Bez szwanku - Philippa East - ebook + książka

Bez szwanku ebook

East Philippa

3,6

Opis

Mijają trzy miesiące, odkąd Sarah nie płaci czynszu. Zarządzająca nieruchomością Jenn wchodzi do małego londyńskiego mieszkania, gdzie gra radio, a na małym stole jadalnym stoją nakrycia dla trzech osób. I rozkładające się ciało zwinięte na kanapie… Jak to możliwe, że minął prawie rok, zanim ktoś je znalazł? Kto płacił jej czynsz? Kogo ofiara oczekiwała na obiedzie w noc śmierci? Jenn jest zdeterminowana, by odkryć te tajemnice, ale ma własne demony, z którymi musi się zmierzyć…

Mistrzowsko zaplanowany, inteligentny i emocjonujący thriller pióra autorki docenionych przez polskich czytelników Białych, małych kłamstewek.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 382

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (22 oceny)
7
5
5
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kociambers89

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna historia, o tym, że warto jest prosić o pomoc
00
margolas

Całkiem niezła

Pomimo,że książka zawiera trudne tematy,przeczytałam ją z zainteresowaniem.Myślę,że warto przeczytąć i rozglądnąć się w koło siebie,bo jest mnóstwo ludzi,którzy potrzebują trochę naszego zainteresowania.
00

Popularność




Roz­dział pierw­szy

Ostat­niej nocy znów zaczę­łam mar­twić się o Char­liego.

Wczo­raj przy­szedł list. W jego gór­nej czę­ści znaj­duje się nie­bie­sko-białe logo. Może wła­śnie z powodu tego listu leża­łam w łóżku i wpa­try­wa­łam się w sufit, nie mogąc zasnąć. Myśla­łam o nim. Odtwa­rza­łam każdy jego ruch i czyn z całego tygo­dnia, ana­li­zo­wa­łam je w zwol­nio­nym tem­pie mojego umy­słu. Czy jego mowa była nie­wy­raźna, czy jego spo­sób myśle­nia wyda­wał się zagma­twany lub powolny, czy emo­cje wymy­kały mu się spod kon­troli? Ana­li­zo­wa­łam to jesz­cze raz i jesz­cze raz, pró­bo­wa­łam oce­nić jego i sie­bie, czu­łam, jak moje żebra stają się coraz cia­śniej­sze.

Jed­nak dziś rano, w jasnym świe­tle dnia, Char­lie wyda­wał się zupeł­nie w porządku. Jego papla­nina pod­czas śnia­da­nia była wyraźna i mądra, a kiedy kaza­łam mu wymie­nić wszystko, co spa­ko­wa­łam do jego tor­ni­stra – to taki mój wła­sny, malutki test, który ma mnie uspo­koić – nie pomi­nął ani jed­nej rze­czy. W nagrodę dałam mu buziaka i poczu­łam, że moje zamar­twia­nie się jest absur­dalne.

Ale nawet teraz, gdy szybko scho­dzę ze zbo­cza, na któ­rym znaj­duje się jego szkoła pod­sta­wowa, nie potra­fię pozbyć się tych myśli.

***

Kiedy docie­ram do pracy, Emma sie­dzi przy biurku i pięk­nie się do mnie uśmie­cha.

– Dzień dobry! – mówi, a chwilę póź­niej dodaje: – Mia­łaś udany week­end?

Działa to na mnie jak wci­śnię­cie jakie­goś guzika. Czuję, jak moje plecy się pro­stują, auto­ma­tycz­nie uno­szę brodę. Uśmie­cham się do Emmy, choć usta mam wciąż odrę­twiałe od luto­wego zimna. Każ­dego ranka, gdy przy­jeż­dżam do biura, czuję się, jak­bym zmie­niała się w inną wer­sję sie­bie: odgry­wam moją zawo­dową rolę, staję się moim kom­pe­tent­nym „ja”. Zmie­nia się nawet mój spo­sób mówie­nia.

– Och, tak. Był udany, dzię­kuję – odpo­wia­dam. Cho­ciaż byli­śmy tylko ja i Char­lie, to i tak było dobrze, i tak to będę przed­sta­wiać. Nawet jeśli nie robi­łam nic poza zamar­twia­niem się. – A jak tam twój week­end? – mój ton jest grzeczny, ale szorstki.

– Och, no wiesz – mówi, zerka na smart­fona i ponow­nie pod­nosi wzrok. – Byłam bar­dzo zajęta! Po week­en­dzie zawsze mam wra­że­nie, że potrze­buję wol­nego ponie­działku na rege­ne­ra­cję – śmieje się cicho.

Kiwam głową, tak jak­bym rozu­miała, o co jej cho­dzi.

– Zapa­rzy­łam ci her­baty – dodaje i wska­zuje na moje biurko. Widzę pełen kubek, który mimo chłodu wciąż paruje; zanim w sta­rym budynku roz­kręci się ogrze­wa­nie, musi minąć tro­chę czasu.

– Aha – mówię nie­zręcz­nie – dzię­kuję.

Kiedy tak się dzieje, kiedy mar­twię się w nocy, sta­ram się uni­kać kofe­iny, ale skąd niby Emma mia­łaby o tym wie­dzieć? Sia­dam przy biurku i obej­muję dłońmi kubek, roz­ko­szuję się jego cie­płem. W pomiesz­cze­niu na­dal panuje chłód i wciąż sie­dzę w ele­ganc­kim weł­nia­nym płasz­czu. Włą­czam kom­pu­ter i otwie­ram pliki, któ­rych spraw­dza­nie jest moim codzien­nym obo­wiąz­kiem.

Lista zadań na ten tydzień została jasno okre­ślona, przy każ­dym z nich znaj­duje się mała zakładka z moim imie­niem; zapew­nia mi to poczu­cie porządku. Ramy całego dnia, prze­wi­dy­wane zada­nia, które wypeł­niają moją głowę listami rze­czy do zro­bie­nia, zosta­wiają tak mało miej­sca na inne myśli. W kalo­ry­fe­rze za mną coś stuka i bul­go­cze, a ja wycią­gam notat­nik, by roz­pi­sać plan, postę­puję zgod­nie ze sta­ran­nie uło­żo­nym sys­te­mem, moim spo­so­bem wyko­ny­wa­nia każ­dej, naj­mniej­szej nawet czyn­no­ści. Towa­rzy­stwo Miesz­ka­niowe, w któ­rym pra­cuję, jest teraz dużą orga­ni­za­cją. W zeszłym roku prze­ję­li­śmy zada­nia od władz lokal­nych – być może wzię­li­śmy na sie­bie wię­cej, niż byli­śmy w sta­nie udźwi­gnąć. Prze­ko­na­łam się na wła­snej skó­rze, jak cha­otyczna może być ta praca, ze wszyst­kimi sytu­acjami, które mogą się poja­wić, i milio­nem spo­so­bów, w jakie sprawy mogą przy­brać zły obrót. Wiem jed­nak, że nie­źle daję sobie z tym radę. Przez więk­szość czasu. W dzie­więć­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu pro­cen­tach przy­pad­ków.

Na zewnątrz, na głów­nej klatce scho­do­wej, sły­chać kroki na lami­no­wa­nej pod­ło­dze i ury­wane głosy ludzi przy­cho­dzą­cych do biur na innych pię­trach, współ­pra­cow­ni­ków, któ­rych rzadko widuję i z któ­rymi pra­wie ni­gdy nie wcho­dzę w inte­rak­cje. Emma odsuwa się od biurka i dopija her­batę.

– Dobrze – mówi. – To ja wycho­dzę: elek­tryk w Tri­nity Court – zosta­wia biurko zawa­lone papie­rami i otwar­tymi tecz­kami. Zawsze panuje na nim bała­gan, nawet w week­end. A ja muszę wal­czyć z chę­cią sprząt­nię­cia tego. Teraz, gdy jej nie ma, czuję się już tro­chę swo­bod­niej. W jej obec­no­ści jest trud­niej, jestem jakby bar­dziej świa­doma tego, jak mówię, jak wyglą­dam, jak sta­ram się utrzy­mać dobre wra­że­nie. Przy­pusz­czam, że powin­nam opu­ścić gardę, i może bym to zro­biła, gdy­by­śmy były ze sobą bli­żej. Jeste­śmy w podob­nym wieku, nie ma zatem powodu, żeby­śmy nie mogły się zaprzy­jaź­nić; pra­cuje tu ze mną od co naj­mniej sze­ściu mie­sięcy. Ale to nie tak…

Znowu patrzę na moje notatki na dziś i tym razem nie mogę zigno­ro­wać nie­przy­jem­nego zada­nia, o któ­rym sta­ra­łam się nie myśleć przez cały week­end, od czasu zare­zer­wo­wa­nia komor­ni­ków w zeszłym tygo­dniu. Prze­rzu­cam fol­dery w szu­fla­dzie i znaj­duję odpo­wied­nią teczkę, włą­czam na kom­pu­te­rze wła­ściwe notatki. Trzy razy wszystko spraw­dzam, aby mieć pew­ność, że nie pomi­nę­li­śmy żad­nego kroku, że nie pozo­stała nam już swo­boda wyboru. Będę więc musiała posu­nąć się dalej.

Nie jest to nie­zwy­kłe zda­rze­nie, loka­tor zale­ga­jący z czyn­szem lub innymi opła­tami. W tym bloku mamy mie­sza­ninę ludzi. Odsu­wam swoje krze­sło po wytar­tej wykła­dzi­nie w odcie­niu wybla­kłej zie­leni i prze­cho­dzę do miej­sca obok, gdzie sie­dzi mój szef Abay­omi. Gdy wcho­dzi­łam do pracy, sły­sza­łam, jak roz­ma­wia przez tele­fon, jego niski głos z akcen­tem uno­sił się na kory­ta­rzu.

Teraz pukam do jego uchy­lo­nych drzwi. „Moje drzwi są zawsze otwarte” – cią­gle nam to powta­rza. Pod­nosi głowę znad biurka, na któ­rym zwy­kle stoi kolek­cja pustych kub­ków po kawie, a jego twarz jest tak otwarta, tak nikogo nie­oce­nia­jąca, że nie­mal pozba­wiona wyrazu.

– Dzień dobry, Jenn – uśmie­cha się i jego policzki się pod­no­szą. – Jesteś już gotowa na dzień?

Zawsze mi się to w nim podo­bało. Nie roz­ma­wiamy na tematy emo­cjo­nalne czy oso­bi­ste, sku­piamy się na pracy i zada­niach. Jest bar­dzo prak­tyczny, bar­dzo prag­ma­tyczny. Nie chcia­ła­bym mieć szefa, który zawsze pytałby, jak się czuję, zasta­na­wiałby się nad moimi uczu­ciami, pra­gnąłby mnie poznać pry­wat­nie. Abay­omi lubi pro­stotę. Zwarty i pro­fe­sjo­nalny. Dzięki temu czuję się o wiele bez­piecz­niej.

