Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
32 osoby interesują się tą książką
Wydaje się, że łaskawy los obdarzył Melanię wszystkim, czego może potrzebować: inteligencją, urodą i pieniędzmi. Młoda, elegancka warszawianka, dyrektorka dużego wydawnictwa, dostała od życia niemal wszystko… oprócz szczęścia i miłości. Zakończony tragedią romans z lat młodzieńczych pozostawił emocjonalnie piętno w jej duszy. Melania od dawna cierpi na bezsenność, nocami wędruje bez celu ulicami Warszawy. Balansuje na granicy alkoholizmu, a swój nałóg ukrywa przed bliskimi i współpracownikami, izolując się od świata. Zaniepokojona jej stanem siostra proponuje czasową przeprowadzkę nad morze wraz z dwójką swoich dzieci.
Czy nowe otoczenie pozwoli Melanii zrozumieć, że życie nie kręci się wokół jej nieszczęśliwej historii?
W jaki sposób przypadkowo spotkany dawny znajomy z warszawskiego baru pomoże jej zapomnieć o tragedii z młodości i uwolnić sparaliżowane uczucia?
Czy kontakt z dziećmi siostry przełamie w niej emocjonalny chłód i przywróci chęć do zaangażowania się w rodzinne relacje?
Cięty język, bystry umysł, ironiczne spojrzenie na ludzi i miasto to rozpoznawalny styl tej nowoczesnej bohaterki.
Popkulturowa literatura środka napisana przez autorkę obdarzoną wnikliwym okiem i wyczulonym uchem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 290
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mamie – mojej pierwszej czytelniczce,
Panu Ł.B. – drugiemu czytelnikowi,
Mężowi – za bezcenne inspiracje,
Asi i Jasiowi – za czas na pisanie,
Córkom – bo ogromnie je kocham!
Odpływ
Wyszłam z Chałubińskiego 8.
Do domu miałam w lewo. Wystarczyło pójść kawałek prosto, potem skręcić w Oczki, potem w Koszykową, iść wzdłuż Raszyńskiej, przejść przez Filtrową i już byłabym w eleganckiej dzielnicy mojego dzieciństwa, gdzie kamienice Starej Ochoty swoimi bryłami miały mi zapewnić bezpieczeństwo i cud życia w mieście, w którym się urodziłam, wychowałam, dostałam mieszkanie i pracę od rodziców, i dalej nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić.
Zdecydowałam więc, że w prawo.
Wychodząc z budynku, zerknęłam na zaspaną recepcjonistkę. Niedbale machnęła ręką w moją stronę i otworzyła mi bezgłośną bramkę dla gości. Pewnie domyśliła się, że jak zwykle nie mam swojej karty. Zapewne chwilę wcześniej obudził ją stukot moich szpilek niosący się echem po wielkim, pustym wieżowcu. Mogła być więc lekko poddenerwowana i na taką też wyglądała. Ponura, borsucza twarz z niewydepilowanym wąsem pod nosem.
Gdy obrotowe drzwi wypuściły mnie na zewnątrz, jesienny, późnowieczorny chłód wdarł mi się za kołnierz. Wzdrygnęłam się i mocniej obwiązałam paskiem płaszcza. Zatem w prawo. W głowie szumiało mi prosecco, które wypiłam w swoim gabinecie. Zawsze w szafce trzymałam kilka butelek. Klienci wiedzieli, co lubię. Znali mój gust zarówno, jeśli chodzi o eleganckie, wysokie butelki na korek, jak i biżuterię. Potrząsnęłam głową, bo lubiłam, jak kolczyki obijały mi się o szyję. Miasto było piękne. Rozświetlone, szykujące się do durnych świąt dwa miesiące naprzód. Ludzie w większości pochowali się w domach, może z powodu zimna, może z powodu snu. Jezu, jak im go zazdrościłam.
Kiedy przechodziłam przez Nowogrodzką, obcas zaklinował mi się w szczelinie chodnika. Zatrzymałam się gwałtownie. Kierowca, który właśnie wyjeżdżał spod Marriotta, myślał, że go przepuszczam i prawie najechał mi na palce. Poczułam zapach świeżo woskowanej karoserii, kiedy mijał mnie na centymetry w tempie takim, że moje włosy podążyły za podmuchem. Jakby chciał mnie tam wessać. Usłyszałam męski rechot. Dwóch dryblasów w garniturach, z ogorzałymi mordami i z fajkami między wiotkimi paluchami rżeli z czegoś na rogu przy wejściu do podziemi. Nie ze mnie w każdym razie. Chyba z tego, że jeden z nich porzygał się na schody.
Trochę mnie ten nieelegancki incydent otrzeźwił – niemal natychmiast zauważyłam, jakie wszystko wokół jest obrzydliwe. Rażące po oczach świetlne reklamy, przestarzały korpus Marriotta jak z amerykańskich filmów z lat dziewięćdziesiątych, odrażające gęby i cuchnące zejście, którym właśnie podążałam w dół. Gdzie by tu można się elegancko napić o tej porze roku i dnia, żeby wszystko znów stało się cudowne i świetliste, ludzie urokliwi i zajmujący, a światła olśniewająco piękne?
Myślałam o tym intensywnie, mijając pawilony w podziemiach. Kwiaty u Bożeny. Kantor. Żabka. Kwiaty u Julii. Kantor. Staniki. Pączki. Lombard i kantor w jednym. Skręciłam w alejkę z bistrem kanapkowym. Jak oni to robią, że o każdej porze dnia i nocy odór sosów i starych wędlin kusi ludzi, którzy pałaszują długie, stare, odgrzane buły, podczas gdy biała maź wycieka im z ust strużką na brodę i ubranie, kapie na torbę lub walizkę. I zaczyna się szukanie serwetek (zawsze ich nie ma na blacie), ściereczek, pytanie ludzi wokół o chusteczki lub rozglądanie się za kioskiem. W końcu i tak większość nawija rękaw na dłoń, podtrzymując go palcami. Odwróciłam od nich wzrok z obrzydzeniem. Skręciłam w tunel, z którego wchodzi się na perony. Wciągnęłam zapach pociągów i szyn. Dworzec był brudny. Przed remontem czy po remoncie, to miejsce zawsze zionęło starymi, kolejowymi smrodami.
Jak przystało na błąkającą się po nocy samotną osobę, powinnam pooglądać pociągi, popatrzeć, dokąd jadą, gdzie będzie kres podróży osób, które właśnie ładują swoje opasłe tyłki do nocnego wagonu i zajmują kuszetki, zamykając się w popłochu w przedziałach. Ale miałam to głęboko w dupie. Nie byłam entuzjastką opowieści, że ludzie podróżują, bo poszukują swojego miejsca do życia. Raczej szukali miejsca, w którym mogliby kiedyś umrzeć. Jakby śmierć w ładniejszych okolicznościach krajobrazu była lepsza. Poza tym obchodziło mnie teraz tylko to, żeby się napić i żeby świat znów, choć na chwilę, zrobił się przez to ładny.
Minęłam Maca, Starbucksa, pozamykane szafki przechowalni, bezdomnego pod szafkami, ziewających strażników miejskich, dziwne, kolebiące się po swojemu azjatyckie typki, podśpiewującą jakiś fragment operowy staruchę z wózkiem z manelami jej życia i w końcu dotarłam do drzwi Złotych Tarasów.
Kuźwa, zamknięte!
Musiałam się wrócić, wgramolić schodami na dworcową halę główną, ominąć łachmaniarzy, powstrzymując elegancko obrzydzenie, i wybiec na świeże powietrze u podnóży Złotych Tarasów. Na prawo był Hard Rock Cafe. Nie do końca moje klimaty. Raczej kojarzył mi się z dinozaurami w wieku mojego Ojca, ale nie o muzykę przecież mi chodziło. Pomimo zimna drzwi klubu były otwarte, a w przejściu stały grupy szczęśliwych i rozmownych ludzi. Minęłam ich w milczeniu i od razu podeszłam do baru. W tle lecieli Beatlesi, Hey Jude. Część osób się kiwała, myśląc, że robi to do rytmu. Byli żałośni. Zajęłam jedyny wolny stołek przy barze i poszukałam wzrokiem kelnera. Wysoki, schludny i dobrze wyglądający chłopak dostrzegł mnie pierwszy.
– Co dla ciebie?
Już chciałam się odwrócić i wyjść, bo nienawidzę, gdy obcy ludzie mówią do mnie per „ty”, ale za jego plecami lśniły butelki, których pożądałam, i które tylko on mógł mi podać.
– Podwójny gin z tonikiem – odpowiedziałam więc grzecznie.
Uśmiechnął się. Był dość przyjemny.
– Hmm, podwójny… To znaczy chcesz dwa drinki czy do jednej szklanki nalać dwie porcje ginu i jedną toniku?
Urok barmana zniknął zupełnie za sprawą tego dowodu ignorancji.
– To drugie – powiedziałam z wyższością.
– Jasne – rzucił wesoło, położył sobie ścierkę na ramieniu, jak młode matki pieluchę tetrową do bekania, i zaczął kręcić biodrami w rytm muzyki. Odmierzył gin, po czym zawahał się i odwrócił do mnie.
– Ale wiesz, że toniku wtedy zmieści się mniej? – zapytał mnie niezbyt inteligentnie.
Mój wzrok chyba mówił wszystko, bo barman wrócił do przyrządzania drinka. Wrzucił do szklanki kilka kostek lodu, dwa grube plastry cytryny, sraczkowatą ekosłomkę z chorągiewką z logo knajpy i przysunął mi szklankę.
– Zdrówko! – pożyczył mi, a potem zaczął przecierać kieliszki stojące na blacie.
Wypiłam duszkiem i kiwnęłam na niego, że chcę drugi raz to samo. Zrobił minę, jakby ktoś opowiadał mu historię, że spotkał białego niedźwiedzia na ulicy. Ściągnął usta w kreskę i pokiwał głową. Uznałam to za niegrzeczne, ale się nie odezwałam.
Odezwał się za to facet obok. Człowiek, który był do tej chwili dla mnie, tak jak lubię, anonimowy i niewidzialny, po prostu tło mojego życia, a teraz odważył się otworzyć usta do mnie i oczekiwać odpowiedzi. Właśnie dlatego wolę pić sama w domu.
– Hey, Jude – powiedział, patrząc mi zaczepnie w oczy.
Do licha ciężkiego, czy wszyscy tu są posrani na punkcie Beatlesów? – pomyślałam.
– Chcesz się poczęstować, żeby nie pić tak do niczego?
Przysunął mi talerz z nachosami. Zapiekane z chilli, serem, szczypiorkiem i podane z salsą wyglądały i pachniały cudownie. Nie oparłam się, choć powinnam, bo nie jadam z obcymi z jednego talerza. Do pojedynczego chrupka przykleił się kolejny i jeszcze jeden, i następny – powiązane ze sobą serowymi nitkami. W końcu miałam w dłoni zlepioną kulkę nachosów, których ostrość rewelacyjnie pieściła moje kubki smakowe we współpracy z nową porcją dżinu z tonikiem. Przymknęłam oczy i pozwoliłam zarówno smakowi, jak i muzyce poprzestawiać mi w głowie. Wiedziałam, że zaczyna się magia, i gdy je otworzę wszystko będzie inne.
– Jestem Melania – przedstawiłam się uprzejmie, jakby to miało być podziękowanie za poczęstunek. Uchwyciłam zdziwiony wzrok barmana. Przed chwilą patrzyłam wilkiem, teraz stałam się zalotna. Spoglądałam na siebie, jakbym oglądała dziewczynę z jakiegoś serialu. To nie moje życie, ja śpię w swoim mieszkaniu w eleganckiej kamienicy na Ochocie, zwinięta na kanapie, bo zasnęłam przy Netflixie, lub we własnym łóżku podczas lektury książki, do której jutro muszę napisać blurb…
– Melania… – mruknął – …jak amerykańska prezydentowa.
– Była prezydentowa – błysnęłam i sięgnęłam po kolejną garść nachosów.
– Ale na pewno równie szykowna – powiedział głębokim tonem i delikatnie trącił palcem moje kolczyki. Był uroczy. Miał śliczne dołki w kącikach ust. Biała koszula z rozpiętymi górnymi guzikami i wywiniętymi mankietami podkreślała jego wdzięk. Popijał pilsnera, wycierając sobie usta z piany. – Widzę, że trafiłem w twój gust – powinszował sobie, kiedy chrupałam dalej jego przekąskę.
Atmosfera zrobiła się przyjemna. Rozejrzałam się wkoło. Na ścianach wisiało mnóstwo płyt, gitar, czyichś spodni i innych muzycznych pamiątek. Nabrałam ochoty, by barman z pieluchą na ramieniu oprowadził mnie po tej knajpie jak po zamku i poopowiadał o wszystkim. Światła delikatnie migotały, jakby zamiast żarówek paliły się świece. Rozpoznałam piosenkę słyszalną w tle. Zaczęłam nucić i kiwać się jak wszyscy.
– Jesteś z Warszawy? – zapytał.
– Mhm – potwierdziłam.
– O! – ucieszył się – To może mnie oprowadzisz jutro lub pojutrze po mieście? – zamruczał mi w ucho. – Przyjeżdżam tu tylko służbowo i nigdy nie mam czasu na zwiedzanie…
Coś tam dalej bajdurzył, kiedy ja zamawiałam kolejny drink.
