wywiedzieć, co to za człowiek i jakie jego stanowisko? Albowiem nasz przyjaciel Jan może się mylić, gdy sądzi, że jego druh jest miłym, dzielnym i bogatym człowiekiem. Czy on jest miłym, dzielnym człowiekiem, to ciebie nie obchodzi, ale przynajmniej o tym musisz wiedzieć, jaki posiada majątek. Albowiem niejeden może mieć zamek, dwór, a przecież mieć długi po same uszy. A jeśli on będzie oraz magnatem, natenczas jeszcze więcej będzie żądał od ciebie. Wprowadzony do naszej rodziny zrujnowany baron mógłby cię drogo kosztować.

Jan pożółkł ze złości, nie wiedział, co na to powiedzieć.

— Lecz jak możesz coś podobnego mówić o człowieku, którego nie znasz?

— A ty go może znasz?

— Lecz wiem bardzo dobrze...

Teraz wtrącił się i Dymitr, przyznając tym razem słuszność wywodom Matyldy. Osunął się znowu na wznak i zawyrokował:

— Ty nic nie wiesz, Janie! To, co wiesz, nie może być dla mnie dostateczne. W tym ma słuszność Matylda. Każę przywołać adwokata pana Siposa — on się na tym rozumie. On nas o wszystkim pouczy; musimy się dowiedzieć o majątkowych stosunkach barona.

Jan zerwał się z siedzenia i o mało że się nie rozpłakał; toż poglądając w szalonym gniewie na panią Langai przysiągł, że natychmiast pobiegnie do Hat-szegiego i powie mu, aby od tej chwili już nigdy nie przestępował progu domu Lapussów. A potem dodał, że i on nigdy już nie pokaże się w pokoju ojca.

Naturalnie przywiódł nazajutrz barona, prowadząc go pod ramię; i powtarzało się to odtąd dwa razy dziennie. Hatszegi zajmował się zrazu i wdową, i dziewczyną, aż w końcu zwrócił swe afekty całkowicie do Henrietty.

Atoli chociaż teraz bywał codziennym gościem w domu, przecież wezwano potajemnie pana Siposa, aby się jak najdokładniej wywiedzieć, czy baron jest w istocie, i to w zupełnym słowa znaczeniu, tak znakomitym człowiekiem, jakim się na pozór wydawał, to znaczy, czy z odsetek żyje, czy z kapitału?

Dziecięca fantazja

Po upływie dwóch tygodni wszyscy byli zachwyceni osobistymi zaletami barona.

Musiano mu przyznać, że był bardzo miłym człowie kiem w towarzystwie: zawsze wesoły, żywy, dowcipny i tryskający humorem. Rozśmieszał też często starego Lapussę, który się nie mógł doczekać jego przybycia. Pan Jan cieszył się bardzo, że się mógł z nim publicznie pokazywać; jeśli wyjeżdżał do miejskiego lasku, gdzie się zwykł zbierać świat elegancki, brał nieodzownie z sobą i Hatszegiego. W teatrze bywał każdego wieczora w jego loży i rozmawiał z nim głośno, aby na siebie ściągnąć uwagę. Udało mu się nawet zapoznać za jego pośrednictwem z kilkoma magnatami, którzy się mu od tego czasu na ulicy kłaniali — czego już od dawna gorąco pragnął.

O Hatszegim dowiedziano się już także, że jego majątek miał pod sobą grunt pewny i że nikt nie widział w obiegu jego weksli. Lichwiarze nie stykali się z nim nigdy; płacił zawsze gotówką i nigdy nie widziano go w kłopotach, jak innych panów, którymi, jeśli jakiego roku żniwo nie dopisze, faktorzy pogardzają, i którzy sami czują, jak się im grunt spod nóg usuwa. Hatszegi gromadzi w spichrzach plony swych niezmiernie rozległych posiadłości, i ponieważ nie na nich tylko ograniczają się jego dochody, sprzedaje zboże, kiedy cena znacznie się podniesie. To najpewniejszy probierz majątkowych stosunków. Lecz obok tych dochodów mu-siał on posiadać bezdenne kasy. Pewien wiedeński bankier opowiadał panu Dymitrowi o wypadku, że baron bawiąc we Wiedniu żartem spróbował raz gry na giełdzie i umówił się z jakimś finansistą, że weźmie u niego w oznaczonym czasie po kursie dnia ugody tysiąc sztuk akcji kredytowych. W oznaczonym dniu spadły te akcje o kilka reńskich, na czym baron może dwa tysiące reńskich stracił. W takiej spekulacji zwykło się tylko różnice wypłacać — i żadna strona nie ogląda sprzedanych akcji. Tym razem atoli bankier inną przedsięwziął spekulację: w oznaczonym dniu przyniósł on Hatszegiemu wszystkie akcje, tysiąc sztuk, i zażądał zapłaty w gotówce. Równocześnie pojawili się kontrahenci tego samego finansisty u Hatszegiego, zdaniem ich uciśnionego, skoro na giełdzie szczęścia szuka, i ofiarowali mu pieniądze na bajeczne procenta, zanimby mógł znowu sprzedać swe akcje. Lecz u Hatszegiego się im sztuczka nie udała. Kiedy mu bowiem przyniesiono akcje, gotówką wypłacił natychmiast całą olbrzymią należytość. Może fałszywymi banknotami? A, nie! prawdziwymi, ważnymi krzemnickimi dukatami. Kto miewa tyle pieniędzy pod ręką, tego fortuna nie może być zaszargana. A więc majątkiem sprostał Lapussy.

Każdy się zachwycał Hatszegim; tylko pani Langai jakoś się go widocznie lękała. Jeśli przy stole weźmie do ręki nóż, to takim ruchem, jak gdyby go miał komu w serce wepchnąć — lecz powiada ona to zapewne tylko dlatego, że się baron do niej nie umizga.

A Henrietta, a narzeczona?

Jej zwykle o zdanie nie pytają; ona nie posiada ani rozumu, ani woli, aby mogła zabierać głos w tak ważnej sprawie, gdzie chodzi o wydanie jej za mąż. Zresztą nawet jej tego jeszcze nie powiedziano. Mogła się tego tylko domyślać z pewnych okoliczności, poznawać po nadzwyczajnej grzeczności barona dla niej, po szeptach służby, odmiennym zachowaniu się rodziny, która ją teraz traktowała jakby przyszłą baronową. A tyle znowu rozpowiadała Klementyna, ile to potrzeba dla panienki szyć i haftować; takie nieskończone mnóstwo bielizny, tyle jedwabi i koronek.

— Sześć szwaczek — mówiła — pracuje ze mną we dnie i w nocy, abyśmy się z tym wszystkim zdołały na czas uporać.

W ten sposób oswajano ją powoli z myślą poślubienia męża, aż ją wreszcie pani Langai wzięła w swoją opiekę i w poważnym wykładzie pouczała o powołaniu kobiety, a osobliwie damy wielkiego świata i zobowiązaniach tej damy wobec rodziny, która tyle dołożyła starań około jej przyszłego losu, a więc ma prawo do uznania i wdzięczności. Oznaczono nawet i dzień zaręczyn; lecz w poprzedzającą noc Henrietta nagle zachorowała, i to tak niebezpiecznie, że musiano bezzwłocznie posłać po domowego lekarza.

Tym razem nie spał wcale doktor Lórincz, gdyż właśnie powrócił od chorego — mógł więc pospieszyć zaraz do Henrietty. Zaniepokoiły go wielce objawy choroby; kazał pacjentce pić wiele oliwy raz po raz, a potem udał się sam do kuchni, poprzewracał w niej wszystkie miedziane naczynia, przyglądał się im przy świecy, skarcił kucharza i kobietę do pomywania naczyń i przeraził pannę Klementynę, zarzucając jej, że na niej cała wina ciąży, chociaż sobie tego ta niewinna istota nie umiała żadną miarą wytłumaczyć.

Ale na tym nie skończył: udał się nawet do pokoju pana Dymitra i przeprowadził tam podobne śledztwo, pytając się, z jakich naczyń panna zwykła jeść i pić? Musiano mu poprzynosić i pokazać wszystkie naczynia. On zaś pytał się, co Henrietta jadła wczorajszego dnia na wieczerzę — może owoce na cukrze; gdzie cukier, gdzie łyżka? Musiał to wszystko obejrzeć.

— Ależ na miłość boską, doktorze — biadał stary Lapussa — przecież się dziecko nie otruło?

— O, tak, z pewnością, i to jeszcze octanem miedzi.

— A to w jaki sposób?

•— W taki, że się pozostawia jadło w miedzianych i srebrnych naczyniach, np. owoce na cukrze — a to potem osadza grynszpan.