– O dzie­wią­tej trzy­dzie­ści mam spo­tkać się z komor­ni­kami – przy­po­mi­nam mu. – Miesz­ka­nie numer szes­na­ście, Mun­roe House. Emma też wyszła, więc w biu­rze nie będzie nikogo, kto mógłby ode­brać tele­fon.

– Dobra, nie ma sprawy, zajmę się tym.

– Dzięki – odpo­wia­dam. – Mam nadzieję, że to nie potrwa długo.

Abay­omi gła­dzi zaro­śnięty pod­bró­dek. Tuż po przyj­ściu do pracy zawsze wygląda na nieco zmę­czo­nego – myślę, że być może, tak jak ja, pędzi do szkoły albo ma skom­pli­ko­wane dojazdy do pracy, a może po pro­stu nie lubi wcze­śnie wsta­wać. Ni­gdy go o to nie pyta­łam. Z pew­no­ścią pije dużo kawy.

– Ile mie­sięcy zalega najem­czyni? – pyta.

Spraw­dzam pod­su­mo­wa­nie, które wydru­ko­wa­łam pod koniec zeszłego tygo­dnia, kiedy zro­zu­mia­łam, że będziemy musieli coś z tym zro­bić. Wysła­li­śmy już wiele listów z ostrze­że­niami.

– Trzy mie­siące – odpo­wia­dam.

Wydruk zawiera wszyst­kie szcze­góły – to dość pre­cy­zyjny dowód. Abay­omi kiwa głową na znak apro­baty, kiedy poka­zuję mu dane, i cho­ciaż to naprawdę głu­pie i nawet tro­chę żało­sne, na widok jego przy­chyl­no­ści zalewa mnie fala cie­pła. Jakiś czas temu mia­łam pewne pro­blemy z Char­liem i wiem, że naro­bi­łam sobie zale­gło­ści i sta­łam się zdez­or­ga­ni­zo­wana. Od tego momentu jesz­cze bar­dziej nabra­łam ostroż­no­ści i jesz­cze bar­dziej pró­buję nad wszyst­kim pano­wać. Moje rela­cje z Abay­omim – nasze rela­cje zawo­dowe – wiele dla mnie zna­czą. Wiem, że ma o mnie dobre zda­nie pod wzglę­dem zawo­do­wym, i czę­sto się tego ucze­piam w chwi­lach, kiedy brak mi pew­no­ści sie­bie. Przy­pusz­czam, że zwią­zana jest z tym spora część mojej samo­oceny, mojego poczu­cia wła­snej war­to­ści, jak­kol­wiek to nazwać. Nawet w zeszłym roku nie pozwo­li­łam, by zorien­to­wał się, że popeł­ni­łam błąd. Wciąż przy­cho­dzi­łam codzien­nie do pracy, byłam na czas, ele­gancko się ubie­ra­łam, zamie­nia­łam się w pro­fe­sjo­na­listkę. Abay­omi ni­gdy się nie dowie­dział, jak było źle; ja mu o tym nie powie­dzia­łam, a on nie pytał. A ponie­waż już sobie ze wszyst­kim pora­dzi­łam, nie ma sensu o tym wspo­mi­nać.

Zer­kam na zegar nad jego głową.

– Lepiej już pójdę.

– Powo­dze­nia – mówi, a jego policzki znów się uno­szą, gdy się uśmie­cha. – Wie­rzę w panią.

Jest już dwa­dzie­ścia po dzie­wią­tej, wra­cam do swo­jego biurka i spraw­dzam, czy mam wszystko, czego potrze­buję: akta i ich wydruk, służ­bową komórkę, na któ­rej są tylko numery służ­bowe, i klucz uni­wer­salny, któ­rym w razie koniecz­no­ści otwo­rzymy miesz­ka­nie. Mam już na sobie nawet płaszcz, a mimo to jakoś nie czuję się na siłach, by od razu wyru­szyć. Wcho­dzę więc do toa­lety dla per­so­nelu, żeby przej­rzeć się w lustrze. To moje odbi­cie, oczy­wi­ście, że tak, ale tego ranka wydaje się ono odro­binę nie na swoim miej­scu. Kiedy się poru­szam, mam wra­że­nie, że moje odbi­cie poru­sza się o mili­se­kundę za późno. To przez zmę­cze­nie – mówię sobie – wszyst­kie te zmar­twie­nia, które nie dawały ci spać, i to, że rano robi­łaś wszystko w takim pośpie­chu. Odkrę­cam kran i schy­lam się, by ochla­pać wodą oczy i pozbyć się nie­przy­jem­nego uczu­cia nie­wy­spa­nia. Mam w torebce kosme­tyki do maki­jażu, któ­rych mogę użyć, by dopro­wa­dzić się do porządku. Koń­czy mi się tusz do rzęs – muszę mocno doci­skać szczo­teczkę do dna – ale udaje mi się usztyw­nić nim rzęsy, dzięki czemu oczy wyglą­dają bar­dziej pro­mien­nie. Znów prze­glą­dam się w lustrze, zbie­ram kosmyki wło­sów, które roz­wiał wiatr, i wpy­cham je z powro­tem w cia­sną gumkę na czubku głowy. Wydaje mi się, że teraz wyglą­dam dobrze. Wyglą­dam na inte­li­gentną i skru­pu­latną. Moje nor­malne, pro­fe­sjo­nalne „ja”.

***

Mimo wszystko gdy wycho­dzę z biura, czuję ucisk w żołądku. Nie lubię tej czę­ści mojej pracy, ni­gdy jej nie lubi­łam: muszę wejść z bucio­rami w życie ludzi, któ­rym zde­cy­do­wa­nie się ono nie układa, widzę cały ten bała­gan i zamie­sza­nie. Chcę pomóc. W mojej pracy sta­ram się jedy­nie zapew­nić ludziom bez­pie­czeń­stwo: dach nad głową, prze­strzeń, ochronę, cie­pło. Przy­pusz­czam, że w pew­nym sen­sie tro­chę prze­raża mnie ta praca, bo wiem, jak łatwo coś może pójść nie tak. Wszystko może się roz­sy­pać i nie będę mogła nic na to pora­dzić.

Idę w górę ulicy wzno­szą­cej się w kie­runku Stre­atham. Nasze biura znaj­dują się nad rzę­dem skle­pów na Bri­xton High Street, a blok, któ­rym zarzą­dzamy, zbu­do­wano na dole Bri­xton Hill. Bri­xton jest gło­śne, jasne i cha­otyczne: pociągi na moście, auto­busy pcha­jące się wzdłuż sze­ro­kiej drogi i sygna­li­za­cja świetlna dla pie­szych, która cią­gle miga i pika. Kształty i dźwięki plą­czą się ze sobą, a w powie­trzu unosi się zapach spa­lo­nych opon. Na ulicy za mną ktoś krzy­czy i nie wiem, czy to z eks­cy­ta­cji, czy ze zło­ści; nie patrzę w tamtą stronę. W więk­szo­ści przy­pad­ków lepiej się w nic nie mie­szać.

Gdy pod­cho­dzę do Ritzy Cinema, oto­cze­nie staje się przy­jem­niej­sze. Prze­strzeń jest otwarta i gościnna, gałę­zie drzewa two­rzą nie­wiel­kie zada­sze­nie. Mam ochotę usiąść na chwilę na jed­nym z przy­tul­nych sie­dzeń na zewnątrz i pocze­kać, aż mój żołą­dek prze­sta­nie się zaci­skać, ale oczy­wi­ście nie mam na to czasu, a poza tym zie­lony ludzik na przej­ściu dla pie­szych miga, więc po pro­stu szybko prze­cho­dzę na drugą stronę ulicy.

Odkąd przy­je­cha­łam tu cztery lata temu, Bri­xton zyskało na popu­lar­no­ści i pod­nio­sło swój sta­tus w spo­sób, który ludzie prze­wi­dy­wali od wie­ków. W tej oko­licy żyje teraz wię­cej bia­łych ludzi, takich, któ­rzy jedzą brunch w Bri­xton Mar­ket i piją kawę flat white w Cafe F. Miesz­kam w poło­wie drogi na Bri­xton Hill, w byłym lokalu komu­nal­nym. Mogę sobie na niego pozwo­lić tylko dzięki wpła­tom wpły­wa­ją­cym na moje konto ban­kowe co trzy mie­siące. Wydaje mi się, że w innym przy­padku nie mogła­bym miesz­kać w Lon­dy­nie.

Kiedy docie­ram do budynku, dwa razy spraw­dzam notatki, by sobie przy­po­mnieć, w któ­rej klatce scho­do­wej znaj­duje się miesz­ka­nie numer szes­na­ście: na dole klatki B.

Nie zarzą­dzamy tylko miesz­ka­niami w dol­nej czę­ści Bri­xton Hill. Jest jesz­cze blok na Effra Road i kolejny, który wła­śnie prze­ję­li­śmy od rady, przy ulicy pro­wa­dzą­cej z Bri­xton do Stoc­kwell. Im wię­cej budyn­ków bie­rzemy, tym wię­cej mamy najem­ców i zacho­dzi nie­bez­pie­czeń­stwo, że staną się oni ano­ni­mowi, że mniej będą oso­bami, a bar­dziej kolej­nymi licz­bami w arku­szu kal­ku­la­cyj­nym.

Przed Mun­roe House sza­mo­czą się gołę­bie, na pro­wa­dzą­cych do drzwi pły­tach chod­ni­ko­wych leżą pióra. Nie­za­leż­nie od tego, ile napraw tu prze­pro­wa­dzamy i ile razy malu­jemy, blok zawsze wygląda na bar­dziej znisz­czony, niż bym sobie tego życzyła. Przy drzwiach wej­ścio­wych do klatki B podaję kod bez­pie­czeń­stwa, wbi­jam go w nowy domo­fon, który zain­sta­lo­wa­li­śmy pod koniec zeszłego roku. To jeden z naj­bez­piecz­niej­szych sys­te­mów, jakie widzia­łam. W bloku jest też tylne wyj­ście pro­wa­dzące na mały tra­wia­sty teren. Od strony ulicy można się do niego dostać uliczką bie­gnącą z boku bloku. O ile dobrze pamię­tam, miesz­ka­nie numer szes­na­ście wycho­dzi na tył.

Jest już dzie­wiąta dwa­dzie­ścia dzie­więć. Zamy­kam oczy i biorę kilka ostroż­nych odde­chów, cze­kam w cia­snym holu na zarząd­ców. Robi­łam to już kilka razy i komor­nicy zawsze przy­cho­dzili punk­tu­al­nie, a kiedy kilka sekund póź­niej otwie­ram oczy, widzę, jak idą pod wiatr. Otwie­ram im od wewnątrz drzwi wej­ściowe i wpusz­czam ich do budynku.

