Babcie - Šabach Petr - ebook + książka

Babcie ebook

Šabach Petr

3,9

Opis

Matěj urodził się w sierpniu 1951 roku. A raczej brutalnie wypchnięto go na świat pełen nieobliczalnych stryjków, bojowniczych ciotek, sąsiadek mieszających w wannie sałatkę ziemniaczaną, bezkompromisowych trenerów boksu, wyjących przenikliwym falsetem germanistek i innych udręk, od których z pewnością by oszalał, gdyby nie one. Babcie.

Subtelna babcia Irena, której dzieciństwo upłynęło w klasztorze, płynnie mówi po francusku, czyta wnukowi Szekspira, zachwyca się baletem rosyjskim i grecką filozofią.

Babcia Maria, zagorzała komunistka, chleb smaruje palcem, z nikim się nie certoli i każdą chorobę leczy winem domowej roboty, bez względu na to, czy niedomaga dorosły, czy dziecko.

Matěj zabiera nas w swoje lata szkolne, zbuntowaną długowłosą młodość (która zahacza o Londyn ´69 i Grecję lat 70.) i dorosłość, aż do aksamitnej rewolucji w 1989 roku. Jak zwykle u Šabacha, w tej podróży towarzyszą nam ciepły uśmiech i nostalgiczna łezka.

Petr Šabach urodził się w sierpniu 1951 roku. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób i zdarzeń jest przypadkowe…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 189

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (142 oceny)
44
55
34
6
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
GosikZ

Dobrze spędzony czas

Czesi mają cudowny dystans do siebie i to widać w tej obyczajowej opowieści.
00
JanHrapkowicz

Dobrze spędzony czas

gggh
00
Bromirek

Nie oderwiesz się od lektury

Opowieść pięknie ukazująca dlaczego rusofobia nie wzięła się z nikąd.. Lektura obowiązkowa.
00
AnnaLisowska

Nie oderwiesz się od lektury

Czechosłowacja. Praga. Tytułowe babcie to panie, które łączy wielka/przeogromna miłość do wnuka Mateja. Li i jedynie. Albowiem babcia po kądzieli - Irena - to wychowanka przyklasztornej szkoły, z językiem francuskim i niemieckim (perfekt), upodobaniem do Szekspira i baletu; znajomością klasyki literatury dziecięcej (Božena Němcová i okolice) - słowem - prawdziwa dama. Natomiast babcia po mieczu - Maria - to komunistka z przekonania z legitymacją partyjną z dwucyfrowym numerem. Obie, jak umieją, pokazują świat Matejovi; Irena - kindersztubę i ukochanie sztuki (zwłaszcza literatury), Maria - domowe wino jako lek na wszystko, chleb posmarowany przy pomocy palca (tylko) masłem i konfiturą. Irenka - różowe kaloszki, Maria wyśle po śmietanę, bo "chłopaczki zdrożone i trza im barszczu nagotować" (1968 rok i interwencja sowiecka w Czechosłowacji). Jest stryj ideowiec pragnący wyhodować pomidory w kształcie pięcioramiennej gwiazdy. Jest ciotka popierającą wszystko, co rząd potępia. Są rodzic...
00

Popularność




I

■ – Załatwione – oświadczył urzędnik bezbarwnym tonem. – I pamiętajcie, obywatelu Gruss. Od dziś nazywacie się Rus.

Obywatel Rus pocieszał się, że robi to tylko i wyłącznie dla dobra dzieci, ale był w stanie wydusić z siebie jedynie słabiutkie: „Dziękuję…”.

Wyszedł z budynku, drżącymi dłońmi wsunął nieszczęsny dokument do kieszeni prochowca i wziął głęboki oddech. Czuł, że zaraz zemdleje. Nie zemdlał, ale zaczął płakać.

Wraz z nim, dokładnie o piętnastej zero pięć 21 sierpnia 1951 roku, po raz pierwszy zapłakał chłopiec, który zupełnym przypadkiem właśnie wtedy wypadł na świat. Ledwo żywy, brutalnie wypchnięty z cieplutkiego grajdołka, z pępowiną ciasno owiniętą wokół szyi, czuł tylko zimno i głód, w oczy boleśnie raziło go ostre sztuczne światło. Na domiar złego pierwszą osobą, jaką ujrzał, był zwalisty imbecyl, który powiesił go za nóżki głową w dół i jakby nigdy nic zaczął olbrzymim włochatym łapskiem okładać jego niemowlęcą pupę. Plask! Lewy półdupek. Plask! Prawy półdupek.