Stary Lapussa nie był na tyle biegły w chemii, aby móc pojąć, w jaki sposób może powstać ze srebra grynszpan. Mimo to przeląkł się naprawdę.

— Ależ to nie będzie nic niebezpiecznego? — zapytał.

Lekarz musiałby był posiadać wiele abnegacji, aby na to pytanie odpowiedzieć: „Nie”.

Odpowiedział więc pan Lorincz:

1— Szczęście, żeś mnie pan jeszcze w porę przywołał, do jutra byłaby wnuczka umarła.

— Ależ umierać teraz, gdy...

Lapussa chciał mianowicie powiedzieć: „Teraz, gdy może tak świetnie wyjść za mąż!”.

— Tak, tak! Był już ostatni czas przywołać mnie. Grynszpan to niebezpieczna trucizna. Przyjdę jutro i zbadam przy dziennym świetle wszystkie miedziane naczynia w domu. Przez podobną nieoględność mogłaby cała rodzina popaść w nieszczęście. Osobliwie pan dobrodziej każesz zwykle dłuższy czas przechowywać jadło, a przy tym jadasz i pijesz z różnych srebrnych talerzy i kubków. Te naczynia są niestosowne; najzdrowsze bywają ordynarna porcelana i szkło, gdyż na nich trucizna się nie osadza.

— Jutro wydam rozkaz, aby wszystkie kuchenne naczynia na nowo pobielono.

— Należy wszelkie miedziane naczynia powyrzucać — proponował lekarz. — Wszak pan dobrodziej nie zechcesz się nieustannie narażać na niebezpieczeństwo utraty życia, jedynie dlatego, aby miedziane naczynia nie stały w domu od parady? Widzi pan dobrodziej, pański adwokat pan Sipos, chociaż sobie jest zwykłym urzędnikiem, mimo to kazał powynosić na strych wszystkie miedziane naczynia przy podobnej okazji.

— Przy podobnej okazji? — zapytał stary Lapussa, pochwytując te słowa.

— Tak jest, właśnie od niego powróciłem. Tam zaszedł podobny wypadek. Jego pomocnik, chwacki, młody człowiek — pan go może znasz? — otruł się również grynszpanem. Przed chwilą byłem u niego. Gdybym się był spóźnił, byłby zginął, gdyż nieporadni ludzie kazali się mu na dobitek napić octu.

— A to osobliwa sprawa! — powiedział Lapussa.

1— Naturalnie; dwa takie otrucia w tym samym czasie, i to dlatego, że nie utrzymywano w czystości kuchennych naczyń! W każdym przecie domu powinni ludzie wiedzieć, że w naczyniach miedzianych i srebrnych nie powinno się żadnych pokarmów gotować ani przechowywać, miedzianych moździerzy używać ani pić, choćby tylko wodę, z srebrnych, wewnątrz nie pozłacanych kubków. Srebrnych łyżek nie powinno się zostawiać w żadnym jadle, gdyż i one zawierają w sobie miedź.

— Naturalnie, wszyscy fabrykanci srebrnych naczyń oszukują.

— Oni nie oszukują, lecz muszą dodawać miedzi do srebra, aby je móc obrabiać. To nie jest oszustwem. W miarę przymieszki mówimy o srebrze 13, 12 próby i tak dalej. To jest już taki zwyczaj.

— No, a jakże się ma ów młody człowiek? — zapytał pan Dymitr — ów adiunkt czy kto on tam jest; czy mu już nie zagraża niebezpieczeństwo?

— Na szczęście — nie! Jego otrucie było o wiele niepomyślniejsze; lecz jemu dopomogła natura, gdyż jest silnie zbudowany. Stan panny Henrietty jest osobliwie z powodu jej znanej nerwowości w istocie zatrważający, obawiam się długiej choroby.

— Ależ to doprawdy osobliwsze zdarzenie: dwa otrucia naraz!

— Przynajmniej tyle w tym dobrego, że mnie do obojga chorych przywołano. Jeden z moich kolegów, który w kwadrans wcześniej ode mnie był u młodego pacjenta, sądził, że to otrucie grzybami, i dlatego kazał mu pić ocet, który jeszcze wzmaga tego rodzaju otrucie. Ja zaś rozpoznałem od razu należycie cierpienie, gdyż posiadam wielką biegłość w tym względzie. Było to wielkie szczęście dla panny Henrietty, że mnie zastano w domu.