Obaj są sporo więksi ode mnie. Roz­po­znaję jed­nego z nich, dobrze zbu­do­wa­nego i łysego. Jego part­ner wygląda mło­dziej i ma zwy­czajną, miłą twarz. Nie po raz pierw­szy zasta­na­wiam się, w jaki spo­sób tra­fili do tej pracy. I jak to jest dzień w dzień wyko­ny­wać taki zawód.

Przed­sta­wiam się:

– Jestem Jen­ni­fer Arden – podaję obu rękę. Pil­nuję odpo­wied­niego kon­taktu wzro­ko­wego, pew­nie ści­skam ich dło­nie, z cza­sem dopro­wa­dzi­łam to wszystko do per­fek­cji.

– Miesz­ka­nie numer szes­na­ście jest tutaj – mówię i wcho­dzę do budynku. Mam dosko­nałą arty­ku­la­cję, wyma­wiam pra­wi­dłowo każde słowo. W całym bloku są trzy klatki scho­dowe: A, B i C, na każ­dej z nich jest po pięt­na­ście miesz­kań. Klatka B jest wyjąt­kiem, bo na niej na par­te­rze znaj­duje się dodat­kowe miesz­ka­nie, wła­śnie numer szes­na­ście. Drzwi do niego są jakby ukryte pod scho­dami, więc dość łatwo można je prze­oczyć.

Komor­nik o miłej twa­rzy bie­rze głę­boki oddech i mocno puka do drzwi.

– Pani Jones? Pani Jones, przy­szli­śmy w spra­wie nie­za­pła­co­nego czyn­szu.

Zanim zaczę­łam pra­co­wać w tym zawo­dzie, wyobra­ża­łam sobie, że komor­nicy wywa­żają drzwi i wysta­wiają meble na ulicę. Oczy­wi­ście wcale to tak nie wygląda. Do tej loka­torki wysła­li­śmy list, żeby wie­działa, że przy­je­dziemy. Dziś chcemy tylko się upew­nić, że pani Jones wie o swo­ich dłu­gach. Wła­śnie dla­tego tutaj jestem. Mam nadzieję, że uda mi się uzgod­nić z nią jakiś plan płat­no­ści, który pozwoli jej wyjść z tego bała­ganu.

Komor­nik znowu puka: puk, puk.

Wydaje mi się, że sły­szę jakieś docho­dzące z wewnątrz głosy, kiedy jed­nak pod­cho­dzę bli­żej, ktoś mówi „Capi­tal FM!” i uświa­da­miam sobie, że to tylko radio. Chwilę póź­niej leci pio­senka: Eve­ry­where zespołu Fle­etwood Mac. Skoro radio jest włą­czone, to kobieta pew­nie sie­dzi w miesz­ka­niu. Będziemy pukać z nadzieją, że w końcu podej­dzie do drzwi, nawet jeśli ich nie otwo­rzy. Ma prawo nam nie otwie­rać, ale naprawdę żywię nadzieję, że uda nam się z nią dzi­siaj poroz­ma­wiać. Dzięki temu będę mogła spró­bo­wać jej pomóc. Możemy na jakiś czas odpu­ścić – naj­dłu­żej trwało to chyba cztery mie­siące – nie możemy jed­nak pozwo­lić, by taka sytu­acja trwała wiecz­nie. Pani Jones ma już trzy mie­siące zale­gło­ści. Wysła­li­śmy pół tuzina listów i pona­gleń, nie było z jej strony żad­nej odpo­wie­dzi, musimy więc inter­we­nio­wać. Jeśli nie uda nam się dzi­siaj usta­lić har­mo­no­gramu płat­no­ści, następ­nym kro­kiem będzie nakaz eks­mi­sji, a bar­dzo bym nie chciała, żeby do tego doszło.

– Pani Jones? – woła ponow­nie komor­nik.

Na scho­dach nad nami sły­chać odgłosy kro­ków. Cofam się i patrzę, kto idzie. Jakaś sąsiadka z góry, nie znam jej, czar­no­skóra, ele­gancko ubrana kobieta, pew­nie wycho­dzi do pracy. W tym bloku mieszka kil­ka­dzie­siąt osób, teraz jed­nak zaczy­nam się zasta­na­wiać, ile z nich ze sobą roz­ma­wia czy choćby zna nazwi­ska sąsia­dów. Ale przy­naj­mniej musi tędy prze­cho­dzić.

– Prze­pra­szam – wołam do niej. – Czy zna pani loka­torkę tego miesz­ka­nia? Czy bywa w domu o tej porze?

Kobieta scho­dzi po kilku ostat­nich stop­niach.

– Ma włą­czone radio – mówię. – Zakła­damy, że jest w środku.

Kobieta zatrzy­muje się obok nas i wzru­sza ramio­nami.

– Ona ma zawsze włą­czone radio – mówi. – Sły­szę je za każ­dym razem, gdy tędy prze­cho­dzę.

Jesz­cze przez chwilę stoi mię­dzy scho­dami a wyj­ściem, przy­gląda się nam. Ale się spie­szy, ma wła­sne życie, któ­rym musi się zająć, i bez wąt­pie­nia nauczyła się już, że w tak dużym mie­ście naj­le­piej jest nie wtrą­cać się w cudze sprawy.

– Prze­pra­szam – mówi, zarzuca torebkę głę­biej na ramię i wycho­dzi przez cięż­kie drzwi do holu.

Wra­camy pod miesz­ka­nie. Tym razem do drzwi puka drugi komor­nik, ma więk­szą pięść, jego puka­nie jest tro­chę gło­śniej­sze. Spo­glą­dam na plik doku­men­tów, który wciąż przy­ci­skam do piersi. To nie ja wpro­wa­dza­łam tę loka­torkę – osoba, która to zro­biła, już u nas nie pra­cuje – ale ja już wcze­śniej byłam w tym miesz­ka­niu, spraw­dza­łam poprzed­niego loka­tora. Wciąż to pamię­tam. Maleń­kie miesz­ka­nie to tak naprawdę tylko ukryta pod scho­dami kawa­lerka. Salon i sypial­nia sta­no­wią jedno, sofa scho­wana za drzwiami wej­ścio­wymi się roz­kłada, jest też kuch­nia, ale dzieli je tylko łuko­wate przej­ście, trudno więc nazwać je osob­nymi pomiesz­cze­niami. Do tego malutka łazienka z prysz­ni­cem, który tro­chę krzywo wisi nad pla­sti­kową wanną. I to wszystko.

Z tego, co pamię­tam, ostatni loka­tor miesz­kał tu tylko kilka mie­sięcy. Skar­żył się na kubły na śmieci, które zawsze jakimś cudem tra­fiały pod tylną ścianę bloku, mimo że nale­żały do restau­ra­cji znaj­du­ją­cej się dwa­dzie­ścia metrów dalej. Potem miesz­ka­nie stało przez dłuż­szy czas puste, aż do momentu, gdy rok temu wpro­wa­dziła się do niego ta loka­torka. Do tego miesz­ka­nia, które teraz zostało mi przy­dzie­lone.

Pio­senka się skoń­czyła i zaczęła się kolejna. Tę też roz­po­zna­łam: Beau­ti­ful Day U2. Nagle zni­kąd poja­wia się coś w rodzaju bul­go­ta­nia w żołądku i mro­wie­nie u pod­stawy krę­go­słupa. Wrę­czam plik doku­men­tów komor­ni­kowi ze zwy­czajną, miłą twa­rzą i pod­cho­dzę do drzwi. Ugi­nam kolana tak, aby moje oczy zna­la­zły się na wyso­ko­ści skrzynki na listy, i pod­no­szę klapkę. Opie­ram poli­czek o łusz­czące się drew­niane drzwi i patrzę przez powstałą szcze­linę.

Widzę cały stos poczty, która wala się po pod­ło­dze po dru­giej stro­nie drzwi. Bez wąt­pie­nia znaj­dują się tam wysłane przez nas listy. I wtedy z wnę­trza dociera do mnie bar­dzo dziwny zapach. Pusz­czam klapę skrzynki na listy i ponow­nie się pro­stuję. Czuję ucisk w klatce pier­sio­wej. Nie jestem w sta­nie powie­dzieć ani słowa.

Wra­cam myślami do tego, co się stało z arku­szem kal­ku­la­cyj­nym, któ­rym zaj­mo­wa­łam się w zeszłym roku, i do corocz­nej kon­troli, za którą byłam odpo­wie­dzialna. Komor­nicy wpa­trują się we mnie, ja jed­nak nie mogę zna­leźć spo­sobu, by powie­dzieć im, co jest nie tak. Star­szy pochyla się, robi to, co ja przed chwilą – zerka przez szparę. Opiera dłoń na drzwiach, tak jakby chciał zła­pać rów­no­wagę.

Jemu udaje się coś powie­dzieć:

– O jasna cho­lera!

Roz­dział drugi

Nikt z nas nie umie jesz­cze zro­zu­mieć, co się dzieje. W tym momen­cie wma­wiam sobie, że mimo włą­czo­nego radia miesz­ka­nie jest puste, a po dru­giej stro­nie znaj­duje się tak wielki stos poczty, że loka­torka musiała wyje­chać wiele mie­sięcy temu. W tej chwili pozwa­lam sobie myśleć jedy­nie o tym, że pani Jones opu­ściła miesz­ka­nie i nam o tym nie powie­działa, nie poczy­niła żad­nych usta­leń w kwe­stii czyn­szu i z jakie­goś zupeł­nie absur­dal­nego i nie­zna­nego nam powodu zosta­wiła radio włą­czone na Capi­tal FM. Już wcze­śniej tak bywało, loka­to­rzy po pro­stu porzu­cali miesz­ka­nia, zosta­wiali bała­gan, zale­gali z czyn­szem; to jeden z powo­dów pobie­ra­nia przez nas kau­cji.

Wycią­gam z kie­szeni klucz uni­wer­salny. W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach dajemy najemcy zawia­do­mie­nie o tym, że wej­dziemy za dwa­dzie­ścia cztery godziny – ale w tym przy­padku wysła­li­śmy już wszyst­kie moż­liwe zawia­do­mie­nia i jest jasne, że wszyst­kie pozo­stały bez odpo­wie­dzi. Muszę mocno wci­skać klucz do zamka – mecha­nizm wydaje się zepsuty. Sto­jący za mną młod­szy komor­nik wciąż trzyma akta loka­torki, a ja prze­krę­cam klucz i popy­cham drzwi dło­nią. Sterta listów działa jak odbój, wielki stos papieru pró­buje nas powstrzy­mać, ale powoli popy­cham drzwi ramie­niem i otwie­ram je na dwa cen­ty­me­try, potem góra pięt­na­ście. Ale dalej nie daję rady. I w tym momen­cie zaczyna mi się robić nie­do­brze.

Bo widzę, co blo­kuje drzwi. Otwar­cie ich unie­moż­li­wia łań­cuch zabez­pie­cza­jący. Ktoś zapiął go od wewnątrz. I wła­śnie wtedy, za mną, więk­szy z komor­ni­ków, ten, który z pew­no­ścią widział już nie­jedno, mówi niskim i chra­pli­wym gło­sem:

– Musimy zadzwo­nić na poli­cję.

***

Mam wra­że­nie, że do czasu przy­jazdu poli­cji mija cała wiecz­ność. Tak jak­bym przez cały czas ocze­ki­wa­nia była pogrą­żona we śnie. Komor­nicy i ja pra­wie nie roz­ma­wiamy. Wiem, że powin­nam spró­bo­wać skon­tak­to­wać się z Abay­omim w biu­rze i powie­dzieć mu, co się dzieje, jed­nak nie mogę się do tego zmu­sić, jesz­cze nie teraz. Wma­wiam sobie, że nawet nie wiemy tego na pewno, że to wszystko z pew­no­ścią wygląda gorzej, niż jest w rze­czy­wi­sto­ści, i że kiedy poli­cja tu dotrze i fak­tycz­nie wej­dziemy do miesz­ka­nia – tego miesz­ka­nia, za które jestem odpo­wie­dzialna, które zostało przy­dzie­lone mnie i nikomu innemu – dowiemy się, że tak naprawdę to nic takiego, jedno wiel­kie nie­po­ro­zu­mie­nie i naszym naj­więk­szym zmar­twie­niem będzie to, że zmar­no­wa­li­śmy czas poli­cji.

Na zewnątrz roz­bły­sły nie­bie­skie świa­tła, a po chwili na malut­kiej klatce scho­do­wej była nas już piątka. Młod­szy komor­nik w mil­cze­niu oddaje mi akta pani Jones.

Pierw­szy poli­cjant – męż­czy­zna – rzuca okiem na zablo­ko­wane drzwi, stertę poczty i mówi:

– Dobrze, że nas pań­stwo wezwali – te słowa powinny doda­wać mi otu­chy, świad­czyć o tym, że postą­pi­li­śmy słusz­nie, zamiast tego jed­nak znów dławi mnie poczu­cie winy.

Teraz już nie mogę powstrzy­mać tego, co się zaraz sta­nie. Poli­cjantka maj­struje przy łań­cu­chu zabez­pie­cza­ją­cym, używa jakie­goś przy­rządu, który musiała spe­cjal­nie ze sobą przy­wieźć, i po zale­d­wie sekun­dzie roz­lega się trzask, łań­cuch polu­zo­wuje się z prze­raź­li­wym brzę­kiem i teraz poli­cjantka może otwo­rzyć drzwi na oścież, odsu­nąć stertę listów.

Zatrzy­muje się na progu i sięga do torebki przy pasku. Kiedy wyciąga parę cien­kich, nie­bie­skich ręka­wi­czek i je zakłada, popra­wia­jąc potem z trza­skiem przy nad­garstku, to wiem, że sprawa jest bar­dzo poważna.

Kobieta wcho­dzi do nie­wiel­kiego miesz­ka­nia. Radio wciąż gra – Bóg jeden wie, jak dawno zostało włą­czone. Ja rów­nież wcho­dzę do środka i czuję, jak za mną wpy­chają się dwaj komor­nicy. Widzę tylko prze­strzeń nad ręką poli­cjantki i pierw­sze, co rzuca mi się w oczy, to kurz i paję­czyny. Nikt tu nie sprzą­tał od… od mie­sięcy? Wszę­dzie leżą mar­twe muchy, tysiące małych cia­łek, tysiące małych skrzy­de­łek. No i jesz­cze ni­gdy nie czu­łam takiego zapa­chu – jest ciężki, stę­chły, mdlący i gorzki zara­zem, tak jak­bym wdy­chała mokry pia­sek, jakby powie­trze tutaj napęcz­niało samo w sobie. Z tego miej­sca widzę wej­ście do kuchni. Dostrze­gam kolek­cję ład­nych kub­ków wiszą­cych na haczy­kach pod szafką, patel­nie przy pły­cie grzew­czej i opartą o ścianę małą tabliczkę z napi­sem „Rodzina jest naj­waż­niej­sza”. W rogu salonu – lub sypialni, nie­ważne, jak to nazwiemy – stoi komoda z pokry­tym kurzem lustrem.

Gdy poli­cjanci się roz­cho­dzą, zauwa­żam stół. Roz­kła­dany stół usta­wiony pod prze­ciw­le­głą ścianą. Nakryto dla trzech osób – tale­rze, sztućce, kie­liszki i butelka wina, wszystko pokryte grubą war­stwą kurzu. Widzę sto­jące w wazo­nie mar­twe kwiaty, szare opa­da­jące łodygi i uschnięte brą­zowe płatki, wokół jest jesz­cze wię­cej mar­twych much, na powierzchni stołu leżą ich dzie­siątki. Wcho­dzę dalej do miesz­ka­nia – nasza piątka zaj­muje teraz tak dużo miej­sca – i wtedy ją widzę.

Zasła­niam usta dło­nią. Żołą­dek się kur­czy, napiera na płuca, by pozbyć się całej swo­jej zawar­to­ści. Wal­cząc z mdło­ściami, przy­ci­skam obie dło­nie do ust, pró­buję nie wdy­chać kolej­nych czą­ste­czek tego powie­trza – tego zapa­chu – bo teraz już wiem, skąd ten smród. Mam wra­że­nie, że moje ciało chce wywró­cić się na drugą stronę, a umysł szar­pie się i szar­pie, pra­gnie uwol­nić się od tego, co zoba­czy­łam. Zata­czam się na bok, chcę się odwró­cić, ale zamiast tego wpa­dam pro­sto na sto­ją­cego za mną dużego komor­nika, na jego ramię, i się zatrzy­muję. W natłoku ciał nie mogę uciec, muszę stać, kne­blu­jąc się wła­snymi rękami, gdy poli­cjant mnie mija, wcho­dzi do maleń­kiej kuchni i wyłą­cza radio.

Cisza jest okropna. W ciszy jest o wiele gorzej, bo teraz nie ma ucieczki od strasz­nego poczu­cia pustki w miesz­ka­niu i świa­do­mo­ści, że ni­gdy nie wyrzucę z głowy tego widoku, tego sku­lo­nego, skur­czo­nego kształtu na kana­pie, ponie­waż bez względu na to, jak bar­dzo pró­buję sobie wmó­wić, że nie wiem, co to jest, dosko­nale to wiem, wiem, wiem…

Poli­cjantka odwraca się i wyciąga przed sie­bie ręce, jakby chciała utwo­rzyć kor­don.

– Dobra, wszy­scy wycho­dzić – mówi. – Musimy potrak­to­wać to miesz­ka­nie jak miej­sce zbrodni.

Roz­dział trzeci

Chwile tuż po tych sło­wach stają się puste. Zamie­niają się w białe kwa­draty, w trak­cie któ­rych nie wiem, co się wokół mnie dzieje. To, co zoba­czy­łam, kom­plet­nie wytrą­ciło mnie z rów­no­wagi. Mam wra­że­nie, że gram w jakimś hor­ro­rze, ale to się dzieje naprawdę. Moja loka­torka powinna tu być, cho­dzić, roz­ma­wiać. Zamiast tego na kana­pie leży ciało, choć ciało znik­nęło: wszystko, co z niego zostało, to włosy, kości, zęby.

Ponow­nie znaj­duję się na dole klatki scho­do­wej, mój oddech jest prze­ry­wany, dyszę i sapię, przy­ci­skam do piersi akta pani Jones niczym tar­czę. Kolejne war­stwy wpię­tych do teczki schlud­nie uło­żo­nych, pre­cy­zyj­nych doku­men­tów, tak jakby któ­ry­kol­wiek z nich mógł mi teraz pomóc.

***

Następny frag­ment czasu jest zagma­twany. Wiem, że poli­cjantka wezwała kogoś przez radio, a potem przy­je­chali inni funk­cjo­na­riu­sze. Jeden z nich odciąga mnie na bok, trzyma rysik nad elek­tro­nicz­nym notat­ni­kiem i pyta o nazwi­sko i adres, o mój zwią­zek z tym miesz­ka­niem, z tą loka­torką, o to, gdzie można mnie zastać, czy przez cały dzień jestem w biu­rze, czy można tam do mnie przy­je­chać i spi­sać zezna­nia.

Teraz już tego nie uniknę. Będę musiała wró­cić do biura i opo­wie­dzieć o wszyst­kim Abay­omiemu.

Po spi­sa­niu danych zostaję pusz­czona wolno. Gdy wra­cam ulicą w kie­runku naszego biura, czuję się jak duch. Mam wra­że­nie, że wieje przeze mnie wiatr, że całe moje ciało jest puste. Z tru­dem sta­wiam stopę przed stopą i idę po pro­stej linii. Te sku­lone szczątki na kana­pie, ten kształt, który miał być czło­wie­kiem, jak mogę to odzo­ba­czyć, i co się stało, co się stało?!

Moje biurko w pracy wygląda dokład­nie tak, jak je zosta­wi­łam, jakby nic się nie zmie­niło, a świat nie wywró­cił się do góry nogami. Emma jesz­cze nie wró­ciła, ale na moim pry­wat­nym tele­fo­nie, który wciąż leży na biurku ekra­nem do dołu, jest wia­do­mość. Czuję się tak, jak­bym stała poza wła­snym cia­łem. Odblo­ko­wuję ekran, by ją odczy­tać. „Pro­szę nie mar­twić się tym, co stało się dziś rano. Char­lie się zaadap­to­wał i ma dobry dzień. Jeśli chce pani poroz­ma­wiać, pro­szę zadzwo­nić”.

Zosta­wiam tele­fon na biurku i zmu­szam się, żeby podejść do drzwi Abay­omiego i zapu­kać. Gdy zapra­sza mnie do środka, sia­dam na krze­śle naprze­ciwko niego, zanim jesz­cze mi to pro­po­nuje. Kładę przed sobą teczkę pani Jones równo z kra­wę­dzią biurka. Sta­ram się zna­leźć odpo­wied­nie słowa, żeby to powie­dzieć, myślę, jak na moim miej­scu zacho­wałby się każdy nor­malny czło­wiek.

– Coś się stało – udaje mi się powie­dzieć.