Mniej więcej w takich okolicznościach urodził się chłopiec o neutralnym imieniu Matěj. W rodzinie, do której od teraz miał należeć, rzadko dochodziło do tego rodzaju kompromisów. Ojciec Matěja na przykład miał na imię Josef (po Stalinie), i nietrudno się domyślić, dlaczego na jego starszego brata wołali Vladimír. Oszczędzono jedynie najmłodszego syna, który nosił zupełnie nijakie imię Míla – pewnie dlatego, że urodził się z zajęczą wargą, i babcia Maria nie chciała dokładać mu trosk lub (co częste w przypadku rewolucjonistów) po prostu wyprztykała się z pomysłów.

Matěj nie zdążył poznać żadnego z dziadków, a od babć niewiele dało się wyciągnąć. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że obie właściwie niechętnie ich wspominają. Z trudem, po wielu latach, udało mu się przynajmniej ustalić, jak zmarli.

■ Pierwszy dziadek, kapitalista, miał swego czasu tartak. Znaczy się handlował drewnem. Był zwolennikiem socjaldemokracji i Jana Masaryka. Nie jego wina, że biznes się kręcił… Podczas wojny popyt na drewno mocno wzrósł, a im bardziej interes kwitł, tym większe kwitło w dziadku poczucie winy, bo w życiu nie zbiłby takiej fortuny w czasach pokoju, więc by uspokoić sumienie, chodził na piwo z ludźmi, których podejrzewał o działalność w miejscowej partyzantce. Raz nawet ukrył u siebie rosyjskiego bojownika. Chociaż to raczej babcia Irena wpadła na ten pomysł. Nie żeby była jakoś wyjątkowo odważna. Miała po prostu dobre serce.

Dziadka kapitalistę zgubiły karty. Pewnego ranka wrócił z knajpy i oświadczył służącej: „Droga Anno, chyba nie będziesz nam więcej potrzebna”, czym nie wprost powiadomił babcię, że przegrał cały tartak. A potem – pewnie dlatego, że nie wiedział, gdzie podziać oczy – wolał dostać zawału i wyrżnął jak długi na dywan. Biedna babcia nawet nie zdążyła mu przebaczyć. Zabrali go do szpitala, gdzie niezwykle szybko odzyskał siły. Kiedy lekarze stwierdzili, że najgorsze za nim i niedługo wyjdzie do domu, dziadek zdjął szpitalną piżamę, włożył cywilne ubranie i poszedł uroczyście się ze wszystkimi pożegnać. Z lekarzami, pielęgniarkami i pacjentami, z którymi nawet w szpitalnej sali grywał w karty, bo mała zmiana otoczenia nie mogła przeszkodzić pasji. Następnie usiadł na łóżku w oczekiwaniu na karetkę, która miała go odwieźć do domu, a że coś długo nie przyjeżdżała, postanowił wykorzystać tę chwilę na drzemkę, wyciągnął się wygodnie – i zmarł.

Babcia Irena wiele razy opowiadała Matějowi tę historię i zawsze podkreślała, że tak się często zdarza: przed śmiercią przychodzi niespodziewana ulga, pacjentowi po ciężkiej chorobie znacznie poprawia się samopoczucie, ale tego rodzaju dobre samopoczucie nie jest czymś, z czego należy się cieszyć. Dlatego kiedy w dzieciństwie Matěj czuł się „dobrze” lub wręcz „bardzo dobrze”, ogarniała go straszliwa panika.

■ Drugi dziadek, komunista, trafił raz do szpitala rejonowego z ciężkim zawałem, a że chwilowo nie mieli wolnego łóżka, ulokowali go na sienniku w korytarzu. Musiało być okrutnie zimno, bo dziadek obudził się przemarznięty na kość, wreszcie wstał i zaczął spacerować, żeby się choć trochę rozgrzać. Najpierw chodził tylko po szpitalu, ale jak tak szedł i szedł, to nagle zorientował się, że wyszedł z budynku. Lekko skołowany, potupywał w miejscu z zimna, a wtedy z pobliskiego lokalu dobiegły go wesołe dźwięki harmonijki, więc natychmiast się ożywił i już po chwili siedział przy stole, pił piwo, rum, uprawiał czynną agitację i porykiwał do wszystkich zgromadzonych znane hasło Fučíka: „Bądźcie czujni! Ludzie, bądźcie czujni!”.

Zaraz zbratał się z jakimś młodzieńcem w okularach, któremu stawiał kolejkę za kolejką, i wypytał, czy nie zna może angielskiego, i czy przypadkiem nie wie, jak by było po angielsku „Ludzie, bądźcie czujni!”, uważał bowiem, że rewolucję należy zaprowadzić niezwłocznie i na całym świecie. Młody wykręcał się, że nie jest pewien, ale być może coś w stylu „Pipyl, dont sliip!”, które to słowa tak bardzo spodobały się dziadkowi, że od razu ułożył do nich melodię. A kiedy potem, nad ranem, chwiejnym krokiem wracał do szpitala, zawodząc na całe gardło: „Pipyl, dont sliip! Sia ba da… Pipyl, dont sliip! Tra la la…!”, ludzie w okolicznych domach naprawdę nie spali, lecz byli czujni, dokładnie tak, jak zalecał dziadek.

Lekarz tylko ze zdumieniem kręcił głową i powtarzał:

– Panie, pan żeś zwiał śmierci spod kosy! Nie do wiary. Wczoraj małośmy pana nie grzebali, a dziś – okaz zdrowia! W głowie się nie mieści…

– To dlatego, chłopcze, że jestem komunistą – śmiał się dziadek. – Najprawdziwszym! Kalibru Lenina! Kalibru Stalina! Kalibru Gottwalda! – wołał, waląc się w piersi tak mocno, że w jednej chwili zniweczył lecznicze działanie gorzałki i padł martwy wprost pod nogi doktora.

■ Można z tego wywnioskować, że jedynym, co Matějowi pozostawili w spadku jego dwaj skrajnie odmienni klasowo dziadkowie, była genetyczna skłonność do zawału, czyli nic specjalnego. Może jeszcze skołowana dusza. Dusza, która miała wiecznie wzlatywać nad granicą rozdzielającą dwa światy jego babć, niczym balonik, ot tak odbijany przez życie, pyku-pyku-pyk. Od Matěja oczekiwano jedynie, żeby nie zahaczył o jakiś wystający gwóźdź, drzazgę czy kawałek druta kolczastego. Bo wtedy by pękł i przestraszył babcie. A tego nie chciał.

■ Świat Matěja można by też przyrównać do hali z setką automatycznie sterowanych drzwi, przez które ktoś bez przerwy wchodził lub wychodził. Jedni wpadali częściej, inni zjawiali się tylko od święta. Niektórzy powodowali lekki, ledwo dla Matěja odczuwalny przeciąg, inni, choć być może zamierzali tylko zajrzeć i spytać jak zdrówko, ostatecznie zostawali do końca życia.

Tak właśnie było, kiedy mama Matěja oświadczyła jego tacie, że zaprosiła do Pragi swoją mamę, czyli babcię Irenę. Tatuś właśnie jadł kolację i miał pełne usta, więc tylko skinął głową.

– W sensie na całą zimę – dodała mama i szybko zamieniła miejscami solniczkę z cukiernicą, jakby to, gdzie która z nich stoi, miało ogromne znaczenie. Tatuś tak gwałtownie przełknął przeżuwany kęs, że prawie wsiorbało mu uszy, po czym długą chwilę bez słowa wpatrywał się w swój talerz.

– Ma już swoje lata, nie możemy jej na tak długo zostawiać samej – ciągnęła skwapliwie mama, stawiając na stole kolejne piwo.

Matěj siedział między rodzicami i uważnie przyglądał się tej scenie. Był już z niego duży chłopak. Od Bożego Narodzenia trzymał w szafce nowiutki tornister.

– Wreszcie mogłabym pójść do pracy. Mielibyśmy więcej pieniędzy – dodała niepewnie mama, znów zamieniając miejscami cukiernicę i solniczkę. „Zupełnie jakby grała w szachy”, pomyślał Matěj.

– Matýsek nie musiałby siedzieć w świetlicy, a mama zajęłaby się domem, sam wiesz, jak dobrze gotuje…

Tatuś, bijąc się z myślami, wziął duży łyk piwa i popatrzył na syna.

– Hurrra! – krzyknął Matěj i z radości klasnął w dłonie. Mamusia przytuliła go i dała mu za to dużego buziaka.

Klamka zapadła. Babcia wprowadziła się tydzień później.

■ Babcia Irena była imponującą postacią. Całą młodość spędziła w klasztorze i miała tak miły uśmiech, że w życiu byście nie uwierzyli, jaka jest mądra. Jako ucieleśnienie elegancji i dobrych manier ani trochę nie pasowała do betonowych czasów komuny. Tata Matěja, choć sam pochodził z rodziny proletariackiej i nie rozumiał świata teściowej, w którym roiło się od chińskich poetów i niemieckich filozofów, bardzo ją szanował i traktował z odpowiednią delikatnością. Na przykład zawsze kiedy miała ich odwiedzić, wycinał z gazet wszystkie zdjęcia Lenina, bo babcia na jego widok dostawała mdłości. „Przeszywa mnie tymi oczkami na wskroś”, mówiła z obrzydzeniem. Nigdy nie była nigdzie zatrudniona, w związku z czym przyznano jej emeryturę wysokości trzystu trzech koron miesięcznie, z której to sumy wydzielała listonoszce trzy korony za fatygę.

Koledzy zazdrościli Matějowi babci Ireny. Kiedy bawili się w wojnę, potrafiła przedrzeć się z podwieczorkiem na pierwszą linię ognia. Człapała po okolicznych podwórkach z kubkiem kakao i słodkim rogalikiem, póki nie wypatrzyła gdzieś Matěja. Kiedy się zjawiała, trzeba było przerwać walkę, Matěj jadł z apetytem, a babcia Irena stała obok i patrzyła na niego wzrokiem pełnym miłości. Dopiero gdy wszystko pochłonął, brała od niego kubek, talerzyk i powoli, z lekkim trudem, ruszała w drogę powrotną do domu, a wszyscy chłopcy karnie czekali, aż znajdzie się poza zasięgiem strzału.

Babcia była niezwykle cierpliwą słuchaczką, znosiła wywody narratorów nawet tak nudnych jak stryjek Míla.

Stryjek Míla, Bóg raczy wiedzieć czemu, wykazywał w swoich wypowiedziach patologiczne wręcz umiłowanie szczegółu. Na domiar złego przygody, które zawsze tak dokładnie opisywał, nie były w najmniejszym stopniu pasjonujące. Kiedy na przykład opowiadał babci, jak ostatnio kupował nowe buty, brzmiało to mniej więcej tak:

– Jakiś tydzień, no, może nie tydzień… sześć, może pięć dni temu, poszedłem kupić sobie nowe buty. Ale! Wchodzę do sklepu – a tam… kolejka! Na dwadzieścia, co ja mówię dwadzieścia, na dwadzieścia pięć metrów, jak nic. Ze czterdzieści, może z pięćdziesiąt osób. Co począć, myślę sobie. Trudna rada, skoro już przyszedłem, odstoję swoje. Która mogła być godzina? Trzecia, góra kwadrans po trzeciej. Pani Ireno, z ręką na sercu, tkwiłem w tej kolejce z półtorej godziny, jak nie dwie. Wreszcie moja kolej, no i pyta mnie taka młoda ekspedientka, ile też mogła mieć lat? Czy ja wiem? Nie więcej jak szesnaście, siedemnaście… No i pyta mnie, czym może służyć. Mówię więc: „Droga pani, chciałbym zakupić jakieś brązowe buty”. Oto one, pani Ireno. Jak się pani podobają?

A babcia tylko z uśmiechem kiwała głową, znała bowiem stryjka Mílę i wiedziała, że jest to człowiek w zasadzie nieszkodliwy. Chyba nawet nie była rozczarowana, że z jego opowieści zupełnie nic nie wynika, a historyjki nigdy nie mają pointy. Ani razu nie zaczęła też okładać stryja po łbie, wrzeszcząc: „Oddawaj! Oddawaj mój czas!!!”, co zapewne uczyniłoby na jej miejscu wielu mniej wyrozumiałych słuchaczy.

Stryjek Míla był nad wyraz naiwnym komunistą, który poszerzał zasób słownictwa chyba jedynie przez lekturę „Rudego práva”, organu prasowego władzy, a do Matěja z nieznanych przyczyn zwracał się per Dupont.

– Co tam u naszego Duponta? – pytał już od progu. – Ale wcinasz, co? Duponcie jeden ty! – Czochrał mu włosy przy jedzeniu. Bywało, że ni stąd, ni zowąd robił się bardzo poważny i zaczynał na przykład cytować nagłówek gazety. Trochę jakby dostał dziwnego ataku, bo to, co wypływało wtedy z jego ust, zwykle nie miało najmniejszego związku z sytuacją.

– Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się nad znaczeniem Łuny 2 dla ludzkości?! – wyjeżdżał na przykład do Matěja, który właśnie kończył schabowego z knedlikiem i kapustą, zerkając przy tym na ekran telewizora, gdzie niezgrabnie dreptał robot Emil[1].

Stryj Míla od kilku dobrych lat usiłował wyhodować w ogródku swojej mamy pomidory w kształcie radzieckiej czerwonej gwiazdy. Wierzył, że pomidory rosną szybciej, kiedy się im śpiewa, można więc go było często spotkać przy tyczkach, gdzie wytrwale nucił Międzynarodówkę bas-barytonem całkiem zbliżonym do rejestru czarnoskórego Paula Robesona.

– Za rok, góra dwa! Zobaczycie! – Znacząco unosił brwi, mówiąc o swoich pomidorkach. – Sam Łysenko pęknie z zazdrości!

– Kto to jest Łysenko? – zapytał Matěj babci Ireny. Babcia poczekała, aż zostaną sami, po czym wyjaśniła, że Łysenko to prymityw ze Związku Radzieckiego, który próbował wyhodować ogromną kurę posiadającą tyle mięsa co świnia domowa i pierze delikatniejsze od gęsiego puchu, ale wyszedł mu tylko paskudny łysy kurak, który żarł jak bernardyn.

■ Na przeciwnym ideologicznie biegunie stała ciocia Daniela, córka babci Ireny. Sama bezdzietna, darzyła Matěja miłością tak bezkrytyczną, że aż czasem ciut męczącą. Jej inteligentne, rozbiegane oczy na widok siostrzeńca zmieniały się w przepełnione czułością szparki.

Mówiła bardzo dużo. I bardzo głośno. Szeptanie jej czegokolwiek na ucho nie miało najmniejszego sensu. Równie dobrze można było od razu ogłosić każdy sekret przez radiowęzeł. Być może właśnie dlatego kilka lat wcześniej usunięto ją z jakiejś organizacji podziemia antykomunistycznego. Ważyła chyba z pół tony i w ciągu swojego życia zużyła pewnie wagon towarowy szminki, bez przerwy bowiem przejeżdżała po ustach ciemnoczerwoną pomadką, po czym z zapałem je oblizywała. A że wciąż wlepiała siostrzeńcowi całusy, to w czoło, to w policzek, po jej wizycie Matěj wyglądał, jakby wpadł twarzą w miskę truskawek.

Matěj próbował sprytnie unikać cioci, ale zawsze umiała go wywęszyć, z całej siły przyciskała do olbrzymich piersi, którym los nie dał wykarmić własnego dziecięcia, i zasypywała całusami od stóp do głów.

– Witam was, dzieci. – Dobiegający z telewizora głos Štěpánki Haničinovej uśpił czujność Matěja, nie usłyszał dzwonka do drzwi, nie zauważył też, że do pokoju wszedł właśnie sąsiad, pan Rus, z córką Alenką, miłością Matěja. I nim zdążył wykonać jakikolwiek ruch, wylądował na kolanach u cioci Danieli, która akurat była u nich w gościach.

– Właśnie nadają Kuťáska i Kutilkę[2] – tłumaczył się pan Rus – a to nasze pudło jak na złość odmawia posłuszeństwa…

Alenkę posadzono na krześle, wygrzanym przez Matěja, który teraz, napięty jak struna, zamarł na kolanach ciotki. Chwilę gapił się w ekran, bał się choćby drgnąć, ale już po chwili zaczął się wiercić. Tyle że ciocia Daniela zupełnie nic nie rozumiała, a w reakcji na te wygibasy tuliła go jeszcze mocniej i speszonego gładziła po głowie, żeby siedział spokojnie.

Matěj, znacząco wywracając oczami, zbliżył pobladłe wargi do ucha ciotki i w końcu udało mu się wyszeptać jej kilka słów.

– A pewnie, że możesz siusiu! – gruchnęła ciocia na cały pokój. – No już, biegnij siusiu, mój ty aniołeczku!

Wyswobodzony z jej objęć, Matěj ześliznął się po wielgachnych udach jak strażak na ćwiczeniach, plasnął tyłkiem na dywan i wypełzł z pokoju, marząc tylko o tym, by zapaść się pod ziemię.

Tak właśnie kończyły się próby powiedzenia cioci Danieli czegokolwiek na ucho.

■ Ciocia bardzo lubiła zabierać Matěja na niedzielne spacery. Zwykle chodzili na Hradčany, na Zamek. O ile Matěj normalnie życzyłby sobie spotkać tam obywatela prezydenta, o tyle jednak niekoniecznie w towarzystwie cioci. Modlił się wręcz, by do tego nie doszło, z obawy, że mogłaby go opluć lub poczęstować kopniakiem.

Masywne ciało cioci Danieli falowało po zamkowym dziecińcu z taką godnością, że nawet uroczysta zmiana warty wypadała przy niej blado. Kroczyła z dumnie wypiętą piersią, mocno ściskając dłoń Matěja, i wykrzykiwała roztkliwiona: „Tyś jest, mój chłopcze, prawowitym potomkiem królów czeskich!”, czym wzbudzała sensację wśród przechodniów, którzy zatrzymywali się i patrzyli na nich lekko ogłupiali. Największym idolem politycznym cioci był Jan Masaryk. Matěj dość długo żył w przeświadczeniu, że ciocia znała się z nim osobiście, bo zawsze nazywała go po prostu Honzą.

– Jestem pewna, że te sukinsyny brutalnie zamordowały Honzę[3] – łkała głośno, przedzierając się przez tłum przestraszonych niedzielnych spacerowiczów.

Kiedy ciocia Daniela rozmawiała z babcią Ireną o polityce i nie chciała, by rozumiał ją tatuś Matěja, stryjek Míla lub ktokolwiek inny, przechodziła na francuski. Cały zabieg brzmiał dość zabawnie. Mniej więcej tak:

– Moim zdaniem ta cała komunistyczna hołota – tu zjawia się tatuś Matěja, stryjek Míla lub ktokolwiek inny – nie utrzyma się przy władzy dłużej niż kilka lat (po francusku). A tych kilka lat (po francusku) – osoba oddala się – to i tak za dużo.

Kiedy pewnego dnia Matěj, ostrożnie i nie bez wstydu, przyznał się jej, że wstąpił do Pioniera[4], po krótkim namyśle odrzekła:

– W porządku, teraz twoim głównym zadaniem będzie zniszczenie tej organizacji od środka.

Ciocia Daniela pałała tak głęboką nienawiścią do Związku Radzieckiego, że nie wierzyła nawet w sukces Gagarina. Była przekonana, że Ruscy nagrali to wszystko w jakimś studiu filmów animowanych. „Pytanie tylko, czy główny bohater tej farsy był pociąganą odgórnie za sznurki marionetką, czy zwykłym pajacem”, mawiała zawsze. Kiedy wypowiadała nazwisko „Gagarin”, w jej ustach brzmiało raczej jak „ha, ha, hi!”. Nie przekonywał jej nawet przesympatyczny uśmiech chłopaka, który stryjek Míla nazwał raz „zaraźliwym, zupełnie jak u Chruszczowa”, czym zmusił ciocię do dłuższej wypowiedzi w języku francuskim.

Babcia Irena nie była aż tak uprzedzona do Gagarina. Nie wypowiadała się może o nim do tego stopnia poufale jak stryjek Míla, który nazywał go Jurijm Aleksiejewiczem, ale chwaliła, że z niego dziarski, młody chłopak, a fakt, że był Rosjaninem, wcale jej nie oburzał, bo to przecież zupełnie tak samo jak Puszkin.

■ – Ktoś puka – powiedziała mama.

– Niech puka – wymamrotał tata z ustami pełnymi smażonego kalafiora, a kiedy przełknął, dodał zdenerwowany: – Dzwonek jest! Nie będę latał na każde stuk-puk!

Matěj wiedział, skąd te nerwy. Kiedy tata ostatnio poszedł otworzyć – wtedy też mama powiedziała, że ktoś puka – zaatakował go rozwścieczony szerszeń. To on napierał na drzwi. A tata, kiedy tylko przestał przypominać balon i znów zaczął przypominać tatę, zamocował przy wejściu tabliczkę z napisem „Dzwonić 3 x”, bo wykombinował, że to zadanie przerasta szerszenia pod względem fizycznym i mentalnym.

Mama zostawiła więc tatę w spokoju i skupiła się na strofowaniu Matěja, który bez entuzjazmu rozgrzebywał widelcem kalafior, pomny niejasnych, lekko przerażających słów babci Ireny, że dziękuje za kalafior, gdyż ją po nim „rozdyma”.

Tak czy owak, tata ostatecznie przegrał tę małą wojnę i poczłapał do drzwi. Po chwili wrócił z ogromną miską sałatki ziemniaczanej.

– Od Rusów – rzucił do mamy. – Co niby mamy zrobić z taką górą sałatki? – westchnął. – A jak sobie jeszcze wyobrażę, że mieszali ją w wannie, całkiem mi się zbiera na…

Fakt, Rusowie mieli pięcioro dzieci w wieku intensywnego rozwoju. Pani Rusová odkryła jakiś czas temu, że największym naczyniem w ich domu jest wanna, i to w niej postanowiła mieszać składniki sałatki ziemniaczanej.

– To czyści ludzie – zauważyła mama – nie musisz się obawiać bakterii czy czego tam.

– My też jesteśmy czyści, co nie znaczy, że Matěj czasem nie sika do wanny. A tam jest takich pięcioro! – kłócił się tata.

– Alenkę też liczysz? To już przesada… – nie poddawała się mama.

Matěj na chwilę odpłynął w marzenia i wyobraził sobie, jak jego miłość z zakasaną spódniczką kuca nad wanną pełną sałatki. Szybko wcisnął w siebie resztę kalafiora i zapytał, czy może iść się pobawić do Rusów.

– Idź, przy okazji oddaj miskę – powiedziała mama, przekładając sałatkę do dużego garnka. – I przekaż, że bardzo dziękujemy! – zawołała, ale Matěj już był na korytarzu i naciskał dzwonek do sąsiadów.

Otworzyła pani Rusová, absolutne przeciwieństwo wiecznie pobladłego małżonka. Trudno było uwierzyć, że ta niziutka, pogodna, rumiana kobieta daje sobie radę z piątką dzieci. Lubiła Matěja, i chyba dlatego że wydawał jej się chuderlawy i za mało pyzaty, mówiła do niego „moja nędzo”, co go dziwiło, bo wiedział, że „nędza” to inaczej bieda, a on wcale nie czuł się biedny, szczególnie przy Alence. W kuchni u pani Rusovej, obok makatki z dość zadziwiającym haftem „Ja odbiornik radio mam, wszystkim chłopcom kosza dam!”, wisiał dyplom, który kiedyś uroczyście wręczono jej za to, że wydała na świat tak liczne potomstwo. I chociaż mawiała, że dzieci zrobiły z niej dyplomowaną frajerkę, w głębi serca była bardzo dumna z tego wyróżnienia.

Matěj poczekał, aż pani Rusová naleje mu lemoniady, i poszedł do Alenki, która – z racji tego, że była dziewczynką – jako jedyna z rodzeństwa miała własny pokój. Czterech braci musiało się cisnąć w pomieszczeniu niewiele większym niż jej osobiste królestwo.

Chłopcy spali na łóżkach piętrowych, których Matěj bardzo im zazdrościł, bo kojarzyły mu się ze statkiem pirackim lub inną niezwykłą przygodą.

Zazwyczaj kiedy przychodził odwiedzić Alenkę, przez ścianę dobiegały wrzaski i kłótnie jej braci, którzy wiecznie spierali się, kto komu co ukradł czy skitrał. Ale tym razem panowała dziwna, podejrzana cisza. Matěj zapytał, czy bracia są w domu. Alenka wyjaśniła, że są, i to wszyscy, ale piszą raport.

– Jaki raport? – zdziwił się.

– Kiedy się pobiją, a potem idą do taty na skargę, tata chce mieć wszystko na piśmie – odparła. – Potem czyta raporty i decyduje, kto zawinił i komu dać karę.

– Ale czemu na piśmie? – Matěj nie wierzył własnym uszom.

– Nie wiem – wzruszyła ramionami – ale trzeba przyznać, że jak tak siądą i zaczną pisać, to nieraz bazgrzą ze dwie godziny i wszyscy mamy spokój. A wiesz, co jest najdziwniejsze? Że nigdy nie piszą o tym, z czym przyszli na skargę. Biją się na przykład o piłkę, a potem na parę stron wypisują brednie o jakichś starych sprawach, które nie mają w ogóle nic z nią wspólnego.

Matěj i Alenka jak zwykle porozmawiali ze sobą jeszcze chwilę, a potem dali sobie buziaka. Buziaki Alenki były cudowne. Zawsze troszeczkę otwierała usta.

– Niedługo idziemy do szkoły – przypomniała mu, kiedy żegnali się przy drzwiach. – Cieszysz się?

– Sam nie wiem – odpowiedział zgodnie z prawdą. – Cieszę się, jeśli będę z tobą w klasie.

Po czym nie wytrzymał i powiedział jej na ucho, jak wyobrażał sobie, że Alenka kuca nad sałatką ziemniaczaną w wannie. Śmiała się i dała mu za to jeszcze jednego buziaka.

Matěj był w tamtych czasach absolutnie przekonany, że jest największym szczęściarzem na świecie.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Przypisy

Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki.

[1]Robot Emil – telewizyjny serial dla dzieci, po raz pierwszy nadany w roku 1960. Rolę zabawnego robota grał Jiří Šašek.

[2]Kuťásek a Kutilka – serial dla dzieci z 1954 roku o przygodach dwóch kukiełek, trochę podobny do naszej dobranocki Jacek i Agatka.

[3] Dyplomata i minister spraw zagranicznych Jan Masaryk wypadł z okna w niewyjaśnionych okolicznościach; oficjalnie za przyczynę śmierci uznano samobójstwo, jednak ci, którzy w to nie wierzyli, mawiali, że „wyskoczył z najwyższego piętra MSZ, zamykając za sobą okno”.

[4] Pionýrská organizace – funkcjonująca w Czechosłowacji w latach 1949 – 1990 pod zmieniającymi się nazwami organizacja komunistyczna dla dzieci i młodzieży. Pionier organizował obozy letnie i wolny czas dzieciom, podobnie jak nasze harcerstwo, jednak w duchu całkowitej indoktrynacji ideologicznej.

Polecamy

Proza czeska

Jan Balabán

Wakacje / Możliwe, że odchodzimy

Którędy szedł anioł

Bianca Bellová

Jezioro

Tereza Boučková

Rok koguta

Roman Cílek

Ja, Olga Hepnarová

Emil Hakl

Zasady śmiesznego zachowania

Petra Hůlová

Plastikowe M3, czyli czeska pornografia

Macocha

Zdeněk Jirotka

Saturnin

Miroslav Sehnal / Břetislav Uhlář

Godzina w niebie

Petra Soukupová

Zniknąć

Pod śniegiem

Najlepiej dla wszystkich

Petr Šabach

Gówno się pali

Podróże konika morskiego

Masłem do dołu

Pijane banany

Dowód osobisty

Marek Šindelka

Zostańcie z nami

Mapa Anny

Kateřina Tučková

Boginie z Žítkovej

Wypędzenie Gerty Schnirch

Seria Czeska Bajka

Vojtěch Matocha

Truchlin

Iva Procházková

Pyszna środa

Petra Soukupová

Bercik i niuniuch

Pavel Šrut, Galina Miklínová

Niedoparki

Niedoparki powracają

Niedoparki na zawsze

Seria Czeskie Krymi

Jiří Březina

Przedawnienie

Daniel Petr

Siostra Śmierć

Iva Procházková

Mężczyzna na dnie

Roznegliżowane

O języku czeskim

Zofia Tarajło-Lipowska

Nowy Kapoan. Strzel i traf do czesko-polskich językowych gaf

Ekonomia i polityka

Václav Klaus

My, Europa i świat

Seria Nowe Polskie

Rafał Niemczyk

Mama umiera w sobotę

Spis treści:
Okładka
Karta tytułowa
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Epilog

Tytuł oryginału: Babičky

First published in 1998 by Nakladatelství Paseka

Chopinova 4, 120 00 Praha 2

Redakcja: Magdalena Granosik

Korekta: Aleksandra Szulejewska

Projekt okładki: Jacek Szleszyński

Wydanie książki zostało dofinansowane przez 

Copyright © by Petr Šabach and heirs

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Afera, Wrocław 2020

Copyright © for the Polish translation by Julia Różewicz

All rights reserved

ISBN 978-83-65707-30-7

Wydawnictwo Afera

www.wydawnictwoafera.pl

kontakt: [email protected]

Wydanie I, Wrocław 2020

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek