Balerina, Balerina - Sosič Marko - ebook + książka

Balerina, Balerina ebook

Sosič Marko

3,3

Opis

Niewielka miejscowość po włoskiej stronie granicy, zamieszkana przez mniejszość słoweńską, druga połowa ubiegłego wieku – i Balerina, autystyczna dziewczynka, potem dorosła kobieta, której świat ogranicza się do domu z podwórzem i kasztanem, gdzie śpią ptaki, i do najbliższej rodziny: mamy Ivanki, taty Franca, brata Karla, siostry Josipiny, cioci Elizabety, do jej snów i zmieniających się pór roku, światła dnia i ciemności nocy…

Balerina bacznie obserwuje swoje najbliższe otoczenie i niechętnie opuszcza dom, boi się tego, co nieznane. Kiedy jest zdenerwowana, staje na palcach, śpiewa piosenkę i rozbija naczynia kuchenne. Wtedy mama dają jej krople na uspokojenie. Tragiczne wydarzenia, jak śmierć ojca, potem matki, nie robią na niej wrażenia – ona myśli, że tylko śpią.
Krótka powieść słoweńskiego pisarza i reżysera Marka Sosicia (1958–2021) – „Balerina, Balerina” –otrzymała triesteńską Nagrodę Literacką Vstajenje (1998), Premio Umberto Saba (2005), Premio di Poesia e Narrativa Citta di Salo (również 2005) i została przełożona m.in. na włoski, francuski, chorwacki serbski i rosyjski.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 153

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (3 oceny)
1
0
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­na­łu: Ba­le­ri­na, Ba­le­ri­na Wy­da­nie pol­skie na pod­sta­wie: Be­le­tri­na, Lju­bl­ja­na 2017
Wy­daw­caBo­że­na Ku­ćmie­row­ska
Re­dak­cja me­ry­to­rycz­na i ko­rek­tyMag­da­le­na Pe­try­ńska
Re­dak­cja tech­nicz­naDa­nu­ta Przy­ma­now­ska-Bo­niuk
Pro­jekt okład­ki, stron ty­tu­ło­wych i opra­co­wa­nie ty­po­gra­ficz­neJa­nusz Faj­to
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.
Pre­vod je izšel s pod­po­ro Ja­vne agen­ci­je za knji­go Re­pu­bli­ke Slo­ve­ni­je Wy­da­nie ksi­ążki wspar­te fi­nan­so­wo przez Sło­we­ńską Agen­cję Ksi­ążki
Co­py­ri­ght © Mar­ko So­sič Pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Be­le­tri­na Aca­de­mic Press www.be­le­tri­na.com Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by Jo­an­na Po­mor­ska Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Aka­de­mic­kie SED­NO War­sza­wa 2022
Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne Ko­pio­wa­nie, prze­dru­ko­wy­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie w ca­ło­ści lub we frag­men­tach ja­kąkol­wiek tech­ni­ką bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy za­bro­nio­ne
ISBN 978-83-7963-108-7
Wy­da­nie pierw­sze
Wy­daw­nic­two Aka­de­mic­kie SED­NO Spó­łka z o.o. 00-696 War­sza­wa ul. J. Pan­kie­wi­cza 3www.wy­daw­nic­two­sed­no.plinfo@wy­daw­nic­two­sed­no.pl

1

Ojo­joj! Spa­aadam. Chwy­tam chmu­ry, kro­ple desz­czu, kul­ki gra­du, pro­mie­nie sło­ńca, ma­cham ręka­mi, kil­ka razy. Nie po­ma­ga. Spa­aadam. Pode mną jest pole, co­raz bli­żej, dzi­ki kasz­tan na po­dwór­ku, dom, dro­ga, któ­ra ze wsi, obok ko­ścio­ła, pro­wa­dzi pro­sto na po­dwór­ko, do domu. Wi­dzę dach i le­żące na nim ka­mie­nie. Nie ma już chmur, kro­pli desz­czu, nie ma sło­ńca. A ja nie mam cze­go się chwy­cić. Ma­cham ręka­mi, co­raz szyb­ciej. Nie po­ma­ga. Wi­dzę ksi­ężyc. Świe­ci na dach. Świe­ci na ko­ro­nę drze­wa, któ­ra jest co­raz bli­żej. Spad­nę na drze­wo, obu­dzę pta­ki. Ojej! Przez dach. Znisz­czę go. Te­raz. Bu­dzę się, na­gle. Leżę koło łó­żka. Spa­dłam, jak kie­dyś, jak te­raz. Nie boję się, tyl­ko mu­szę siu­siu.

Otwie­ram oczy, pa­trzę w su­fit. Nie wi­dzę dziu­ry, któ­ra zo­sta­ła­by po mnie. Pa­trzę w okno. Tam jest jak za­wsze. Tam jest po­ra­nek. Wi­dzę ko­ro­nę dzi­kie­go kasz­ta­na. Pta­ki nie od­le­cia­ły. Do­pie­ro się bu­dzą. Nie boję się, tyl­ko mu­szę siu­siu, jak za­wsze, kie­dy jest nowy dzień. Za­my­kam oczy. Cie­szę się, że okno jesz­cze tam jest, że na dwo­rze jest ko­ro­na drze­wa z pta­ka­mi, że nie zro­bi­łam dziu­ry w da­chu. Wiem. Jest mi cie­pło. Może na po­dwór­ku jest wio­sna, może lato. Nie zima. Kie­dy jest zima, robi się chłod­no i kasz­tan na po­dwór­ku nie ma li­ści, a mnie wkła­da­ją po­ńczo­chy. Te­raz jest cie­pło. Ro­bię siu­siu na podło­gę koło łó­żka, z któ­re­go spa­dłam. Sły­szę kro­ki. Ivan­ka idzie z kuch­ni po ka­mien­nych scho­dach, za­trzy­mu­je się przed drzwia­mi, tro­chę je uchy­la. Pa­trzy na mnie. Wiem. Mama. Ivan­ka to moja mama. Po­zna­ję ją, bo się po­siu­sia­łam, a sko­ro to zro­bi­łam, jest nowy dzień. Je­śli to wszyst­ko dzie­je się na­praw­dę, mama za­wsze uchy­la drzwi i za­gląda do mo­je­go po­ko­ju.

Pa­trzę, jak do mnie pod­cho­dzi. Za nią wszyst­ko jest nie­bie­skie. Nie­bie­skie od po­ran­ka. Drew­nia­na sza­fa z lu­strem, sza­fa z szu­fla­da­mi, krze­sło. Wszyst­ko jest nie­bie­skie. Mama też jest nie­bie­ska. Jej wło­sy, któ­re ucze­sa­ła w kuch­ni i upi­ęła w kok, jej oczy, usta, ręce. Jej ręce też są nie­bie­skie od po­ran­ka.

Pod­no­si mnie. Trzy­ma pod pa­cha­mi i pod­no­si. Śmie­ję się. Mama też się śmie­je. Nie może mnie pod­nie­ść, bo się śmie­je. Po­tem mówi: Po­móż mi, i jesz­cze bar­dziej się śmie­je. Sie­dzi­my na podło­dze koło łó­żka i śmie­je­my się. Pa­trzę na mamę. W jej oczach wi­dzę łzy. W jej oczach jest pe­łno świa­tła. Do­ty­kam ich. Jej oczu i łez, i świa­tła, sły­szę, nie tyl­ko te­raz, że się śmie­je. Sły­szę, że mówi do ko­goś przy drzwiach od kuch­ni. Ja sto­ję w kącie, wte­dy. Wspi­nam się na pal­ce i pa­trzę na drzwi. Mama mówi. Nie wiem, kto stoi obok. Nie wi­dzę twa­rzy mamy. Wspi­nam się na pal­ce, pa­trzę na jej wło­sy upi­ęte w kok, jej ra­mio­na, jej spód­ni­cę, kap­cie. Mó­wią, że tak bywa, mówi mama. Mó­wią, że się zda­rza, cza­sa­mi! Ni z tego, ni z owe­go, tak na­praw­dę nikt nie wie, skąd się to bie­rze. Rap­tem. Prze­sta­je się ba­wić. Trzy­ma się z dala od in­nych, kto wie, co my­śli. Py­tasz ją, a ona nie od­po­wia­da. Wszyst­ko sły­szy, ale już nie mówi. Śmie­je się, pła­cze, ale nie wiesz ani kie­dy, ani dla­cze­go. Nie wiesz, co so­bie my­śli, co jej cho­dzi po gło­wie... Mó­wią, że z cza­sem będzie co­raz go­rzej... mama mówi ci­szej, a ja co­raz wy­żej wspi­nam się na pal­ce, żeby zo­ba­czyć jej twarz. I sły­szę jesz­cze ostat­nie sło­wa: Pro­szę na nią spoj­rzeć! Go­dzi­na­mi stoi na pal­cach, zro­bi wszyst­ko, co jej po­wiem, a po­tem idzie do kąta, sta­je na pal­cach i tak stoi w tym kącie. Mó­wią, że nic nie mo­żna na to po­ra­dzić... tak się cza­sem dzie­je z dzie­ćmi. Wte­dy mama od­wra­ca się do mnie. Sto­ję na pal­cach i wi­dzę jej twarz. Wi­dzę jej łzy, jej uśmiech, sły­szę jesz­cze jej ostat­nie sło­wa. Co z nami będzie, moja Ba­le­ri­no, a?

Te­raz już nie sły­szę jej słów. Tyl­ko nasz śmiech sły­szę i wi­dzę łzy w jej oczach. Jest w nich mnó­stwo świa­tła.

Mama pod­no­si się z podło­gi. Po­ma­ga so­bie, naj­pierw sta­je na czwo­ra­kach. No, Ba­le­ri­no, rusz się, mówi, dziś jest two­ja fe­šta[*][1]!

Wy­cho­dzi­my z po­ko­ju, idzie­my w dół po scho­dach, do umy­wal­ki, któ­ra jest w sie­ni. Po­tem mama roz­bie­ra mnie, myje i roz­ma­wia ze mną. Mówi, że mam pi­ęt­na­ście lat, że jest kwie­cień, że uro­dzi­łam się na wio­snę i że dzi­siaj mu­szę być pi­ęk­na. Wkła­da mi ró­żo­wą spód­ni­cę z ko­kar­dą z boku. O, jaka ślicz­na będzie dzi­siaj na­sza Ba­le­ri­na, mówi i cze­sze mi wło­sy. Pa­trzę w małe lu­stro, któ­re wisi na gwo­ździu. Wy­da­je mi się, że je­stem po­dob­na do mamy. Ona cze­sze mnie i mówi. Po­tem będę pi­ęk­na, bo dziś jest moja fe­šta, bo jest wio­sna za drzwia­mi, któ­re są jesz­cze za­mkni­ęte, na po­dwór­ku i na polu. Mówi, że jest za­ora­ne, pole, i że pi­ęk­nie pach­nie, bo jest wy­po­częte, bo nie ma już chwa­stów. I cze­sze mnie da­lej. Pa­trzę w lu­stro. Wi­dzę pole, nie­bie­skie od po­ran­ka, chwa­sty, wy­so­kie i cien­kie, jest ich mniej z ka­żdym ru­chem mamy, któ­ra prze­ci­ąga grze­bie­niem po mo­ich wło­sach, wiem, że będzie nowy dzień. Wi­dzę za­ora­ne pole przed sobą, we frag­men­cie lu­stra je wi­dzę, tam gdzie jest moja twarz i twarz mamy, któ­ra przy­tu­la się do mo­jej twa­rzy. Damy ociu­pin­kę per­fum, mówi i pal­ca­mi do­ty­ka mo­jej szyi. To Men­nen, mówi mama, do­po­bar­ba[*], ale pach­nie jak per­fu­my. Mmm, mówi jesz­cze mama, jak faj­nie pach­nie na­sza Ba­le­ri­na. A po­tem już jej nie wi­dzę, mamy, w lu­strze, któ­re wisi na gwo­ździu, wiem, że idzie do kuch­ni, mówi, że­bym po­szła za nią, że je­stem pi­ęk­na, że mam usi­ąść przy sto­le, zro­bi mi kafe[*], a po­tem, że po po­łud­niu przyj­dą go­ście i do­sta­nę šen­ki[*], i na pew­no będzie Ivan.

My­ślę, że Ivan już tu jest. Za­glądam do kuch­ni. Sto­imy przy drzwiach, wte­dy, nie wiem kie­dy, bo nie wiem, ile no­wych dni już mi­nęło, i nie wiem, ile razy się po­siu­sia­łam, bo było rano. Wiem, sto­imy przy drzwiach, Ivan mówi, że mu­si­my się zmie­rzyć, żeby zo­ba­czyć, kto jest wy­ższy. Ivan jest mały. On jest dziec­kiem, my­ślę, że może mu się jesz­cze coś przy­tra­fić. Mu­szę go pil­no­wać. Wspi­nam się na pal­ce, a wszy­scy mó­wią: Och, jak szyb­ko ro­śnie na­sza Ba­le­ri­na! Ivan śmie­je się i mówi, że będzie le­ka­rzem i że mnie wy­le­czy, kie­dy będzie duży, a wszy­scy klasz­czą.

Pa­trzę w lu­stro. Jesz­cze raz. Już je­stem ucze­sa­na. Po­tem za­glądam do kuch­ni. Wcho­dzę przez drzwi, idę do kąta koło ku­chen­ki. Tu jest najład­niej.

Pa­trzę na drzwi, sta­ję na pal­cach. Po­tem mnie bolą. Chwy­tam to, co znaj­dę pod ręką, i rzu­cam w drzwi. Tra­fiam pra­wie za­wsze. Je­śli to ta­lerz, roz­bi­ja się. Mama zbie­ra sko­ru­py i głasz­cze drzwi. Za­wsze mówi, że trze­ba je będzie po­ma­lo­wać. Drzwi i kuch­nię, wszyst­ko. Po­ma­lo­wać na bia­ło, mówi.

Te­raz je­stem w kącie, tu jest ład­nie. Pal­ce mnie nie bolą. Tyl­ko mama jest w kuch­ni. Wiem, co robi. Pie­rze chu­s­tecz­ki we wrząt­ku, bo tata kasz­le i plu­je w te chu­s­tecz­ki. Przed pro­giem też splu­wa, cza­sa­mi. Te­raz go nie ma. Jest w ba­rze z ko­le­ga­mi. Gra w kar­ty, mówi mama. Przyj­dzie na obiad, jak za­wsze, kie­dy jest nowy dzień. Mama mówi, że tata się udu­si od tego kasz­lu. Wi­dzę go, kasz­le w sie­ni, za­wsze, po­tem wcho­dzi do kuch­ni i wy­gląda przez okno. Nic nie mówi, od­zy­wa się tyl­ko do mnie: Co tam sły­chać, moja Ba­le­ri­no? I pa­trzy przez okno. Wiem, że mama na po­dwór­ku po­wie­si chu­s­tecz­ki na sznu­rze, pó­źniej.

Naj­pierw przy­cho­dzi li­sto­nosz. Pra­wie za­wsze, kie­dy jest nowy dzień. Li­sto­nosz mówi, pije i w ko­ńcu wy­cho­dzi przez drzwi. Po­tem mama wie­sza chu­s­tecz­ki na po­dwór­ku, a ja pa­trzę przez okno w kuch­ni, z kąta. Wi­dzę chu­s­tecz­ki i my­ślę, że tata jest w domu. Po­tem, kie­dy li­sto­no­sza już nie ma.

Te­raz tu jest. Sły­szę jego kro­ki. Boję się li­sto­no­sza, bo ma czap­kę i ci­ężkie buty. Mama już szy­ku­je kie­li­szek. Przyj­dzie, wej­dzie do kuch­ni, po­roz­ma­wia, a po­tem wy­pi­je. Nie będzie mógł zła­pać tchu, kie­dy wy­pi­je, ale po­tem za­cznie się śmiać i po­wie: O la la!

Już tu jest. Dzień do­bry, Ivan­ko, mówi i kła­dzie coś na sto­le. A mama mówi, że nie wie­rzy re­kla­mie, że ona ni­g­dy nie wy­gra i nie do­sta­nie mi­lio­nów. Mama na­le­wa do kie­lisz­ka. Šno­pček[*], mówi. Li­sto­nosz pa­trzy w kie­li­szek i mówi.

Sta­ję na pal­cach. Słu­cham go.

Co sły­chać, na­sza Ba­le­ri­no? Pa­trzy na mnie. Nie chcę, żeby na mnie pa­trzył. Po­tem pa­trzy na mamę. Ona cały czas mie­sza chu­s­tecz­ki we wrząt­ku. Wi­dzę ją. Ivan­ko, sły­sza­ła pani ostat­nią no­wi­nę? Mó­wią, że po­le­cą na Ksi­ężyc, ale jesz­cze nie tak szyb­ko.

Ach tak? mówi mama i pa­trzy we wrzątek. Wi­dzę ją.

Tak! Chy­ba gdzieś za rok, nie wiem zresz­tą kie­dy! No niech mi pani po­wie, po co się pchać na Ksi­ężyc?

Czy ja wiem?! Może jest nas za dużo...

Na Zie­mi?

Nie wiem. Może.

Mama cały czas mie­sza. Wa­rząchwią. Wi­dzę ją. Wi­dzę jej nos, bro­dę, czo­ło, jej rękę. Li­sto­nosz bie­rze ze sto­łu kie­li­szek, wy­pi­ja. Wszyst­ko, co jest w kie­lisz­ku. Pa­trzę na nie­go. Nie może zła­pać tchu, otwie­ra usta, nie za­my­ka ich, dłu­go. Wci­ąga po­wie­trze, wy­pusz­cza. Te­raz się uśmie­cha. O la la, mówi. Wsta­je, po­pra­wia czap­kę. Jesz­cze coś mówi. Do mnie. Chy­ba do mnie, bo na mnie pa­trzy. Nie chcę, żeby na mnie pa­trzył, nie chcę, żeby li­sto­nosz do mnie mó­wił. Wspi­nam się na pal­ce, jesz­cze bar­dziej. Wy­so­ko. Trzęsę się. Nie mogę tak dłu­go stać na pal­cach.

O la la, na­sza mała Ba­le­ri­na. A ty co po­wiesz? I śmie­je się. Bolą mnie pal­ce. Wci­ąż mówi. Co po­wiesz na to, że le­ci­my da­lej? Że le­ci­my na Ksi­ężyc? Po­le­cia­ła­byś na Ksi­ężyc, co? O tak, na pew­no byś po­le­cia­ła. Je­śli będzie trze­ba, to się po­le­ci, sły­szysz, co mówi mama? Że jest nas za dużo! A je­śli nas będzie aż tyle, to nie będzie co jeść i trze­ba będzie po­le­cieć na Ksi­ężyc.

Pa­trzę na nie­go. Adio, Ivan­ko, mówi i wy­cho­dzi przez drzwi. Po­tem. Nie mogę już stać na pal­cach. Ła­pię kie­li­szek, któ­ry zo­sta­wił na sto­le. Rzu­cam w drzwi. Roz­bi­ja się.

Och, Ba­le­ri­no, Ba­le­ri­no, mówi mama i zmia­ta szkło z podło­gi.

Pa­trzę na nią. Boję się, że nie będzie co jeść i że trze­ba będzie po­le­cieć na Ksi­ężyc. Chy­ba gdzieś za rok, po­wie­dział li­sto­nosz. Nie wiem, co to jest rok. Ani rok, ani gdzieś za rok... Nie wiem.

Mama wrzu­ca szkło z roz­bi­te­go kie­lisz­ka do śmie­ci. Pa­trzy na mnie. Pod­cho­dzi bli­żej, po­pra­wia mi wło­sy, głasz­cze. Czu­ję jej rękę na twa­rzy. Och, moja Ba­le­ri­no, nie mu­sisz się bać, my nie po­le­ci­my na Ksi­ężyc, zo­sta­nie­my tu­taj, do­pó­ki Bóg da. Ja i ty, i my wszy­scy.

Mama wie, co my­ślę. Cza­sem. Ona wie. I ja też. Wiem, chce, że­bym się śmia­ła, że­bym nie pła­ka­ła. Ale ja nie mogę się śmiać, bo li­sto­nosz wie wszyst­ko i po­wie­dział to, co po­wie­dział. Mama ru­sza się z miej­sca. Pa­trzę na nią. Wyj­mu­je chu­s­tecz­ki z wrząt­ku i wy­cho­dzi przez drzwi. Te­raz się nie boję. Chu­s­tecz­ki już wi­szą, jed­na koło dru­giej. Mój tata.

Wy­glądam przez okno. Mamy już nie wi­dzę. Na­gle. Wi­dzę tyl­ko chu­s­tecz­ki. Roz­glądam się po kuch­ni. Do­ty­kam ko­kar­dy na ró­żo­wej spód­ni­cy. Pa­trzę. Wi­dzę kuch­nię, stół, lo­dów­kę, na niej po­piel­nicz­kę, kre­dens z ta­le­rza­mi i kie­lisz­ka­mi. Są tam i ły­żki. Wi­dzę pó­łkę. Na pó­łce stoi pu­de­łko, któ­re mówi i śpie­wa. Je­śli tata przy­ci­śnie gu­zik. Włącz grun­di­ga, mówi mama, po­słu­cha­my po­go­dy. Na pu­de­łku jest też łódź. Mama na­zy­wa ją gon­do­lą. Mówi, że ta­kie ło­dzie są w We­ne­cji, ale nie mają świa­te­łek, te w We­ne­cji. Na­sza gon­do­la ma świa­te­łka, cza­sem się palą. Pa­trzę na przy­mkni­ęte drzwi. Mama zno­wu tu jest. Mówi, że nie­dłu­go będzie obiad, że przyj­dzie tata i Kar­lo z pra­cy, i Sre­čko z mamą, że przyj­dzie Jo­si­pi­na i cio­cia Eli­za­be­ta, a po­tem, kie­dy będzie tort, przyj­dzie też Ivan. Tata już tu jest. Sły­szę go. Kasz­le, plu­je. Mówi, że jest sta­ry, i sia­da. Mówi, że­bym usia­dła koło nie­go, jak za­wsze, kie­dy jest nowy dzień. Więc sia­dam, jak za­wsze. Te­raz mi mówi, że je­stem ślicz­na, że je­stem duża, i trzy­ma mnie za rękę. Po­tem zno­wu kasz­le, w sie­ni, wra­ca do kuch­ni z ocza­mi za­łza­wio­ny­mi od kasz­lu i zno­wu bie­rze mnie za rękę. Co no­we­go, Ba­le­ri­no? pyta. Chwy­tam go za ucho. Lu­bię ści­skać go za ucho. Po­chy­la się nade mną i uśmie­cha, kie­dy nie kasz­le. A ja ści­skam tatę za ucho. Ba­sta, ba­sta, Ba­le­ri­no, mówi po­tem, gdy za­czy­na go bo­leć. Jesz­cze moc­niej ści­skam go za ucho, lu­bię to, je­stem spo­koj­na, kie­dy ci­ągnę go za ucho, wiem.

Mama szy­ku­je do sto­łu, mówi mi, że­bym po­sta­wi­ła kie­lisz­ki i ta­le­rze. Te­raz wie, że nie będę nimi rzu­cać w drzwi, te­raz wie, że po­sta­wię je na sto­le. Bio­rę ta­le­rze. Ka­żdy z osob­na. Mama mówi: Po­łóż go tu! Kła­dę. Ka­żdy ta­lerz – ta sama pio­sen­ka.

Za­wsze, kie­dy jest nowy dzień, sta­wiam ta­le­rze na sto­le. Dzi­siaj też, te­raz. Wy­da­je mi się, że sły­szę swój głos, kie­dy sta­wiam ta­le­rze. Jak­bym coś po­wie­dzia­ła. Szu­mi mi w uszach, kie­dy mi się tak wy­da­je. Te­raz też. Mam na so­bie ró­żo­wą spód­ni­cę, z boku jest ko­kar­da, sta­wiam ta­lerz na sto­le, szu­mi mi w uszach. Mu­szę śpie­wać, wte­dy nie będzie szu­mia­ło. Mu­szę śpie­wać. W pu­de­łku, na któ­rym stoi gon­do­la, też śpie­wa­ją. Nie za­wsze. Tata naj­pierw mówi, włącz grun­di­ga, a po­tem śpie­wa­ją: Vo­oola­ree, oooho, can­ta­re, o, o, o, nel blu di­pin­to di blu, fe­li­ce di sta­re las­sù... Sły­szę, za­wsze, kie­dy jest włączo­ny grun­dig, sły­szę, że śpie­wa­ją, mama mówi, że w ra­diu sta­le jest ta sama pio­sen­ka.

Sta­wiam ta­lerz na sto­le. Idę do kąta, sta­ję na pal­cach i śpie­wam. Gło­śno. Krzy­czę: Vo­oola­ree, o, o, o! Tak jak grun­dig. Po­tem już mi nie szu­mi. W uszach, w środ­ku. Mama po­zwa­la mi śpie­wać. Wie, że nie będzie to dłu­go trwa­ło. Kie­dy jest obiad, śpie­wam tyl­ko dwa razy.

Wcho­dzi Kar­lo. Przez drzwi. Wi­dzę go. Mama mówi, że to mój brat. Przy­cho­dzi z lasu. Wiem. Mama mówi, że pil­nu­je drzew i zwie­rząt. Pa­trzy na mnie jak za­wsze, kie­dy jest nowy dzień, Kar­lo. Nie chcę, żeby na mnie pa­trzył. Pod­bie­gam do nie­go. Te­raz. I wy­py­cham go przez drzwi na po­dwór­ko. Kar­lo wra­ca, głasz­cze mnie. Już do­brze, już do­brze, Ba­le­ri­no, mówi. Cza­sem zo­sta­je na po­dwór­ku. Wi­dzę go przez okno, je mi­ne­štrę[*] ły­żką. Sie­dzi na ła­wecz­ce pod kasz­ta­nem i za­ja­da mi­ne­štrę, a po­tem wra­ca do lasu, bo musi go pil­no­wać. Mama mówi, że Kar­lo jest star­szy, że ma czter­dzie­ści lat, że ja je­stem naj­młod­sza, sio­stra Jo­si­pi­na też jest star­sza, mówi mama. I Al­bert jest moim bra­tem. Mama mówi, że jest naj­star­szy. Jego nie będzie na obie­dzie, bo jest w Au­stra­lii, mówi mama.

Nie wiem, kim jest Al­bert, nie wiem, co to jest Au­stra­lia.

Są tu Kar­lo i tata. Sie­dzą przy sto­le. Mama mówi, że tro­chę po­cze­ka­my na in­nych. Wcho­dzi Eli­za­be­ta. Mama mówi, że ona i Eli­za­be­ta są sio­stra­mi. Ivan­ka i Eli­za­be­ta. Mama mówi, że nie mi­nęło na­wet sze­śćdzie­si­ąt lat, od­kąd się uro­dzi­ły. Nie wiem, co to zna­czy. Mama mówi, że jesz­cze raz chcia­ła­by po­je­chać do Aj­do­všči­ny, gdzie się uro­dzi­ły, bo to nie­da­le­ko. Kar­lo ma auto, mó­głby ją za­wie­źć, i Eli­za­be­tę, mówi mama wie­czo­rem, kie­dy sto­imy przy oknie w po­ko­ju. Ja też po­ja­dę z nimi, mówi mama, però[*] mu­szą mi naj­pierw zro­bić zdjęcie do prze­pust­ki, mówi. Kar­lo za­wo­zi mnie cza­sem do Eli­za­be­ty. Wiem. Znam Eli­za­be­tę. Jest taka jak mama. Kar­lo wozi mnie au­tem do Eli­za­be­ty. Mama mówi, że auto nie na­le­ży do Kar­la. I że do Eli­za­be­ty nie jest da­le­ko. Mama mówi, że wszy­scy miesz­ka­my bli­sko sie­bie, że jest nas mało, że wszy­scy miesz­ka­my w naj­bli­ższej oko­li­cy.

Eli­za­be­ta ca­łu­je mnie i sta­wia tor­bę koło drzwi. W tor­bie jest coś dla mnie, bo dziś jest moja fe­šta, wiem. Po­tem Eli­za­be­ta sia­da przy sto­le. Nie wiem, któ­ra jest moją mamą. Na­gle.

Sły­szę kro­ki. Śmiech. Po­zna­ję go. To Sre­čko. Mama mówi, że już jest pi­ja­ny. Wcho­dzi przez drzwi. Nic nie mówi. Śmie­je się i idzie do kuch­ni. Ra­zem z nim jest jego mama, cio­cia Lu­ci­ja. Mama mówi, że cio­cia Lu­ci­ja to sio­stra mo­je­go ojca, dla­te­go jest moją cio­cią, i że Sre­čko jest moim bra­tem cio­tecz­nym. Sre­čko się śmie­je i pa­trzy na mnie. Lu­ci­ja mówi do nie­go: Usi­ądź, usi­ądź przy sto­le. Pa­trzę na cio­cię Lu­ci­ję. Ma kap­cie, ta­kie jak ja. Z mo­tyl­kiem. Mama mówi, że zno­wu za­po­mnia­ła wło­żyć buty, bie­dacz­ka...

Wie­czo­rem, kie­dy z mamą pa­trzy­my przez okno, kie­dy mama mówi do mnie po ci­chu, bo Kar­lo śpi i tata śpi, i pta­ki na drze­wie też śpią, mówi, że nie wie, co będzie ze Sre­čkiem, kie­dy za­brak­nie cio­ci Lu­cii. Mama mówi, że cio­cia Lu­ci­ja umrze, bo jest sta­ra i za­po­mi­na wło­żyć buty.

Te­raz pa­trzę na nią, na cio­cię Lu­ci­ję, po­py­cha Sre­čka do sto­łu i mówi, do mnie, bo na mnie pa­trzy: Och, Ba­le­ri­no, jak ty dzi­siaj ślicz­nie wy­glądasz, i sia­da koło Sre­čka. On się naj­pierw śmie­je, ale co­raz ci­szej. Kar­lo też się śmie­je, ci­cho, i tata. Wszy­scy się śmie­ją, kie­dy jest Sre­čko.

Ivan­ko, wiesz, gdzie go zna­la­złam? pyta Lu­ci­ja.

Nie, mówi Ivan­ka, moja mama.

Na pla­cu!

Nie­mo­żli­we?!

Tak... Stał po­środ­ku pla­cu, pa­trzył na mo­rze i trząsł się. Jak osi­ka.

Cały czas się boi?

Cały czas... Mó­wię mu, żeby po­sze­dł po chleb, on idzie, ale po­tem gubi się i nie wiem, gdzie jest. Mu­szę się ubrać, obuć i iść go szu­kać.

Sre­čko się śmie­je, bez prze­rwy, po ci­chu. Sto­ję w kącie, pa­trzę na nie­go i słu­cham.

Kie­dy jest ja­kaś sze­ro­ka dro­ga, kie­dy jest ja­kiś duży plac, on się boi, mówi cio­cia Lu­ci­ja. Nie umie iść da­lej. Wszyst­kie­go, co jest sze­ro­kie i duże. Ja mu mó­wię, sie­dź w domu, ale on nie chce, wy­cho­dzi, gdzieś się gubi, a po­tem trzęsie się jak w fe­brze i zno­wu mnie woła... Prze­cież wiesz, jak to było z Hisz­pa­nią. Po­wie­dział, że je­dzie do Hisz­pa­nii. Zła­pał cug[*], do­je­chał do Hisz­pa­nii i sie­dział na šta­cjo­nie[*]. Cały dzień. Cały je­den dzień. Kie­dy pod­sze­dł do drzwi i zo­ba­czył plac przed šta­cjo­nem, nie miał od­wa­gi wy­jść. Bał się. Prze­cież wiem. Kie­dy jest duży plac, on się boi. A po­tem przy­je­chał z po­wro­tem. Od šta­cjo­na do šta­cjo­na. Sie­dem­na­ście go­dzin w cugu. No po­wiedz, czy on nie jest kófe[*]?!

Te­raz śmie­ją się wszy­scy. Sre­čko bar­dzo gło­śno.

A po­tem musi coś wy­pić, mówi Lu­ci­ja, i się upi­ja. Och, Ba­le­ri­no, Ba­le­ri­no, co ty na to?

Pa­trzę na jej kap­cie z mo­tyl­kiem, jak moje.

Pro­szę go, mówi da­lej Lu­ci­ja, żeby po­słu­chał mu­zy­ki. Je­śli nie na­da­jesz się do ro­bo­ty, je­śli na­wet po chleb nie po­tra­fisz pó­jść, to słu­chaj so­bie mu­zy­ki! Co ro­bić, on to na­praw­dę lubi! Si­lve­ster też był taki. Or­ga­ny, nic tyl­ko or­ga­ny. W ko­ście­le przez cały boży dzień... I gra na or­ga­nach. Ten jest taki sam jak Si­lve­ster. Niech spo­czy­wa w po­ko­ju, zo­sta­wił mi prze­cież pen­zi­ję[*].

Pa­trzę w stro­nę okna. Sły­szę kro­ki. Wiem, że to Jo­si­pi­na. Ona za­wsze bie­ga, moja sio­stra.

Wie­czo­rem, kie­dy z mamą pa­trzy­my przez okno po­ko­ju, w któ­rym śpię, kie­dy mama mówi do mnie po ci­chu, opo­wia­da, że Jo­si­pi­na po kry­jo­mu cho­dzi pra­so­wać do żony ze­gar­mi­strza. Mówi, że mąż nie po­zwa­la jej na to, chce, żeby sie­dzia­ła w domu, ale ona i tak cho­dzi, po kry­jo­mu. Mama mówi, że jej mąż jest duży i sil­ny. Nie wiem, kto to jest. Dzi­siaj nie ma go w kuch­ni. Ni­g­dy go nie ma. Tyl­ko Jo­si­pi­na, tyl­ko ona cza­sem przy­bie­ga do nas. Coś zje i bie­gnie z po­wro­tem. Jesz­cze dwie štra­ce[*] mam do upra­so­wa­nia, mówi Jo­si­pi­na i bie­gnie. Upra­su­je dwie štra­ce i za­raz bie­gnie do domu. Mama mówi wie­czo­rem przy oknie nad kasz­ta­nem, że mąż Jo­si­pi­ny pły­wał na okręcie, kie­dy była woj­na, że strze­lał do sa­mo­lo­tów i w nocy robi się ner­wo­wy, bo sta­le wi­dzi je na nie­bie i strze­la do nich z łó­żka. Mama mówi, że jest Wło­chem, bo na imię ma Gia­co­mi­no.

Te­raz jest tu, w kuch­ni, Jo­si­pi­na. Od­dy­cha. Głębo­ko. Uśmie­cha się, pod­cho­dzi do mnie. Wszyst­kie­go naj­lep­sze­go, Ba­le­ri­no, mówi i daje mi bu­kiet kwia­tów. Mówi, że to tu­li­pa­ny. Och, ja­kie pi­ęk­ne, mówi Eli­za­be­ta i kła­dzie ręce na ko­la­nach. Do­sta­łam list, mówi po­tem Jo­si­pi­na, od­dy­cha. Od Al­ber­ta. Z Au­stra­lii, mówi. Co pi­sze? pyta Kar­lo. Pa­trzę na nią. Oczy jej błysz­czą. Pi­sze, że przy­je­dzie chy­ba za rok. W od­wie­dzi­ny. I sia­da. Nikt nic nie mówi. Wie­czo­rem, gdy sto­imy z mamą przy oknie, mama mówi, że Al­bert też pil­no­wał lasu, jak Kar­lo. Po­tem, mówi mama, wy­je­chał do Au­stra­lii z ja­kąś šin­jo­ri­ną z Istrii. I wte­dy pła­cze, mama. Po­tem mówi, że Kar­lo za­czął pil­no­wać lasu i tak do­stał pra­cę. Eko[*], in­nej pra­cy nie było.

Te­raz je­ste­śmy już wszy­scy, mówi mama w kuch­ni. I sta­wia na sto­le ron­del. Tata wy­gląda przez okno, wi­dzę go.

A ta šin­jo­ri­na przy­je­dzie z nim? pyta.

Nic nie na­pi­sał, mówi Jo­si­pi­na.

Po­tem wszy­scy mil­czą. Sie­dzi­my przy sto­le. Sre­čko śmie­je się ci­cho, po­tem śmie­ją się wszy­scy, i jemy, wszy­scy. I śmie­je­my się.

Po­tem już się nie śmie­je­my. Tyl­ko jemy. Zupę. Ści­skam ły­żkę całą dło­nią, na­bie­ram, sior­bię. Tata mówi, że­bym ja­dła po­wo­li. Sta­nęła­bym na pal­cach w kącie. I za­śpie­wa­ła. Nie śpie­wam. Chcę go zła­pać za ucho. Ła­pię. Trzy­mam go za ucho. My­ślę o li­sto­no­szu, o Ksi­ęży­cu, my­ślę, że tu, na Zie­mi, nie będzie już miej­sca, że nie będzie­my mie­li co jeść. Sior­bię zupę. Szyb­ciej. I cały czas trzy­mam go za ucho, jego, któ­ry jest moim tatą.

Po­tem będzie tort. Po obie­dzie. Po­tem przyj­dzie Ivan. Mama mówi, że te­raz jest w szko­le. Mówi, że ja też by­łam w szko­le. Nie te­raz. Po­wie­dzie­li, że po­tem zno­wu pój­dę do szko­ły, że mu­szę jesz­cze uro­snąć. Kie­dy będę duża, pój­dę do szko­ły, po­wie­dzie­li, mówi mama. Wie­czo­rem, gdy z mamą pa­trzy­my przez okno, mówi, że mamy jesz­cze czas. Kie­dy będzie nowy dzień, mówi mama, wte­dy pój­dę do szko­ły.

Tata bie­rze mnie za rękę i kła­dzie ją na sto­le. Wi­dzę go, do­ty­ka ucha. Wiem, że go boli. Pa­trzę na Eli­za­be­tę. Wi­dzę mamę. Nie wiem, któ­ra to mama, a któ­ra Eli­za­be­ta. Ona też ma wło­sy upi­ęte w kok. Pa­trzę na jej ręce. Mówi, że są szorst­kie. Wiem, jak jest u Eli­za­be­ty, bo Kar­lo za­wo­zi mnie do niej, kie­dy mama jest zmęczo­na, kie­dy mówi, że mnie ko­cha, tyl­ko musi od­po­cząć. Kar­lo też mówi, że mama musi od­po­cząć, że nie może myć mnie co­dzien­nie, zbie­rać roz­bi­tych ta­le­rzy pod drzwia­mi i śpie­wać. Mama śpie­wa ze mną, wte­dy ni­cze­go się nie boję. Wiem. Sto­imy w sie­ni i śpie­wa­my. Obie. Trzy­ma­my się za ręce i śpie­wa­my. Gło­śno. W sie­ni. Ja i mama. Po­tem mama jest zmęczo­na, a Kar­lo za­wo­zi mnie au­tem do Eli­za­be­ty.

Wie­czo­rem, kie­dy sto­imy przy oknie, mama mówi, że z Eli­za­be­tą wy­bra­ły się kie­dyś do Trie­stu. Z Aj­do­všči­ny. Do Trie­stu. Kie­dy były jesz­cze pra­wie dziew­czyn­ka­mi. Mama mówi, że z Eli­za­be­tą sprząta­ły, że sprząta­ły w in­nych do­mach. Pra­ły, go­to­wa­ły i pra­so­wa­ły, jak Jo­si­pi­na. Ale nie po kry­jo­mu. Po­tem mama przy­cho­dzi­ła po mle­ko do tego domu, gdzie te­raz je­ste­śmy, mówi. Po mle­ko dla go­spo­dy­ni, u któ­rej pra­so­wa­ła. I jed­ne­go razu po­wie­dzie­li jej, żeby jesz­cze kie­dyś przy­szła po mle­ko, że będzie wte­dy Franc, po­wie­dzie­li jej, że jest przy­stoj­ny i że się po­bio­rą. Po­tem, mówi mama, Franc wró­cił z woj­ska, był przy­stoj­ny i się po­bra­li. Franc to mój tata, któ­re­go ci­ągnę za ucho. Mama mówi, że gra w kar­ty we wsi, w ba­rze. Że je­ździ też grać do We­ne­cji. Te­raz już nie, bo jest sta­ry, mówi mama. Mama mówi, że gon­do­lę ze świa­te­łka­mi, któ­ra stoi na grun­di­gu w kuch­ni, przy­wió­zł tata. Franc. Kie­dyś.

Po­tem nie pa­trzę już na Eli­za­be­tę. Nie chcę do niej je­chać. Nie chcę, żeby mama była zmęczo­na i żeby mnie Kar­lo za­wo­ził do Eli­za­be­ty.

Sie­dzę i dro­bię chleb. Po­ły­kam okrusz­ki, po­wo­li. Żuję, a po­tem po­ły­kam, okrusz­ki. Pa­trzę na Sre­čka. Mówi, że Beetho­ven jest naj­wi­ęk­szym kom­po­zy­to­rem. Te­raz pła­cze. Mama Lu­ci­ja w kap­ciach pyta go, dla­cze­go pła­cze. A on mówi, że przy­po­mi­na so­bie jego ży­cie, Beetho­ve­na, i dla­te­go pła­cze. Po­tem Sre­čko szyb­ko ocie­ra łzy i już nie mówi o Beetho­ve­nie. Nie wiem, co to jest Beetho­ven. Sre­čko pusz­cza do mnie oko. Wi­dzę jego usta, szpa­ry mi­ędzy zęba­mi, rzad­kie wło­sy i śla­dy łez, bo ma za­czer­wie­nio­ne oczy. Ja też mam czer­wo­ne oczy, kie­dy pła­czę. I po­tem, kie­dy na sie­bie spoj­rzę. Jesz­cze raz robi do mnie oko. Mówi do mnie. Przy­su­wa twarz do mo­jej twa­rzy. Wi­dzę go, pa­trzę mu pro­sto w oczy. Sre­čko mówi, że może za­śpie­wać wszyst­kie utwo­ry Beetho­ve­na, na or­kie­strę i for­te­pian, sym­fo­nie, kwar­te­ty skrzyp­co­we. Mówi, że wszyst­ko zna na pa­mi­ęć. Że wszyst­ko ma w gło­wie, że kie­dy się zgu­bi na ja­ki­mś pla­cu i nie może iść da­lej, przy­po­mi­na so­bie Beetho­ve­na, mówi, i już mniej się boi tego du­że­go pla­cu. Nie wiem, co to są kwar­te­ty i wszyst­ko inne. Nikt tego nie wie. Wiem, że nikt.

Pa­trzę na nie­go, Sre­čka. Inni uśmie­cha­ją się do nie­go. Lu­bią, gdy opo­wia­da o Beetho­ve­nie, bo pła­cze, za­wsze. Tata mówi: Opo­wia­daj, opo­wia­daj, Sre­čko! Ale on już się nie od­zy­wa. Cio­cia Lu­ci­ja mówi, że za dużo wy­pił, dla­te­go pła­cze, nie z po­wo­du Beetho­ve­na. Pa­trzę na jej kap­cie z mo­tyl­kiem. Po­chy­lam się pod sto­łem i pa­trzę na jej kap­cie. Na­praw­dę są ta­kie same jak moje.

Wsta­ję, idę do kąta, sta­ję na pal­cach. Och, na­sza Ba­le­ri­na będzie ta­ńczyć, mówi tata. Sre­čko wy­cho­dzi przez drzwi na po­dwór­ko. Wi­dzę go, już tam jest, przez okno w kuch­ni go wi­dzę. Inni sie­dzą. Kar­lo mówi, że nie­dłu­go od­sło­nią po­mnik ku czci par­ty­zan­tów, któ­rzy po­le­gli. Że będzie śpie­wał chór. Nie wiem, co to jest po­mnik i kim są par­ty­zan­ci. Sto­ję na pal­cach. Pa­trzę przez okno. Wi­dzę Sre­čka i jego mamę Lu­ci­ję w kap­ciach. Po­pra­wia mu ko­szu­lę, on ją od­py­cha, ona mu po­pra­wia, on ją od­py­cha. Po­tem po­zwa­la, żeby mama po­pra­wi­ła mu ko­szu­lę.

Ivan. Jest tu. Wi­dzę jego gło­wę przez okno. Za­raz wej­dzie przez drzwi.

Już jest. W obu rękach trzy­ma bu­kiet kwia­tów. Och, ja­kie pi­ęk­ne, mówi Eli­za­be­ta i kła­dzie ręce na ko­la­nach. Jo­si­pi­na wsta­je. No do­brze, mówi, już mu­szę iść. Po­cze­kaj, za­raz będzie tort, mówi mama. Przy­sze­dł Ivan, zje­my tort. Ivan stoi przede mną, cały czas trzy­ma kwia­ty, pa­trzy na mnie, w górę. Ja pa­trzę na nie­go w dół, pro­sto w jego oczy. Pa­trzę na jego twarz. Jest ucze­sa­ny, ma bia­łą ko­szul­kę i nie­bie­skie spodnie w kant. Nie­bie­skie jak po­ra­nek, kie­dy wszyst­ko jest nie­bie­skie. Jo­si­pi­na bie­rze od nie­go kwia­ty, na­le­wa wodę do wa­zo­nu. Wszyst­kie­go naj­lep­sze­go, Ba­le­ri­no, mówi Ivan i ści­ska mi rękę. Te­raz nie sto­ję już na pal­cach. Po­zwa­lam, żeby trzy­mał mnie za rękę. Mama kroi tort. Jo­si­pi­na szyb­ko zja­da swój ka­wa­łek i mówi, że musi iść. Już ją wi­dzę, będzie bie­gła, będzie bar­dzo szyb­ko szła. Już idzie. Wi­dzę ją, Jo­si­pi­na jest co­raz da­lej.

Te­raz jem tort z Iva­nem. Ivan wy­cie­ra mi usta ser­wet­ką. Mówi, że je­stem cała upa­pra­na cze­ko­la­dą. Jak tam w szko­le, Ivan? pyta Kar­lo. Do­brze, od­po­wia­da Ivan, do­brze, i da­lej je tort. Po­tem pyta tata: A kim ty będziesz, jak do­ro­śniesz? Le­ka­rzem, od­po­wia­da Ivan. Po­tem zno­wu obo­je jemy tort. Zja­da­my wszyst­ko.

Te­raz mó­wią inni. Ivan sie­dzi koło mnie, mówi, że mnie wy­le­czy, kie­dy już nie będzie cho­dził do szko­ły, bo będzie le­ka­rzem. Pa­trzę na nie­go i wy­ci­ągam rękę. On chwy­ta moją dłoń. Trzy­ma ją. Jego ręce są mi­ęk­kie. Po­tem mówi, że musi już iść. Ciao, Ba­le­ri­no, mówi i idzie. Adio, Ivan, po­zdrów wszyst­kich w domu, mówi mama. Ivan idzie, wi­dzę jego gło­wę przez okno.

Wie­czo­rem, kie­dy z mamą sto­imy przy oknie, mama mówi, że Ivan jest młod­szy ode mnie, że cho­dzi do dru­giej kla­sy gim­na­zjum i że jest do­brym uczniem. Mama mówi też, że miesz­ka nie­da­le­ko, po sąsiedz­ku.

Kar­lo idzie do spi­żar­ni. W spi­żar­ni jest zim­no. Wiem, po­sze­dł po har­mo­nię. Kar­lo gra na har­mo­nii. Już jest z po­wro­tem. Mama się uśmie­cha, wi­dzę ją.

Dla Ba­le­ri­ny, mówi Kar­lo i gra. Te­raz jest tu i Sre­čko, i Lu­ci­ja, jego mama i moja cio­cia. Tata sie­dzi. Wszy­scy pa­trzą na Kar­la. Sre­čko pła­cze. Eli­za­be­ta ude­rza się ręka­mi po ko­la­nach.

Zno­wu sto­ję na pal­cach. Słu­cham. Kar­lo gra. Na har­mo­nii. Bolą mnie pal­ce. Chwy­tam ta­lerz, ści­skam go w ręku, a po­tem rzu­cam w drzwi. Wszy­scy się po­chy­la­ją. Ta­lerz się roz­bi­ja. Ba­sta na dzi­siaj, mówi Kar­lo i cho­wa har­mo­nię. Sre­čko pa­trzy na mnie spod oka i wy­cho­dzi. Wszy­scy idą na po­dwór­ko, wi­dzę ich. Bio­rę jesz­cze je­den ta­lerz, roz­bi­ja się o drzwi. Mama zbie­ra sko­ru­py. Już do­brze, już do­brze, Ba­le­ri­no, i za­czy­na śpie­wać. Mama śpie­wa.

Vo­oola­re, o, o! Can­ta­re, o, o, o...

Te­raz je­ste­śmy w sie­ni, obie. Trzy­ma­my się za ręce i śpie­wa­my.

Nel blu, di­pin­to di blu, fe­li­ce di sta­re las­sù...

Mama ma ład­ny głos. Sły­szę go na­wet wte­dy, gdy nie śpie­wa, gdy nie mówi. Tu w środ­ku go sły­szę. Trzy­ma mnie za rękę i śpie­wa. W sie­ni. Za­my­ka drzwi. Mama mówi, że to drzwi we­jścio­we. Po­cze­kaj, mówi. Za­my­ka je. Nie wi­dzę już po­dwór­ka. Żeby sąsie­dzi się nie zło­ści­li, mówi, i śpie­wa­my da­lej, na cały głos, bo te­raz drzwi są za­mkni­ęte. Kie­dy mama śpie­wa ze mną, nie boję się.

Trzy­ma mnie za rękę i pro­wa­dzi do kuch­ni. Obie śpie­wa­my. Pod­cho­dzi­my do krze­sła. Sie­dzę. Śpie­wam. Mama głasz­cze mnie po ra­mio­nach, śpie­wa ra­zem ze mną. Nie wi­dzę jej twa­rzy, wi­dzę tyl­ko drzwi. Sień. W sie­ni nie ma świa­tła. Mama kła­dzie na sto­le stos pa­pie­rów. Mówi, że to ma­ga­zyn, że­bym go so­bie przej­rza­ła. „Do­me­ni­ca del Cor­rie­re”, mówi mama. Wiem, bo ro­bi­ła tak już nie­je­den raz. Wiem. „Do­me­ni­ca del Cor­rie­re”, mówi. A po­tem prze­rzu­cam kart­ki. Mówi, że­bym zo­ba­czy­ła, co się dzie­je na świe­cie. I że­byś mi coś opo­wie­dzia­ła, mówi. Prze­glądam i śpie­wam. Co­raz ci­szej. Pa­trzę na twa­rze. Ko­bie­ty, mężczy­źni. Nie znam ich. Jesz­cze ni­g­dy u nas nie byli. Po­tem już nie prze­glądam. Pa­trzę w okno. Wi­dzę ich na po­dwór­ku. Wszy­scy jesz­cze tam są. Za­gląda­ją do kuch­ni. Eli­za­be­ta, Kar­lo, Sre­čko, Lu­ci­ja, Ivan. Jo­si­pi­ny nie ma. Wiem, że po­bie­gła, że wy­szła przez drzwi już wcze­śniej.