Abay­omi opusz­cza kubek z kawą, odsta­wia go na pod­stawkę z logo naszej firmy. Wal­czę o to, by mój głos nie drżał, by nogi się nie trzę­sły. Mam wra­że­nie, że cała dygocę, tak jakby przez moje wnę­trze prze­ta­czało się wła­śnie trzę­sie­nie ziemi. Ale na zewnątrz, na powierzchni, nic nie widać. To jest moja praca, mój zawód. Dowód moich kom­pe­ten­cji.

– W miesz­ka­niu numer szes­na­ście – mówię – coś zna­leź­li­śmy. Ciało – nawet gdy wypo­wia­dam te słowa, brzmią one w moich ustach absur­dal­nie i nie­moż­li­wie. Ponad ramie­niem zer­kam na Emmę, która wró­ciła ze spo­tka­nia i stoi w drzwiach. Abay­omi pod­nosi wzrok i rów­nież ją zauważa.

– Emmo, daj nam chwilkę, dobrze? – wstaje i deli­kat­nie zamyka drzwi, pozbywa się jej. Gdy ponow­nie siada, zaci­skam szczęki, bo mam wra­że­nie, że zęby za chwilę zaczną o sie­bie dzwo­nić.

– Zaraz przy­je­dzie tu poli­cja, żeby spi­sać zezna­nia – mówię. Jak jed­nak mam mu wytłu­ma­czyć, że to, co stało się w miesz­ka­niu, wyda­rzyło się na mojej zmia­nie?

– Czy poli­cja jest teraz w miesz­ka­niu? – pyta Abay­omi.

– Tak. Drzwi były… musie­li­śmy ich wezwać.

– Dobrze, w porządku – mówi Abay­omi. Przy­ciąga do sie­bie kartkę papieru, robi jakieś notatki. – To jest naj­pil­niej­sza sprawa. Wezwa­nie poli­cji, upew­nie­nie się, że miej­sce zda­rze­nia jest bez­pieczne – pod­nosi wzrok. Być może zauważa, że moja twarz jest popie­lata, bo łagod­nieje. – Jenn, posłu­chaj, takie rze­czy się zda­rzają. Loka­tor umie­ra­jący w domu. To nie pierw­szy i z pew­no­ścią nie ostatni raz.

Przy­kłada dłu­go­pis do papieru, gotowy do spi­sa­nia wszyst­kich szcze­gó­łów.

– Czyli to było miesz­ka­nie numer szes­na­ście? – pyta. – A jak nazy­wała się loka­torka?

Otwie­ram leżącą przede mną teczkę.

– Jones – odpo­wia­dam. – Pani Sarah Jones – przy­ci­skam palec do kartki, na któ­rej jest to napi­sane, tak jak­bym chciała uspo­koić umysł. Na okładce, tuż obok nazwi­ska, widzę datę uro­dze­nia. Z boku mojego umy­słu coś puka, jakaś myśl lub wspo­mnie­nie, ale nie jestem w sta­nie tego uchwy­cić. Zamiast tego mój roze­dr­gany mózg doko­nuje obli­czeń.

– Panie Abay­omi?

Na­dal coś pisze.

– Miała tylko dwa­dzie­ścia sześć lat – mam­ro­czę.

Teraz pod­nosi wzrok, na jego twa­rzy maluje się zasko­cze­nie, dłu­go­pis zawisa nad kartką. Czy on myśli o tym samym co ja? Była młoda. Taka młoda.

Odchrzą­kuje.

– Loka­torka komu­nalna czy pry­watna?

– Pry­watna – jakimś cudem mój głos na­dal brzmi spo­koj­nie. – Krót­ko­ter­mi­nowa umowa najmu.

– W porządku, dobrze – nabiera powie­trza przez nos i opiera się na krze­śle. – Będziemy musieli skon­tak­to­wać się z jej naj­bliż­szymi krew­nymi, po tym jak poroz­ma­wia z nimi poli­cja, żeby zała­twić rezy­gna­cję z najmu. Powie­działa pani, że jesz­cze dzi­siaj będzie pani roz­ma­wiać z poli­cją?

– Tak, chyba tak. Wtedy będę mogła się z nimi skon­sul­to­wać.

Abay­omi kiwa głową.

– Dobrze, w porządku.

Spo­glą­dam na zegar na ścia­nie za nim. Za pięć jede­na­sta. Nie mia­łam poję­cia, że tak długo byli­śmy w tym miesz­ka­niu.

– I…

– Tak? – Abay­omi na­dal mówi z tą swoją cichą cier­pli­wo­ścią, a ja wciąż pró­buję się pozbie­rać i staję się – przy­naj­mniej na zewnątrz – ide­al­nie opa­no­wana.

– I miała zale­gło­ści w czyn­szu. Czy to też będziemy musieli zała­twić?

Kiwa głową.

– Jeśli nam się uda. A kiedy poli­cja skon­tak­tuje się z naj­bliż­szą rodziną, będziemy mogli prze­ka­zać im jej mają­tek. A potem… – pociera kciu­kiem jedną brew. – Trzeba będzie zor­ga­ni­zo­wać sprzą­ta­nie miesz­ka­nia. Ist­nieje pewna spe­cja­li­zu­jąca się w tym firma, z któ­rej usług już kie­dyś korzy­sta­li­śmy.

Wszyst­kie te szcze­góły, wszyst­kie kroki w pro­ce­du­rze powinny dać mi jakieś opar­cie: świa­do­mość, że mój szef wie, co robić, że coś takiego już się kie­dyś wyda­rzyło, że ist­nieją zasady i prze­pisy, plan do wyko­na­nia, dzia­ła­nia, które możemy pod­jąć.

Dzięki Abay­omiemu to wszystko brzmi tak pro­sto, tak ruty­nowo.

Ale on nie wie.

Nie zna wszyst­kich fak­tów.

Muszę coś powie­dzieć. Nie uda mi się tego unik­nąć. Jedyne, co mogę zro­bić, to powie­dzieć to w spo­sób jasny i pro­fe­sjo­nalny. Wyka­zać się samo­świa­do­mo­ścią i chę­cią ucze­nia na wła­snych błę­dach. Zaczy­nam szybko mówić.

– Panie Abay­omi, muszę panu coś powie­dzieć. Ostat­niego lata popeł­ni­łam pewne błędy. Powin­nam była powie­dzieć o tym wtedy, ale tego nie zro­bi­łam. Nie prze­pro­wa­dzi­łam pew­nych kon­troli, w tym corocz­nej kon­troli tego miesz­ka­nia. Prze­ga­pi­łam to i nic nie powie­dzia­łam. W arku­szu kal­ku­la­cyj­nym zazna­czy­łam to jako zro­bione. To ciało… ta osoba… Prze­ry­wam, ale potem zmu­szam się do kon­ty­nu­owa­nia.

– Myślę, że leżała tam przez naprawdę długi czas.

Ciemna skóra Abay­omiego bled­nie. Męż­czy­zna opusz­cza dłu­go­pis. Prze­staje robić notatki. Jesz­cze ni­gdy nie pano­wała mię­dzy nami taka cisza, sły­chać tylko iry­tu­jące tyka­nie zegara nad jego głową. Widzę, jak zmie­nia opi­nię na mój temat.

– I poli­cja chce z panią roz­ma­wiać? – pyta ponow­nie, spraw­dza­jąc wszystko, co przed chwilą powie­dzia­łam.

Prze­ły­kam klu­chę w gar­dle.

– Tak – powta­rzam. – Dzi­siaj po połu­dniu.

– W porządku – mówi, a jego głos jest teraz dziw­nie, wręcz prze­ra­ża­jąco spo­kojny. Moja kara unosi się gdzieś nad nami, poza zasię­giem wzroku, ale na pewno w zasięgu ręki. – Pro­szę wró­cić na swoje miej­sce – mówi. – I zostać tam aż do przy­jazdu poli­cji. Pro­szę odpo­wie­dzieć na wszyst­kie pyta­nia. I pro­szę nie roz­ma­wiać z dzien­ni­ka­rzami. Teraz muszę wyko­nać kilka tele­fo­nów.

Wstaję, zabie­ra­jąc ze sobą akta pani Jones. Kartki są teraz pomięte, pognie­cione. Nie nie­ska­zi­telne. Dwa razy pró­buję otwo­rzyć drzwi gabi­netu Abay­omiego, moje palce śli­zgają się na klamce, nie mogę się stam­tąd wydo­stać. Gdy wresz­cie wycho­dzę, czuję na ple­cach jego wzrok.

Po powro­cie do naszego wspól­nego pokoju widzę Emmę, która wpa­truje się we mnie z sze­roko otwar­tymi ustami.

– Co się dzieje? – szep­cze. – Co się stało?

Cie­kawe, czy pod­słu­chi­wała pod drzwiami. Jeśli tak, to wie już prak­tycz­nie wszystko. Mam wra­że­nie, że wszystko sły­szała – tak jak­bym miała błąd wypi­sany na czole niczym piętno.

– Nic… to tylko… nie­po­ro­zu­mie­nie. Loka­torki nie było. Był pro­blem, a teraz poli­cja… – prze­ry­wam.

Emma wpa­truje się we mnie, trzy­ma­jąc w dłoni tele­fon, czeka, aż zacznę mówić dalej. Ale nie mogę tego zro­bić. Nie mogę jej tego powie­dzieć, więc zamiast tego po pro­stu zdej­muję płaszcz, bo nagle zro­biło się duszno, i sia­dam przy biurku. Wpa­truję się w zdję­cie Char­liego w rzeź­bio­nej drew­nia­nej ramce, zawie­szam wzrok na czym­kol­wiek, byle tylko unik­nąć spoj­rze­nia Emmy. Kiedy włą­cza kom­pu­ter, wyda­wany przez niego przy uru­cha­mia­niu rado­sny dźwięk wydaje się nie na miej­scu. Emma stuka w kla­wia­turę, jak zwy­kle prze­szka­dzają jej zbyt dłu­gie paznok­cie, a ja dalej wpa­truję się w zdję­cie Char­liego, aż wresz­cie widzę wszystko jak przez mgłę, po pro­stu cze­kam, aż poli­cja wresz­cie przy­je­dzie.

***

Przy­jeż­dża ta poli­cjantka, którą już wcze­śniej widzia­łam. Gdy wyczu­wam współ­czu­cie z jej strony, powie­trze napływa do moich płuc, potem jed­nak klatka pier­siowa ponow­nie się spina. To tylko dla­tego, że ona jesz­cze nie wie, co zro­bi­łaś. Ale to poważna sprawa, takie jest prawo i obie­cuję sobie, że wszystko jej powiem.

Prosi Emmę, by na czas prze­słu­cha­nia wyszła z naszego biura. Wyobra­żam ją sobie, jak kręci się w kuchni dla per­so­nelu, wyklu­czona ze wszyst­kiego, co się dzieje, i w ocze­ki­wa­niu na roz­wój wypad­ków spraw­dza swoje konto na Insta­gra­mie.

– Zale­gała z czyn­szem trzy mie­siące – zaczy­nam. – Musie­li­śmy wezwać komor­ni­ków. To wła­śnie z nimi byłam w miesz­ka­niu. Puka­li­śmy i woła­li­śmy ją, ale nie było odpo­wie­dzi.

Kolejne chwile przy­cho­dzą do mnie w prze­bły­skach, bez­ład­nie, mój umysł odsuwa się od nich jak ręka od gorą­cej kuchenki.

Opi­suję dźwięk gra­ją­cego radia i widok całej tej poczty pię­trzą­cej się za drzwiami.

– A potem… a potem, kiedy zoba­czy­li­śmy, że… w drzwiach na­dal jest łań­cuch… Prze­ry­wam i się­gam po teczkę pani Jones. Znaj­dują się w niej wszyst­kie dane. Upo­rząd­ko­wane fakty. Data sprzed pra­wie roku, kiedy kobieta zajęła miesz­ka­nie, nazwi­sko zarządcy, który ją wpro­wa­dził, pod­pis pani Jones na dwóch kom­ple­tach klu­czy.

W teczce znaj­dują się rów­nież inne doku­menty i infor­ma­cje. Umowa najmu, różne dane oso­bowe. Prze­ka­zuję je poli­cjantce.

– A kiedy widziała pani tę loka­torkę po raz ostatni?

Czuję, jak cie­pło pnie się od mojej szyi do skroni.

– Ni­gdy jej nie widzia­łam – przy­znaję. To prawda. – W dniu, w któ­rym się wpro­wa­dziła, zarządcą był ktoś inny.

Poli­cjantka patrzy na doku­menty, które jej dałam.

– To było rok temu?

Kiwam głową.

– Tak. Mniej wię­cej.

Funk­cjo­na­riuszka dłu­żej niż zwy­kle zapi­suje to w swoim note­sie. Widzę, że w jej gło­wie poja­wia się mnó­stwo pytań.

– Popro­szę o dane tego zarządcy, o ile je pani ma. W razie koniecz­no­ści się z nim skon­tak­tu­jemy.

– Tak. Oczy­wi­ście – mam wszyst­kie szcze­góły, tutaj, w swo­jej szu­fla­dzie. E-mail, numer pry­wat­nego tele­fonu. Pro­szę, jaka jestem zor­ga­ni­zo­wana. Wszystko dla niej sko­pio­wa­łam.

– Czy od tam­tej pory kon­tak­to­wała się pani z panią Jones? Czy pro­siła o jakieś naprawy? Były jakieś skargi?

Kręcę głową.

– Od niej nic. Ni­gdy się ze mną nie skon­tak­to­wała. I… – spraw­dzam teczkę, żeby się upew­nić – od sąsia­dów też nic. Powód do kon­taktu poja­wił się dopiero w listo­pa­dzie, gdy dowie­dzie­li­śmy się, że nie płaci. Była pry­watną loka­torką. Pła­ciła nam czynsz poprzez pole­ce­nie zapłaty.

– I co wtedy pani zro­biła?

– My… ja pró­bo­wa­łam się do niej dodzwo­nić. Nie udało mi się to, mia­łam wra­że­nie, że wyłą­czyła tele­fon. Wysła­li­śmy więc listy. Taki mamy pro­to­kół – naj­pierw dzwo­nimy, potem wysy­łamy ofi­cjalne pisma. Postę­po­wa­li­śmy zgod­nie z naszymi stan­dar­do­wymi pro­ce­du­rami doty­czą­cymi zale­gło­ści.

– Wasi loka­to­rzy czę­sto tak robią?

– Nie, ale cza­sami się to zda­rza – myślę o wszyst­kich naszych pro­to­ko­łach. Wytyczna na każdą sytu­ację, która może się poja­wić. Jed­nak na tę sytu­ację nie ma żad­nego pro­to­kołu, wydaje się zupeł­nie nie­re­alna.

– No dobrze, więc nie pła­ciła za czynsz… Ale rachunki za prąd były pła­cone na bie­żąco?

Wpa­truję się w nią zdez­o­rien­to­wana.

Mówi powoli, tak jak­bym za nią nie nadą­żała.

– Mówiła pani, że radio grało. Zakła­dam, że to ona je włą­czyła.

– Oczy­wi­ście. Tak. Grało. Radio grało.

– W porządku. Ma pani na to jakieś wytłu­ma­cze­nie? Dla­czego zaprze­stała pła­ce­nia czyn­szu, ale nie prze­stała pła­cić za media?

Znowu mam przed oczami ten obraz: zbiór kości leżą­cych na podusz­kach. Przy­ci­skam dło­nie do głowy, odpy­cha­jąc go od sie­bie, pró­buję zro­zu­mieć sens pyta­nia funk­cjo­na­riuszki.

– Może… – sta­ram się wymy­ślić naj­prost­szą odpo­wiedź: taką, która nie wywoła kolej­nych pytań, kolej­nych podej­rzeń. – Może tak naprawdę nie zre­zy­gno­wała z najmu? Czy to moż­liwe, że po pro­stu… skoń­czyły się jej pie­nią­dze? A potem… – pod­no­szę głowę. Chyba jestem w sta­nie to zro­zu­mieć. – Jeśli pła­ciła rachunki za media kwar­tal­nym pole­ce­niem zapłaty – od listo­pada do lutego, czyli przez trzy mie­siące – czy to by nie ozna­czało, że do tej pory prąd w jej miesz­ka­niu nie został jesz­cze odcięty?

Funk­cjo­na­riuszka wpa­truje się we mnie; wydaje się być pod wra­że­niem, tak jak­bym świet­nie się spi­sała, kon­stru­ując taką teo­rię. A może ona podej­rzewa, że już wcze­śniej to wszystko obmy­śli­łam i teraz sta­ram się coś ukryć?

– No cóż – mówi. – To chyba da się spraw­dzić – kiwa głową, jakby na razie była zado­wo­lona z prze­biegu prze­słu­cha­nia, a ja wytrzy­muję jej spoj­rze­nie. Wresz­cie prze­wraca kartkę w swoim notat­niku. – Nawet nie wiemy jesz­cze na pewno, że to ona – kon­ty­nu­uje. – Miejmy nadzieję, że dowiemy się tego z wyni­ków sek­cji zwłok. Zabra­li­śmy z miesz­ka­nia kilka oso­bi­stych przed­mio­tów – szczotkę do wło­sów, szczo­teczkę do zębów – dzięki któ­rym, miejmy nadzieję, uda się potwier­dzić DNA kości.

Do mojego mózgu wci­skają się kolejne szcze­góły. Opie­ram dłoń o skroń, tak jak­bym mogła się w ten spo­sób chro­nić.

– Była pani ostat­nio w tym miesz­ka­niu? – Funk­cjo­na­riuszka kon­ty­nu­uje prze­py­ty­wa­nie, a ja obie­ca­łam sobie, że będę mówić prawdę. Skła­ma­łam tylko w arku­szu kal­ku­la­cyj­nym, i to tylko ten jeden raz.

– Ostat­nie pismo dostar­czy­łam oso­bi­ście. Wrzu­ci­łam do skrzynki na listy. Nie widzia­łam tej kobiety.

– Kiedy to było?

Spraw­dzam.

– Tydzień temu.

– Ale nie weszła pani do środka?

Nastę­puje chwila oszo­ło­mie­nia, tracę pew­ność sie­bie. Nie pamię­tam. Muszę spraw­dzić wydru­ko­wane notatki, te, w któ­rych nie skła­ma­łam. Patrzę na nie i mówię, teraz już pewna:

– Nie, nie weszłam.

Przez chwilę poli­cjantka uważ­nie mi się przy­gląda, po czym ponow­nie zerka w swoje notatki. Uświa­da­miam sobie, że zaci­snę­łam dło­nie i wykrę­cam je tak mocno, że moja skóra robi się czer­wona.

– Mam syna… – zaczy­nam i prze­ry­wam. Prze­cież to nie może być uspra­wie­dli­wie­nie, prawda? Jak mogę ocze­ki­wać, że kto­kol­wiek to zro­zu­mie? Wszyst­kie pro­blemy z Char­liem w zeszłym roku były wyłącz­nie moją sprawą, niczyją inną, tylko moją. Mój głos jest bar­dzo cichy. Jestem po trzy­dzie­stce, ale znowu czuję się jak dziecko. – Zanie­dba­łam nie­które kon­trole. W zeszłym roku mia­łam pewne pro­blemy. Nie prze­pro­wa­dzi­łam wszyst­kich kon­troli, które powin­nam była prze­pro­wa­dzić. Przy­kro mi. Naprawdę bar­dzo mi przy­kro.

Pisze coś w swoim note­sie, a ja nie mam poję­cia co. Nie wiem, jakie ma zda­nie na mój temat.

Pod­nosi wzrok.

– Czy zna pani kogoś, kto mógłby chcieć ją skrzyw­dzić?

Powin­nam być bar­dziej przy­go­to­wana na to pyta­nie. Prze­cież kobie­tom cały czas dzieje się krzywda, prawda? To trwa, to się dzieje, to mogło się przy­da­rzyć pani Jones: atak, prze­moc, despe­racka walka. Serce wali mi jak mło­tem. Poli­cjantka na­dal na mnie patrzy, czeka na odpo­wiedź.

– Zna pani kogoś?

Kręcę głową, sztyw­nieją mi mię­śnie szyi.

– Przy­kro mi, nikt nie przy­cho­dzi mi do głowy. Tak naprawdę to nic o niej nie wie­dzia­łam. To zna­czy… czy nie powinno zapy­tać się o to jej rodziny i sąsia­dów? Ja tylko zarzą­dza­łam tym miesz­ka­niem.

Poli­cjantka ponow­nie kiwa głową, teraz jed­nak nie wiem, co to ozna­cza. Nie wiem, co już wie­dzą.

– Czy w takim razie mogłaby pani nary­so­wać oś czasu? – prosi. – Pro­szę zazna­czyć na niej wszel­kie kon­takty z najem­czy­nią. W tym cza­sie my przy­go­tu­jemy oświad­cze­nie do pod­pi­sa­nia.

Kiwam głową.

– Zro­bię wszystko – mówię. – Wszystko.

Zamyka notat­nik. Gdy wstaje z krze­sła, w pomiesz­cze­niu panuje cisza, która zatyka mnie poczu­ciem winy. Zapo­mnia­łam zapy­tać o kon­takty z naj­bliż­szą rodziną. Zapo­mnia­łam o wszyst­kim innym, co mia­łam powie­dzieć. Mam ochotę ukryć twarz w dło­niach, ale tego nie robię. Po pro­stu sie­dzę ze sple­cio­nymi dłońmi, z wypro­sto­wa­nymi ple­cami i pró­buję zapre­zen­to­wać naj­lep­szą wer­sję sie­bie.

