Bezsenność - Myszkorowska Katarzyna - ebook + książka
NOWOŚĆ

Bezsenność ebook

Myszkorowska Katarzyna

0,0

32 osoby interesują się tą książką

Opis

Wydaje się, że łaskawy los obdarzył Melanię wszystkim, czego może potrzebować: inteligencją, urodą i pieniędzmi. Młoda, elegancka warszawianka, dyrektorka dużego wydawnictwa, dostała od życia niemal wszystko… oprócz szczęścia i miłości. Zakończony tragedią romans z lat młodzieńczych pozostawił emocjonalnie piętno w jej duszy. Melania od dawna cierpi na bezsenność, nocami wędruje bez celu ulicami Warszawy. Balansuje na granicy alkoholizmu, a swój nałóg ukrywa przed bliskimi i współpracownikami, izolując się od świata. Zaniepokojona jej stanem siostra proponuje czasową przeprowadzkę nad morze wraz z dwójką swoich dzieci.
Czy nowe otoczenie pozwoli Melanii zrozumieć, że życie nie kręci się wokół jej nieszczęśliwej historii?
W jaki sposób przypadkowo spotkany dawny znajomy z warszawskiego baru pomoże jej zapomnieć o tragedii z młodości i uwolnić sparaliżowane uczucia?
Czy kontakt z dziećmi siostry przełamie w niej emocjonalny chłód i przywróci chęć do zaangażowania się w rodzinne relacje?

Cięty język, bystry umysł, ironiczne spojrzenie na ludzi i miasto to rozpoznawalny styl tej nowoczesnej bohaterki.
Popkulturowa literatura środka napisana przez autorkę obdarzoną wnikliwym okiem i wyczulonym uchem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 290

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ma­mie – mo­jej pierw­szej czy­tel­nicz­ce,

Panu Ł.B. – dru­gie­mu czy­tel­ni­ko­wi,

Mężo­wi – za bez­cen­ne in­spi­ra­cje,

Asi i Ja­sio­wi – za czas na pi­sa­nie,

Cór­kom – bo ogrom­nie je ko­cham!

Część I

Od­pływ

1.

Wy­szłam z Cha­łu­bi­ńskie­go 8.

Do domu mia­łam w lewo. Wy­star­czy­ło pó­jść ka­wa­łek pro­sto, po­tem skręcić w Oczki, po­tem w Ko­szy­ko­wą, iść wzdłuż Ra­szy­ńskiej, prze­jść przez Fil­tro­wą i już by­ła­bym w ele­ganc­kiej dziel­ni­cy mo­je­go dzie­ci­ństwa, gdzie ka­mie­ni­ce Sta­rej Ocho­ty swo­imi bry­ła­mi mia­ły mi za­pew­nić bez­pie­cze­ństwo i cud ży­cia w mie­ście, w któ­rym się uro­dzi­łam, wy­cho­wa­łam, do­sta­łam miesz­ka­nie i pra­cę od ro­dzi­ców, i da­lej nie wie­dzia­łam, co mam ze sobą zro­bić.

Zde­cy­do­wa­łam więc, że w pra­wo.

Wy­cho­dząc z bu­dyn­ku, zer­k­nęłam na za­spa­ną re­cep­cjo­nist­kę. Nie­dba­le mach­nęła ręką w moją stro­nę i otwo­rzy­ła mi bez­gło­śną bram­kę dla go­ści. Pew­nie do­my­śli­ła się, że jak zwy­kle nie mam swo­jej kar­ty. Za­pew­ne chwi­lę wcze­śniej obu­dził ją stu­kot mo­ich szpi­lek nio­sący się echem po wiel­kim, pu­stym wie­żow­cu. Mo­gła być więc lek­ko pod­de­ner­wo­wa­na i na taką też wy­gląda­ła. Po­nu­ra, bor­su­cza twarz z nie­wy­de­pi­lo­wa­nym wąsem pod no­sem.

Gdy ob­ro­to­we drzwi wy­pu­ści­ły mnie na ze­wnątrz, je­sien­ny, pó­źno­wie­czor­ny chłód wda­rł mi się za ko­łnierz. Wzdry­gnęłam się i moc­niej ob­wi­ąza­łam pa­skiem płasz­cza. Za­tem w pra­wo. W gło­wie szu­mia­ło mi pro­sec­co, któ­re wy­pi­łam w swo­im ga­bi­ne­cie. Za­wsze w szaf­ce trzy­ma­łam kil­ka bu­te­lek. Klien­ci wie­dzie­li, co lu­bię. Zna­li mój gust za­rów­no, je­śli cho­dzi o ele­ganc­kie, wy­so­kie bu­tel­ki na ko­rek, jak i bi­żu­te­rię. Po­trząsnęłam gło­wą, bo lu­bi­łam, jak kol­czy­ki obi­ja­ły mi się o szy­ję. Mia­sto było pi­ęk­ne. Roz­świe­tlo­ne, szy­ku­jące się do dur­nych świ­ąt dwa mie­si­ące na­przód. Lu­dzie w wi­ęk­szo­ści po­cho­wa­li się w do­mach, może z po­wo­du zim­na, może z po­wo­du snu. Jezu, jak im go za­zdro­ści­łam.

Kie­dy prze­cho­dzi­łam przez No­wo­grodz­ką, ob­cas za­kli­no­wał mi się w szcze­li­nie chod­ni­ka. Za­trzy­ma­łam się gwa­łtow­nie. Kie­row­ca, któ­ry wła­śnie wy­je­żdżał spod Ma­rriot­ta, my­ślał, że go prze­pusz­czam i pra­wie na­je­chał mi na pal­ce. Po­czu­łam za­pach świe­żo wo­sko­wa­nej ka­ro­se­rii, kie­dy mi­jał mnie na cen­ty­me­try w tem­pie ta­kim, że moje wło­sy podąży­ły za po­dmu­chem. Jak­by chciał mnie tam we­ssać. Usły­sza­łam męski re­chot. Dwóch dry­bla­sów w gar­ni­tu­rach, z ogo­rza­ły­mi mor­da­mi i z faj­ka­mi mi­ędzy wiot­ki­mi pa­lu­cha­mi rże­li z cze­goś na rogu przy we­jściu do pod­zie­mi. Nie ze mnie w ka­żdym ra­zie. Chy­ba z tego, że je­den z nich po­rzy­gał się na scho­dy.

Tro­chę mnie ten nie­ele­ganc­ki in­cy­dent otrze­źwił – nie­mal na­tych­miast za­uwa­ży­łam, ja­kie wszyst­ko wo­kół jest obrzy­dli­we. Ra­żące po oczach świetl­ne re­kla­my, prze­sta­rza­ły kor­pus Ma­rriot­ta jak z ame­ry­ka­ńskich fil­mów z lat dzie­wi­ęćdzie­si­ątych, od­ra­ża­jące gęby i cuch­nące ze­jście, któ­rym wła­śnie podąża­łam w dół. Gdzie by tu mo­żna się ele­ganc­ko na­pić o tej po­rze roku i dnia, żeby wszyst­ko znów sta­ło się cu­dow­ne i świe­tli­ste, lu­dzie uro­kli­wi i zaj­mu­jący, a świa­tła olśnie­wa­jąco pi­ęk­ne?

My­śla­łam o tym in­ten­syw­nie, mi­ja­jąc pa­wi­lo­ny w pod­zie­miach. Kwia­ty u Bo­że­ny. Kan­tor. Żab­ka. Kwia­ty u Ju­lii. Kan­tor. Sta­ni­ki. Pącz­ki. Lom­bard i kan­tor w jed­nym. Skręci­łam w alej­kę z bi­strem ka­nap­ko­wym. Jak oni to ro­bią, że o ka­żdej po­rze dnia i nocy odór so­sów i sta­rych wędlin kusi lu­dzi, któ­rzy pa­ła­szu­ją dłu­gie, sta­re, od­grza­ne buły, pod­czas gdy bia­ła maź wy­cie­ka im z ust stru­żką na bro­dę i ubra­nie, ka­pie na tor­bę lub wa­liz­kę. I za­czy­na się szu­ka­nie ser­we­tek (za­wsze ich nie ma na bla­cie), ście­re­czek, py­ta­nie lu­dzi wo­kół o chu­s­tecz­ki lub roz­gląda­nie się za kio­skiem. W ko­ńcu i tak wi­ęk­szo­ść na­wi­ja rękaw na dłoń, pod­trzy­mu­jąc go pal­ca­mi. Od­wró­ci­łam od nich wzrok z obrzy­dze­niem. Skręci­łam w tu­nel, z któ­re­go wcho­dzi się na pe­ro­ny. Wci­ągnęłam za­pach po­ci­ągów i szyn. Dwo­rzec był brud­ny. Przed re­mon­tem czy po re­mon­cie, to miej­sce za­wsze zio­nęło sta­ry­mi, ko­le­jo­wy­mi smro­da­mi.

Jak przy­sta­ło na błąka­jącą się po nocy sa­mot­ną oso­bę, po­win­nam po­oglądać po­ci­ągi, po­pa­trzeć, do­kąd jadą, gdzie będzie kres pod­ró­ży osób, któ­re wła­śnie ła­du­ją swo­je opa­słe ty­łki do noc­ne­go wa­go­nu i zaj­mu­ją ku­szet­ki, za­my­ka­jąc się w po­pło­chu w prze­dzia­łach. Ale mia­łam to głębo­ko w du­pie. Nie by­łam en­tu­zjast­ką opo­wie­ści, że lu­dzie pod­ró­żu­ją, bo po­szu­ku­ją swo­je­go miej­sca do ży­cia. Ra­czej szu­ka­li miej­sca, w któ­rym mo­gli­by kie­dyś umrzeć. Jak­by śmie­rć w ład­niej­szych oko­licz­no­ściach kra­jo­bra­zu była lep­sza. Poza tym ob­cho­dzi­ło mnie te­raz tyl­ko to, żeby się na­pić i żeby świat znów, choć na chwi­lę, zro­bił się przez to ład­ny.

Mi­nęłam Maca, Star­buck­sa, po­za­my­ka­ne szaf­ki prze­cho­wal­ni, bez­dom­ne­go pod szaf­ka­mi, zie­wa­jących stra­żni­ków miej­skich, dziw­ne, ko­le­bi­ące się po swo­je­mu azja­tyc­kie typ­ki, podśpie­wu­jącą ja­kiś frag­ment ope­ro­wy sta­ru­chę z wóz­kiem z ma­ne­la­mi jej ży­cia i w ko­ńcu do­ta­rłam do drzwi Zło­tych Ta­ra­sów.

Ku­źwa, za­mkni­ęte!

Mu­sia­łam się wró­cić, wgra­mo­lić scho­da­mi na dwor­co­wą halę głów­ną, omi­nąć łach­ma­nia­rzy, po­wstrzy­mu­jąc ele­ganc­ko obrzy­dze­nie, i wy­biec na świe­że po­wie­trze u pod­nó­ży Zło­tych Ta­ra­sów. Na pra­wo był Hard Rock Cafe. Nie do ko­ńca moje kli­ma­ty. Ra­czej ko­ja­rzył mi się z di­no­zau­ra­mi w wie­ku mo­je­go Ojca, ale nie o mu­zy­kę prze­cież mi cho­dzi­ło. Po­mi­mo zim­na drzwi klu­bu były otwar­te, a w prze­jściu sta­ły gru­py szczęśli­wych i roz­mow­nych lu­dzi. Mi­nęłam ich w mil­cze­niu i od razu po­de­szłam do baru. W tle le­cie­li Be­atle­si, Hey Jude. Część osób się ki­wa­ła, my­śląc, że robi to do ryt­mu. Byli ża­ło­śni. Za­jęłam je­dy­ny wol­ny sto­łek przy ba­rze i po­szu­ka­łam wzro­kiem kel­ne­ra. Wy­so­ki, schlud­ny i do­brze wy­gląda­jący chło­pak do­strze­gł mnie pierw­szy.

– Co dla cie­bie?

Już chcia­łam się od­wró­cić i wy­jść, bo nie­na­wi­dzę, gdy obcy lu­dzie mó­wią do mnie per „ty”, ale za jego ple­ca­mi lśni­ły bu­tel­ki, któ­rych po­żąda­łam, i któ­re tyl­ko on mógł mi po­dać.

– Po­dwój­ny gin z to­ni­kiem – od­po­wie­dzia­łam więc grzecz­nie.

Uśmiech­nął się. Był dość przy­jem­ny.

– Hmm, po­dwój­ny… To zna­czy chcesz dwa drin­ki czy do jed­nej szklan­ki na­lać dwie por­cje ginu i jed­ną to­ni­ku?

Urok bar­ma­na znik­nął zu­pe­łnie za spra­wą tego do­wo­du igno­ran­cji.

– To dru­gie – po­wie­dzia­łam z wy­ższo­ścią.

– Ja­sne – rzu­cił we­so­ło, po­ło­żył so­bie ścier­kę na ra­mie­niu, jak mło­de mat­ki pie­lu­chę te­tro­wą do be­ka­nia, i za­czął kręcić bio­dra­mi w rytm mu­zy­ki. Od­mie­rzył gin, po czym za­wa­hał się i od­wró­cił do mnie.

– Ale wiesz, że to­ni­ku wte­dy zmie­ści się mniej? – za­py­tał mnie nie­zbyt in­te­li­gent­nie.

Mój wzrok chy­ba mó­wił wszyst­ko, bo bar­man wró­cił do przy­rządza­nia drin­ka. Wrzu­cił do szklan­ki kil­ka ko­stek lodu, dwa gru­be pla­stry cy­try­ny, sracz­ko­wa­tą eko­słom­kę z cho­rągiew­ką z logo knaj­py i przy­su­nął mi szklan­kę.

– Zdrów­ko! – po­ży­czył mi, a po­tem za­czął prze­cie­rać kie­lisz­ki sto­jące na bla­cie.

Wy­pi­łam dusz­kiem i kiw­nęłam na nie­go, że chcę dru­gi raz to samo. Zro­bił minę, jak­by ktoś opo­wia­dał mu hi­sto­rię, że spo­tkał bia­łe­go nie­dźwie­dzia na uli­cy. Ści­ągnął usta w kre­skę i po­ki­wał gło­wą. Uzna­łam to za nie­grzecz­ne, ale się nie ode­zwa­łam.

Ode­zwał się za to fa­cet obok. Czło­wiek, któ­ry był do tej chwi­li dla mnie, tak jak lu­bię, ano­ni­mo­wy i nie­wi­dzial­ny, po pro­stu tło mo­je­go ży­cia, a te­raz od­wa­żył się otwo­rzyć usta do mnie i ocze­ki­wać od­po­wie­dzi. Właś­nie dla­te­go wolę pić sama w domu.

– Hey, Jude – po­wie­dział, pa­trząc mi za­czep­nie w oczy.

Do li­cha ci­ężkie­go, czy wszy­scy tu są po­sra­ni na punk­cie Be­atle­sów? – po­my­śla­łam.

– Chcesz się po­często­wać, żeby nie pić tak do ni­cze­go?

Przy­su­nął mi ta­lerz z na­cho­sa­mi. Za­pie­ka­ne z chil­li, se­rem, szczy­pior­kiem i po­da­ne z sal­są wy­gląda­ły i pach­nia­ły cu­dow­nie. Nie opa­rłam się, choć po­win­nam, bo nie ja­dam z ob­cy­mi z jed­ne­go ta­le­rza. Do po­je­dyn­cze­go chrup­ka przy­kle­ił się ko­lej­ny i jesz­cze je­den, i na­stęp­ny – po­wi­ąza­ne ze sobą se­ro­wy­mi nit­ka­mi. W ko­ńcu mia­łam w dło­ni zle­pio­ną kul­kę na­cho­sów, któ­rych ostro­ść re­we­la­cyj­nie pie­ści­ła moje kub­ki sma­ko­we we wspó­łpra­cy z nową por­cją dżi­nu z to­ni­kiem. Przy­mknęłam oczy i po­zwo­li­łam za­rów­no sma­ko­wi, jak i mu­zy­ce po­prze­sta­wiać mi w gło­wie. Wie­dzia­łam, że za­czy­na się ma­gia, i gdy je otwo­rzę wszyst­ko będzie inne.

– Je­stem Me­la­nia – przed­sta­wi­łam się uprzej­mie, jak­by to mia­ło być po­dzi­ęko­wa­nie za po­częstu­nek. Uchwy­ci­łam zdzi­wio­ny wzrok bar­ma­na. Przed chwi­lą pa­trzy­łam wil­kiem, te­raz sta­łam się za­lot­na. Spo­gląda­łam na sie­bie, jak­bym ogląda­ła dziew­czy­nę z ja­kie­goś se­ria­lu. To nie moje ży­cie, ja śpię w swo­im miesz­ka­niu w ele­ganc­kiej ka­mie­ni­cy na Ocho­cie, zwi­ni­ęta na ka­na­pie, bo za­snęłam przy Net­fli­xie, lub we wła­snym łó­żku pod­czas lek­tu­ry ksi­ążki, do któ­rej ju­tro mu­szę na­pi­sać blurb…

– Me­la­nia… – mruk­nął – …jak ame­ry­ka­ńska pre­zy­den­to­wa.

– Była pre­zy­den­to­wa – bły­snęłam i si­ęgnęłam po ko­lej­ną ga­rść na­cho­sów.

– Ale na pew­no rów­nie szy­kow­na – po­wie­dział głębo­kim to­nem i de­li­kat­nie trącił pal­cem moje kol­czy­ki. Był uro­czy. Miał ślicz­ne do­łki w kąci­kach ust. Bia­ła ko­szu­la z roz­pi­ęty­mi gór­ny­mi gu­zi­ka­mi i wy­wi­ni­ęty­mi man­kie­ta­mi pod­kre­śla­ła jego wdzi­ęk. Po­pi­jał pil­sne­ra, wy­cie­ra­jąc so­bie usta z pia­ny. – Wi­dzę, że tra­fi­łem w twój gust – po­win­szo­wał so­bie, kie­dy chru­pa­łam da­lej jego prze­kąskę.

At­mos­fe­ra zro­bi­ła się przy­jem­na. Ro­zej­rza­łam się wko­ło. Na ścia­nach wi­sia­ło mnó­stwo płyt, gi­tar, czy­ichś spodni i in­nych mu­zycz­nych pa­mi­ątek. Na­bra­łam ocho­ty, by bar­man z pie­lu­chą na ra­mie­niu opro­wa­dził mnie po tej knaj­pie jak po zam­ku i po­opo­wia­dał o wszyst­kim. Świa­tła de­li­kat­nie mi­go­ta­ły, jak­by za­miast ża­ró­wek pa­li­ły się świe­ce. Roz­po­zna­łam pio­sen­kę sły­szal­ną w tle. Za­częłam nu­cić i ki­wać się jak wszy­scy.

– Je­steś z War­sza­wy? – za­py­tał.

– Mhm – po­twier­dzi­łam.

– O! – ucie­szył się – To może mnie opro­wa­dzisz ju­tro lub po­ju­trze po mie­ście? – za­mru­czał mi w ucho. – Przy­je­żdżam tu tyl­ko słu­żbo­wo i ni­g­dy nie mam cza­su na zwie­dza­nie…

Coś tam da­lej baj­du­rzył, kie­dy ja za­ma­wia­łam ko­lej­ny drink.

– Albo jesz­cze tego wie­czo­ru, je­śli masz czas…? – szep­tał mi do po­licz­ka, ła­sko­cząc cie­płym od­de­chem. Po­czu­łam de­li­kat­ne wi­bra­cje te­le­fo­nu znaj­du­jące­go się w to­reb­ce na mo­ich ko­la­nach. Wy­ci­ągnęłam iPho­ne’a.

– Halo?

– Na pew­no nie śpisz, więc dzwo­nię, bo coś mnie nie­po­koi – po­wie­dział Aleks tym swo­im niby opa­no­wa­nym, ale jed­nak spa­ni­ko­wa­nym to­nem.

– Na co zno­wu umie­rasz? – za­py­ta­łam, bo do­sko­na­le go zna­łam.

– Jak masz tak so­bie ze mnie żar­to­wać, to ko­ńczę. Wiesz, że nie dzwo­nię, je­śli na­praw­dę się nie boję. – To praw­da. Na do­da­tek by­łam mu win­na uwa­gę i wspar­cie.

– No to mów, co ci jest?

Chwi­lę się wa­hał, aż w ko­ńcu wy­znał:

– Od kil­ku dni mam roz­wol­nie­nie. Ba­da­nia nie wy­szły do­brze. Boję się, że to rak. Mój oj­ciec zma­rł na raka je­li­ta gru­be­go, pa­mi­ętasz? Mogę do cie­bie przy­je­chać?

– Ale po co, Aleks? – wes­tchnęłam.

Fa­cet z pil­sne­rem przy­słu­chi­wał mi się uwa­żnie. Wi­dzia­łam, jak na­dzie­ja na opro­wa­dza­nie, czy co tam so­bie jesz­cze wy­obra­żał, po­wo­li ucho­dzi z nie­go.

– Może coś źle zin­ter­pre­to­wa­łem? Prze­czy­taj tę dia­gno­zę, twój oj­ciec zna le­ka­rzy, może do­py­ta…

– Boże, Aleks, dla­cze­go za­wsze tak jest, że wszy­scy mu­szą sta­wać na bacz­no­ść, bo ty się po­sra­łeś?! … – prych­nęłam ze zło­ścią, ale za­częłam za­kła­dać płaszcz. – Gdzie je­steś?

– A gdzie TY je­steś? Sły­szę mu­zy­kę…

– Na mie­ście. Spo­tkaj­my się za dwa­dzie­ścia mi­nut tam gdzie za­wsze.

Scho­wa­łam te­le­fon do to­reb­ki i prze­wi­ąza­łam się moc­no w pa­sie.

– Czy­li nici z wędro­wa­nia – mój ba­ro­wy sąsiad wy­da­wał się nie­mal zroz­pa­czo­ny. Nie wy­ta­rł pia­ny z piwa po ostat­nim łyku i wy­glądał nie­co ża­ło­śnie. Ra­to­wa­ły go tyl­ko te do­łecz­ki. Ku­źwa, znów za­częłam trze­źwieć. – Kto tak bru­tal­nie od­ry­wa cię ode mnie? – za­ga­dy­wał, be­łko­cząc i pró­bu­jąc się uśmie­chać.

– Mąż – rzu­ci­łam, nie pa­trząc na nie­go, i wy­szłam.

Sły­sza­łam jesz­cze za sobą ja­kieś ko­men­ta­rze do bar­ma­na, że czło­wiek po­zwa­la ta­kiej ko­kie­to­wać się i zje­ść mi­skę na­cho­sów, a po­tem oka­zu­je się, że ona ma męża. Do chu­ja z nimi wszyst­ki­mi!

Mia­łam ocho­tę pła­kać, ale zde­cy­do­wa­łam, że tego nie zro­bię.

2.

Mar­ny pod­ry­wacz, po­my­śla­łam o tym fa­ce­cie, kie­dy szłam już Emi­lii Pla­ter w stro­nę Świ­ęto­krzy­skiej. Nie to co The­os. Ten to umie za­ga­dać tak, że ko­bie­ta od razu ma skur­cze w pod­brzu­szu. Za­nie­po­ko­iło mnie, że po­czu­łam je na samo wspo­mnie­nie o nim. Po­sta­no­wi­łam więc zro­bić test trze­źwo­ści. We­szłam na jezd­nię i sta­nęłam na bia­łej li­nii od­dzie­la­jącej pasy ru­chu. Roz­ło­ży­łam ręce na boki i sta­ra­łam się iść pro­sto. Lek­kie za­chwia­nie, ups! Okej, a te­raz do­tknę pal­cem wska­zu­jącym nosa, po­my­śla­łam. Tra­fi­łam w oko i za­częłam nim mru­gać, bo chy­ba wci­snęłam so­bie do środ­ka kil­ka okrusz­ków tu­szu do rzęs. Wtem podłu­żny bia­ły pa­sek, na któ­rym sta­łam, zro­bił się ra­żąco bia­ły. Ośle­pi­ły mnie ogrom­ne świa­tła, a od ścia­ny Pa­ła­cu Kul­tu­ry od­bi­ło się echem wwier­ca­jące się w gło­wę prze­ci­ągłe trąbie­nie – naj­gor­szy dźwi­ęk na świe­cie, kie­dy w uszach ma się jesz­cze na­stro­jo­wy szum ginu. Au­to­bus za­trzy­mał się tuż przede mną. Po raz dru­gi tego wie­czo­ru sta­łam tak bli­sko ka­ro­se­rii, że czu­łam in­ten­syw­ny za­pach po­jaz­du. Kie­row­ca wy­chy­lił gło­wę przez małe okien­ko. Mu­siał się lek­ko unie­ść z sie­dze­nia, by do­brze na mnie po­prze­kli­nać. Cho­ciaż wci­ąż ośle­pia­ły mnie świa­tła, któ­re mia­łam na wy­so­ko­ści ko­lan, to wy­ra­źnie wi­dzia­łam jego wąsa­te, gru­be usta i tłu­ste pa­lu­chy, któ­ry­mi wy­ma­chi­wał.

Ze­szłam z jezd­ni, pa­trząc na nie­go z wy­ższo­ścią i obo­jęt­no­ścią za­ra­zem. Mia­łam ten wzrok do­brze prze­ćwi­czo­ny w re­dak­cji. Tak trze­ba było dzia­łać. Za­nim do­pu­ści­ło się do pió­ra młod­szych re­dak­to­rów, za­nim ze­zwo­li­ło się, by ich na­zwi­sko mia­ło za­szczyt po­ja­wić się na stro­nach ma­ga­zy­nu czy tyl­nej okład­ce ksi­ążek, trze­ba było im po­ka­zać, gdzie ich miej­sce. Ale ten kie­row­ca za nic miał mój pe­łen po­gar­dy wzrok. Zwy­zy­wał mnie od nar­ko­ma­nek i pi­ja­czek. I za­nim wci­snął gaz, wrza­snął jesz­cze przez to dur­ne okien­ko:

– Idź się lecz, łaj­zy­do!

Nie mia­łam siły wcho­dzić z nim dys­ku­sję, choć mo­gła­bym też mu po­wie­dzieć parę słów, cho­cia­żby, żeby prze­stał tyle żreć, bo wy­gląda jak tłu­sty ba­lon z wąsa­mi, albo że niech wró­ci do szko­ły, de­bil je­den, bo nie ma ta­kie­go sło­wa jak łaj­zy­da, jest łaj­za, a nic mnie bar­dziej nie iry­tu­je, jak ulicz­ne sło­wo­twór­stwo po­spól­stwa za­ra­bia­jące­go po­ni­żej śred­niej kra­jo­wej. Ale krzyk­nęłam tyl­ko, kie­dy już mnie mi­nął:

– Nie je­ste­śmy na ty, pier­do­lo­ny anla‒anal­fa­be­cie!!

A jed­nak nie trze­źwia­łam. Uff… Język mi się jesz­cze sen­nie plątał, po­mi­mo że chód mia­łam już ca­łkiem dziar­ski. Skręci­łam w Świ­ęto­krzy­ską. Li­ba­ńska knaj­pa, do któ­rej lu­bi­łam za­bie­rać klien­tów na lunch, była już za­mkni­ęta. Szko­da. Mia­łam ocho­tę na ich ke­bab. Świa­tła sa­mo­cho­dów ośle­pia­ły mnie, więc sta­ra­łam się iść z dala od uli­cy. Czu­łam się bar­dzo ład­na i wa­żna. By­łam wol­nym czło­wie­kiem. Nie mu­sia­łam tkwić w nud­nym domu, wsta­jąc pier­dy­lion razy do ja­kie­goś bo­ba­sa z kol­ką czy czy­mś ta­kim. Nie mia­łam fa­ce­ta, któ­ry by pil­no­wał mo­je­go po­wro­tu do łó­żka, ani nud­nych zna­jo­mych, któ­rych mia­ła­bym obo­wi­ązek przy­jąć z re­wi­zy­tą. Ro­bi­łam, co chcia­łam, pi­łam, jak i gdzie chcia­łam, pra­co­wa­łam wła­ści­wie też, kie­dy chcia­łam. Żad­nych pie­przo­nych zo­bo­wi­ązań. Je­dy­nie Aleks cza­sa­mi wy­trącał mnie z tej idyl­li. Za­bu­rzał moją wol­no­ść, ale wie­dział, że ma do tego pra­wo.

Oczy­wi­ście, nie był moim mężem. Był moim by­łym mężem. Roz­wie­dli­śmy się do­kład­nie sze­ść mie­si­ęcy po ślu­bie, kie­dy do­wie­dział się o The­osie. Na za­wsze za­pa­mi­ętam jego oczy i za­ci­śni­ęte nie­me war­gi, któ­re ha­mo­wa­ły po­tok słów, ja­ki­mi chciał mnie wte­dy za­bić. Za­da­łam mu cios, ale on ni­g­dy mi nie od­dał. Po sied­miu la­tach od na­sze­go roz­wo­du wci­ąż re­gu­lar­nie się wi­du­je­my, nie wra­ca­jąc do tam­tej pó­łrocz­nej mar­nej ma­łże­ńskiej przy­go­dy. Aleks ni­g­dy nie do­wie­dział się, dla­cze­go zgo­dzi­łam się za­ło­żyć so­bie ob­rącz­kę na pa­lec, po czym na­tych­miast ją zdjęłam i scho­wa­łam do szu­fla­dy. Nie za­słu­gi­wa­łam na nie­go. Za to do­sko­na­le za­słu­gi­wa­łam na The­osa.

Do­cho­dzi­łam do skrzy­żo­wa­nia z Mar­sza­łkow­ską. Wy­so­ka, chu­da po­stać już sta­ła na wy­sep­ce tram­wa­jo­wej po­środ­ku jezd­ni. Na tym prze­jściu spo­tka­li­śmy się po raz pierw­szy. Ga­pił się wte­dy na ze­ga­rek, a ja wsłu­chi­wa­łam się w traj­ko­ta­nie mo­jej przy­ja­ció­łki Flo­ry, jed­no­cze­śnie będąc wspo­mnie­nia­mi jesz­cze na wa­ka­cjach, na któ­rych śnia­da, opa­lo­na skó­ra The­osa mi­ga­ła mor­ski­mi kro­pel­ka­mi. Wy­gląda­ły na nim jak grec­kie dia­men­ty. Z tam­tych wspo­mnień wy­rwał mnie prze­ra­źli­wy jęk Flo­ry. Wy­so­ki blon­dyn wpa­dł na nią i do­słow­nie zdep­tał. Flo­ra le­ża­ła na szy­nach, Aleks po­chy­lał się nad nią wstrząśni­ęty roz­mia­rem krzyw­dy, jaką nie­chcący za­dał, a ja pa­trzy­łam na nich z góry, pró­bu­jąc uświa­do­mić so­bie, co się wła­ści­wie dzie­je. Już wte­dy był bar­dzo spa­ni­ko­wa­ny. Drep­tał zgar­bio­ny wo­kół Flo­ry, pró­bu­jąc ją pod­nie­ść, ale jej noga wy­da­wa­ła się ja­kaś dziw­nie za­krzy­wio­na. Od­ra­ża­jące, że mo­żna so­bie w taki spo­sób wy­kręcić kost­kę. To pew­nie przez te ob­ca­sy, któ­rych, ma­jąc taki ci­ężki ty­łek, nie po­win­na ni­g­dy za­kła­dać. Mój szewc za­wsze mam­ro­tał pod no­sem, re­pe­ru­jąc ob­ca­sy, że baby z gru­by­mi du­pa­mi po­win­ny za­po­mnieć o szpi­lecz­kach. Da­rzy­łam go sym­pa­tią i nie raz mia­łam ocho­tę wy­jść z nim na kawę, ale nie lu­bię ob­cych lu­dzi. Wte­dy cała chma­ra ga­piów za­trzy­ma­ła się przy nas, udzie­la­li rad, zro­bił się ogól­ny har­mi­der, na­wet tram­waj sta­nął na skrzy­żo­wa­niu. Moja przy­ja­ció­łka pła­ka­ła z bólu, wszy­scy pró­bo­wa­li jej po­móc, a ja sta­łam obok niej i nic. Ktoś za­dzwo­nił po ka­ret­kę i kil­ka mi­nut pó­źniej Flo­ra je­cha­ła na ostry dy­żur am­bu­lan­sem bez włączo­ne­go sy­gna­łu. Lu­dzie się ro­ze­szli, tram­waj na mnie trąb­nął, że­bym się prze­su­nęła i od­je­chał.

– To chy­ba jej – po­wie­dział chu­dy blon­dyn, wręcza­jąc mi swe­ter Flo­ry.

Spoj­rza­łam na ten bez­gu­stow­ny łach i od nie­chce­nia we­pchnęłam go do swo­jej ob­szer­nej tor­by.

– Jak my­ślisz, gdzie ją za­bra­li? Może na Mada­liń­skie­go? – py­tał.

Wi­dzia­łam, że szu­ka mo­je­go po­cie­sze­nia. Po­win­nam po­wie­dzieć coś w sty­lu: „Nie martw się, Flo­ra to gapa, jak traj­ko­cze, to nie wi­dzi bo­że­go świa­ta, nic jej nie będzie, lu­dzie co­dzien­nie so­bie coś ła­mią, przy­da jej się parę ty­go­dni wy­po­czyn­ku” i tak da­lej. Ale po­wie­dzia­łam tyl­ko:

– Po­wi­nie­neś uwa­żniej pa­trzeć pod nogi.

– Wiem – przy­znał za­ła­ma­ny – ni­g­dy nie czu­łem się pod­lej.

Nie zro­bi­ło mi się go żal, ale odro­bi­nę mnie za­cie­ka­wił. Przyj­rza­łam mu się z uwa­gą. Ja­sny za­rost, wło­sy za­cze­sa­ne pal­ca­mi na bok, lu­źne dżin­sy i swe­ter wy­sta­jący spod krót­kie­go płasz­cza, brązo­we mo­ka­sy­ny. Gust okej. Na ra­mie­niu miał za­wie­szo­ny ple­cak kom­pu­te­ro­wy. In­for­ma­tyk?

– Alek­san­der – przed­sta­wił się, nie­pro­szo­ny po­da­jąc mi rękę – To two­ja ko­le­żan­ka i na pew­no ma­cie kon­takt do sie­bie. Je­śli za­dzow­ni do cie­bie lub ty do niej, pro­szę, daj mi znać, jak ona się czu­je, co z nią, nie wy­ba­czę so­bie, je­śli coś jej zro­bi­łem.

– Zwich­nąłeś jej kost­kę i tyle – za­częłam się śmiać. – To ta­kie strasz­ne?

– Strasz­ne – po­wie­dział po­wa­żnie. – Ja za­zwy­czaj nie wcho­dzę do szpi­ta­li, ale chcę wie­dzieć, gdzie ona jest. Od razu tam po­bie­gnę.

Znów się ro­ze­śmia­łam. Ten chło­pak mó­wił zu­pe­łnie po­wa­żnie. Dzi­wak. Choć dość przy­stoj­ny. Za­pro­po­no­wa­łam więc, że­by­śmy się prze­szli po mie­ście. Może w mi­ędzy­cza­sie ona sama za­dzwo­ni i da znać, a jak nie, to my za­dzwo­ni­my. A je­śli nie od­bie­rze, to wy­mie­ni­my się nu­me­ra­mi i prze­ka­żę mu in­for­ma­cje ju­tro.

Po­szli­śmy więc Świ­ęto­krzy­ską w stro­nę No­we­go Świa­tu. Oka­za­ło się, że obo­je stu­diu­je­my na SGH. On mnie na­wet tro­chę ko­ja­rzy, ja go w ogó­le, jak wszy­scy inni lu­dzie był dla mnie po pro­stu tłem. Zaj­mu­je się ana­li­ty­ką i glo­bal­nym biz­ne­sem. Chce zo­stać ma­kle­rem, czy ja­koś tak. Był też cie­ka­wy mnie. Py­tał, czy po­do­ba mi się na za­rządza­niu. Po­wie­dzia­łam, że mam to w ma­łym pal­cu i stu­diu­ję tyl­ko dla dy­plo­mu, bo i tak do­sta­nę kie­row­ni­cze sta­no­wi­sko w fir­mie mo­ich ro­dzi­ców. Wzi­ął to za żart.

Te­raz znów stał tam przy to­rach, tak jak wte­dy. Po­de­szłam, igno­ru­jąc czer­wo­ne świa­tło.

– Za­sa­dy ru­chu dro­go­we­go nie obo­wi­ązu­ją pani dy­rek­tor? – za­py­tał, da­jąc mi bu­zia­ka w po­li­czek. – Pach­niesz dżi­nem. Dużo pi­łaś?

– A co?

– Mar­twię się o two­je zdro­wie.

– To no­wo­ść, bo głów­nie mar­twisz się o wła­sne.

– Nie mu­sisz być zło­śli­wa. Nie mar­twi­ła­byś się, gdy­by cie­bie to spo­tka­ło?

– Sracz­ka? Ola­ła­bym.

– Złe wy­ni­ki. I do tego sracz­ka. Nie­usta­jąca od kil­ku dni.

– Od kil­ku, czy­li od ilu? Pi­ęciu? Sze­ściu?

– Dwóch.

Wes­tchnęłam. Jak zwy­kle prze­sa­dzał.

– Gdy­by było tak źle, nie cho­dzi­łbyś w nocy po mie­ście – za­uwa­ży­łam.

– By­łem w pra­cy. Gie­łdę za­my­ka­my pó­źno, bo jesz­cze pro­wa­dzi­łem ana­li­zy po­ran­nych otwa­rć. A poza tym mam w biu­rze osob­ną ła­zien­kę, wiesz, to dla mnie duży kom­fort. No i je­stem na le­kach, ale w su­mie, nie wiem, czy mam je brać, czy może jesz­cze bar­dziej mi za­szko­dzą… Kon­sul­to­wa­łem się z le­ka­rza­mi, ale ka­żdy mówi co in­ne­go. Nie mam ni­ko­go, komu mó­głbym za­ufać…

Zna­łam te tek­sty na pa­mi­ęć. Mo­gła­bym je za­cy­to­wać bez za­jąk­ni­ęcia. Czy do­ty­czy­ło to ne­rek, pod­krążo­nych oczu, czy bólu brzu­cha, za­wsze dia­gno­sty­ka w jego przy­pad­ku była po­dej­rza­na i nie­na­zwa­na, le­ka­rze ukry­wa­li praw­dę lub jego przy­pa­dek był tak skom­pli­ko­wa­ny, że wy­my­kał się do­tych­cza­so­wym stan­dar­do­wym do­świad­cze­niom le­ka­rzy, a żeby po­ło­żyć się do szpi­ta­la na dro­bia­zgo­we ba­da­nia, nie było mowy.

– …a do szpi­ta­la nie pój­dę. Nikt ni­g­dy mnie tam nie za­ci­ągnie. A jak już tam kie­dyś tra­fię to tyl­ko po to, żeby umrzeć.

Prze­wró­ci­łam ocza­mi. Cóż wi­ęcej mo­głam zro­bić. Na­wet nie za­uwa­ży­łam, że idzie­my już od paru mi­nut na­szą stan­dar­do­wą tra­są. Ja­kiś fa­cet przed nami pa­lił pa­pie­ro­sa elek­tro­nicz­ne­go. Wy­pu­ścił chmu­rę dymu. W świe­tle ulicz­nej la­tar­ni wy­gląda­ła jak mgła, z któ­rej się wy­ło­nił. Prze­szli­śmy na dru­gą stro­nę uli­cy. Co do tego obo­je mie­li­śmy ta­kie samo zda­nie: nie lu­bi­li­śmy pa­la­czy. Za­tru­wa­nie po­wie­trza śmier­dzącym dy­mem z czy­je­jś gęby uzna­wa­li­śmy za na­ru­sza­nie na­szych praw do wol­no­ści, zdro­wia i swo­bod­ne­go od­dy­cha­nia. Prze­pro­wa­dzi­li­śmy ze sobą dzie­si­ąt­ki roz­mów o tym, co na ten te­mat my­śli­my, a mia­no­wi­cie, że pa­le­nie po­win­no być za­bro­nio­ne na uli­cy, na pla­ży, przed we­jścia­mi do bu­dyn­ków, wła­ści­wie to wszędzie, a pa­lar­nie na uczel­niach i w miej­scach pra­cy zli­kwi­do­wa­ne, bo w su­mie to na­ru­sza­ją rów­no­ść pra­cow­ni­ków, bo sko­ro daje się prze­strzeń dla ce­le­bro­wa­nia jed­ne­go uza­le­żnie­nia, to dla­cze­go nie ma jej dla in­ne­go, na przy­kład po­ko­ików dla osób uza­le­żnio­nych od ma­stur­ba­cji?

– Zer­k­niesz na te wy­ni­ki? – Pod­su­nął mi pa­pier pod nos.

Li­ter­ki i cy­fer­ki tro­chę mi się roz­ma­zy­wa­ły. Za­trzy­ma­li­śmy się pod la­tar­nią i sku­pi­łam wzrok. Może fak­tycz­nie tym ra­zem jest się czym nie­po­ko­ić?

– Wi­dzę tyl­ko nie­wiel­kie prze­kro­cze­nia i kil­ka nie­do­bo­rów – po­wie­dzia­łam – ale to rów­nie do­brze może być błąd po­mia­ro­wy.

– Dasz to ojcu? Zna tego or­dy­na­to­ra…

– Zna ka­żde­go or­dy­na­to­ra w mie­ście – spro­sto­wa­łam. – Może le­piej wuj Stach z Sza­se­rów?

– Tak będzie le­piej. Skon­sul­tu­jesz? Bar­dzo mi za­le­ży. Je­stem w gru­pie ry­zy­ka. Mój tata już w tym wie­ku miał pierw­sze ob­ja­wy raka je­li­ta, któ­re zi­gno­ro­wał…

Dla świ­ęte­go spo­ko­ju przy­tak­nęłam i zmi­ęto­li­łam kart­kę, wpy­cha­jąc ją do kie­sze­ni płasz­cza. Ulży­ło mu, że nie od­mó­wi­łam, że nie wy­śmia­łam jego obaw.

– Pew­nie nie pa­mi­ętasz, że dziś są moje uro­dzi­ny? – za­gad­nął po chwi­li. – Nie szko­dzi. Nie mam ci za złe.

– Dużo zdro­wia – po­ży­czy­łam mu.

– Nie mu­sisz być zło­śli­wa.

Szli­śmy da­lej. Mi­nęło nas parę noc­nych au­to­bu­sów. Poza tym uli­ce wy­lud­ni­ły się, na­wet jak na cen­trum mia­sta. Po­my­śla­łam, że je­śli nie będzie chrza­nił o swo­ich kisz­kach, to może do mnie wpa­ść. Obej­rzy­my coś, na­pi­je­my się jesz­cze. Do świ­tu już tyl­ko parę go­dzin. Może uda mi się za­snąć cho­ciaż na chwi­lę. Rano na­pi­szę ten blurb i wyj­dę do pra­cy. Ja­koś do­trzy­mam do wie­czo­ra z za­pa­sem pro­sec­co w szaf­ce, tro­chę po­dy­rek­to­ru­ję, wej­dę w ja­kiś kom­plet­nie wy­ssa­ny z pal­ca spór z któ­rąś z re­dak­to­rek lub z Bo­ry­sem, któ­ry my­śli, że przej­mie moje sta­no­wi­sko za ja­kiś czas, a po­tem znów so­bie spo­koj­nie pój­dę w nocy do knaj­py. Ot, słod­kie, bez­sen­ne ży­cie.

– Mo­żesz do mnie przy­jść, je­śli chcesz – po­wie­dzia­łam z ja­kąś dziw­ną chry­pą w gło­sie, któ­ra od­bi­ła się echem od bra­my, przy któ­rej wła­śnie prze­cho­dzi­li­śmy.

– Nie ocze­ki­wa­łem, że z oka­zji mo­ich uro­dzin będziesz aż tak hoj­na – za­śmiał się.

Zgry­wus je­den. Za to go lu­bi­łam. Że nie roz­pa­czał po nas. Nie wy­po­mi­nał mi błędu, jak moja Mat­ka, że nie ta­plał się w mo­jej wi­nie, nie sku­piał na tym, że zmar­no­wa­łam mu jego sta­re ży­cie. Po pro­stu jesz­cze nie ogar­nął swo­je­go no­we­go. Za to ja tkwię w sta­rym, na­wet tym star­szym od nie­go. Znów po­my­śla­łam o The­osie, i o tym, jak za­wsze nie w porę na­wie­dza mnie jego ob­raz.

Po­ci­ągnęłam go w stro­nę przy­stan­ku, bo aku­rat nad­je­żdżał noc­ny au­to­bus.

– Chy­ba żar­tu­jesz! – żach­nął się. – Wiesz, że od cza­su pan­de­mii nie po­ru­szam się ko­mu­ni­ka­cją miej­ską. Tych de­bi­li na­wet za­ra­za ni­cze­go nie na­uczy­ła. Kasz­lą, pry­cha­ją w ka­żdą stro­nę, je­żdżą bez ma­sek, za duże ry­zy­ko.

– To co pro­po­nu­jesz, pa­ra­no­iku?

– Je­stem prze­cież sa­mo­cho­dem, tyl­ko mu­si­my się ka­wa­łek wró­cić. Za­par­ko­wa­łem na Ku­bu­sia Pu­chat­ka.

Nie ma chy­ba w War­sza­wie głup­szej na­zwy uli­cy. Ale okej, wró­ci­li­śmy się na Ku­bu­sia Pu­chat­ka, żeby nie­po­trzeb­nie nie ry­zy­ko­wać jego ży­cia jaz­dą au­to­bu­sem.

– Ty też nie za­cho­wu­jesz roz­sąd­ku – wy­po­mi­nał mi po dro­dze. – Włó­czysz się po mie­ście, cho­dzisz po ba­rach, gdzie pe­łno ob­cych lu­dzi, jak­by wi­ru­sa od­wo­ła­no.

– A czy ja kie­dyś by­łam roz­sąd­na? – coś mi na­wet lek­ko po­wie­ki opa­da­ły. Li­czy­łam, że może uda mi się zdrzem­nąć w jego au­cie przez ten ka­wa­łek, jak będzie­my je­chać na Ocho­tę, a po­tem przez dwa razy dłu­ższą chwi­lę, jak będzie szu­kał miej­sca do za­par­ko­wa­nia.

Kie­dy wsie­dli­śmy, fak­tycz­nie nie­co od­pły­wa­łam. Nie to, że zu­pe­łnie przy­snęłam. Chcia­ła­bym. My­śla­łam o tekś­cie, któ­ry mu­szę na ju­tro do­star­czyć do re­dak­cji, bo to de­adli­ne dla wa­żne­go ty­tu­łu ksi­ążki jed­nej z od­pi­co­wa­nych ce­le­bry­tek, któ­ra niby sze­rzy szyk. Gar­dzę ta­ki­mi, ale mniej­sza z tym.

Za­wsze mia­łam trud­no­ści z pierw­szym zda­niem. Pa­trze­nie przed sie­bie, stu­ka­nie, a po­tem back­spa­ce. I od po­cząt­ku to samo. A pi­sać trze­ba było dużo, by wy­ro­bić po­zy­cję. Ko­rek­ta nie wy­my­śli za mnie kon­cep­tu, a re­dak­tor pro­wa­dzący prędzej pod­rzu­ci coś mało lot­ne­go, by naj­lep­sze smacz­ki swo­je­go umy­słu za­cho­wać do środ­ko­wych ru­bryk, któ­re pod­pi­su­je wła­snym na­zwi­skiem. Kosz­mar pierw­sze­go zda­nia prze­śla­do­wał mnie, od­kąd za­częłam pra­co­wać w wy­daw­nic­twie Ro­dzi­ców. Trze­ba było coś udo­wod­nić, nie tyl­ko dy­plo­mem, ale i ta­len­tem. Ina­czej na za­wsze mia­ła­bym łat­kę có­recz­ki sze­fów. Mnie to wi­sia­ło, ale Ojcu nie. Pierw­sze zda­nie de­cy­du­je o tym, czy czy­tel­nik prze­czy­ta ko­lej­ne, Pierw­sze zda­nie jest jak pierw­sza mi­ło­ść, Roz­sądek zo­staw w domu, emo­cje za­wrzyj w pierw­szym zda­niu – gło­si­ły mo­ty­wa­cyj­ne ha­sła na pul­pi­tach i ścian­kach dzia­ło­wych re­dak­to­rów. U mnie w ga­bi­ne­cie nad biur­kiem wi­sia­ła ta­blicz­ka Eve­ry­ti­me is pro­sec­co time.

Po­tem opra­co­wa­łam ja­koś tam swo­ją me­to­dę. Pierw­sze zda­nie nie chce przy­jść? W du­pie z nim. Za­cznę od dru­gie­go. Albo i trze­cie­go. Cza­sem za­czy­na­łam po pro­stu środ­ko­wy aka­pit lub pi­sa­łam samą ko­ńców­kę (te mi wy­cho­dzi­ły ele­ganc­ko), na­zy­wa­łam to dra­ftem i pod­rzu­ca­łam Ali­cji, mo­jej se­kre­tar­ce, żeby to pod­ra­so­wa­ła. Ona oczy­wi­ście pi­sa­ła całą resz­tę, czy­li dzie­wi­ęćdzie­si­ąt pięć pro­cent plus ro­bi­ła nie­za­wod­ną ko­rek­tę. A je­śli, ja­ki­mś cu­dem, uda­ło mi się w bó­lach uro­dzić pierw­sze zda­nie, dru­gie, czy na­wet cały pierw­szy aka­pit, bra­łam dzień wol­ne­go i prze­wa­żnie prze­sy­pia­łam go, bo to były cza­sy, kie­dy jesz­cze spa­łam, jak­by to była tak wy­sy­sa­jąca z ener­gii czyn­no­ść, że wy­ma­ga­ła urlo­pu wy­po­czyn­ko­we­go. Jak lu­dzie są w sta­nie pi­sać dłu­gie ksi­ążki? Roz­gląda­łam się cza­sem po pó­łkach u nas w wy­daw­nic­twie czy w Em­pi­ku, i pra­wie sza­la­łam z wście­kło­ści, gdy wi­dzia­łam sze­ścio­to­mo­we ce­gły od Knaus­gar­da, czy Małe ży­cie, Ósme ży­cie, Shan­ta­rami inne opa­słe wo­lu­me­ny, któ­re czy­ta­łam ze łza­mi za­zdro­ści w oczach. Ku­źwa mać, mó­wi­łam wte­dy. By­łam na­praw­dę roz­ża­lo­na. Dla­cze­go mnie pi­sa­nie spra­wia tyle trud­no­ści? Za­częłam ba­wić się w ży­cze­nia, typu: jak świa­tło się za­pa­li w trzy se­kun­dy, to uda mi się na­pi­sać blurb w go­dzi­nę. Raz, dwa, trzy, od­mie­rza­łam i dupa. Jak nie na­dep­nę na żad­ne prze­ci­ęcie płyt chod­ni­ko­wych do ko­ńca Mar­sza­łkow­skiej, to stwo­rzę wzor­co­wy wstęp­niak. Zo­ba­czy­łam któ­re­goś sierp­nio­we­go wie­czo­ru spa­da­jącą gwiaz­dę. Za­mknęłam oczy i jak pa­niu­sia na pen­sji po­my­śla­łam ży­cze­nie. I ta­kie tam. Aż w ko­ńcu, któ­re­goś dnia, wró­ci­łam z wy­daw­nic­twa. Dość wcze­śnie jak na sie­bie. Po dro­dze ku­pi­łam kawę i pącz­ki. Spe­cjal­nie po­je­cha­łam po nie ka­wa­łek da­lej, na Dic­ken­sa do Skrzyp­ka, bo tam są naj­lep­sze w War­sza­wie. Przy­sia­dłam na ta­ra­sie, żeby zje­ść i wy­pić, pa­trząc na wie­żow­ce w cen­trum, a po­tem wzi­ęłam na ko­la­na mac­ka i sama z sie­bie na­pi­sa­łam re­we­la­cyj­ny tekst, wpro­wa­dza­jący na ry­nek ksi­ążkę po­pu­lar­no-na­uko­wą o miej­skich pta­kach.

W du­pie mam pta­ki, ale ten tekst tak mi się udał, że był wie­lo­krot­nie cy­to­wa­ny, zna­la­zł się na okład­ce, pla­ka­cie pro­mu­jącym ksi­ążkę, czy­tał go lek­tor w fil­mi­ku re­kla­mo­wym, zo­stał na­wet prze­tłu­ma­czo­ny, bo ksi­ążka mia­ła też wy­da­nia za­gra­nicz­ne, a or­ga­ni­za­tor mi­ędzy­na­ro­do­wych tar­gów ksi­ążki otwo­rzył uro­czy­ście wy­da­rze­nie cy­ta­tem z mo­je­go tek­stu. Wow, to było coś. Ży­cze­nia się spe­łnia­ją. Trze­ba śle­dzić spa­da­jące gwiaz­dy. I wła­śnie wte­dy, kie­dy na­pi­sa­łam to jed­no do­sko­na­łe pierw­sze zda­nie wraz z jego kon­ty­nu­acją, prze­sta­łam sy­piać.

Mia­łam ocho­tę pła­kać, ale zde­cy­do­wa­łam, że tego nie zro­bię.

– Je­ste­śmy – po­wie­dział Aleks.

Ro­zej­rza­łam się. Dziw­nym tra­fem uda­ło mu się za­par­ko­wać w alej­ce przy Par­ku Wiel­ko­pol­skim.

– Za­pro­sze­nie ak­tu­al­ne czy wo­lisz iść sama wy­po­cząć?

– Wiesz, że nie sy­piam. Cho­dź już i nie ma­ru­dź.

– Ja też ra­czej nie usnę z wi­zją raka w żo­łąd­ku…

– Nie ma­ru­dź, mó­wi­łam!

W miesz­ka­niu było dusz­no. Otwo­rzy­łam więc okna, a Aleks po­sze­dł do ła­zien­ki. W tym cza­sie uprząt­nęłam sto­lik ka­wo­wy, zrzu­ca­jąc pu­ste bu­tel­ki, kart­ki, opa­ko­wa­nia po raj­sto­pach i bu­tach po pro­stu na podło­gę. Po­tem zaj­rza­łam do lo­dów­ki. Nic obie­cu­jące­go. Za­mra­żar­ka? Sta­re fryt­ki.

– Może za­mó­wię nam ke­bab?! – krzyk­nęłam w stro­nę ła­zien­ki.

– Żar­tu­jesz so­bie? Prze­cież mam roz­wol­nie­nie! – od­krzyk­nął obu­rzo­ny z to­a­le­ty.

– Ale ja je­stem głod­na… – mruk­nęłam do sie­bie i przy­po­mnia­łam so­bie, że w szaf­ce na dole mam pop­corn i ro­dzyn­ki. Zna­la­złam tam też sło­ik fio­le­to­wych oli­wek, su­szo­ne po­mi­do­ry i ple­śnio­we kie­łba­ski z Żab­ki. Ob­li­za­łam usta. Zro­bię de­skę se­rów bez se­rów, po­my­śla­łam i uło­ży­łam wszyst­ko ele­ganc­ko na drew­nia­nej okrągłej tacy. Ob­sy­pa­łam ca­ło­ść ma­śla­nym po­pcor­nem i wy­jęłam bu­tel­kę bia­łe­go wina. Chwi­lę mi za­jęło mo­co­wa­nie się z kor­kiem, ale jed­nak do­świad­cze­nie zro­bi­ło swo­je. Na­la­łam do dwóch kie­lisz­ków i urze­czo­na swo­ją go­ścin­no­ścią za­nio­słam po­częstu­nek do sa­lo­nu. Aleks sie­dział już na so­fie i prze­łączał ka­na­ły. Minę miał taką, że wi­dzia­łam, żeby na­wet nie py­tać, co mu jest, bo było mu wci­ąż jed­no i to samo.

– Ja nie mogę pić – oznaj­mił jak­by to była moja wina. – By­łbym szczęśli­wy, gdy­bym mógł pić tyle co ty. Nie my­śla­łbym wte­dy o śmier­ci.

– Mo­żesz nie my­śleć, nie pi­jąc – do­ra­dzi­łam szcze­rze.

– A ty umiesz nie my­śleć, nie pi­jąc?

W punkt.

Przy­su­nęłam bli­żej sie­bie dwa kie­lisz­ki i za­gry­złam je śmier­dzący­mi kie­łba­ska­mi.

– Pach­ną jak sta­re skar­pe­ty – po­wie­dział z od­ra­zą.

– Chy­ba two­je – szturch­nęłam go i za­częli­śmy się śmiać.

Ja­kie to cu­dow­ne, że w tym wie­ku mo­żna być wci­ąż za­ba­wo­wym jak na­sto­lat­ki, pod­czas gdy twoi ró­wie­śni­cy czu­ją się już eme­ry­ta­mi, pcha­jąc bo­bo­wóz­ki i za­sy­pia­jąc ze stru­żką śli­ny przy Fak­tach. Tak, moje ży­cie jest na­praw­dę pi­ęk­ne, po­my­śla­łam na­le­wa­jąc wino do obu kie­lisz­ków.

Aleks zdjął buty i wy­ci­ągnął nogi, opie­ra­jąc sto­py o sto­lik. Za­trzy­mał się na ka­na­le Ele­ven. Le­cia­ła po­wtór­ka week­en­do­we­go wy­ści­gu For­mu­ły 1. Max Ver­stap­pen przy­po­mi­nał mi za­wsze skrzy­żo­wa­nie To­ma­sza Lisa z Ta­ma­rą Łem­pic­ką. Nie wiem, czy to za spra­wą za­spa­nych ja­snych oczu, za­krzy­wio­nej li­nii nosa czy spo­so­bu ukła­da­nia ust pod­czas mó­wie­nia. W ka­żdym ra­zie szum wina i sil­ni­ków spra­wi­ły, że opa­rłam gło­wę o jego ra­mię, za­sta­na­wia­jąc się nad ma­gicz­nym pierw­szym zda­niem do ju­trzej­sze­go blur­ba.

– Je­śli za­śniesz – po­wie­dział ci­cho Aleks – wyj­dę jak zwy­kle i tyl­ko za­trza­snę drzwi, okej?

– Nie za­snę – wy­mam­ro­ta­łam.

3.

I fak­tycz­nie. Nie za­snęłam od razu. Ogląda­li­śmy wy­ścig do ko­ńca, po­tem kil­ka śmiesz­nych ame­ry­ka­ńskich stan­du­pów. Aleks ro­zu­miał wi­ęcej, ja mniej. Po­tem od­pa­li­li­śmy Spo­ti­fy i ta­ńczy­li­śmy chwi­lę przy Sa­nah. Czu­łam się jak Iren­ka. Na­wet się tym wzru­szy­łam, z tego co pa­mi­ętam. Spo­ti­fy pod­po­wie­dział nam po­tem So­be­la, a na­stęp­nie Pod­sia­dłę, więc włączy­li­śmy so­bie jego cały kon­cert. Śpie­wa­li­śmy. A po­tem ro­bi­ło się już ja­sno nad blo­ka­mi w cen­trum. Ja za­le­głam na so­fie, Aleks wy­sze­dł, coś tam ma­ru­dził, ale nie pa­mi­ętam. Zro­bi­ło się ci­cho.

Ocu­cił mnie zgrzyt klu­cza w zam­ku drzwi we­jścio­wych i sze­lest pa­pie­ro­wych to­reb z za­ku­pa­mi.

– Dla­cze­go nie za­my­kasz na noc drzwi na klucz?! – spy­ta­ła Mat­ka z obu­rze­niem i trwo­gą. – Nie bo­isz się zło­dziei?

– Zło­dzie­je boją się mnie – od­pa­rłam, wsta­jąc, żeby się przy­wi­tać. Gdy­bym nie dała jej buzi, za­raz roz­pęta­ła­by awan­tu­rę, że ona mnie ko­cha, a ja jej nie sza­nu­ję.

– Śpisz w dia­men­to­wych kol­czy­kach?

– Kto bo­ga­te­mu za­bro­ni… – Nie­przy­tom­na po­to­czy­łam się w stro­nę ła­zien­ki.

– Czuć od cie­bie al­ko­ho­lem! – krzyk­nęła za mną z wy­rzu­tem.

Mu­sia­łam po­dać ra­cjo­nal­ny po­wód. W jej świe­cie al­ko­hol piło się wy­łącz­nie z ja­kie­jś oka­zji. Ina­czej mo­żna się prze­cież uza­le­żnić. A to by było strasz­ne.

– Świ­ęto­wa­li­śmy z Alek­sem jego uro­dzi­ny – tłu­ma­czy­łam z ła­zien­ki, szo­ru­jąc zęby.

Przyj­rza­łam się so­bie w lu­strze. By­łam szczęścia­rą. Po­mi­mo tra­gicz­ne­go dla zdro­wia pro­wa­dze­nia się, w tym po­nad pó­łrocz­nej bez­sen­no­ści, mia­łam świe­tli­stą cerę, zdro­we gęste i ciem­ne wło­sy, i nie po­trze­bo­wa­łam na­kła­dać ton ma­ki­ja­żu. W mo­jej ko­sme­tycz­ce na pral­ce był wła­ści­wie tyl­ko krem BB, dwa ró­żne tony Es­tée Lau­der, i tusz do rzęs La­sh­co­de. Usta i brwi mia­łam zro­bio­ne per­ma­nent­nie. Cza­sem na­kła­da­łam róż na po­licz­ki. Lub po pro­stu się w nie szczy­pa­łam. Al­ko­hol też ro­bił swo­je. Wy­gląda­łam jak z ob­raz­ka. Cu­kie­re­czek po pro­stu.

– Alek­san­der sta­le tu przy­cho­dzi. Może więc po­win­ni­ście znów się po­brać?

– Je­ste­śmy te­raz tym, kim za­wsze po­win­ni­śmy dla sie­bie być – oznaj­mi­łam, wy­plu­wa­jąc pa­stę do umy­wal­ki.

– Coś ta­kie­go nie ist­nie­je – mó­wi­ła moja mat­czy­na wy­rocz­nia, za­my­ka­jąc wszyst­kie okna. – Jezu, jak tu zim­no. W domu za­częli­śmy już grzać. Oj­ciec wczo­raj sam rąbał drwa do ko­min­ka. Pra­ca z sie­kie­rą go od­stre­so­wu­je.

Ro­dzi­ce po­bu­do­wa­li się pod War­sza­wą kil­ka lat temu, za­raz po moim roz­wo­dzie. Prze­pi­sa­li na mnie miesz­ka­nie na Ocho­cie, w któ­rym ży­li­śmy do­tąd wszy­scy ra­zem (poza okre­sem mo­jej ma­łże­ńskiej przy­go­dy, kie­dy prze­pro­wa­dzi­łam się do Alek­sa na Żo­li­borz), a mo­jej sio­strze ku­pi­li nowe, duże, w apar­ta­men­tow­cu na Mo­ko­to­wie, ze strze­żo­nym osie­dlem i pla­cem za­baw. Sio­stra jest sa­mot­na i ma dwa ba­cho­ry. Pew­nie dla­te­go za­słu­ży­ła na coś no­we­go. Ja do­sta­łam coś sta­re­go. Ni­g­dy nie na­rze­ka­łam, bo ka­mie­ni­ca i miesz­ka­nie spo­ko, prze­stron­ne, wid­ne, wy­so­ki su­fit, sztu­ka­te­ria, bli­sko cen­trum, wpraw­dzie nie są mi po­trzeb­ne trzy sy­pial­nie, ale przy­naj­mniej mam miej­sce na trzy­ma­nie gra­tów. Je­dy­ny szko­puł w tym, że wszy­scy mają do nie­go klu­cze. Ni­ko­mu nie przy­szło do gło­wy, że sko­ro te­raz ja je­stem wła­ści­ciel­ką miesz­ka­nia, to nie po­win­ni bez­czel­nie wcho­dzić tu nie­za­po­wie­dzia­ni, kie­dy tyl­ko chcą. Mat­ka, Oj­ciec i Mar­le­na z bli­źnia­ka­mi też.

– Was ra­czej pod­wy­żka ceny węgla nie po­win­na za bar­dzo obe­jść… – mruk­nęłam, za­gląda­jąc jej do to­reb. – Wła­ści­wie to dla­cze­go wci­ąż ro­bisz mi za­ku­py, Mamo? – wy­ci­ągnęłam ja­błko i za­częłam je chru­pać.

– Bo jak ja nie po­my­ślę, że­byś mia­ła zbi­lan­so­wa­ną die­tę, a nie tyl­ko ke­ba­by, Star­buck­sik i hisz­pa­ńskie kost­ki z Sowy, to sama o sie­bie nie za­dbasz.

Otwo­rzy­ła lo­dów­kę i po­kręci­ła gło­wą z dez­apro­ba­tą. Po­mo­głam jej wy­pa­ko­wać na­biał, wło­ską szyn­kę, tro­chę sa­ła­tek. Moja Mat­ka mia­ła nie­by­wa­łe zdol­no­ści do szyb­kie­go im­ple­men­to­wa­nia tego, co aku­rat po­win­no się ja­dać, i nie była przy­zwy­cza­jo­na na sta­łe do żad­nych sma­ków. Prze­ra­bia­ła wszyst­ko, co aku­rat było na to­pie. Szał na so­cze­wi­cę i wege ko­tle­ty z kuch­nią Li­dla. Bez­tłusz­czo­we plac­ki ziem­nia­cza­ne Le­wan­dow­skiej. Bez­glu­te­no­we chleb­ki z do­mo­wej ma­szy­ny do pie­czy­wa. Był czas, kie­dy ja­da­li­śmy wędli­ny wy­łącz­nie ugo­to­wa­ne lub upie­czo­ne przez Mat­kę. W no­wym domu z ogro­dem za­mó­wi­ła wędzar­nię ogro­do­wą i ma­szy­nę do ro­bie­nia kie­łbas, i te­raz week­en­da­mi na­dzie­wa kisz­ki. Je­śli któ­re­goś dnia pol­scy in­flu­en­ce­rzy die­te­tycz­ni za­czną for­so­wać ideę ża­bich udek, by­łam pew­na, że Mat­ka każe za­sy­pać przy­do­mo­wy staw i wy­ła­pać wszyst­kie pła­zy, po czym sa­mo­dziel­nie wy­rwie im od­nó­ża. Była bez­względ­na.

– Zro­bię ci twa­róg z zio­ła­mi bez soli i jaj­ko na mi­ęk­ko, ko­cha­nie. Zjesz przed pra­cą.

I jed­no­cze­śnie opie­ku­ńcza. Tak. Mat­ka i Oj­ciec za­wsze ro­bi­li wszyst­ko, co dla mnie naj­lep­sze. Sądzi­li chy­ba, że źle wy­cho­wa­li star­szą o pięć lat Mar­le­nę, sko­ro sko­ńczy­ła sa­mot­nie z po­dwój­ną ko­ły­ską obok łó­żka. Dla­te­go tak bar­dzo sku­pi­li się po­tem na mnie, żeby nie spo­tkał mnie po­dob­ny los. Chcie­li mnie mieć na oku, uła­twić mi start w sa­mo­dziel­no­ść, jed­no­cze­śnie mnie jej po­zba­wia­jąc. Ple­cy, któ­re roz­sta­wi­li za mną w li­ceum, po­tem na stu­diach i obec­nie w pra­cy, są tak sze­ro­kie, jak mur chi­ński. Mo­je­go wy­sko­ku w ma­łże­ństwo nie po­trak­to­wa­li po­wa­żnie, choć nie­co ode­tchnęli, bo kan­dy­dat był od­po­wie­dzial­ny, roz­sąd­nie lękli­wy, po­sa­żny i ter­mi­no­wy – na­praw­dę tak po­wie­dzie­li. Mat­ce po­do­bał się wi­zu­al­nie. Za­jęli się więc or­ga­ni­za­cją bu­do­wy swo­jej re­zy­den­cji, pro­jek­to­wa­niem ogro­du i wędzar­ni, po­świ­ęca­jąc temu dużo emo­cji i cza­su, i tyl­ko to moim zda­niem ura­to­wa­ło ich przed za­wa­łem, kie­dy po­in­for­mo­wa­łam o roz­wo­dzie, a po­nie­waż ślub był skrom­ny, cy­wil­ny, nie­któ­rym zna­jo­mym i dal­szej ro­dzi­nie na­wet nie zdąży­li prze­ka­zać in­for­ma­cji o za­mążpó­jściu cór­ki, więc nie trze­ba było ni­cze­go ak­tu­ali­zo­wać.

Jaj­ko się go­to­wa­ło, a Mat­ka za­częła sprzątać. Wi­dzia­łam, jak wkła­da kie­lisz­ki z nie­do­pi­tym wi­nem do zle­wu. Bła­ga­łam w my­ślach, żeby go nie wy­la­ła. Pla­no­wa­łam je do­pić, jak się od­wró­ci lub wyj­dzie. Nie wy­la­ła, uff, ale cały czas się kręci­ła.

– Idź się ubierz, szy­kuj się do pra­cy, ja tu ogar­nę.

– Mam pa­nią do sprząta­nia – przy­po­mnia­łam jej.

– Ale oka­zjo­nal­nie, a tę staj­nię Au­gia­sza wy­pa­da­ło­by czy­ścić co­dzien­nie.

– Prze­sa­dzasz – stwier­dzi­łam i, pa­trząc tęsk­nie za kie­lisz­ka­mi w zle­wie, wy­szłam.

Po­słusz­nie po­drep­ta­łam do swo­je­go po­ko­ju. Wy­ci­ągnęłam pierw­szą z brze­gu su­kien­kę spo­śród rzędu ta­kich sa­mych be­żo­wych i czar­nych z do­bry­mi met­ka­mi. Zrzu­ci­łam sta­re raj­sto­py i wy­rzu­ci­łam je do śmiet­ni­ka. Otwo­rzy­łam nową pacz­kę i na­ci­ągnęłam na nogi. Do­pa­so­wa­łam bot­ki na ob­ca­sie, prze­cze­sa­łam wło­sy na bok, uszczyp­nęłam się w po­licz­ki i by­łam wła­ści­wie go­to­wa.

Zmu­si­łam się do zje­dze­nia śnia­da­nia. Mat­ka w tym cza­sie opo­wia­da­ła, że szy­ku­je ro­dzin­ne przy­jęcie w ko­lej­ny week­end w przy­do­mo­wej ora­nże­rii. Mo­że­my naj­pierw pó­jść na grzy­by, a po­tem przy ogni­sku upiec do­mo­we kie­łba­ski.

– Będzie tyl­ko Mar­len­ka z dzie­ćmi, może wpad­nie też wu­jek Stach.

Kie­łba­sy i Stach o czy­mś mi przy­po­mnia­ły.

– Czy wu­jek pra­cu­je jesz­cze na Sza­se­rów? – za­py­ta­łam.

– A dla­cze­go mia­łby nie pra­co­wać?

– Jest sta­ry, po­wi­nien już sie­dzieć na eme­ry­tu­rze – burk­nęłam, prze­ły­ka­jąc kiep­sko do­pra­wio­ny twa­róg.

– Lu­dzie w two­im wie­ku nie mają sza­cun­ku dla star­sze­go po­ko­le­nia. My­ślisz, że je­steś nie­śmier­tel­na?

Wca­le tak nie uwa­ża­łam. Wi­dzia­łam co­dzien­nie ka­żdą ewen­tu­al­no­ść swo­je­go po­ten­cjal­ne­go zgo­nu, od łącze­nia ta­ble­tek na­sen­nych z al­ko­ho­lem, przez roz­je­cha­nie na prze­jściu dla pie­szych, po atak ter­ro­ry­stycz­ny na Cha­łu­bi­ńkie­go 8 w sty­lu WTC. Nie było sen­su wy­gła­szać swo­ich ko­men­ta­rzy przy Mat­ce. Po raz ko­lej­ny o tym za­po­mnia­łam.

– Aleks po­pro­sił, że­bym skon­sul­to­wa­ła jego wy­ni­ki. My­ślisz, że mogę o to za­ga­dać wuj­ka? Albo ty?

– Masz do nie­go nu­mer, to za­dzwoń. Czy wszyst­ko trze­ba za­ła­twiać za cie­bie?

Nie wie­rzy­łam, że to mówi. Nie pro­si­łam prze­cież o ro­bie­nie za­ku­pów czy sprząta­nie, a ona wy­po­mi­na mi kwe­stie te­le­fo­nu do jej bra­ta?

– Nie­wa­żne – mach­nęłam ręką i wsta­łam od sto­łu.

Za­ło­ży­łam płaszcz i już ma­rzy­łam o ka­wie, któ­rą ku­pię na rogu Na­ru­to­wi­cza.

– Je­dziesz ta­ry­fą? – za­py­ta­ła Mama.

– Tram­wa­jem.

– Uwa­żaj na sie­bie, có­recz­ko. Pi­ęk­nie wy­glądasz. Po­ogar­niam tu jesz­cze chwi­lę i pój­dę. Przy­je­dź, pro­szę, do nas na to spo­tka­nie. Daw­no so­bie tak w gro­nie ro­dzin­nym nie sie­dzie­li­śmy. I dzie­ciacz­ki tak bar­dzo wy­ro­sły. Ko­cha­ne moje… – pa­pla­ła.

– O ni­czym in­nym nie ma­rzę… – wes­tchnęłam, da­łam jej po­now­nie buzi, żeby się nie ob­ra­zi­ła, i wy­szłam, cie­sząc się, że znów przez parę chwil będę sama.

W tram­wa­ju przy­po­mniał mi się blurb, któ­re­go nie na­pi­sa­łam. Usia­dłam, wy­jęłam z tor­by no­tat­nik, bo za­wsze wo­la­łam pi­sać od­ręcz­nie niż na te­le­fo­nie, oraz zło­ty dłu­go­pis. Lu­bi­łam trzy­mać go w dło­ni. Był nie­zwy­kle ele­ganc­ki. Nie­ste­ty, nie było cze­go nim za­pi­sać. Moja gło­wa, choć przy­cho­dzi­ły do niej na bie­żąco ró­żno­ra­kie okre­śle­nia osób, któ­re sta­ły nade mną w wa­go­nie, często bar­dzo kre­atyw­ne, nie chcia­ła ni­cze­go wy­my­ślić, co ty­czy­ło­by się ksi­ążki o eks­klu­zyw­nym ży­ciu we­dług gwiaz­dy po­ran­nej te­le­wi­zji, któ­rej po­rad­nik mie­li­śmy wy­dać i pro­mo­wać tej je­sie­ni. I tak z mo­je­go po­wo­du mie­li­śmy już ty­go­dnio­wą ob­su­wę względem har­mo­no­gra­mu i gwiaz­da za­czy­na­ła tu­pać swo­imi stóp­ka­mi. Obie­ca­łam so­bie, że pierw­sze, co zro­bię, gdy ksi­ążka się uka­że, to na­plu­ję na nią.

Re­dak­cja: Ka­ta­rzy­na Zio­ła-Ze­mczak

Skład i ko­rek­ta: ba­tu­ro.pl

Pro­jekt okład­ki: Ma­ciej Pie­da

Ilu­stra­cje na okład­ce: Fre­epik Pre­mium

Wy­da­nie I

© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Dra­gon PL Sp. z o.o.

Biel­sko-Bia­ła 2025

Ni­niej­sza po­wie­ść jest fik­cją li­te­rac­ką. Od­nie­sie­nia do re­al­nych osób, wy­da­rzeń i miejsc są za­bie­giem czy­sto li­te­rac­kim. Po­zo­sta­li bo­ha­te­ro­wie, miej­sca i wy­da­rze­nia są wy­two­rem wy­obra­źni au­tor­ki i ja­ka­kol­wiek zbie­żno­ść z rze­czy­wi­sty­mi wy­da­rze­nia­mi, miej­sca­mi lub oso­ba­mi, ży­jący­mi bądź zma­rły­mi, jest ca­łko­wi­cie przy­pad­ko­wa.

Wy­daw­nic­two Dra­gon PL Sp. z o.o.

ul. 11 Li­sto­pa­da 60–62

43-300 Biel­sko-Bia­ła

www.wy­daw­nic­two-dra­gon.pl

ISBN 978-83-8274-925-0

Wy­łącz­ny dys­try­bu­tor:

TROY-DYS­TRY­BU­CJA PL Sp. z o.o.

Ale­ja Jana Pa­wła II 27

00-867 War­sza­wa

tel. 795 159 275

Za­pra­sza­my na za­ku­py: www.fa­bu­lo.com.pl

Znaj­dź nas na Fa­ce­bo­oku: www.fa­ce­bo­ok.com/wy­daw­nic­two­dra­gon