– Albo jeszcze tego wieczoru, jeśli masz czas…? – szeptał mi do policzka, łaskocząc ciepłym oddechem. Poczułam delikatne wibracje telefonu znajdującego się w torebce na moich kolanach. Wyciągnęłam iPhone’a.
– Halo?
– Na pewno nie śpisz, więc dzwonię, bo coś mnie niepokoi – powiedział Aleks tym swoim niby opanowanym, ale jednak spanikowanym tonem.
– Na co znowu umierasz? – zapytałam, bo doskonale go znałam.
– Jak masz tak sobie ze mnie żartować, to kończę. Wiesz, że nie dzwonię, jeśli naprawdę się nie boję. – To prawda. Na dodatek byłam mu winna uwagę i wsparcie.
– No to mów, co ci jest?
Chwilę się wahał, aż w końcu wyznał:
– Od kilku dni mam rozwolnienie. Badania nie wyszły dobrze. Boję się, że to rak. Mój ojciec zmarł na raka jelita grubego, pamiętasz? Mogę do ciebie przyjechać?
– Ale po co, Aleks? – westchnęłam.
Facet z pilsnerem przysłuchiwał mi się uważnie. Widziałam, jak nadzieja na oprowadzanie, czy co tam sobie jeszcze wyobrażał, powoli uchodzi z niego.
– Może coś źle zinterpretowałem? Przeczytaj tę diagnozę, twój ojciec zna lekarzy, może dopyta…
– Boże, Aleks, dlaczego zawsze tak jest, że wszyscy muszą stawać na baczność, bo ty się posrałeś?! … – prychnęłam ze złością, ale zaczęłam zakładać płaszcz. – Gdzie jesteś?
– A gdzie TY jesteś? Słyszę muzykę…
– Na mieście. Spotkajmy się za dwadzieścia minut tam gdzie zawsze.
Schowałam telefon do torebki i przewiązałam się mocno w pasie.
– Czyli nici z wędrowania – mój barowy sąsiad wydawał się niemal zrozpaczony. Nie wytarł piany z piwa po ostatnim łyku i wyglądał nieco żałośnie. Ratowały go tylko te dołeczki. Kuźwa, znów zaczęłam trzeźwieć. – Kto tak brutalnie odrywa cię ode mnie? – zagadywał, bełkocząc i próbując się uśmiechać.
– Mąż – rzuciłam, nie patrząc na niego, i wyszłam.
Słyszałam jeszcze za sobą jakieś komentarze do barmana, że człowiek pozwala takiej kokietować się i zjeść miskę nachosów, a potem okazuje się, że ona ma męża. Do chuja z nimi wszystkimi!
Miałam ochotę płakać, ale zdecydowałam, że tego nie zrobię.
Marny podrywacz, pomyślałam o tym facecie, kiedy szłam już Emilii Plater w stronę Świętokrzyskiej. Nie to co Theos. Ten to umie zagadać tak, że kobieta od razu ma skurcze w podbrzuszu. Zaniepokoiło mnie, że poczułam je na samo wspomnienie o nim. Postanowiłam więc zrobić test trzeźwości. Weszłam na jezdnię i stanęłam na białej linii oddzielającej pasy ruchu. Rozłożyłam ręce na boki i starałam się iść prosto. Lekkie zachwianie, ups! Okej, a teraz dotknę palcem wskazującym nosa, pomyślałam. Trafiłam w oko i zaczęłam nim mrugać, bo chyba wcisnęłam sobie do środka kilka okruszków tuszu do rzęs. Wtem podłużny biały pasek, na którym stałam, zrobił się rażąco biały. Oślepiły mnie ogromne światła, a od ściany Pałacu Kultury odbiło się echem wwiercające się w głowę przeciągłe trąbienie – najgorszy dźwięk na świecie, kiedy w uszach ma się jeszcze nastrojowy szum ginu. Autobus zatrzymał się tuż przede mną. Po raz drugi tego wieczoru stałam tak blisko karoserii, że czułam intensywny zapach pojazdu. Kierowca wychylił głowę przez małe okienko. Musiał się lekko unieść z siedzenia, by dobrze na mnie poprzeklinać. Chociaż wciąż oślepiały mnie światła, które miałam na wysokości kolan, to wyraźnie widziałam jego wąsate, grube usta i tłuste paluchy, którymi wymachiwał.
Zeszłam z jezdni, patrząc na niego z wyższością i obojętnością zarazem. Miałam ten wzrok dobrze przećwiczony w redakcji. Tak trzeba było działać. Zanim dopuściło się do pióra młodszych redaktorów, zanim zezwoliło się, by ich nazwisko miało zaszczyt pojawić się na stronach magazynu czy tylnej okładce książek, trzeba było im pokazać, gdzie ich miejsce. Ale ten kierowca za nic miał mój pełen pogardy wzrok. Zwyzywał mnie od narkomanek i pijaczek. I zanim wcisnął gaz, wrzasnął jeszcze przez to durne okienko:
– Idź się lecz, łajzydo!
Nie miałam siły wchodzić z nim dyskusję, choć mogłabym też mu powiedzieć parę słów, chociażby, żeby przestał tyle żreć, bo wygląda jak tłusty balon z wąsami, albo że niech wróci do szkoły, debil jeden, bo nie ma takiego słowa jak łajzyda, jest łajza, a nic mnie bardziej nie irytuje, jak uliczne słowotwórstwo pospólstwa zarabiającego poniżej średniej krajowej. Ale krzyknęłam tylko, kiedy już mnie minął:
– Nie jesteśmy na ty, pierdolony anla‒analfabecie!!
A jednak nie trzeźwiałam. Uff… Język mi się jeszcze sennie plątał, pomimo że chód miałam już całkiem dziarski. Skręciłam w Świętokrzyską. Libańska knajpa, do której lubiłam zabierać klientów na lunch, była już zamknięta. Szkoda. Miałam ochotę na ich kebab. Światła samochodów oślepiały mnie, więc starałam się iść z dala od ulicy. Czułam się bardzo ładna i ważna. Byłam wolnym człowiekiem. Nie musiałam tkwić w nudnym domu, wstając pierdylion razy do jakiegoś bobasa z kolką czy czymś takim. Nie miałam faceta, który by pilnował mojego powrotu do łóżka, ani nudnych znajomych, których miałabym obowiązek przyjąć z rewizytą. Robiłam, co chciałam, piłam, jak i gdzie chciałam, pracowałam właściwie też, kiedy chciałam. Żadnych pieprzonych zobowiązań. Jedynie Aleks czasami wytrącał mnie z tej idylli. Zaburzał moją wolność, ale wiedział, że ma do tego prawo.
Oczywiście, nie był moim mężem. Był moim byłym mężem. Rozwiedliśmy się dokładnie sześć miesięcy po ślubie, kiedy dowiedział się o Theosie. Na zawsze zapamiętam jego oczy i zaciśnięte nieme wargi, które hamowały potok słów, jakimi chciał mnie wtedy zabić. Zadałam mu cios, ale on nigdy mi nie oddał. Po siedmiu latach od naszego rozwodu wciąż regularnie się widujemy, nie wracając do tamtej półrocznej marnej małżeńskiej przygody. Aleks nigdy nie dowiedział się, dlaczego zgodziłam się założyć sobie obrączkę na palec, po czym natychmiast ją zdjęłam i schowałam do szuflady. Nie zasługiwałam na niego. Za to doskonale zasługiwałam na Theosa.
Dochodziłam do skrzyżowania z Marszałkowską. Wysoka, chuda postać już stała na wysepce tramwajowej pośrodku jezdni. Na tym przejściu spotkaliśmy się po raz pierwszy. Gapił się wtedy na zegarek, a ja wsłuchiwałam się w trajkotanie mojej przyjaciółki Flory, jednocześnie będąc wspomnieniami jeszcze na wakacjach, na których śniada, opalona skóra Theosa migała morskimi kropelkami. Wyglądały na nim jak greckie diamenty. Z tamtych wspomnień wyrwał mnie przeraźliwy jęk Flory. Wysoki blondyn wpadł na nią i dosłownie zdeptał. Flora leżała na szynach, Aleks pochylał się nad nią wstrząśnięty rozmiarem krzywdy, jaką niechcący zadał, a ja patrzyłam na nich z góry, próbując uświadomić sobie, co się właściwie dzieje. Już wtedy był bardzo spanikowany. Dreptał zgarbiony wokół Flory, próbując ją podnieść, ale jej noga wydawała się jakaś dziwnie zakrzywiona. Odrażające, że można sobie w taki sposób wykręcić kostkę. To pewnie przez te obcasy, których, mając taki ciężki tyłek, nie powinna nigdy zakładać. Mój szewc zawsze mamrotał pod nosem, reperując obcasy, że baby z grubymi dupami powinny zapomnieć o szpileczkach. Darzyłam go sympatią i nie raz miałam ochotę wyjść z nim na kawę, ale nie lubię obcych ludzi. Wtedy cała chmara gapiów zatrzymała się przy nas, udzielali rad, zrobił się ogólny harmider, nawet tramwaj stanął na skrzyżowaniu. Moja przyjaciółka płakała z bólu, wszyscy próbowali jej pomóc, a ja stałam obok niej i nic. Ktoś zadzwonił po karetkę i kilka minut później Flora jechała na ostry dyżur ambulansem bez włączonego sygnału. Ludzie się rozeszli, tramwaj na mnie trąbnął, żebym się przesunęła i odjechał.
– To chyba jej – powiedział chudy blondyn, wręczając mi sweter Flory.
Spojrzałam na ten bezgustowny łach i od niechcenia wepchnęłam go do swojej obszernej torby.
– Jak myślisz, gdzie ją zabrali? Może na Madalińskiego? – pytał.
Widziałam, że szuka mojego pocieszenia. Powinnam powiedzieć coś w stylu: „Nie martw się, Flora to gapa, jak trajkocze, to nie widzi bożego świata, nic jej nie będzie, ludzie codziennie sobie coś łamią, przyda jej się parę tygodni wypoczynku” i tak dalej. Ale powiedziałam tylko:
– Powinieneś uważniej patrzeć pod nogi.
– Wiem – przyznał załamany – nigdy nie czułem się podlej.
Nie zrobiło mi się go żal, ale odrobinę mnie zaciekawił. Przyjrzałam mu się z uwagą. Jasny zarost, włosy zaczesane palcami na bok, luźne dżinsy i sweter wystający spod krótkiego płaszcza, brązowe mokasyny. Gust okej. Na ramieniu miał zawieszony plecak komputerowy. Informatyk?
– Aleksander – przedstawił się, nieproszony podając mi rękę – To twoja koleżanka i na pewno macie kontakt do siebie. Jeśli zadzowni do ciebie lub ty do niej, proszę, daj mi znać, jak ona się czuje, co z nią, nie wybaczę sobie, jeśli coś jej zrobiłem.
– Zwichnąłeś jej kostkę i tyle – zaczęłam się śmiać. – To takie straszne?
– Straszne – powiedział poważnie. – Ja zazwyczaj nie wchodzę do szpitali, ale chcę wiedzieć, gdzie ona jest. Od razu tam pobiegnę.
Znów się roześmiałam. Ten chłopak mówił zupełnie poważnie. Dziwak. Choć dość przystojny. Zaproponowałam więc, żebyśmy się przeszli po mieście. Może w międzyczasie ona sama zadzwoni i da znać, a jak nie, to my zadzwonimy. A jeśli nie odbierze, to wymienimy się numerami i przekażę mu informacje jutro.
Poszliśmy więc Świętokrzyską w stronę Nowego Światu. Okazało się, że oboje studiujemy na SGH. On mnie nawet trochę kojarzy, ja go w ogóle, jak wszyscy inni ludzie był dla mnie po prostu tłem. Zajmuje się analityką i globalnym biznesem. Chce zostać maklerem, czy jakoś tak. Był też ciekawy mnie. Pytał, czy podoba mi się na zarządzaniu. Powiedziałam, że mam to w małym palcu i studiuję tylko dla dyplomu, bo i tak dostanę kierownicze stanowisko w firmie moich rodziców. Wziął to za żart.
Teraz znów stał tam przy torach, tak jak wtedy. Podeszłam, ignorując czerwone światło.
– Zasady ruchu drogowego nie obowiązują pani dyrektor? – zapytał, dając mi buziaka w policzek. – Pachniesz dżinem. Dużo piłaś?
– A co?
– Martwię się o twoje zdrowie.
– To nowość, bo głównie martwisz się o własne.
– Nie musisz być złośliwa. Nie martwiłabyś się, gdyby ciebie to spotkało?
– Sraczka? Olałabym.
– Złe wyniki. I do tego sraczka. Nieustająca od kilku dni.
– Od kilku, czyli od ilu? Pięciu? Sześciu?
– Dwóch.
Westchnęłam. Jak zwykle przesadzał.
– Gdyby było tak źle, nie chodziłbyś w nocy po mieście – zauważyłam.
– Byłem w pracy. Giełdę zamykamy późno, bo jeszcze prowadziłem analizy porannych otwarć. A poza tym mam w biurze osobną łazienkę, wiesz, to dla mnie duży komfort. No i jestem na lekach, ale w sumie, nie wiem, czy mam je brać, czy może jeszcze bardziej mi zaszkodzą… Konsultowałem się z lekarzami, ale każdy mówi co innego. Nie mam nikogo, komu mógłbym zaufać…
Znałam te teksty na pamięć. Mogłabym je zacytować bez zająknięcia. Czy dotyczyło to nerek, podkrążonych oczu, czy bólu brzucha, zawsze diagnostyka w jego przypadku była podejrzana i nienazwana, lekarze ukrywali prawdę lub jego przypadek był tak skomplikowany, że wymykał się dotychczasowym standardowym doświadczeniom lekarzy, a żeby położyć się do szpitala na drobiazgowe badania, nie było mowy.
– …a do szpitala nie pójdę. Nikt nigdy mnie tam nie zaciągnie. A jak już tam kiedyś trafię to tylko po to, żeby umrzeć.
Przewróciłam oczami. Cóż więcej mogłam zrobić. Nawet nie zauważyłam, że idziemy już od paru minut naszą standardową trasą. Jakiś facet przed nami palił papierosa elektronicznego. Wypuścił chmurę dymu. W świetle ulicznej latarni wyglądała jak mgła, z której się wyłonił. Przeszliśmy na drugą stronę ulicy. Co do tego oboje mieliśmy takie samo zdanie: nie lubiliśmy palaczy. Zatruwanie powietrza śmierdzącym dymem z czyjejś gęby uznawaliśmy za naruszanie naszych praw do wolności, zdrowia i swobodnego oddychania. Przeprowadziliśmy ze sobą dziesiątki rozmów o tym, co na ten temat myślimy, a mianowicie, że palenie powinno być zabronione na ulicy, na plaży, przed wejściami do budynków, właściwie to wszędzie, a palarnie na uczelniach i w miejscach pracy zlikwidowane, bo w sumie to naruszają równość pracowników, bo skoro daje się przestrzeń dla celebrowania jednego uzależnienia, to dlaczego nie ma jej dla innego, na przykład pokoików dla osób uzależnionych od masturbacji?
– Zerkniesz na te wyniki? – Podsunął mi papier pod nos.
Literki i cyferki trochę mi się rozmazywały. Zatrzymaliśmy się pod latarnią i skupiłam wzrok. Może faktycznie tym razem jest się czym niepokoić?
– Widzę tylko niewielkie przekroczenia i kilka niedoborów – powiedziałam – ale to równie dobrze może być błąd pomiarowy.
– Dasz to ojcu? Zna tego ordynatora…
– Zna każdego ordynatora w mieście – sprostowałam. – Może lepiej wuj Stach z Szaserów?
– Tak będzie lepiej. Skonsultujesz? Bardzo mi zależy. Jestem w grupie ryzyka. Mój tata już w tym wieku miał pierwsze objawy raka jelita, które zignorował…
Dla świętego spokoju przytaknęłam i zmiętoliłam kartkę, wpychając ją do kieszeni płaszcza. Ulżyło mu, że nie odmówiłam, że nie wyśmiałam jego obaw.
– Pewnie nie pamiętasz, że dziś są moje urodziny? – zagadnął po chwili. – Nie szkodzi. Nie mam ci za złe.
– Dużo zdrowia – pożyczyłam mu.
– Nie musisz być złośliwa.
Szliśmy dalej. Minęło nas parę nocnych autobusów. Poza tym ulice wyludniły się, nawet jak na centrum miasta. Pomyślałam, że jeśli nie będzie chrzanił o swoich kiszkach, to może do mnie wpaść. Obejrzymy coś, napijemy się jeszcze. Do świtu już tylko parę godzin. Może uda mi się zasnąć chociaż na chwilę. Rano napiszę ten blurb i wyjdę do pracy. Jakoś dotrzymam do wieczora z zapasem prosecco w szafce, trochę podyrektoruję, wejdę w jakiś kompletnie wyssany z palca spór z którąś z redaktorek lub z Borysem, który myśli, że przejmie moje stanowisko za jakiś czas, a potem znów sobie spokojnie pójdę w nocy do knajpy. Ot, słodkie, bezsenne życie.
– Możesz do mnie przyjść, jeśli chcesz – powiedziałam z jakąś dziwną chrypą w głosie, która odbiła się echem od bramy, przy której właśnie przechodziliśmy.
– Nie oczekiwałem, że z okazji moich urodzin będziesz aż tak hojna – zaśmiał się.
Zgrywus jeden. Za to go lubiłam. Że nie rozpaczał po nas. Nie wypominał mi błędu, jak moja Matka, że nie taplał się w mojej winie, nie skupiał na tym, że zmarnowałam mu jego stare życie. Po prostu jeszcze nie ogarnął swojego nowego. Za to ja tkwię w starym, nawet tym starszym od niego. Znów pomyślałam o Theosie, i o tym, jak zawsze nie w porę nawiedza mnie jego obraz.
Pociągnęłam go w stronę przystanku, bo akurat nadjeżdżał nocny autobus.
– Chyba żartujesz! – żachnął się. – Wiesz, że od czasu pandemii nie poruszam się komunikacją miejską. Tych debili nawet zaraza niczego nie nauczyła. Kaszlą, prychają w każdą stronę, jeżdżą bez masek, za duże ryzyko.
– To co proponujesz, paranoiku?
– Jestem przecież samochodem, tylko musimy się kawałek wrócić. Zaparkowałem na Kubusia Puchatka.
Nie ma chyba w Warszawie głupszej nazwy ulicy. Ale okej, wróciliśmy się na Kubusia Puchatka, żeby niepotrzebnie nie ryzykować jego życia jazdą autobusem.
– Ty też nie zachowujesz rozsądku – wypominał mi po drodze. – Włóczysz się po mieście, chodzisz po barach, gdzie pełno obcych ludzi, jakby wirusa odwołano.
– A czy ja kiedyś byłam rozsądna? – coś mi nawet lekko powieki opadały. Liczyłam, że może uda mi się zdrzemnąć w jego aucie przez ten kawałek, jak będziemy jechać na Ochotę, a potem przez dwa razy dłuższą chwilę, jak będzie szukał miejsca do zaparkowania.
Kiedy wsiedliśmy, faktycznie nieco odpływałam. Nie to, że zupełnie przysnęłam. Chciałabym. Myślałam o tekście, który muszę na jutro dostarczyć do redakcji, bo to deadline dla ważnego tytułu książki jednej z odpicowanych celebrytek, która niby szerzy szyk. Gardzę takimi, ale mniejsza z tym.
Zawsze miałam trudności z pierwszym zdaniem. Patrzenie przed siebie, stukanie, a potem backspace. I od początku to samo. A pisać trzeba było dużo, by wyrobić pozycję. Korekta nie wymyśli za mnie konceptu, a redaktor prowadzący prędzej podrzuci coś mało lotnego, by najlepsze smaczki swojego umysłu zachować do środkowych rubryk, które podpisuje własnym nazwiskiem. Koszmar pierwszego zdania prześladował mnie, odkąd zaczęłam pracować w wydawnictwie Rodziców. Trzeba było coś udowodnić, nie tylko dyplomem, ale i talentem. Inaczej na zawsze miałabym łatkę córeczki szefów. Mnie to wisiało, ale Ojcu nie. Pierwsze zdanie decyduje o tym, czy czytelnik przeczyta kolejne, Pierwsze zdanie jest jak pierwsza miłość, Rozsądek zostaw w domu, emocje zawrzyj w pierwszym zdaniu – głosiły motywacyjne hasła na pulpitach i ściankach działowych redaktorów. U mnie w gabinecie nad biurkiem wisiała tabliczka Everytime is prosecco time.
Potem opracowałam jakoś tam swoją metodę. Pierwsze zdanie nie chce przyjść? W dupie z nim. Zacznę od drugiego. Albo i trzeciego. Czasem zaczynałam po prostu środkowy akapit lub pisałam samą końcówkę (te mi wychodziły elegancko), nazywałam to draftem i podrzucałam Alicji, mojej sekretarce, żeby to podrasowała. Ona oczywiście pisała całą resztę, czyli dziewięćdziesiąt pięć procent plus robiła niezawodną korektę. A jeśli, jakimś cudem, udało mi się w bólach urodzić pierwsze zdanie, drugie, czy nawet cały pierwszy akapit, brałam dzień wolnego i przeważnie przesypiałam go, bo to były czasy, kiedy jeszcze spałam, jakby to była tak wysysająca z energii czynność, że wymagała urlopu wypoczynkowego. Jak ludzie są w stanie pisać długie książki? Rozglądałam się czasem po półkach u nas w wydawnictwie czy w Empiku, i prawie szalałam z wściekłości, gdy widziałam sześciotomowe cegły od Knausgarda, czy Małe życie, Ósme życie, Shantarami inne opasłe wolumeny, które czytałam ze łzami zazdrości w oczach. Kuźwa mać, mówiłam wtedy. Byłam naprawdę rozżalona. Dlaczego mnie pisanie sprawia tyle trudności? Zaczęłam bawić się w życzenia, typu: jak światło się zapali w trzy sekundy, to uda mi się napisać blurb w godzinę. Raz, dwa, trzy, odmierzałam i dupa. Jak nie nadepnę na żadne przecięcie płyt chodnikowych do końca Marszałkowskiej, to stworzę wzorcowy wstępniak. Zobaczyłam któregoś sierpniowego wieczoru spadającą gwiazdę. Zamknęłam oczy i jak paniusia na pensji pomyślałam życzenie. I takie tam. Aż w końcu, któregoś dnia, wróciłam z wydawnictwa. Dość wcześnie jak na siebie. Po drodze kupiłam kawę i pączki. Specjalnie pojechałam po nie kawałek dalej, na Dickensa do Skrzypka, bo tam są najlepsze w Warszawie. Przysiadłam na tarasie, żeby zjeść i wypić, patrząc na wieżowce w centrum, a potem wzięłam na kolana macka i sama z siebie napisałam rewelacyjny tekst, wprowadzający na rynek książkę popularno-naukową o miejskich ptakach.
W dupie mam ptaki, ale ten tekst tak mi się udał, że był wielokrotnie cytowany, znalazł się na okładce, plakacie promującym książkę, czytał go lektor w filmiku reklamowym, został nawet przetłumaczony, bo książka miała też wydania zagraniczne, a organizator międzynarodowych targów książki otworzył uroczyście wydarzenie cytatem z mojego tekstu. Wow, to było coś. Życzenia się spełniają. Trzeba śledzić spadające gwiazdy. I właśnie wtedy, kiedy napisałam to jedno doskonałe pierwsze zdanie wraz z jego kontynuacją, przestałam sypiać.
Miałam ochotę płakać, ale zdecydowałam, że tego nie zrobię.
– Jesteśmy – powiedział Aleks.
Rozejrzałam się. Dziwnym trafem udało mu się zaparkować w alejce przy Parku Wielkopolskim.
– Zaproszenie aktualne czy wolisz iść sama wypocząć?
– Wiesz, że nie sypiam. Chodź już i nie marudź.
– Ja też raczej nie usnę z wizją raka w żołądku…
– Nie marudź, mówiłam!
W mieszkaniu było duszno. Otworzyłam więc okna, a Aleks poszedł do łazienki. W tym czasie uprzątnęłam stolik kawowy, zrzucając puste butelki, kartki, opakowania po rajstopach i butach po prostu na podłogę. Potem zajrzałam do lodówki. Nic obiecującego. Zamrażarka? Stare frytki.
– Może zamówię nam kebab?! – krzyknęłam w stronę łazienki.
– Żartujesz sobie? Przecież mam rozwolnienie! – odkrzyknął oburzony z toalety.
– Ale ja jestem głodna… – mruknęłam do siebie i przypomniałam sobie, że w szafce na dole mam popcorn i rodzynki. Znalazłam tam też słoik fioletowych oliwek, suszone pomidory i pleśniowe kiełbaski z Żabki. Oblizałam usta. Zrobię deskę serów bez serów, pomyślałam i ułożyłam wszystko elegancko na drewnianej okrągłej tacy. Obsypałam całość maślanym popcornem i wyjęłam butelkę białego wina. Chwilę mi zajęło mocowanie się z korkiem, ale jednak doświadczenie zrobiło swoje. Nalałam do dwóch kieliszków i urzeczona swoją gościnnością zaniosłam poczęstunek do salonu. Aleks siedział już na sofie i przełączał kanały. Minę miał taką, że widziałam, żeby nawet nie pytać, co mu jest, bo było mu wciąż jedno i to samo.
– Ja nie mogę pić – oznajmił jakby to była moja wina. – Byłbym szczęśliwy, gdybym mógł pić tyle co ty. Nie myślałbym wtedy o śmierci.
– Możesz nie myśleć, nie pijąc – doradziłam szczerze.
– A ty umiesz nie myśleć, nie pijąc?
W punkt.
Przysunęłam bliżej siebie dwa kieliszki i zagryzłam je śmierdzącymi kiełbaskami.
– Pachną jak stare skarpety – powiedział z odrazą.
– Chyba twoje – szturchnęłam go i zaczęliśmy się śmiać.
Jakie to cudowne, że w tym wieku można być wciąż zabawowym jak nastolatki, podczas gdy twoi rówieśnicy czują się już emerytami, pchając bobowózki i zasypiając ze strużką śliny przy Faktach. Tak, moje życie jest naprawdę piękne, pomyślałam nalewając wino do obu kieliszków.
Aleks zdjął buty i wyciągnął nogi, opierając stopy o stolik. Zatrzymał się na kanale Eleven. Leciała powtórka weekendowego wyścigu Formuły 1. Max Verstappen przypominał mi zawsze skrzyżowanie Tomasza Lisa z Tamarą Łempicką. Nie wiem, czy to za sprawą zaspanych jasnych oczu, zakrzywionej linii nosa czy sposobu układania ust podczas mówienia. W każdym razie szum wina i silników sprawiły, że oparłam głowę o jego ramię, zastanawiając się nad magicznym pierwszym zdaniem do jutrzejszego blurba.
– Jeśli zaśniesz – powiedział cicho Aleks – wyjdę jak zwykle i tylko zatrzasnę drzwi, okej?
– Nie zasnę – wymamrotałam.
I faktycznie. Nie zasnęłam od razu. Oglądaliśmy wyścig do końca, potem kilka śmiesznych amerykańskich standupów. Aleks rozumiał więcej, ja mniej. Potem odpaliliśmy Spotify i tańczyliśmy chwilę przy Sanah. Czułam się jak Irenka. Nawet się tym wzruszyłam, z tego co pamiętam. Spotify podpowiedział nam potem Sobela, a następnie Podsiadłę, więc włączyliśmy sobie jego cały koncert. Śpiewaliśmy. A potem robiło się już jasno nad blokami w centrum. Ja zaległam na sofie, Aleks wyszedł, coś tam marudził, ale nie pamiętam. Zrobiło się cicho.
Ocucił mnie zgrzyt klucza w zamku drzwi wejściowych i szelest papierowych toreb z zakupami.
– Dlaczego nie zamykasz na noc drzwi na klucz?! – spytała Matka z oburzeniem i trwogą. – Nie boisz się złodziei?
– Złodzieje boją się mnie – odparłam, wstając, żeby się przywitać. Gdybym nie dała jej buzi, zaraz rozpętałaby awanturę, że ona mnie kocha, a ja jej nie szanuję.
– Śpisz w diamentowych kolczykach?
– Kto bogatemu zabroni… – Nieprzytomna potoczyłam się w stronę łazienki.
– Czuć od ciebie alkoholem! – krzyknęła za mną z wyrzutem.
Musiałam podać racjonalny powód. W jej świecie alkohol piło się wyłącznie z jakiejś okazji. Inaczej można się przecież uzależnić. A to by było straszne.
– Świętowaliśmy z Aleksem jego urodziny – tłumaczyłam z łazienki, szorując zęby.
Przyjrzałam się sobie w lustrze. Byłam szczęściarą. Pomimo tragicznego dla zdrowia prowadzenia się, w tym ponad półrocznej bezsenności, miałam świetlistą cerę, zdrowe gęste i ciemne włosy, i nie potrzebowałam nakładać ton makijażu. W mojej kosmetyczce na pralce był właściwie tylko krem BB, dwa różne tony Estée Lauder, i tusz do rzęs Lashcode. Usta i brwi miałam zrobione permanentnie. Czasem nakładałam róż na policzki. Lub po prostu się w nie szczypałam. Alkohol też robił swoje. Wyglądałam jak z obrazka. Cukiereczek po prostu.
– Aleksander stale tu przychodzi. Może więc powinniście znów się pobrać?
– Jesteśmy teraz tym, kim zawsze powinniśmy dla siebie być – oznajmiłam, wypluwając pastę do umywalki.
– Coś takiego nie istnieje – mówiła moja matczyna wyrocznia, zamykając wszystkie okna. – Jezu, jak tu zimno. W domu zaczęliśmy już grzać. Ojciec wczoraj sam rąbał drwa do kominka. Praca z siekierą go odstresowuje.
Rodzice pobudowali się pod Warszawą kilka lat temu, zaraz po moim rozwodzie. Przepisali na mnie mieszkanie na Ochocie, w którym żyliśmy dotąd wszyscy razem (poza okresem mojej małżeńskiej przygody, kiedy przeprowadziłam się do Aleksa na Żoliborz), a mojej siostrze kupili nowe, duże, w apartamentowcu na Mokotowie, ze strzeżonym osiedlem i placem zabaw. Siostra jest samotna i ma dwa bachory. Pewnie dlatego zasłużyła na coś nowego. Ja dostałam coś starego. Nigdy nie narzekałam, bo kamienica i mieszkanie spoko, przestronne, widne, wysoki sufit, sztukateria, blisko centrum, wprawdzie nie są mi potrzebne trzy sypialnie, ale przynajmniej mam miejsce na trzymanie gratów. Jedyny szkopuł w tym, że wszyscy mają do niego klucze. Nikomu nie przyszło do głowy, że skoro teraz ja jestem właścicielką mieszkania, to nie powinni bezczelnie wchodzić tu niezapowiedziani, kiedy tylko chcą. Matka, Ojciec i Marlena z bliźniakami też.
– Was raczej podwyżka ceny węgla nie powinna za bardzo obejść… – mruknęłam, zaglądając jej do toreb. – Właściwie to dlaczego wciąż robisz mi zakupy, Mamo? – wyciągnęłam jabłko i zaczęłam je chrupać.
– Bo jak ja nie pomyślę, żebyś miała zbilansowaną dietę, a nie tylko kebaby, Starbucksik i hiszpańskie kostki z Sowy, to sama o siebie nie zadbasz.
Otworzyła lodówkę i pokręciła głową z dezaprobatą. Pomogłam jej wypakować nabiał, włoską szynkę, trochę sałatek. Moja Matka miała niebywałe zdolności do szybkiego implementowania tego, co akurat powinno się jadać, i nie była przyzwyczajona na stałe do żadnych smaków. Przerabiała wszystko, co akurat było na topie. Szał na soczewicę i wege kotlety z kuchnią Lidla. Beztłuszczowe placki ziemniaczane Lewandowskiej. Bezglutenowe chlebki z domowej maszyny do pieczywa. Był czas, kiedy jadaliśmy wędliny wyłącznie ugotowane lub upieczone przez Matkę. W nowym domu z ogrodem zamówiła wędzarnię ogrodową i maszynę do robienia kiełbas, i teraz weekendami nadziewa kiszki. Jeśli któregoś dnia polscy influencerzy dietetyczni zaczną forsować ideę żabich udek, byłam pewna, że Matka każe zasypać przydomowy staw i wyłapać wszystkie płazy, po czym samodzielnie wyrwie im odnóża. Była bezwzględna.
– Zrobię ci twaróg z ziołami bez soli i jajko na miękko, kochanie. Zjesz przed pracą.
I jednocześnie opiekuńcza. Tak. Matka i Ojciec zawsze robili wszystko, co dla mnie najlepsze. Sądzili chyba, że źle wychowali starszą o pięć lat Marlenę, skoro skończyła samotnie z podwójną kołyską obok łóżka. Dlatego tak bardzo skupili się potem na mnie, żeby nie spotkał mnie podobny los. Chcieli mnie mieć na oku, ułatwić mi start w samodzielność, jednocześnie mnie jej pozbawiając. Plecy, które rozstawili za mną w liceum, potem na studiach i obecnie w pracy, są tak szerokie, jak mur chiński. Mojego wyskoku w małżeństwo nie potraktowali poważnie, choć nieco odetchnęli, bo kandydat był odpowiedzialny, rozsądnie lękliwy, posażny i terminowy – naprawdę tak powiedzieli. Matce podobał się wizualnie. Zajęli się więc organizacją budowy swojej rezydencji, projektowaniem ogrodu i wędzarni, poświęcając temu dużo emocji i czasu, i tylko to moim zdaniem uratowało ich przed zawałem, kiedy poinformowałam o rozwodzie, a ponieważ ślub był skromny, cywilny, niektórym znajomym i dalszej rodzinie nawet nie zdążyli przekazać informacji o zamążpójściu córki, więc nie trzeba było niczego aktualizować.
Jajko się gotowało, a Matka zaczęła sprzątać. Widziałam, jak wkłada kieliszki z niedopitym winem do zlewu. Błagałam w myślach, żeby go nie wylała. Planowałam je dopić, jak się odwróci lub wyjdzie. Nie wylała, uff, ale cały czas się kręciła.
– Idź się ubierz, szykuj się do pracy, ja tu ogarnę.
– Mam panią do sprzątania – przypomniałam jej.
– Ale okazjonalnie, a tę stajnię Augiasza wypadałoby czyścić codziennie.
– Przesadzasz – stwierdziłam i, patrząc tęsknie za kieliszkami w zlewie, wyszłam.
Posłusznie podreptałam do swojego pokoju. Wyciągnęłam pierwszą z brzegu sukienkę spośród rzędu takich samych beżowych i czarnych z dobrymi metkami. Zrzuciłam stare rajstopy i wyrzuciłam je do śmietnika. Otworzyłam nową paczkę i naciągnęłam na nogi. Dopasowałam botki na obcasie, przeczesałam włosy na bok, uszczypnęłam się w policzki i byłam właściwie gotowa.
Zmusiłam się do zjedzenia śniadania. Matka w tym czasie opowiadała, że szykuje rodzinne przyjęcie w kolejny weekend w przydomowej oranżerii. Możemy najpierw pójść na grzyby, a potem przy ognisku upiec domowe kiełbaski.
– Będzie tylko Marlenka z dziećmi, może wpadnie też wujek Stach.
Kiełbasy i Stach o czymś mi przypomniały.
– Czy wujek pracuje jeszcze na Szaserów? – zapytałam.
– A dlaczego miałby nie pracować?
– Jest stary, powinien już siedzieć na emeryturze – burknęłam, przełykając kiepsko doprawiony twaróg.
– Ludzie w twoim wieku nie mają szacunku dla starszego pokolenia. Myślisz, że jesteś nieśmiertelna?
Wcale tak nie uważałam. Widziałam codziennie każdą ewentualność swojego potencjalnego zgonu, od łączenia tabletek nasennych z alkoholem, przez rozjechanie na przejściu dla pieszych, po atak terrorystyczny na Chałubińkiego 8 w stylu WTC. Nie było sensu wygłaszać swoich komentarzy przy Matce. Po raz kolejny o tym zapomniałam.
– Aleks poprosił, żebym skonsultowała jego wyniki. Myślisz, że mogę o to zagadać wujka? Albo ty?
– Masz do niego numer, to zadzwoń. Czy wszystko trzeba załatwiać za ciebie?
Nie wierzyłam, że to mówi. Nie prosiłam przecież o robienie zakupów czy sprzątanie, a ona wypomina mi kwestie telefonu do jej brata?
– Nieważne – machnęłam ręką i wstałam od stołu.
Założyłam płaszcz i już marzyłam o kawie, którą kupię na rogu Narutowicza.
– Jedziesz taryfą? – zapytała Mama.
– Tramwajem.
– Uważaj na siebie, córeczko. Pięknie wyglądasz. Poogarniam tu jeszcze chwilę i pójdę. Przyjedź, proszę, do nas na to spotkanie. Dawno sobie tak w gronie rodzinnym nie siedzieliśmy. I dzieciaczki tak bardzo wyrosły. Kochane moje… – paplała.
– O niczym innym nie marzę… – westchnęłam, dałam jej ponownie buzi, żeby się nie obraziła, i wyszłam, ciesząc się, że znów przez parę chwil będę sama.
W tramwaju przypomniał mi się blurb, którego nie napisałam. Usiadłam, wyjęłam z torby notatnik, bo zawsze wolałam pisać odręcznie niż na telefonie, oraz złoty długopis. Lubiłam trzymać go w dłoni. Był niezwykle elegancki. Niestety, nie było czego nim zapisać. Moja głowa, choć przychodziły do niej na bieżąco różnorakie określenia osób, które stały nade mną w wagonie, często bardzo kreatywne, nie chciała niczego wymyślić, co tyczyłoby się książki o ekskluzywnym życiu według gwiazdy porannej telewizji, której poradnik mieliśmy wydać i promować tej jesieni. I tak z mojego powodu mieliśmy już tygodniową obsuwę względem harmonogramu i gwiazda zaczynała tupać swoimi stópkami. Obiecałam sobie, że pierwsze, co zrobię, gdy książka się ukaże, to napluję na nią.
Redakcja: Katarzyna Zioła-Zemczak
Skład i korekta: baturo.pl
Projekt okładki: Maciej Pieda
Ilustracje na okładce: Freepik Premium
Wydanie I
© Copyright by Wydawnictwo Dragon PL Sp. z o.o.
Bielsko-Biała 2025
Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Odniesienia do realnych osób, wydarzeń i miejsc są zabiegiem czysto literackim. Pozostali bohaterowie, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.
Wydawnictwo Dragon PL Sp. z o.o.
ul. 11 Listopada 60–62
43-300 Bielsko-Biała
www.wydawnictwo-dragon.pl
ISBN 978-83-8274-925-0
Wyłączny dystrybutor:
TROY-DYSTRYBUCJA PL Sp. z o.o.
Aleja Jana Pawła II 27
00-867 Warszawa
tel. 795 159 275
Zapraszamy na zakupy: www.fabulo.com.pl
Znajdź nas na Facebooku: www.facebook.com/wydawnictwodragon