Tuż przed drzwiami poli­cjantka zatrzy­muje się i odwraca.

– Aha – mówi – jesz­cze tylko jedna sprawa – wyj­muje tele­fon komór­kowy. – Czy buty, które ma pani teraz na sobie, to te, w któ­rych była pani rano? Gdy weszła pani do miesz­ka­nia?

Patrzę w dół na moje stopy, na moje buty do kostek na pła­skiej pode­szwie.

– Tak – wyko­nuje gest ręką, pod­nosi dłoń do góry, sygnał, że mam wstać. Wstaję zdu­miona, nie wiem, czego ona chce.

– Gdyby mogła pani tu podejść i się odwró­cić – mówi. – Wtedy zro­bię zdję­cie. Żeby wyeli­mi­no­wać ślady pani stóp.

Odwra­cam się, tak jak pro­siła. Teraz stoję do niej ple­cami i opie­ram się o biurko, przy­ci­skam opuszki pal­ców do drew­nia­nej powierzchni. Staję na jed­nej nodze, pod­no­szę stopę, sku­piam się wyłącz­nie na tym, by nie stra­cić rów­no­wagi. Sły­szę za sobą trzask apa­ratu foto­gra­ficz­nego.

Roz­dział czwarty

Przez resztę dnia jestem jak robot. O trze­ciej, kiedy zwy­kle wycho­dzę, idę do Abay­omiego, żeby popro­sić o pozwo­le­nie na wyj­ście. Mam wra­że­nie, że teraz powin­nam pro­sić o pozwo­le­nie na wszystko.

– Prze­pra­szam – dodaję. Powta­rzam to, wycho­dząc z jego gabi­netu, nie wydaje mi się jed­nak, żeby w jaki­kol­wiek spo­sób popra­wiło to sytu­ację.

Kiedy wcho­dzę na wzgó­rze w kie­runku naszego domu i szkoły Char­liego, podej­rze­wam, że jestem w szoku. Jedyna myśl, jaka przy­cho­dzi mi do głowy, to: To zda­rzyło się na mojej zmia­nie. Od tego faktu nie mogę się uwol­nić. Bo nie prze­pro­wa­dzi­łam kon­troli – miesz­ka­nia numer szes­na­ście, a także innych miesz­kań – ale wpi­sa­łam te kon­trole w arku­szu kal­ku­la­cyj­nym. Co ozna­cza, że to ja jestem za to odpo­wie­dzialna. Ponie­waż w zeszłym roku nie ogar­nia­łam wszyst­kiego.

Szybki spa­cer dobrze mi robi; wcze­sno­lu­towy chłód spra­wia, że w moich żyłach znów zaczyna krą­żyć krew. Prze­ci­nam nie­wielki krza­cza­sty skwer pro­wa­dzący mnie na Endy­mion Road, mijam gołę­bie, które się prze­py­chają i dzio­bią kawałki chleba w bło­cie. Idę wzdłuż Elm Park do szkoły Char­liego, cie­szę się, że – tak jak każ­dego dnia – jestem na czas.

Zaj­muję miej­sce obok innych rodzi­ców, kobiet i męż­czyzn o zna­jo­mych twa­rzach. Moją uwagę zwraca Mar­tin, jeden z ojców – przez przy­pa­dek, ale i tak się do niego uśmie­cham, tak jak powin­nam. Sta­ram się. Za każ­dym razem, gdy tu jestem, sta­ram się budo­wać mosty. Mar­tin jakby auto­ma­tycz­nie odwza­jem­nia uśmiech, ale wtedy inna matka dotyka jego ramie­nia i on się odwraca, uśmie­cha się do niej z ulgą, bez wąt­pie­nia zado­wo­lony, że może się ode mnie uwol­nić.

Oni nie wie­dzą, co ci się dzi­siaj przy­tra­fiło – myślę – nie widzą tego. Kolejna mama prze­cho­dzi obok mnie.

– Cześć – mówię, bo kie­dyś czę­sto roz­ma­wia­ły­śmy przy bra­mie. Zawsze pró­bo­wa­łam trzy­mać się na ubo­czu, zacho­wy­wa­łam dystans do innych na tyle, na ile się dało, ale przy­naj­mniej na placu zabaw mia­łam kon­takt z innymi rodzi­cami – dwa razy dzien­nie zamie­nia­li­śmy kilka miłych słów.

– Och, cześć Jen­ni­fer – mówi i zerka na mnie przez ramię, ale to wszystko. Idzie dalej przez plac zabaw, aby dołą­czyć do małej grupki zna­jo­mych, tak łatwo się z nią sta­pia, wywo­łuje śmiech u innych, a ja czuję skurcz żołądka. Nie zapo­mnia­łam tego, co wyda­rzyło się w zeszłym roku, i oni też nie zapo­mnieli: gdy wszystko sku­mu­lo­wało się w tej okrop­nej chwili pod­czas Dnia Sportu Char­liego, na oczach wszyst­kich, kiedy nie mogłam się opa­no­wać, po pro­stu nie potra­fi­łam trzeźwo myśleć. Teraz każda wymiana zdań tutaj jest bole­śnie nie­zręczna. Myśla­łam, że przy­zwy­cza­iłam się już do samot­no­ści, ale dziś trud­niej niż kie­dy­kol­wiek jest mi stać i uda­wać, że tu pasuję, jed­no­cze­śnie despe­racko pró­bu­jąc zigno­ro­wać tra­wiący mnie nie­po­kój. Naj­gor­szy rodzaj samot­no­ści jest wtedy, gdy jesteś oto­czony przez innych ludzi, bo wiesz na pewno, że nie ma nadziei, nie ist­nieje żadne roz­wią­za­nie two­jego pro­blemu. Wtedy wiesz, że nie jest on prak­tyczny czy fizyczny. To zro­biony przez cie­bie bała­gan, który ni­gdy nie pozwoli ci na zbli­że­nie się do reszty.

Ucze­pi­łam się faktu, że nie­długo zoba­czę Char­liego. Na samą myśl o nim zalewa mnie fala cie­pła, moje mię­śnie się roz­luź­niają, serce się uspo­kaja. Pamię­tam, że czy­ta­łam kie­dyś o oksy­to­cy­nie, o tym, że kobiety pro­du­kują ją pod­czas porodu i po nim, i cza­sem lubię sobie wma­wiać, że to wła­śnie to uczu­cie: przy­pływ hor­monu miło­ści do mojego dziecka. Zarzu­cam torebkę na ramię i popra­wiam man­kiety mary­narki. Dzieci zaczy­nają już wycho­dzić ze szkoły, hała­śliwe i zdrowe, kopią żwir na asfal­cie. A teraz widzę też mojego syna. Jego widok wciąż robi na mnie wra­że­nie, dziś rów­nież, mimo odrę­twie­nia, w umy­śle poja­wia się nie­po­skro­miona myśl: mój syn jest dla mnie naj­pięk­niej­szą istotą na świe­cie.

Bie­gnie w moją stronę, uśmie­cha się na mój widok, oczy­wi­ście, że tak. Jest już teraz dość wysoki, ma osiem lat, pra­wie dzie­więć, więc prak­tycz­nie nie muszę się do niego schy­lać, by go przy­tu­lić. Kiedy pod­cho­dzi do mnie, deli­kat­nie się pochy­lam i wycią­gam do niego ręce, zacho­wuję się tak jak pozo­stali rodzice. Mój Boże, jaki on jest piękny – myślę. Z rado­ścią się do mnie przy­tula, obej­muje mnie w talii. Przy­cią­gam go do sie­bie, zasta­na­wiam się, czy gdy opiera się o mnie i przy­ci­ska swoje cien­kie jak u ptaka żebra do mojego brzu­cha, czuje, że moje serce wciąż gło­śno wali.

– Mia­łeś miły dzień? – pytam, wtu­la­jąc poli­czek w jego włosy.

– Tak – potwier­dza i pod­nosi twarz. Po tych sło­wach moje serce od razu się uspo­kaja.

Widzę to, dopiero gdy go pusz­czam, a on się odsuwa.

Jego noga.

Wygląda, jakby cią­gnął ją za sobą.

Mam wra­że­nie, że moje kości się skrę­cają, przez moje ciało prze­biega dreszcz. Przy­po­mi­nam sobie o liście, który wczo­raj przy­szedł. Kucam przed nim, pod­cią­gam nogawkę spodni. Szu­kam ska­le­cze­nia, śladu, siniaka.

– Aua! – krzy­czy. – Mamu­siu, co ty robisz?

– Zra­ni­łeś się? – pytam. – Zra­ni­łeś się w nogę?

Odwraca się ode mnie.

– Co? Nie-e.

Wpa­truję się w niego. Patrzy na mnie z góry. Ple­cak zsuwa mu się z ramie­nia, wycią­gam rękę i łapię go tuż przed upad­kiem.

Następ­nie wstaję. Kręcę głową. Zacho­wuję się nie­do­rzecz­nie.

– Głu­piutka mamu­sia – mówię. – Prze­pra­szam.

Ponow­nie zakła­dam mu ple­cak i biorę się w garść.

Inni rodzice i dzieci już odcho­dzą. Się­gam po jego dłoń. Przez chwilę patrzy na mnie spod przy­mru­żo­nych powiek, po czym pozwala mi ją wziąć.

Do naszego miesz­ka­nia nie jest daleko, led­wie pięć minut, i Char­lie pięk­nie idzie.

***

W domu, w naszym małym, dwu­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu, panuje przy­jemne cie­pło; ogrze­wa­nie włą­czyło się pół godziny temu. Przed­po­kój, kuch­nia, malutki salo­nik są takie swoj­skie i strasz­nie się cie­szę, że jestem w domu. Ta prze­strzeń, którą stwo­rzy­łam dla sie­bie i Char­liego, ma tak ogromną war­tość. To wła­śnie po to ucie­kłam do Lon­dynu: żeby mieć na świe­cie wła­sne małe sank­tu­arium. Gdy jed­nak wcho­dzimy do środka, do moich noz­drzy znowu wdziera się ten zapach, który uno­sił się w całym miesz­ka­niu numer szes­na­ście – zaty­ka­jący, zatę­chły – i wszystko się wali. Szybko roz­bie­ram Char­liego i włą­czam pie­kar­nik, żeby upiec mu paluszki rybne, wypeł­nić kuch­nię ich zapa­chem.

Wysy­łam syna do jego pokoju, by się prze­brał, a sama w tym cza­sie z trza­skiem wyj­muję z szafki bla­chę do pie­cze­nia, z zamra­żarki wycią­gam gro­szek i paluszki rybne. Szu­flada jest pokryta grubą war­stwą lodu, wymaga roz­mro­że­nia i aby się wysu­nęła, muszę ją szarp­nąć. To kolejna rzecz, o któ­rej muszę pamię­tać, wycią­gam więc z kuchen­nej szu­flady moją listę i dodaję do niej punkt. Jest na niej już pięć innych, w tym kran w łazience, który kapie i potrze­buje naprawy, i zapy­ta­nie o należny poda­tek, w spra­wie któ­rego muszę zadzwo­nić. Zała­twię wszyst­kie te sprawy, teraz jed­nak muszę wpi­sy­wać wszystko na listę. Ponow­nie skła­dam kartkę i cho­wam ją do szu­flady.

Sły­szę, jak Char­lie śpiewa sobie w swo­jej sypialni. Gdy ska­cze po dywa­nie, roz­lega się tupot jego stóp.

– Wolisz sałatkę czy gro­szek? – krzy­czę do niego, a on odpo­wiada:

– Gro­szek! – Wie­dzia­łam, że tak będzie, ale i tak zawsze go pytam; kiedy daję mu wybór, mniej się dener­wuje.

Włą­czam czaj­nik i ude­rzam torebką z gro­chem o blat, żeby roz­bić grudę lodu, która się utwo­rzyła. Gry­zący chłód w moich dło­niach jest przy­jemny, jest czymś: dozna­niem, bólem, który zapew­nia mi sta­bil­ność. Char­lie wraca w spodniach od dresu i koszulce ze smo­kiem. Jego ręce wyglą­dają chudo, po każ­dym eta­pie wzro­stu staje się bar­dziej tycz­ko­waty.

– Więc mia­łeś miły dzień? – pod­po­wia­dam rado­snym i jasnym gło­sem, gdy siada na swoim krze­śle przy kuchen­nym stole.

Wzru­sza jed­nym ramie­niem.

– Tak – odpo­wiada. – Uczy­li­śmy się o sta­ro­żyt­nych Egip­cja­nach. Kiedy umie­rasz, wycią­gają ci mózg przez nos – szcze­rzy do mnie zęby, a w mojej gło­wie poja­wia się kolejny prze­błysk – skur­czone ciało na sofie – i wal­czę, żeby o tym nie myśleć: umie­ra­nie, mar­twa, śmierć…

Pie­kar­nik już się nagrzał. Wsu­wa­jąc do niego bla­chę z panie­ro­waną rybą, prze­ły­kam ślinę.

– Czyli z panią Sim­mons wszystko dobrze się skoń­czyło? – muszę pod­nieść głos, żeby mógł mnie usły­szeć przez szum czaj­nika. Nauczy­ciel Char­liego musiał wziąć wolne z powodu poważ­nej ope­ra­cji i było zastęp­stwo. Mój syn już rano był w złym humo­rze, powie­dział, że nie chce iść do szkoły. Widzia­łam, że sytu­acja robi się poważna. Na szkol­nym kory­ta­rzu zesztyw­nia­łam i przy­kuc­nę­łam, przy­po­mi­na­łam sobie, że to tylko dziecko, które ma prawo do wła­snej oso­bo­wo­ści i nastro­jów. Stłu­mi­łam panikę w piersi i wymy­śli­łam dla niego obiet­nicę, łapówkę, cokol­wiek, co sprawi, że się uspo­koi. Powie­dzia­łam: „Char­lie, pro­szę, wejdź, a po szkole pój­dziemy do parku na całą godzinę. No dalej, Char­lie, wejdź do klasy, dla mnie”.

I dopiero teraz, po całym dra­ma­cie i zamie­sza­niu tego dnia, uświa­da­miam sobie, że nie dotrzy­ma­łam zło­żo­nej mu obiet­nicy.

Chwy­tam za rączkę pie­kar­nika, cze­kam na odpo­wiedź syna.

– Polu­bi­łem ją – mówi Char­lie i się pro­stuje. – Jest zabawna, opo­wie­działa nam dow­cip.

Pusz­czam rączkę pie­kar­nika.

– To dobrze – mówię. – Naprawdę dobrze.

Pod­su­wam mu mojego iPada, żeby sobie pograł w cza­sie, gdy ja szy­kuję posi­łek. Chcę, by był spo­kojny, bym ja była spo­kojna. Jest teraz zmę­czony i głodny, sła­nia się na nogach po cięż­kim dniu w szkole. Co ozna­cza nad­mierną sty­mu­la­cję. Zmę­cze­nie. Gdy wodzi wzro­kiem po ekra­nie, opada mu głowa. Zanim udaje mi się powstrzy­mać, łapię go za uszy i pro­stuję mu głowę. Popra­wiam go. Char­lie krzywi się, odpy­cha moje dło­nie.

– Prze­stań – mówi.

Cofam się.

Zale­wam gro­szek wrząt­kiem z czaj­nika. Czuję ruch w sta­wach mojej ręki. Roz­pacz­li­wie sta­ram się nie myśleć o kościach, o szkie­le­cie, który czai się tuż pod moją skórą.

– A jaki ty mia­łaś dzień, mamu­siu? – pyta Char­lie.

Udaje mi się odsta­wić gorący czaj­nik, następ­nie odpo­wia­dam. Char­lie ma osiem lat. Jest moim synem, to tylko dziecko. Sta­ram się zyskać na cza­sie, bawię się usta­wie­niami na pły­cie kuchen­nej, prze­ły­kam gło­śno ślinę, raz za razem, prze­ły­kam wszystko, co widzia­łam tego ranka, wyrzu­cam te obrazy, które wciąż prze­wi­jają się przez mój mózg, wypy­cham je z naszego życia.

– Dzień mamusi był po pro­stu wspa­niały – mówię w końcu.

Woda w garnku na pły­cie grzew­czej już się gotuje. Zmniej­szam tem­pe­ra­turę – nic nie wykipi – i wycho­dzę na kory­tarz, gdzie Char­lie mnie nie widzi. Opie­ram się o ścianę i nabie­ram głę­boko powie­trza. Mówię sobie, że mam wziąć się w garść. Żeby mieć wymówkę, pod­no­szę ple­cak Char­liego z miej­sca, w któ­rym upu­ścił go przy drzwiach, tak jak zwy­kle robi to po powro­cie do domu, i zano­szę go do kuchni, by go roz­pa­ko­wać. Zwy­czajne, nor­malne czyn­no­ści. Uspo­ka­jają mnie.

Mię­dzy piór­ni­kiem a reszt­kami lun­chu znaj­duje się otwarta jaskra­wo­ró­żowa koperta.

– Co to jest? – pytam, wyj­mu­jąc ją.

Char­lie odrywa wzrok od iPada. Od mojego wcze­śniej­szego dotyku ma czer­wone uszy.

– Uro­dziny – mówi. – W przy­szłym mie­siącu Molly z naszej klasy robi przy­ję­cie.

Wycią­gam zło­żoną kartkę obra­mo­waną balo­nami, i to prawda. „Molly zapra­sza Char­liego” – czy­tam.

– Zosta­łeś zapro­szony – mówię do niego, a on kiwa głową.

– Tak.

Ponow­nie spraw­dzam zapro­sze­nie. Od mie­sięcy nikt nas ni­gdzie nie zapra­szał. Molly. Nie sły­sza­łam wcze­śniej tego imie­nia.

– Czy ona jest nowa? – pytam. – Nowa w two­jej szkole?

Char­lie przy­ta­kuje, a ja myślę: No to wszystko jasne.

Mimo to przy­cze­piam zapro­sze­nie na lodówce magne­sem ze Spon­ge­Bo­bem, obok listu z nie­bie­sko-bia­łym logo NHS.

***

Kiedy paluszki rybne są już gotowe, sia­damy razem, ja naprze­ciwko niego. Char­lie sze­roko się do mnie uśmie­cha, a ja auto­ma­tycz­nie odwza­jem­niam uśmiech. Kocham go. Kocham go tak bar­dzo i nie chcę, by cokol­wiek go zra­niło. Póź­niej kładę go do łóżka, zapa­lam lampkę i całuję jego deli­katne, gład­kie czoło. Nic mu nie jest, oczy­wi­ście, że nic mu nie jest, teraz to widzę. Spójrz, jak spo­koj­nie śpi. Wymy­śli­łam sobie pro­blemy.

Kilka godzin póź­niej jestem w łóżku i czuję pod sobą twardy mate­rac. Leżę w ciem­no­ści z sze­roko otwar­tymi oczami i wresz­cie pozwa­lam sobie pomy­śleć o wszyst­kim, co się dzi­siaj wyda­rzyło. Moje ciało trzę­sie się z szoku i prze­ra­że­nia. Pamię­tam, jak kie­dyś lekarz powie­dział mi, że w ten spo­sób orga­nizm odre­ago­wuje traumę, pozwa­lam więc sobie na drże­nie i nie pró­buję tego powstrzy­mać.

Modlę się tylko, żeby tym razem się udało.

Roz­dział piąty

WTEDY

Prin, lat dzie­więć, jedzie z tyłu samo­chodu. Ma na sobie ulu­bioną sukienkę, tę, o którą rano zro­biła taką awan­turę. Mama powta­rzała, że nie jest to sto­sowny strój, ale Prin wie­działa, jak zaci­snąć pię­ści i spra­wić, żeby jej broda zaczęła drżeć, i wła­śnie wtedy wkro­czył uśmiech­nięty tata i powie­dział: – Nie kłóćmy się o to – może po pro­stu pozwólmy Prin zało­żyć to, co chce.

Tak więc posta­wiła na swoim.

Sukienka jest różowa i ma dużą fal­ba­nia­stą spód­nicę, a tafta cudow­nie sze­le­ści. Gdy Prin sie­dzi przy­pięta pasami z tyłu i sły­szy dud­nie­nie sil­nika pod sto­pami, unosi je, by obej­rzeć błysz­czące buty, rów­nież różowe, z małymi zło­tymi kla­mer­kami po obu stro­nach. Tro­chę ją ocie­rają, robią się za małe, ale Prin za bar­dzo je lubi, żeby powie­dzieć o tym mamie, która jak naj­szyb­ciej chcia­łaby się ich pozbyć i oddać do sklepu z arty­ku­łami dla potrze­bu­ją­cych.

Znowu pod­nosi nogi, tym razem wyżej, i ude­rza o opar­cie fotela mamy. Ta się odwraca, by na nią spoj­rzeć.

– Co robisz? – pyta. – Prze­stań kopać.

Gdy mama znów się odwraca, Prin się krzywi. Umie to robić, ćwi­czyła w lustrze. Nie pokaże jed­nak tego gry­masu mamie. Ani tacie. Z pew­no­ścią nie tacie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki