Anioł Pitou - Alexander Dumas - ebook

Anioł Pitou ebook

Alexander Dumas

4,0

Opis

Gorący lipiec 1789 roku w Paryżu. Król poluje, królowa przebiera w damach dworu. Groźne pomruki paryskiego ludu zamieniają się w złość i pragnienie zemsty. Paryż głoduje, choruje i umiera z wycieńczenia. Wreszcie, jak już nie ma nic do stracenia, jak odchodzą dzieci, wściekłość zrywa się z kajdan zasad i prawa. Bastylia legnie w gruzach, zawiśnie każdy, kto zdradza arystokratyczne pochodzenie.

 

Pitou ogląda to na własne oczy, widzi tragedię nędzy i widzi rodzącą się nienawiść, która prowadzi do straszliwej przemocy… czy zło da się usprawiedliwić, czy Pitou może spokojnie patrzeć, jak wieszają ludzi, których znał… ale przecież jest po stronie ludu…

 

Kolejna książka Aleksandra Dumas, od której nie można się oderwać. Tak plastycznie napisana, że widzimy te zdarzenia, prawdziwe przecież, wzdragamy się zbrodniami, przeżywamy emocje, czujemy Rewolucję, która na naszych oczach się odbywa.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 729

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




CZĘŚĆ I

ROZ­DZIAŁ I

W KTÓ­RYM CZY­TEL­NIK ZA­ZNA­JOMI SIĘ Z BO­HA­TE­REM TEJ PO­WIE­ŚCI I MIEJ­SCEM JEGO URO­DZE­NIA

Na gra­nicy Pi­kar­dii i So­is­son­nais, na tej czę­ści te­ry­to­rium na­ro­do­wego, które pod na­zwą Isle de France sta­no­wiło stare dzie­dzic­two na­szych kró­lów, po­środku lasu roz­cią­ga­ją­cego się na prze­strzeni ty­siąca hek­ta­rów ziemi, wznosi się małe mia­steczko Vil­lers-Cot­te­rêts i gi­nie w cie­niu wiel­kiego parku, za­ło­żo­nego przez Fran­ciszka I i Hen­ryka II.

Vil­lers-Cot­te­rêts sły­nie z tego, iż uj­rzał w nim świa­tło dzienne Ka­rol Al­bert De­mo­ustier, który w chwili, gdy się na­sze opo­wia­da­nie za­czyna, pi­sał Li­sty do Emi­lii o mi­to­lo­gii roz­ry­wane chci­wie przez płeć piękną owej epoki.

Do­dajmy, ku po­etycz­nej sła­wie mia­sta (nie­chętni na­zy­wają je mie­ściną, po­mimo pa­łacu kró­lew­skiego i dwóch ty­sięcy czte­ry­stu miesz­kań­ców), do­dajmy, po­wia­dam, dla do­peł­nie­nia po­etycz­nej jego sławy, że po­ło­żone jest o dwie mile od La-Ferté Mi­lon, w któ­rym uro­dził się Ra­cine, a o osiem mil od Château-Thierry, gdzie La­fon­ta­ine przy­szedł na świat boży, za­znaczmy nadto, że matka au­tora tra­ge­dii Bri­ta­ni­cus i Atha­lie stąd także po­cho­dziła, i po­wróćmy do kró­lew­skiego pa­łacu oraz dwóch ty­sięcy czte­ry­stu miesz­kań­ców.

Bu­dowę pa­łacu roz­po­czął Fran­ci­szek I, a skoń­czył Hen­ryk II, któ­rego cy­fra, po­łą­czona z cy­frą Ka­ta­rzyny Me­dy­cej­skiej, wid­nieje do­tąd na fron­to­nie.

Pa­ła­cyk ma także swoją sławę, słu­żył bo­wiem za schro­nie­nie dla mi­ło­stek króla ry­ce­rza z pa­nią d’Es­tam­pes i Lu­dwika Fi­lipa Or­le­ań­skiego z piękną pa­nią Mon­tes­son. Od śmierci tego ostat­niego stał pustką pra­wie, gdy wresz­cie Fi­lip Or­le­ań­ski, zwany póź­niej „Ega­lité”, prze­mie­nił go z re­zy­den­cji mo­nar­szej w zwy­czajny do­mek my­śliw­ski.

Co do dwóch ty­sięcy czte­ry­stu miesz­kań­ców skła­dali się oni:

1. Z kilku szlach­ci­ców, spę­dza­ją­cych lato w pa­ła­cach oko­licz­nych, a zimę w Pa­ryżu, i za przy­kła­dem księ­cia ma­ją­cych tylko pied-à-terre w mia­steczku.

2. Z do­syć znacz­nej liczby miesz­czan, co­dzien­nie w po­gody i nie­po­gody po­dą­ża­ją­cych z pa­ra­so­lami w ręku na zwy­kły spa­cer po­obiedni, o ćwierć mili od mia­sta do sze­ro­kiego ka­nału, od­dzie­la­ją­cego park od lasu i na­zy­wa­nego ka­na­łem „Huha!”, za­pewne z po­wodu wy­krzyk­ni­ków, ja­kie wi­dok jego wy­ry­wał z piersi ast­ma­tycz­nych, za­do­wo­lo­nych, że aż tak da­leką drogę od­były bez nad­zwy­czaj­nego zmę­cze­nia.

3. Z więk­szo­ści rze­mieśl­ni­ków, pra­cu­ją­cych cały ty­dzień i tylko w nie­dziele wy­pusz­cza­ją­cych się na wy­cieczki – z ja­kich bo­gatsi współ­bra­cia co­dzien­nie ko­rzy­stali – oraz

4. Z gar­ści bie­da­ków, dla któ­rych nie­dziele nie ist­niały, i któ­rzy na­pra­co­waw­szy się ciężko przez sześć dni po­wsze­dnich, wy­my­kali siód­mego do lasu, po to tylko, aby so­bie na­zbie­rać chru­stu na opał.

Na­tu­ral­nie, gdyby sła­wetne Vil­lers-Cot­te­rêts (Vil­leri-ad-Co­tiam-Re­tix) miało nie­szczę­ście być mia­stem na tyle waż­nym w hi­sto­rii, by się ar­che­olo­go­wie nim zaj­mo­wali, wia­domo by­łoby na pewno, jak po­wstało i jak się roz­wi­jało, jak z osady na wieś, ze wsi na mia­sto się prze­dzierz­gało, jak do sze­regu li­chych dom­ków, roz­rzu­co­nych po obu stro­nach drogi wio­dą­cej z Pa­ryża do So­is­sons, przy­wa­biało z po­wodu pięk­nego po­ło­że­nia co­raz wię­cej miesz­kań­ców, jak z tego znowu po­wodu po­wsta­wały co­raz nowe ulice, jak wy­rósł tak zwany ry­nek, ozdobny dziś w ładne domy i w fon­tannę z po­czwór­nym ze­ga­rem sło­necz­nym, jak wresz­cie i kiedy – obok skrom­nego ko­ściółka po­ło­żono fun­da­menty pod ten po­kaźny za­mek, to kró­lew­ski, to ksią­żęcy, który dziś, smutną ko­leją lo­sów, sta­nowi przy­tu­li­sko włó­czę­gów i że­bra­ków.

W epoce, w któ­rej się opo­wia­da­nie ni­niej­sze za­czyna, za­mek ów nie był już wpraw­dzie re­zy­den­cją ksią­żęcą, ale nie był też jesz­cze że­bra­czą norą – był już pu­sty pra­wie, ale miesz­kali w nim i do­zo­ro­wali go jesz­cze: stróż, eko­nom i rządca. Okna tak te, co na park, jak i te, co na tak zwany plac zam­kowy wy­cho­dziły, szczel­nie po­za­my­kane, nada­wały jesz­cze bar­dziej po­sępny ob­raz miej­sco­wo­ści – w któ­rej jed­nym końcu znaj­do­wał się mały do­mek za­słu­gu­jący na to, aby mu po­świę­cić słów kilka.

Miał on przede wszyst­kim tę szcze­gól­ność, że wi­dać mu było tylko plecy.

Ale jak plecy by­wają nie­kiedy naj­po­kaź­niej­szą czę­ścią osob­nika, tak i plecy tego domku były naj­po­waż­niej­szą jego czę­ścią.

Do­mek na­le­żał do pro­bosz­cza, peł­nią­cego jed­no­cze­śnie obo­wiązki ka­pe­lana ko­ścioła zam­ko­wego, w któ­rym co nie­dziela za­wsze od­pra­wiała się msza święta, i nad­zorcy szkółki, przy któ­rej, dzięki ja­kimś ła­skom nad­zwy­czaj­nym, ist­niały dwa sty­pen­dia – jedno dla kan­dy­da­tów do szkoły w Ples­sis, a dru­gie dla prze­cho­dzą­cych do se­mi­na­rium w So­is­sons.

Oba sty­pen­dia opła­cał dom Or­le­anów, pierw­sze no­siło imię syna re­genta, dru­gie ochrzczone było imie­niem ojca księ­cia; oba były przed­mio­tem po­żą­da­nia ro­dzi­ców, a przy­czyną cięż­kich zgry­zot dla tych, któ­rzy, aby je zdo­być, mu­sieli ła­mać so­bie łe­pe­tyny nad naj­roz­ma­it­szymi ćwi­cze­niami czwart­ko­wymi.

Otóż w pe­wien czwar­tek lip­cowy, 1789 roku, w dzień za­chmu­rzony przez bu­rzę cią­gnącą od wschodu ku za­cho­dowi, w chwili gdy na dzwon­nicy, po­kry­tej spi­cza­stą da­chówką, wy­biła go­dzina je­de­na­sta, roz­le­gło się na­raz hura!... po­dobne do okrzyku ca­łego pułku sie­pa­czy, a za­raz po­tem, po­przez furtkę po­mię­dzy aka­cjami pro­wa­dzącą do ma­łego domku, wtło­czyła się gro­mada dzieci, które po­dzie­liw­szy się na placu na pięć czy sześć grup, za­częły za­ba­wiać się w piłkę i gry inne.

Jed­no­cze­śnie z tymi mal­cami, odzia­nymi po więk­szej czę­ści w bluzy wy­tarte na łok­ciach i w spodnie dziu­rawe na ko­la­nach, z mal­cami, któ­rych miesz­kańcy do­mów na­zy­wali pau­prami, zna­leźli się na placu chłopcy inni, chłopcy mą­drzy, jak po­wia­dały ku­moszki, chłopcy ma­jący stać się dumą swo­ich ro­dzi­ców.

Ci ostatni mieli na so­bie bluzy całe i całe spodnie, dzięki czemu byli przed­mio­tem nie­na­wi­ści chłop­ców go­rzej ubra­nych i mniej pil­no­wa­nych.

Z min ich wi­dać było, że by­liby chęt­nie po­ba­rasz­ko­wali z „pau­prami”, ale kar­ność zmu­szała ich, by po­spie­szać do do­mów ro­dzi­ciel­skich, gdzie cze­kały na nich pod­wie­czorki w for­mie kro­mek chleba z ma­słem lub kon­fi­tu­rami.

Oprócz mal­ców „pau­prów” i chłop­ców „przy­szło­ści” była trze­cia jesz­cze grupa chłop­ców, którą na­zwiemy grupą „próż­nia­ków”.

Ci ni­gdy nie przy­cho­dzili ra­zem z in­nymi na plac za­baw, ni­gdy rów­nie z in­nymi nie po­spie­szali do do­mów, bo pra­wie za­wsze wy­sia­dy­wali w ko­zie.

Gdy ich ko­le­dzy i to­wa­rzy­sze po­dą­żali na piłkę lub do do­mów na przy­smaki, oni ślę­czeli w kla­sie nad wy­koń­cze­niem nie­odro­bio­nych pod­czas lek­cji za­dań lub nad do­ucza­niem się cze­goś.

Gdy­by­śmy też w tej chwili udali się pod dom szkolny, usły­sze­li­by­śmy, jak w trak­cie tego, gdy je­den z „próż­nia­ków” scho­dził spiesz­nie ze scho­dów, ru­sza­jąc ra­mio­nami niby osioł grzbie­tem, gdy chce jeźdźca z sie­bie zrzu­cić, głos ja­kiś pod­nie­siony wy­krzy­ki­wał za­pa­mię­tale:

– A nie­do­wiarku!... a po­tę­pień­cze!... a ga­dzino!... wy­noś się, gdzie pieprz ro­śnie; vade, vade! By­łem długo cier­pliwy, mor­do­wa­łem się trzy lata, ale ty wy­czer­pał­byś cier­pli­wość i sa­mego Boga!... Wy­noś się, niech cię moje oczy nie wi­dzą!... Za­bie­raj so­bie swoje wie­wiórki, swoje żaby, jasz­czurki, je­dwab­niki i chra­bąsz­cze, i zmy­kaj do ciotki, je­żeli ją masz, do wuja, je­żeli po­sia­dasz, do dia­bła wresz­cie, je­żeli ci się po­doba, byle bym cię tylko nie oglą­dał.

– Ko­chany pa­nie For­tier!... – od­po­wie­dział gło­sik cienki, plą­czący – prze­bacz mi pan z ła­ski swo­jej, uli­tuj się pan nade mną. Czy go­dzi się tak gnie­wać za je­den bar­ba­ryzm[1] i za kilka so­le­cy­zmów[2], jak je pan na­zy­wasz?...

– Trzy bar­ba­ry­zmy i sie­dem so­le­cy­zmów, ośle je­den?... i to w za­da­niu zło­żo­nym z dwu­dzie­stu pię­ciu wier­szy!... – wrza­snął roz­złosz­czony pe­da­gog.

– Czwar­tek to dzień dla mnie nie­szczę­śliwy – od­parł po­kor­nie gło­sik cienki – ale gdy­bym ju­tro do­brze na­pi­sał, czy ze­chciałby mi pan prze­ba­czyć?... Niech mi pan od­po­wie, mój pa­nie!...

– Trzy lata po­wta­rzasz mi to samo, próż­niaku!... Eg­za­min na­zna­czony zo­stał na pierw­szego li­sto­pada, a ja da­łem się uwieść proś­bom two­jej ciotki Anieli i po­da­łem cię jako kan­dy­data do sty­pen­dium wa­ku­ją­cego w Po­is­son. Ład­nie będę wy­glą­dał, gdy ci go od­mó­wią, gdy o uczniu moim po­wie­dzą, to osioł, ten Anioł Pi­tou, toć to ten An­ge­lus Pi­to­vius asi­nus est![3]...

Mu­simy ob­ja­śnić czy­tel­nika, że Anioł Pi­tou, któ­rego pan For­tier tak nie­obie­cu­jąco okre­ślił po ła­ci­nie, bę­dzie bo­ha­te­rem ni­niej­szej po­wie­ści.

– O mój do­bry pa­nie For­tier!... o mój na­uczy­cielu ko­chany!... – wo­łał zroz­pa­czony uczeń.

– Co?... Ja je­stem na­uczy­cie­lem twoim?... – ryk­nął obu­rzony oj­ciec For­tier. – Nie, nie, osiołku!... dzięki Bogu, nie je­stem już na­uczy­cie­lem twoim, nie je­steś już uczniem moim. Wy­pie­ram się, ja­ko­bym znał cię kie­dy­kol­wiek, za­bra­niam ci mó­wić do mnie, za­bra­niam ci kła­niać mi się. Vade re­tro!... vade![4]...

– Pa­nie – bła­gał nie­szczę­śliwy Pi­tou, ma­jący, jak się zda­wało, ważne po­wody ku temu, aby się nie po­róż­nić ze swoim na­uczy­cie­lem – pro­szę, nie od­ma­wiaj mi opieki swo­jej z po­wodu jed­nego nie­udol­nego ćwi­cze­nia.

– Co! – wy­krzyk­nął oj­ciec For­tier, wście­kle zi­ry­to­wany tą ostat­nią prośbą – fi­lo­zo­fu­jesz, a nie umiesz zro­bić za­da­nia, do­ma­gasz się mo­jej opieki, gdy nie po­tra­fisz od­róż­nić przy­padku pierw­szego od czwar­tego?...

– Oj­cze For­tier – od­po­wie­dział na to uczeń – by­łeś tak za­wsze ła­skawy dla mnie, nie opusz­czaj mnie i te­raz; je­żeli szep­niesz jedno słówko bi­sku­powi, który eg­za­mi­nuje...

– Jak to?... Więc chcesz nie­szczę­śliwy, abym kłam­stwo za­da­wał memu wła­snemu su­mie­niu?

– Gdy cho­dzi o do­bry uczy­nek, pa­nie For­tier, to panu to Pan Bóg prze­ba­czy...

– Ni­gdy a ni­gdy!...

– Zresztą kto to wie?... może eg­za­mi­na­to­rzy nie będą su­rowsi dla mnie niż dla Se­ba­stiana Gil­berta, mego brata mlecz­nego, który w ze­szłym roku sta­rał się o sty­pen­dium pa­ry­skie.

– A to idio­tyczne do­prawdy!... – po­wie­dział oj­ciec For­tier, wy­cho­dząc na dzie­dzi­niec z dys­cy­pliną w ręku (Pi­tou sta­rał się trzy­mać od niego w przy­zwo­itej od­le­gło­ści) – a to rze­tel­nie idio­tyczne – po­wtó­rzył, krzy­żu­jąc ręce na pier­siach i spo­glą­da­jąc z po­gardą na swego ucznia. – Oto na­groda za moje lek­cje dia­lek­tyki!... Czy to tak pa­mię­tasz, by­dlaku je­den, ak­sjo­mat: Noli mi­nora, lo­qui ma­jora vo­lens[5]. Gil­bert miał lat trzy­na­ście, a ty masz sie­dem­na­ście, dla Gil­berta byli po­błaż­liwi, jako dla dziecka – dla głu­piego jak ty bi­zona wcale nie będą mieli wzglę­dów.

– No... i Se­ba­stian jest przy tym sy­nem pana Ho­no­riu­sza Gil­berta, który ma osiem­na­ście ty­sięcy renty w do­brym grun­cie na rów­ni­nie de Pil­le­leux – do­dał płacz­li­wie uczeń.

Oj­ciec For­tier wy­dął wargi, zmarsz­czył brwi i spoj­rzał groź­nie na Pi­tou.

– To już mniej głu­pio po­wie­dziane – mruk­nął po chwili mil­cze­nia. – Jest to jed­nak przy­pusz­cze­nie po­zorne tylko, ni­czym nie uza­sad­nione. Spe­cies non au­tem cor­pus.[6]

– O! Gdy­bym ja miał ojca po­sia­da­ją­cego dzie­sięć ty­sięcy fran­ków renty!... – po­wtó­rzył Anioł Pi­tou, który jak się zda­wało, za­uwa­żył, że spo­strze­że­nie jego wy­warło pewne wra­że­nie na na­uczy­cielu.

– Ba!... że­byś miał... ale nie masz... taki głupi je­steś, jak ów nic­poń, o któ­rym Ju­ve­nal wspo­mina. Grzeszny to cy­tat – po­wie­dziaw­szy to, prze­że­gnał się oj­ciec For­tier – grzeszny, ale z tym wszyst­kim trafny. Ar­ca­dius Ju­ve­nis. Za­ło­żył­bym się, że ty i tego nie wiesz, co to zna­czy Ar­ca­dius?...

– Miesz­ka­niec Ar­ka­dii, ro­zu­mie się – od­po­wie­dział Anioł Pi­tou, pro­stu­jąc się z dumą.

– No więc?...

– Jak to, no więc?...

– Ar­ka­dia, kpie, była oj­czy­zną osłów, a u sta­ro­żyt­nych, tak jak i u nas te­raz, asi­nus[7] był sy­no­ni­mem stul­tus[8].

– Nie chcia­łem tego tak zro­zu­mieć – od­parł Pi­tou – nie śmiał­bym przy­pusz­czać, że taki jak pan czło­wiek po­ważny i uczony może się zni­żać aż do sa­tyry...

Oj­ciec For­tier spoj­rzał znowu z baczną uwagą na ucznia.

– Na ho­nor!... – za­wo­łał uła­go­dzony nieco po­chleb­stwem – są chwile, w któ­rych ten nic­poń wy­daje się mniej głupi, niż jest w rze­czy­wi­sto­ści.

– Więc, pa­nie pro­fe­so­rze – za­wo­łał Pi­tou, który, je­żeli nie do­sły­szał ostat­nich słów na­uczy­ciela, to przy­naj­mniej wy­czy­tał na jego twa­rzy zmianę na lep­sze – prze­bacz mi pan, a zo­ba­czysz, jak się pięk­nie po­pi­szę ju­tro...

– Do­brze... przy­staję... – po­wie­dział oj­ciec For­tier, za­kła­da­jąc dys­cy­plinę za pas na znak przy­mie­rza i pod­cho­dząc do Pi­tou, który wo­bec wi­docz­nie po­ko­jo­wej de­mon­stra­cji po­zo­stał na swoim miej­scu.

– Dzięki ci, dzięki, pa­nie! – za­wo­łał.

– Za­cze­kaj no!... nie śpiesz się tak z po­dzię­ko­wa­niem... prze­ba­czę... ale pod jed­nym wa­run­kiem...

Pi­tou spu­ścił głowę, a że był na ła­sce i nie­ła­sce ojca For­tiera, cze­kał, co tam no­wego usły­szy.

– Prze­ba­czę ci, je­żeli od­po­wiesz do­brze na py­ta­nie, ja­kie ci za­dam...

– Po ła­ci­nie?... – za­py­tał str­wo­żony uczeń.

– Tak... po ła­ci­nie... – od­po­wie­dział na­uczy­ciel. Pi­tou wes­tchnął.

Pod­czas chwi­lo­wej pauzy we­soła wrzawa uczniów, za­ba­wia­ją­cych się na placu zam­ko­wym, prze­do­stała się do uszu Anioła Pi­tou.

Wes­tchnął za­tem znowu – i da­leko głę­biej jesz­cze niż po­przed­nio.

– Quid vir­tus, quid re­li­gio?[9]... – rzu­cił mu papa For­tier.

Słowa te, niby trąba ar­cha­nioła wzy­wa­ją­cego na sąd osta­teczny, ude­rzyły bied­nego Pi­tou, w oczach zro­biło mu się ciemno, a w mó­zgu tak się coś za­krę­ciło, iż przy­pusz­czał, że zmy­sły traci.

Stał jak słup i nic nie od­po­wia­dał.

Papa For­tier za­żył po­tężny niuch ta­baki.

Pi­tou zro­zu­miał, że trzeba prze­rwać ci­szę.

– Ne­scio[10] – rzekł w na­dziei, że gdy się po ła­ci­nie przy­zna do nie­świa­do­mo­ści, bę­dzie miał prze­ba­cze­nie.

– Nie wiesz, co zna­czy cnota!... – huk­nął papa For­tier, du­sząc się ze zło­ści – nie wiesz, co zna­czy re­li­gia?... hę?...

– Wiem po fran­cu­sku – od­po­wie­dział Anioł – ale nie wiem po ła­ci­nie.

– Za­tem marsz do Ar­ka­dii... Wszystko skoń­czone z nami, ny­gu­sie!...

Pi­tou był tak przy­gnę­biony, że stał jak przy­kuty do miej­sca, nie uczy­nił żad­nego wy­siłku, aby uciec, cho­ciaż oj­ciec For­tier wy­do­stał dys­cy­plinę zza pasa z taką po­wagą, jak ge­ne­rał w chwili ru­sze­nia do ataku wy­do­bywa pa­łasz z po­chwy.

– Cóż się za­tem ze mną sta­nie?... – jęk­nęło biedne dziecko, opusz­cza­jąc ręce bez­wład­nie – co się sta­nie ze mną, gdy nie będę mógł wstą­pić do se­mi­na­rium?...

– A co mnie to ob­cho­dzi, co się sta­nie z tobą, asi­nu­sie prze­klęty?... Co mnie to, jak mi Bóg miły, może ob­cho­dzić?...

Oj­ciec For­tier był tak roz­sier­dzony, że przy­się­gał, nie wie­dząc o tym.

– Za­po­mi­nasz pan chyba, pa­nie For­tier, że mo­jej ciotce zdaje się, iż już je­stem pro­bosz­czem.

– Do­wie się za­tem, że je­steś trut­niem, nie­zdol­nym na­wet na za­kry­stiana.

– Na Boga, oj­cze For­tier.

– Mó­wię ci, ru­szaj so­bie.

– Ano, to pójdę – rzekł Pi­tou, jak czło­wiek, który po­wziął bo­le­sne po­sta­no­wie­nie. – Czy pan po­zwoli mi za­brać moją szu­fladkę? – do­dał, li­cząc, że może jesz­cze zmięk­nie czułe serce na­uczy­ciela.

– Mo­żesz – od­rzekł For­tier – za­brać so­bie tę szu­fladkę, ze wszyst­kim co się tylko w niej znaj­duje.

Pi­tou po­szedł na schody, do klasy, która była na pierw­szym pię­trze. Wszedł do po­koju, gdzie ucznio­wie, ze­brani do­koła wiel­kiego stołu, uda­wali nie­zmier­nie za­ję­tych; otwo­rzył ka­setkę, zo­ba­czył, czy nic w niej nie po­zo­sta­wił i kro­kiem wol­nym po­cią­gnął na ko­ry­tarz.

Przy scho­dach stał oj­ciec For­tier z dys­cy­pliną w ręku. Anioł Pi­tou zgar­bił się do sa­mej ziemi pra­wie.

Nie po­mo­gło mu to wiele i otrzy­mał ostat­nie po­cią­gnię­cie in­stru­men­tem, któ­remu pan pro­fe­sor za­wdzię­czał naj­lep­sze po­stępy naj­lep­szych swo­ich uczniów, i który, jak­kol­wiek bar­dzo czę­sto wzglę­dem Pi­tou sto­so­wany, tak mały na niego wy­warł sku­tek.

Po­zo­stawmy Anioła Pi­tou, ocie­ra­ją­cego ostat­nią łzę i po­dą­ża­ją­cego do Pieux, dziel­nicy mia­sta, w któ­rej miesz­kała jego ciotka – i po­wiedzmy nieco o jego po­wierz­chow­no­ści i prze­szło­ści. 

ROZ­DZIAŁ II

W KTÓ­RYM SIĘ OKAŻE, ŻE CIOTKA TO NIE MATKA

Lu­dwik Anioł Pi­tou za­czął osiem­na­sty rok ży­cia. Był to chło­piec szczu­pły, wy­soki, o ru­mia­nych po­licz­kach, ja­snych blond wło­sach i nie­bie­skich oczach. Na ustach igrał mu uśmiech mło­do­ści, a spoza gru­bych warg prze­zie­rały ładne, ale duże zęby. Ręce miał sze­ro­kie, nogi wy­gięte pa­łą­ko­wato, a ko­lana tak ster­czące, że za­wsze dziu­ra­wiły spodnie. Na wiel­kich sto­pach buty miał ze skóry wo­ło­wej, zru­działe ze sta­ro­ści; na grzbie­cie or­dy­narny łach­man. Oto tak się przed­sta­wiał na ze­wnątrz były uczeń pana For­tiera.

Trzeba uzu­peł­nić jego ob­raz krótką wzmianką o stro­nie mo­ral­nej.

Anioł Pi­tou zo­stał sie­rotą bar­dzo wcze­śnie. Oj­ciec umarł, gdy był nie­mow­lę­ciem, matka, gdy za­czy­nał dwu­na­sty rok ży­cia. Matka pie­ściła je­dy­naka nad­zwy­czaj­nie i po­zwa­lała mu na wszystko, roz­wi­nął się więc fi­zycz­nie, ale nie roz­wi­nął mo­ral­nie. Uro­dzony w prze­ślicz­nej wio­sce Ha­ra­mont, po­ło­żo­nej o milę od mia­sta, po­śród ogrom­nych la­sów, sta­wiał w nich pierw­sze kroki i wo­jo­wał z za­miesz­ka­łymi w nich zwie­rzę­tami. Ma­jąc lat dzie­sięć, był już świet­nym ptasz­ni­kiem i zręcz­nym my­śli­wym, a jedno i dru­gie zdo­był bez pracy, bez mo­zo­łów, zdo­był in­stynk­tem, ja­kim na­tura ob­da­rza lu­dzi za­miesz­ka­łych po­śród gąsz­czów le­śnych. Znał do­kład­nie wszyst­kie le­go­wi­ska za­jęcy i kró­li­ków, wie­dział o wszyst­kich gniaz­dach pta­sich bez wy­jątku. Dzięki sil­nym ra­mio­nom i wy­gię­tym no­gom, po­zwa­la­ją­cym mu obej­mo­wać na­wet naj­grub­sze pnie, wdra­py­wał się po gniazda, choćby naj­wy­żej umiesz­czone, z taką zwin­no­ścią i pew­no­ścią, że wzbu­dzał po­dziw we wszyst­kich to­wa­rzy­szach. Na­śla­do­wał też głosy pta­ków tak wy­bor­nie, że sta­dami przy­la­ty­wały do niego. Łowy na bło­tach były tak ła­twe dla Pi­tou, że nie zaj­mo­wałby się nimi wcale, gdyby nie spory do­chód, jaki mu przy­no­siły. Nikt, tak jak on, nie umiał na­kryć ba­gni­ska pa­pro­cią, nikt nie umiał za­sta­wić do­kład­niej ga­łą­zek z le­pem, nikt nie miał tak zręcz­nej ręki ani tak by­strego oka, nikt nie po­tra­fił ta­kiego jak on przy­rzą­dzić lepu.

Nic też dziw­nego, że w Ha­ra­mont, po­śród wie­śnia­ków czer­pią­cych z przy­rody więk­szą po­łowę do­cho­dów i ma­ją­cych in­stynk­towną nie­na­wiść do cy­wi­li­za­cji, za­ży­wał Pi­tou wiel­kiego uzna­nia, dzięki czemu matce jego ani żar­tem na myśl nie przy­szło, iż syn jej idzie po fał­szy­wej dro­dze, iż wy­cho­wa­nie, choćby naj­kosz­tow­niej­sze, mo­gło być w ja­ki­kol­wiek spo­sób lep­sze.

Gdy jed­nak po­czciwa ko­bieta po­wa­lona zo­stała na łoże bo­le­ści, gdy po­czuła, że śmierć jej za­gląda w oczy, za­częła my­śleć nad tym, że na­le­ża­łoby ja­kąś opiekę za­pew­nić sie­ro­cie.

Przy­po­mniała so­bie, że przed dzie­się­ciu laty pe­wien młody czło­wiek, który nocą do drzwi jej za­pu­kał i który od­dał jej na wy­cho­wa­nie nie­mowlę, z dość okrą­głą sumką na wy­datki, po­wie­dział, iż więk­szy fun­dusz dla ma­leń­stwa zło­żył u no­ta­riu­sza w Vil­lers-Cot­te­rêts.

O tym ta­jem­ni­czym czło­wieku z po­czątku nie wie­działa nic wię­cej nad to, że się na­zy­wał Gil­bert.

Ale przed trzema laty znowu go zo­ba­czyła. Miał wtedy około dwu­dzie­stu sied­miu lat, po­stawę co­kol­wiek sztywną, zda­nie sta­now­cze i zimne obej­ście. Cała jed­nak ta po­włoka lo­dowa stop­niała, gdy mu tylko po­ka­zała jego dzie­cię. Chłop­czyna był ładny, zdrów i uśmiech­nięty, oj­ciec więc uści­skał ser­decz­nie rękę po­czci­wej ko­biety, i wy­rzekł do niej te tylko słowa:

– Mo­że­cie li­czyć na mnie w każ­dej po­trze­bie.

Po­tem wziął dziecko, za­py­tał o drogę do Er­me­no­nville, za­szedł z sy­nem na grób Jana Ja­kuba Ro­us­seau – i po­wró­cił do Vil­lers-Cot­te­rêts.

Że miej­sco­wość była zdrowa, a no­ta­riusz nie mógł się dość na­wy­chwa­lać szkoły ojca For­tiera, Gil­bert po­zo­sta­wił swego malca u tego czło­wieka, zwłasz­cza że mu się po­wierz­chow­ność jego nie­zmier­nie po­do­bała, wy­glą­dał bo­wiem na fi­lo­zofa, a fi­lo­zo­fia w owej epoce cie­szyła się wiel­kim wzię­ciem na­wet po­śród du­cho­wień­stwa.

Za­ła­twiw­szy sprawę z dziec­kiem, wy­je­chał do Pa­ryża, ale ad­res ojcu For­tie­rowi po­zo­sta­wił.

Matka Pi­tou wie­działa do­brze o tym wszyst­kim, a słowa: „Mo­że­cie li­czyć na mnie w każ­dej po­trze­bie” przy­szły jej na myśl w chwili nie­bez­pie­czeń­stwa.

To wi­docz­nie mi­ło­sier­dzie bo­skie przy­wio­dło jej tę oko­licz­ność na pa­mięć.

Do­bro­czynna to wi­dać Opatrz­ność czu­wała nad tym, aby biedny Pi­tou nie zo­stał opusz­czony na świe­cie.

Ka­zała pro­sić do sie­bie księ­dza ple­bana, bo sama pi­sać nie umiała i tego jesz­cze dnia list zo­stał wy­pra­wiony na ręce pana For­tiera, a ten za­adre­so­wał go i wrzu­cił za­raz w skrzynkę pocz­tową.

Wielki też czas był na to, bo na­za­jutrz biedna ko­bieta du­cha wy­zio­nęła.

Pi­tou był za młody, aby od­czuć ogrom nie­szczę­ścia, ja­kie nań spa­dło.

Po­pła­kał tro­chę, nie dla­tego, aby zna­cze­nie śmierci ro­zu­miał, ale dla­tego tylko, że wi­dział matkę zimną, bladą, zmie­nioną, że czuł in­stynk­tow­nie, iż mu jej za­bra­kło na za­wsze, iż dom osie­ro­cony opu­sto­szeje zu­peł­nie. Co bę­dzie da­lej, co się sta­nie z nim ju­tro, tego nie ro­zu­miał i wcale nie my­ślał o tym. Gdy od­pro­wa­dził ciało na cmen­tarz, gdy trumnę zie­mią przy­sy­pano, za­siadł na uko­cha­nej mo­gile i ru­szyć się z niej nie chciał, a na wszel­kie mowy są­sia­dów od­po­wia­dał, że ni­gdy się z matką nie roz­sta­wał i ni­gdy jej nie opu­ści.

Prze­sie­dział tak na gro­bie resztę dnia i całą noc.

Za­stał go na nim na­za­jutrz za­cny dok­tor, bo dok­to­rem był ów przy­szły opie­kun Pi­tou, który ro­zu­mie­jąc całą do­nio­słość obiet­nicy, jaką kie­dyś uczy­nił, przy­był nie­spełna czter­dzie­ści osiem go­dzin po ode­bra­niu li­stu, aby uczy­nić za­dość świę­temu obo­wiąz­kowi.

Anioł Pi­tou był mło­dziut­kim chłop­czyną, gdy pierw­szy raz uj­rzał dok­tora.

Ale wra­że­nia w mło­do­ści otrzy­mane nie za­cie­rają się ni­gdy. Zresztą sły­szał tyle razy o tym czło­wieku w domu. On to od­dał jego matce ową ma­leńką dzie­cinę, jemu za­wdzię­czała ona swój do­bro­byt, jego na­zy­wała Gil­ber­tem, jego imię z uwiel­bie­niem za­wsze wy­ma­wiała. A kiedy zja­wił się u nich po raz drugi, już jako dok­tor skoń­czony, kiedy ka­zał matce li­czyć za­wsze na sie­bie, to matka tak była szczę­śliwa i tak mu była za to wdzięczna, że biedny chło­piec czuł się także do wdzięcz­no­ści zo­bo­wią­zany – i choć nie wie­dział, co mówi, wy­bą­kał jed­nak kilka słów, że ni­gdy nie za­po­mni o tej ła­sce, o ja­kiej mu matka tak czę­sto po­wta­rzała.

Skoro tylko spo­strzegł dok­tora wcho­dzą­cego przez cmen­tarną bramę i po­dą­ża­ją­cego w jego stronę, po­znał go, po­wstał i wy­szedł na­prze­ciw, prze­czuł bo­wiem, że czło­wie­kowi, który przy­by­wał na we­zwa­nie nie­boszczki, nie mógł tak jak in­nym od­po­wie­dzieć: „nie, nie pójdę”.

Gdy Gil­bert wziął go za rękę, aby wy­pro­wa­dzić z cmen­ta­rza, sie­rota nie sta­wiał już żad­nego oporu, od­wró­cił tylko głowę w stronę, gdzie znaj­do­wała się mo­giła matki, i z ci­cha za­pła­kał.

Ele­gancki ka­brio­let cze­kał u wrót cmen­tar­nych, dok­tor wsa­dził doń chłopca i – po­zo­sta­wiw­szy dom na opiece bo­skiej i po­czci­wych lu­dzi, po­je­chał do mia­sta, gdzie za­trzy­mał się w obe­rży „Dau­phin”, naj­po­rząd­niej­szej w Vil­lers-Cot­te­rêts.

Po­tem po­słał za­raz po krawca, który sta­wił się z go­to­wymi ubra­niami.

Wy­brał jedno z nich dla Pi­tou i udał się z nim do dziel­nicy, o któ­rej już wspo­mi­na­li­śmy, do dziel­nicy Pieux. W miarę jak się tam zbli­żali, Pi­tou zwal­niał kroku, wi­docz­nie bo­wiem pro­wa­dzono go do jego ciotki Anieli. Tę ciotkę i za­ra­zem matkę chrzestną, co mu imię tak po­etyczne Anioła wy­brała, wi­dy­wał bar­dzo rzadko, ale za­cho­wał o niej straszne wspo­mnie­nie.

Bo rze­czy­wi­ście ciotka Aniela nie miała nic w so­bie, co po­cią­ga­łoby chłopca, tak jak Pi­tou piesz­czo­nego przez matkę.

Ciotka Aniela była panną, a li­czyła około lat sześć­dzie­się­ciu.

Źle ro­zu­miana po­boż­ność wy­ru­go­wała z jej serca wszyst­kie słod­kie, a na­wet ludz­kie uczu­cia. Była to de­wotka w naj­gor­szym zna­cze­niu tego wy­razu, zło­śliwa i chciwa do naj­wyż­szego stop­nia.

Nie z sa­mej tylko żyła jał­mużny; sprze­da­wała len, który przę­dła na ko­ło­wrotku, i zaj­mo­wała się wy­naj­mo­wa­niem krze­seł w ko­ściele, na co miała po­zwo­le­nie ka­pi­tuły. Małe sumki oszczę­dzane zmie­niała na lu­dwiki i lo­ko­wała je w po­dusz­kach sta­rego fo­tela, na któ­rym wy­sia­dy­wała.

Pie­nią­dze te prze­pa­dały dla świata i nie miały uj­rzeć ja­sno­ści dzien­nych za ży­cia sta­rej panny.

Dok­tor Gil­bert po­dą­żał do miesz­ka­nia tej osoby, pro­wa­dząc ze sobą Pi­tou.

Panna Róża Aniela Pi­tou – była w tej chwili w uspo­so­bie­niu ró­żo­wym.

Pod­czas gdy w ko­ściele w Ha­ra­mont od­pra­wiano mo­dły przy zwło­kach jej bra­to­wej, w ko­ściele w Vil­lers-Cot­te­rêts udzie­lano licz­nych chrztów i ślu­bów, dzięki czemu panna Róża Aniela ze­brała za krze­sła okrą­głe sześć liw­rów.

Zmie­niw­szy sou na sztukę trzy­fran­kową i do­daw­szy ją do po­przed­nio ze­bra­nego już gro­sza, miała znowu lu­dwika.

Ten nowy „lu­dwik” po­wę­dro­wał do­piero co do swych braci fo­te­lo­wych, a dzień ta­kiego zjed­no­cze­nia był za­wsze wiel­kim świę­tem dla cioci Anieli.

I oto aku­rat, gdy po otwar­ciu drzwi – za­my­ka­nych za­wsze na czas po­dob­nej ope­ra­cji, de­fi­lo­wała do­okoła cen­nego sprzętu, aby się prze­ko­nać, iż po­zory ze­wnętrzne nie zdra­dzały war­to­ści we­wnętrz­nej – wszedł dok­tor z Pi­tou.

Scena wstępna mo­głaby być uznana za scenę wzru­sza­jącą, gdyby nie to, że Gil­bert za­nadto był spo­strze­gaw­czy – dla niego była to je­dy­nie ko­me­dia.

Uj­rzaw­szy sio­strzeńca, stara panna za­częła się roz­wo­dzić o swej bra­to­wej, którą niby ser­decz­nie ko­chała, a na­wet za­częła uda­wać, że łzy ociera.

Dok­tor, który ze swej strony chciał zba­dać do głębi de­wotkę przed po­wzię­ciem po­sta­no­wie­nia, za­czął mó­wić o świę­tych obo­wiąz­kach cio­tek wzglę­dem sio­strzeń­ców.

Ale do­strzegł, że w miarę jak roz­wi­jał swoje teo­rie, twarz sta­rej panny przy­bie­rała wy­raz co­raz więk­szej chci­wo­ści.

Lewą ręką pod­parła brodę, na pal­cach zaś pra­wej ra­cho­wała w my­śli do­chód z wy­najmu krze­seł; wy­pa­dek zrzą­dził, że ukoń­czyła ra­chunki rów­no­cze­śnie z mo­no­lo­giem dok­tora, tak iż mo­gła mu wnet od­po­wie­dzieć. I od­po­wie­działa mu, iż po­mimo wiel­kiej mi­ło­ści, jaką czuła dla sio­stry, po­mimo współ­czu­cia, ja­kie w niej wzbu­dzał sio­strze­niec, skromne do­chody nie po­zwa­lają ani my­śleć o tym, aby jako ciotka i matka chrzestna – za­jęła się ubo­gim sie­rotą.

Dok­tor spo­dzie­wał się od­mowy i nie zdzi­wił się nią wcale; wy­znawca no­wych idei, po­mimo że wy­szedł do­piero pierw­szy tom pracy La­va­tera, za­sto­so­wał już jego za­sadę ba­da­nia fi­zjo­no­mii do chu­dych i żół­tych po­licz­ków panny Anieli.

Ba­da­nie to do­pro­wa­dziło go do prze­ko­na­nia, że małe, świe­cące oczka sta­rej panny, długi jej nos i wą­skie wargi były uoso­bie­niem chci­wo­ści, ego­izmu i hi­po­kry­zji.

Od­mowna od­po­wiedź panny Róży Anieli Pi­tou, jak już po­wie­dzie­li­śmy po­wy­żej, nie wzbu­dziła w nim naj­mniej­szego zdzi­wie­nia.

Chciał jed­nak, jako ob­ser­wa­tor, prze­ko­nać się, w ja­kim stop­niu w sta­rej de­wotce pa­nują trzy szka­radne wady.

– Ale – po­wie­dział – Anioł Pi­tou jest bied­nym sie­rotą, jest sy­nem brata pani, nie mo­żesz pani za­tem zo­sta­wić go na ła­sce losu.

– Ba! A czy pan wiesz, pa­nie Gil­bert – od­po­wie­działa ciotka – że naj­skrom­niej li­cząc, ten chło­piec kosz­to­wałby mnie sześć sou dzien­nie, gdyż zja­dać musi przy­naj­mniej funt chleba na dzień.

Pi­tou skrzy­wił się, zwy­kle zja­dał on pół­tora funta na samo tylko śnia­da­nie.

– A gdzie my­dło na pra­nie bie­li­zny, którą, jak przy­po­mi­nam so­bie, szka­rad­nie bru­dzi?

– A pfe!... – rzekł dok­tor – a pfe, panno Anielo, pani, osoba tak po­bożna, taka mi­ło­sierna, ob­li­cza tak skru­pu­lat­nie, gdy cho­dzi o sio­strzeńca i chrze­śniaka.

– Nie li­czę wcale wy­datku na na­prawę jego ubio­rów – wy­buch­nęła de­wotka, która przy­po­mniała so­bie, że jej sio­stra Mag­da­lena cią­gle pra­wie przy­szy­wała nowe wy­łogi do bluzy i nowe łaty do spodni Anioła Pi­tou.

– Od­ma­wia pani za­tem miej­sca u sie­bie sio­strzeń­cowi, od­py­cha pani sie­rotę od pro­gów swego domu; zmu­sza go pani, by że­brał na pro­gach ob­cych do­mów?...

Panna Aniela zro­zu­miała, jaki wstręt po­czu­liby dla niej wszy­scy, gdyby jej sio­strze­niec na­prawdę był zmu­szony do ta­kiej osta­tecz­no­ści.

– Nie – rze­kła – nie od­ma­wiam, po­dej­muję się za­jąć bied­nym dziec­kiem.

– A!... – wy­krzyk­nął dok­tor, ura­do­wany, że zna­lazł ja­kieś lep­sze uczu­cie w sercu, które miał za zu­peł­nie wy­ga­słe.

– Tak – cią­gnęła da­lej stara panna – we­zmę go, za­re­ko­men­duję oj­com au­gu­stia­nom z Bo­urg-Fon­ta­ine jako bra­ciszka – po­słu­ga­cza.

Dok­tor był fi­lo­zo­fem, a znana jest war­tość wy­razu „fi­lo­zof” w owym cza­sie.

W tej chwili po­sta­no­wił więc on wy­rwać księ­żom au­gu­stia­nom neo­fitę i to z taką chci­wo­ścią, z jaką oj­co­wie ra­dzi by z pew­no­ścią wy­rwać fi­lo­zo­fom każ­dego adepta.

– Nie... nie!... – za­czął, za­głę­bia­jąc rękę w wiel­kiej kie­szeni – po­nie­waż jest pani, ko­chana panno Anielo, w tak trud­nym po­ło­że­niu, że mu­sia­ła­byś z po­wodu braku fun­du­szy od­dać sio­strzeńca ob­cym, po­szu­kam za­tem ko­goś in­nego, kto za­jąłby się lo­sem bied­nego sie­roty, za sumę, jaką na ten cel prze­zna­czam. Sam opieki przy­jąć nie mogę, bo mu­szę wra­cać do Ame­ryki. Przed wy­jaz­dem umiesz­czę sio­strzeńca u ja­kie­goś rze­mieśl­nika na na­ukę. Pi­tou sam wy­bie­rze so­bie rze­mio­sło, do ja­kiego ma po­wo­ła­nie. Pod­czas mo­jej nie­obec­no­ści wy­ro­śnie, a po moim po­wro­cie bę­dzie już miał fach, i wtedy zo­ba­czę, co można bę­dzie zro­bić dla niego. No da­lej, moje dziecko, po­że­gnaj ciotkę – po­wie­dział dok­tor – i chodźmy.

Jesz­cze Gil­bert nie do­koń­czył, gdy Pi­tou pod­biegł do sta­rej panny z wy­cią­gnię­tymi ra­mio­nami, bo bar­dzo mu się spie­szyło po­ca­ło­wać ją, pod wa­run­kiem że bę­dzie to po­ca­łu­nek ostatni, że bę­dzie on zna­kiem roz­sta­nia się z nią na za­wsze.

Ale oświad­cze­nie dok­tora „za sumę, jaką na ten cel prze­zna­czam”, jego ruch ręką w stronę kie­szeni, w któ­rej praw­do­po­dob­nie mu­siało się znaj­do­wać sporo gro­sza, roz­grzały chci­wość de­wotki.

– A!... – za­wo­łała – a czy pan wie, ko­chany pa­nie Gil­bert, o jed­nej jesz­cze rze­czy?...

– O czym?... – spy­tał dok­tor.

– Ależ o tym, Boże ko­chany, że nikt nie może bar­dziej ode mnie ko­chać tego bied­nego dziecka!...

I po­wie­dziaw­szy to, panna Róża Aniela otwo­rzyła ra­miona i chwy­ciła Pi­tou w ob­ję­cia, a jed­no­cze­śnie zło­żyła na obu jego po­licz­kach po kwa­śnym po­ca­łunku, po któ­rych biedny chło­piec za­drżał od stóp do głowy.

– O bez­wa­run­kowo – od­rzekł dok­tor – wiem o tym do­brze, i dla­tego też tylko przy­pro­wa­dzi­łem go naj­pierw do pani, jako na­tu­ral­nej jego opie­kunki. Ale to, co mi pani po­wie­działa, prze­ko­nało mnie, że po­mimo do­brych chęci nie może pani nic zro­bić dla Anioła!... Wi­dzę do­brze, że pani za uboga na to, aby nieść po­moc bied­niej­szym.

– Ach, drogi pa­nie Gil­bert, czy nie ma Boga w nie­bie, czy nie żywi on wszyst­kich stwo­rzeń swo­ich?...

– Święta to prawda – od­parł Gil­bert – Bóg daje po­ży­wie­nie pta­kom, ale nie umiesz­cza sie­rot u rze­mieśl­ni­ków. Ma­łego Pi­tou, wi­dzi pani, trzeba na­uczyć rze­mio­sła, to dla pani, przy jej szczu­płych do­cho­dach, by­łoby po pro­stu po­nad siły...

– Gdyby jed­nak dał mi pan tę sumkę, pa­nie dok­to­rze?...

– Jaką sumkę?...

– Tę, o któ­rej pan wspo­mniał do­piero, sumkę, którą pan ma w kie­szeni – do­dała stara, wska­zu­jąc pal­cem kie­szeń dok­tora.

– Dał­bym ją z pew­no­ścią, droga panno Anielo, ale uprze­dzam, że pod jed­nym tylko wa­run­kiem.

– Pod ja­kim?...

– Że dziecko zdo­bę­dzie ja­kieś sta­no­wi­sko.

– Ależ zdo­bę­dzie, zdo­bę­dzie... przy­się­gam na mój ho­nor, na ho­nor Anieli Pi­tou – rze­kła stara de­wotka, trzy­ma­jąc cią­gle oczy skie­ro­wane na kie­szeń dok­tora.

– Przy­rzeka mi to pani?...

– Przy­rze­kam.

– Uro­czy­ście?...

– Ależ ko­chany pa­nie Gil­bert, klnę się panu na Boga. – I panna Aniela wznio­sła w górę wy­chu­dłą rękę.

– A za­tem – rzekł dok­tor, wy­do­by­wa­jąc wy­pchany wo­re­czek – go­tów je­stem, jak pani wi­dzi, dać pie­nią­dze, tylko jaką da mi pani rę­koj­mię za dziecko?

– Przy­się­gam panu, pa­nie Gil­bert, przy­się­gam na ten krzyż Chry­stu­sowy.

– Nie przy­się­gajmy za dużo, ko­chana pani, ale le­piej na­piszmy i pod­piszmy to, co uło­żymy.

– Pod­pi­szę, pa­nie Gil­bert, pod­pi­szę.

– U no­ta­riu­sza?...

– A jakże.

– No to chodźmy do papy Ni­qu­eta.

No­ta­riusz Ni­quet, któ­rego z po­wodu daw­nej z nim zna­jo­mo­ści tak przy­ja­ciel­sko na­zy­wał dok­tor Gil­bert, był naj­po­waż­niej­szym no­ta­riu­szem w oko­licy.

Panna Aniela znała go do­brze, nie pro­te­sto­wała więc prze­ciw wy­bo­rowi dok­tora i udała się z nim za­raz do kan­ce­la­rii re­jen­tal­nej, gdzie spi­sano akt, na mocy któ­rego Róża Aniela Pi­tou po­dej­mo­wała się wy­szu­ka­nia dla Lu­dwika Anioła Pi­tou ja­kie­goś sto­sow­nego za­ję­cia – za co do­sta­wała za­raz dwie­ście liw­rów.

Umowa za­warta zo­stała na lat pięć, dok­tor zło­żył więc u no­ta­riu­sza osiem­set liw­rów, bo dwie­ście uiścił z góry.

Na­za­jutrz, ure­gu­lo­waw­szy nie­które in­te­resy i ra­chunki z kimś, do któ­rego póź­niej po­wró­cimy, opu­ścił Vil­lers-Cot­te­rêts.

Panna Pi­tou zaś z dwu­stu otrzy­ma­nych liw­rów scho­wała do fo­tela osiem błysz­czą­cych lu­dwi­ków, osiem zaś po­zo­sta­łych liw­rów scho­wała do fa­jan­so­wego kubka, w któ­rym prze­cho­wy­wała od lat trzy­dzie­stu czy czter­dzie­stu roz­ma­ite mo­nety drobne i z któ­rych po­wsta­wały owe złote sztuki grze­bane w fo­telu.

ROZ­DZIAŁ III

ANIOŁ PI­TOU U CIOTKI

Wi­dzie­li­śmy już po­przed­nio, jak mało miał ochoty Anioł Pi­tou do dłuż­szego po­bytu u do­brej ciotki Anieli. Biedne dziecko, ob­da­rzone do­sko­na­łym in­stynk­tem, prze­czu­wało, ile ten po­byt wróży mu zmar­twień, nie­po­ko­jów i wstrętu.

Nie za­raz po wy­jeź­dzie dok­tora Gil­berta od­dała go ciotka do rze­mio­sła, nie to jed­nak było po­wo­dem złego na­sta­wie­nia Pi­tou do swej opie­kunki.

No­ta­riusz uczy­nił jej raz na­wet w tym wzglę­dzie de­li­katne przy­po­mnie­nie, ale panna Aniela od­po­wie­działa, że Anioł jest jesz­cze za młody, a szcze­gól­nie za de­li­katny, aby zmu­szać go do ro­bót prze­cho­dzą­cych może jego siły fi­zyczne.

No­ta­riusz uznał w tym do­bre serce panny Anieli i odło­żył na­ukę do ko­lej­nego roku.

Chło­piec koń­czył do­piero rok dwu­na­sty, nie było więc nic jesz­cze tak pil­nego.

Za­in­sta­lo­waw­szy się już u ciotki, która prze­my­śli­wała je­dy­nie, jaką z sie­roty wy­cią­gnąć ko­rzyść, Pi­tou za­czął znów po­śród la­sów wieść w Vil­lers-Cot­te­rêts ta­kie samo ży­cie, ja­kie pro­wa­dził w Ha­ra­mont.

Wy­cieczki to­po­gra­ficzne wska­zały mu, że na dro­dze do Dam­pleux, Com­pi­ègne i do Vi­vie­res znaj­do­wały się naj­lep­sze błota, że kan­ton Bruy­ere-au-Loup był naj­bo­gat­szy w zwie­rzynę.

Zdo­byw­szy po­wyż­sze wska­zówki, wziął się Pi­tou do dzieła.

Naj­bar­dziej po­trzebne mu rze­czy nie po­trze­bo­wały żad­nych na­kła­dów, bo były to: lep i ga­łązki z le­pem. Lep przy­rzą­dzał z kory ostro­krzewu, utłu­czo­nej w moź­dzie­rzu i roz­cień­czo­nej wodą; co do ga­łą­zek, te były prze­cież na brzo­zach.

Przy­go­to­wał so­bie ty­siące tych ga­łą­zek, duży gar­nek lepu naj­lep­szego ga­tunku i pew­nego pięk­nego po­ranka, wziąw­szy u pie­ka­rza, na ra­chu­nek ciotki, czte­ro­fun­towy bo­che­nek chleba, wy­ru­szył o wscho­dzie słońca i po ca­ło­dzien­nej nie­obec­no­ści po­wró­cił do­piero wie­czo­rem.

Nie po­wziął po­dob­nego po­sta­no­wie­nia bez za­sta­no­wie­nia się nad jego skut­kami.

Prze­czu­wał do­brze bu­rzę.

Nie był So­kra­te­sem, ale znał tak do­brze cha­rak­ter ciotki Anieli, jak sławny na­uczy­ciel Al­cy­bia­desa uspo­so­bie­nie żony swej Ksan­typy. I nie my­lił się wcale w swo­ich prze­wi­dy­wa­niach; ale li­czył na to, że za­że­gna bu­rzę, skoro po­każe de­wotce owoce tru­dów swo­ich. Nie prze­wi­dy­wał tylko tego, gdzie pio­run weń ude­rzy.

Ude­rzył go, gdy tylko wcho­dził.

Panna Aniela umie­ściła się za drzwiami i tu cze­kała na po­wrót sio­strzeńca, a gdy ten po­sta­wił tylko nogę na progu, do­stał ta­kiego ku­łaka w kark, że bez żad­nych in­nych ob­ja­śnień po­znał wy­bor­nie od razu ko­ści­stą rękę sta­rej panny.

Miał Pi­tou kark bar­dzo twardy, po­mimo jed­nak że za­le­d­wie po­czuł sztur­chańca, udał, dla udo­bru­cha­nia ciotki, roz­sier­dzo­nej bar­dziej jesz­cze bó­lem pal­ców, ja­kiego się na­ba­wiła ude­rze­niem, udał, że zo­stał tak sil­nie pchnięty, iż upadł aż na dru­gim końcu po­koju.

Gdy jed­nak za­uwa­żył, że cio­tu­nia, po­rwaw­szy ką­dziel, zmie­rzała w jego stronę, wy­cią­gnął śpiesz­nie z kie­szeni ta­li­zman, są­dząc, iż so­bie nim okupi prze­ba­cze­nie. Ta­li­zma­nem tym były dwa tu­ziny pta­ków, tu­zin ma­szek i sześć droz­dów.

Panna Aniela zro­biła wiel­kie oczy, gde­rała jesz­cze dla formy, ale wzięła owoc ło­wów sio­strzeńca i zbli­żyła się z nim do lampy.

– Co to ta­kiego? – za­py­tała.

– Ptaki, jak wi­dzisz, ko­chana cio­teczko Anielo – od­po­wie­dział Pi­tou.

– A zdatne to do je­dze­nia? – pod­chwy­ciła żywo stara panna, która jako de­wotka była na­tu­ral­nie strasz­nie ła­koma.

– Czy zdatne do je­dze­nia! – po­wtó­rzył Pi­tou. – Pewno, że zdatne, toć to maszki i drozdy prze­cież.

– A gdzie je ukra­dłeś?...

– Nie ukra­dłem, ale zła­pa­łem. Na ba­gnie.

– Co to jest ba­gno?

Pi­tou spoj­rzał, mocno zdzi­wiony, na ciotkę. Nie mógł uwie­rzyć, aby mo­gło być na świe­cie tak głu­pie stwo­rze­nie, które nie wie­dzia­łoby, co to ba­gno.

– Co to ba­gno? – po­wtó­rzył. – No ba­gno to jest ba­gno.

– Tak, ale ja nie wiem, co to ta­kiego.

Po­nie­waż Pi­tou bar­dzo był względny na wszel­kie nie­świa­do­mo­ści, ob­ja­śnił za­tem:

– Ba­gno jest to błoto w le­sie, do­koła któ­rego ob­sa­dza się ga­łązki z le­pem; gdy ptaki przy­cho­dzą pić, na to się ła­pią i kwita.

– Na co się ła­pią?

– Na lep.

– Aha! – rze­kła ciotka Aniela – te­raz to ro­zu­miem, ale skąd wzią­łeś pie­nią­dze na to?

– Pie­nią­dze? – za­wo­łał zdzi­wiony Pi­tou, że go po­są­dzano o po­sia­da­nie ma­mony – pie­nią­dze, ciotko Anielo?

– Tak.

– Nikt mi nie da­wał żad­nych pie­nię­dzy...

– Za co ku­pi­łeś lep?

– Sam go zro­bi­łem.

– A ga­łązki?

– Także sam zro­bi­łem...

– A za­tem te ptaki...

– Co ta­kiego, te ptaki?

– Nic cię nie kosz­tują?

– Oprócz fa­tygi...

– Czę­sto można cho­dzić na te ba­gna?

– Co dzień cho­ciażby.

– No to do­brze.

– Można, ale nie trzeba...

– Nie trzeba... czego?

– Cho­dzić tam co­dzien­nie.

– Z ja­kiej przy­czyny?

– Bo to ruj­nuje.

– Ruj­nuje? Kogo ruj­nuje?

– Ba­gno. Ro­zu­mie ciotka prze­cie, że ptaki, które się już raz zła­pało...

– To co?

– To już się tam nie znaj­dują.

– Prawda – po­wie­działa ciotka.

Po raz pierw­szy do­piero, jak był u niej, przy­zna­wała mu ciotka ra­cję, to­też Pi­tou był za­chwy­cony.

– Ale – po­wie­dział – w tych dniach, w któ­rych nie cho­dzi się na ba­gni­ska, można się udać gdzie in­dziej. W dnie, w które nie ła­pie się pta­ków, można zła­pać co in­nego.

– Co ta­kiego?

– Kró­liki.

– Kró­liki?

– Mięso się z nich zjada, a skórki sprze­daje. Każda skórka warta jest dwa sou.

Ciotka Aniela spoj­rzała z za­chwy­tem na sio­strzeńca; ni­gdy nie są­dziła, ażeby tak był oszczędny.

Te­raz do­piero uka­zał się jej Pi­tou we wła­ści­wym świe­tle.

– Czy ja bym sprze­da­wała te skórki?...

– Pewno – od­po­wie­dział Pi­tou – moja matka za­wsze je sprze­da­wała.

Dziecku ani na myśl nie przy­szło, że mógłby żą­dać cze­goś wię­cej za pro­duk­cje, ja­kich do­star­czały jego łowy, po­nad część swoją przy je­dze­niu.

– Kiedy pój­dziesz ła­pać kró­liki? – za­py­tała panna Aniela.

– Jak będę miał si­dła.

– Zrób je so­bie!

Pi­tou po­trzą­snął głową.

– Prze­cież sam so­bie zro­bi­łeś lep i ga­łązki.

– Lep i ga­łązki, to prawda; ale drutu ro­bić nie umiem. Po­trzeba mi drutu mo­sięż­nego; ten ku­puje się już go­towy u kupca.

– A ile na to po­trzeba?

– O, za cztery sou – od­rzekł Pi­tou – mógł­bym zro­bić dwa tu­ziny.

– A ma­jąc dwa tu­ziny, ile mo­żesz zła­pać kró­li­ków?

– To za­leży; cztery, pięć, sześć może, a zresztą te same si­dła mogą słu­żyć na kilka razy, je­żeli ich le­śni­czy nie znaj­dzie...

– Masz pięć sou – od­rze­kła ciotka Aniela – idź kup drutu u pana Dam­brun i ju­tro wy­bierz się na kró­liki.

– Ju­tro pójdę si­dła za­sta­wić – po­wie­dział Pi­tou – ale do­piero po­ju­trze zo­ba­czę, czy się co zła­pało.

– Do­brze, niech i tak bę­dzie.

Drut mo­siężny był tań­szy w mie­ście niż w osa­dzie, bo miesz­kańcy z Ha­ra­mont na­by­wali go w Vil­lers-Cot­te­rêts.

Za cztery sou do­stał Pi­tou dwa­dzie­ścia pięć ka­wał­ków, po­zo­stałe sou zwró­cił ciotce. Ta rze­tel­ność wzru­szyła starą pannę. Przez chwilę miała już za­miar po­da­ro­wać sio­strzeń­cowi pie­niądz, z któ­rego nie zro­bił użytku, ale na nie­szczę­ście była to mo­neta spłasz­czona młot­kiem, tak iż mo­gła ucho­dzić za dwa sou.

Nie chcąc po­zby­wać się sztuki mo­gą­cej przy­nieść sto pro­cent zy­sku, scho­wała ją do kie­szeni.

Pi­tou za­uwa­żył te ru­chy, ale wcale nie zda­wał so­bie z nich sprawy.

Ani mu ni­gdy w my­śli nie po­wstało, iż ciotka mo­głaby mu sou ofia­ro­wać.

Za­brał się do skła­da­nia si­deł.

Na­za­jutrz za­żą­dał worka od panny Anieli.

– Na co? – za­py­tała stara panna.

– Po­trzebny mi – od­parł za­wsze ta­jem­ni­czy Pi­tou. Panna Aniela do­star­czyła żą­dany wo­rek i wło­żyła weń za­pas chleba i sera na śnia­da­nie dla sio­strzeńca i obiad, po czym Pi­tou wy­szedł za­raz w stronę Bruy­ere-aux-Loup.

Ciotka Aniela tym­cza­sem osku­bała maszki, prze­zna­czone dla sie­bie na śnia­da­nie i obiad, po­tem dwa drozdy za­nio­sła ojcu For­tie­rowi, cztery po­zo­stałe sprze­dała obe­rży­ście z Bo­ule-d’Or, który za­pła­cił po trzy sou za sztukę i obie­cał po tej sa­mej ce­nie brać wszyst­kie, ja­kie mu bę­dzie przy­no­siła.

Pani Róża-Aniela po­wró­ciła do domu roz­pro­mie­niona. Bło­go­sła­wień­stwo nie­bios zstą­piło w jej dom ra­zem z Pi­tou.

– A! – rze­kła, za­ja­da­jąc maszki tłu­ste jak or­to­lany, a de­li­katne jak fi­go­jadki – wielka to prawda, że do­bry uczy­nek ni­gdy nie prze­cho­dzi bez na­grody.

Wie­czo­rem Anioł po­wró­cił; a miał na ple­cach wo­rek po­rząd­nie wy­pchany.

Tym ra­zem ciotka Aniela nie ocze­ki­wała go za drzwiami, ale na progu, nie przy­wi­tała ku­ła­kiem, lecz gry­ma­sem przy­po­mi­na­ją­cym co­kol­wiek uśmiech.

– Je­stem! – za­wo­łał Pi­tou, wcho­dząc do po­koju z miną zdra­dza­jącą za­do­wo­lone su­mie­nie, że się dzień spę­dziło po­ży­tecz­nie.

– Je­steś, i to z do­brym wor­kiem – rze­kła ciotka Aniela.

– A tak... – po­twier­dził Pi­tou.

– Cóż masz w tym worku? – spy­tała stara panna, wy­cią­ga­jąc po­żą­dli­wie rękę.

– Bu­czynę – od­po­wie­dział Pi­tou.

– Bu­czynę?...

– Ro­zu­miesz prze­cie, moja ciotko, że gdyby oj­ciec La Jeu­nesse, stróż z Bruy­ere-aux-Lo­ups, wi­dział mnie krę­cą­cego się w jego dziel­nicy bez worka, za­py­tałby mnie na pewno: Czego ty tu chcesz, mały włó­częgo? Nie do­daję na­wet, że za­cząłby mnie na pewno o coś po­dej­rze­wać. Tym­cza­sem, gdyby chciał wie­dzieć, co tam ro­bię, ma­jąc wo­rek, od­po­wie­dział­bym mu, że przy­sze­dłem po bu­czynę, a to nie jest prze­cież wzbro­nione.

– A więc! Skoro to nie jest wzbro­nione, to nic by ci nie po­wie­dział.

– Nie miałby żad­nej do­brej ra­cji.

– To ty zbie­ra­łeś przez cały dzień bu­czynę, próż­niaku! – wrza­snęła ciotka Aniela, któ­rej zda­wało się, że już prze­pa­dły kró­liki.

– Prze­ciw­nie, roz­sta­wia­łem si­dła, zbie­ra­jąc bu­czynę, tak iż La Jeu­nesse wi­dział mnie cią­gle przy ro­bo­cie.

– I nic nie po­wie­dział?

– Ow­szem, ka­zał się po­kło­nić ciotce. Dzielny to czło­wiek ten oj­ciec La Jeu­nesse.

– A kró­liki? – za­py­tała znowu ciotka Aniela, któ­rej nic od tej my­śli ode­rwać nie było w sta­nie.

– Kró­liki? Księ­życ wscho­dzi o pół­nocy, o pierw­szej więc pójdę zo­ba­czyć, czy się zła­pały.

– Gdzie?

– Do lasu.

– Jak to, o pierw­szej w nocy pój­dziesz do lasu?

– A jakże.

– Nie bo­isz się?

– Czego miał­bym się bać, do li­cha?...

Ciotkę Anielę za­chwy­ciła od­waga Pi­tou, tak jak zdzi­wiła ją jego prze­bie­głość.

Pi­tou, dziecko na­tury, nie znał żad­nego z tych nie­bez­pie­czeństw uro­jo­nych, ja­kich boją się dzieci mia­sta.

Po pół­nocy wy­su­nął się i po­szedł wzdłuż muru cmen­tar­nego.

Nie­winne dziecko, które ni­gdy ni­czym nie ob­ra­ziło świa­do­mie ani Boga, ani lu­dzi, nie wię­cej bało się umar­łych niż ży­wych.

Pi­tou oba­wiał się w tej chwili jed­nej tylko osoby, oba­wiał się ojca La Jeu­nesse; to­też prze­zor­nie okrą­żył jego dom.

Zo­ba­czyw­szy, że drzwi i okna są po­za­my­kane i po­ga­szone świa­tła, Pi­tou upew­nił się, że stróż nie był na służ­bie. I za­czął uda­wać tak do­brze szcze­ka­nie psa, że Ro­uflot, le­ga­wiec ojca La Jeu­nesse, oszu­kany świet­nym na­śla­dow­nic­twem, od­po­wie­dział mu peł­nym gło­sem, wie­trząc wkoło drzwi.

Od tej chwili Pi­tou był zu­peł­nie spo­kojny.

Skoro Ro­uflot był w domu, oj­ciec La Jeu­nesse mu­siał się także tam znaj­do­wać.

Oj­ciec La Jeu­nesse i Ro­uflot tak byli nie­roz­łączni, iż gdy się uj­rzało jed­nego, można było być pew­nym, że drugi wnet się ukaże.

Pi­tou uspo­ko­jony, skie­ro­wał się ku Bruy­ere-aux-Lo­ups.

Si­dła zro­biły co na­le­żało; dwa kró­liki się zła­pały i za­du­siły.

Pi­tou wło­żył je w kie­szeń swego na wy­rost ubra­nia i po­wró­cił do ciotki.

Stara panna le­żała już w łóżku, ale chci­wość nie po­zwa­lała jej za­snąć; jak Pier­rette w bajce La­fon­ta­ine’a, tak i ona ra­cho­wała zy­ski, ja­kie mieć może ze sprze­daży po cztery skóry kró­li­cze ty­go­dniowo; te ra­chunki tak ją wła­śnie roz­ma­rzyły, że oka zmru­żyć nie była w sta­nie. Usły­szaw­szy, że Pi­tou wró­cił, wstrzą­snęła się ner­wowo i za­py­tała, co przy­niósł.

– Jedną parę! Ciotko Anielo, ale to nie moja wina; kró­liki ojca La Jeu­nesse są wi­docz­nie bar­dzo sprytne.

Ta jedna para prze­szła jed­nak ocze­ki­wa­nia ciotki Anieli.

Trzę­sąc się z ra­do­ści, wzięła biedne zwie­rzątka, obej­rzała ich skóry i wy­nio­sła do spi­żarni, która ni­gdy nie prze­cho­wy­wała ta­kich za­pa­sów.

Po­tem słod­kim gło­sem na­mó­wiła chłopca, ażeby się po­ło­żył, co zmę­czone dziecko za­raz zro­biło, nie do­po­mi­na­jąc się o wie­cze­rzę i ro­snąc znowu z tego po­wodu w opi­nii ciotki.

We dwa dni Pi­tou przed­się­wziął nową wy­prawę i zło­wił aż trzy kró­liki.

Dwa z nich zo­stały za­nie­sione do obe­rży pod Bo­ule d’Or, trzeci na pro­bo­stwo.

Ciotka bar­dzo dbała o ojca For­tiera, a ten przez wdzięcz­ność po­le­cał ją po­boż­nym du­szom pa­ra­fii.

Rze­czy szły da­lej w tym sa­mym po­rządku przez trzy czy cztery mie­siące.

Ciotka Aniela była za­chwy­cona, Pi­tou uwa­żał, że ma ży­wot do­syć zno­śny.

Rze­czy­wi­ście nie miał tylko daw­nej mi­ło­ści ma­cie­rzyń­skiej, ale z resztą było mu w Vil­lers-Cot­te­rêts pra­wie ta­kie samo jak w Ha­ra­mont.

Oko­licz­ność atoli pewna, któ­rej jed­nak można się było spo­dzie­wać, „stłu­kła na­czy­nie z mle­kiem” ciotce Anieli, a sio­strzeń­cowi prze­szko­dziła w wy­ciecz­kach.

Nad­szedł oto list od dok­tora Gil­berta z No­wego Jorku.

Fi­lo­zof-po­dróż­nik, po przy­by­ciu do Ame­ryki, nie za­po­mniał o dziecku, któ­rym się po­sta­no­wił opie­ko­wać, i na­pi­sał do papy Ni­qu­eta, z za­py­ta­niem, czy po­le­ce­nia jego zo­stały wy­peł­nione; je­żeli nie, to żą­dał przy­po­mnie­nia pan­nie Pi­tou umowy, a w ra­zie jej oporu – na­tych­mia­sto­wego ze­rwa­nia kon­traktu.

Po­ło­że­nie stało się groźne. No­ta­riusz ro­zu­miał swoją od­po­wie­dzial­ność, udał się za­tem z li­stem dok­tora do ciotki Anieli Pi­tou i po­sta­no­wił dzia­łać ener­gicz­nie.

Nie było żad­nego punktu wyj­ścia. Wszyst­kie opo­wia­da­nia o wą­tłym sta­nie zdro­wia Pi­tou zo­stały ob­ró­cone wni­wecz.

Pi­tou był wy­soki i szczu­pły, ale drzewa w le­sie także były wy­so­kie i szczu­płe, co im jed­nak nie prze­szka­dzało cie­szyć się zdro­wiem do­sko­na­łym.

Panna Aniela pro­siła o ty­dzień zwłoki, aby mo­gła wy­brać sto­sowne dla sio­strzeńca za­ję­cie.

Pi­tou był tak samo smutny jak ciotka.

Za­ję­cie, ja­kim się do­tąd trud­nił, wy­da­wało mu się do­sko­nałe, nie pra­gnął żad­nego in­nego. Przez cały ten ty­dzień nie było mowy ani o ba­gnach, ani o zwie­rzy­nie; zresztą była to zima, a w zi­mie ptaki mogą pić wszę­dzie, bo wszę­dzie mają do­syć śniegu.

Pi­tou nie śmiał za­sta­wiać si­deł. Śnieg zdra­dza ślady stóp, a wiel­kie jego ślady po­wie­dzia­łyby ojcu La Jeu­nesse w ciągu dwu­dzie­stu czte­rech go­dzin, gdzie ukrywa się zło­dziej tę­piący mu zwie­rzynę.

Przez ten ty­dzień sta­rej pan­nie od­ro­sły pa­zurki.

Pi­tou od­na­lazł w niej znowu dawną ciotkę Anielę, która go za­wsze na­ba­wiała tak wiel­kiego stra­chu, a która chwi­lowo, z po­wodu do­brych in­te­re­sów, ja­kie ro­biła, gła­skała sie­rotę ak­sa­mit­nymi łap­kami.

W miarę jak zbli­żał się fa­talny ter­min, hu­mor de­wotki sta­wał się co­raz bar­dziej zgryź­liwy.

Z tego po­wodu Pi­tou pią­tego już dnia za­żą­dał, aby mu ob­rano ko­niecz­nie ja­ki­kol­wiek fach.

I po­dał na­gle wzbu­rzo­nej gło­wie de­wotki myśl, która jej wra­cała zmą­cony od sze­ściu dni spo­kój.

Była to myśl po­pro­sze­nia ojca For­tiera o przy­ję­cie Pi­tou do swej szkoły, bez­płat­nie, i o po­sta­ra­nie się dla niego o sty­pen­dium se­mi­na­ryjne imie­nia Jego Wy­so­ko­ści księ­cia Or­le­ań­skiego.

By­łaby to na­uka, która nic nie kosz­to­wa­łaby pa­nią Anielę, a pan For­tier, nie li­cząc już droz­dów, ko­sów i kró­li­ków, miał prze­cież pewne obo­wiązki wo­bec sio­strzeńca ko­biety, która się zaj­mo­wała wy­naj­mem krze­seł w ko­ściele po­wie­rzo­nym jego za­rzą­dowi. Anioł Pi­tou, obok ko­rzy­ści, ja­kie już przy­no­sił cio­tuni w chwili obec­nej, mógłby się stać wtedy doj­niej­szą jesz­cze dla niej krówką. Na­dzieje nie za­wio­dły sta­rej panny. Pro­boszcz For­tier przy­jął chłopca bez żad­nego wy­na­gro­dze­nia.

Dzielny to był czło­wiek ten pro­boszcz i zu­peł­nie bez­in­te­re­sowny, wie­dzę swoją roz­da­wał chęt­nie bied­nym umy­słowo, gro­szem swoim dzie­lił się chęt­nie z bied­nymi, ale był nie­ubła­galny pod jed­nym wzglę­dem: so­le­cy­zmy go zło­ściły, bar­ba­ry­zmy do­pro­wa­dzały do wście­kło­ści.

Na tym punk­cie nie umiał pa­no­wać nad sobą, nie miał wtedy ani przy­ja­ciół, ani nie­przy­ja­ciół, ani ubo­gich, ani bo­ga­tych, ani uczniów pła­cą­cych, ani nie­pła­cą­cych; ka­rał każ­dego z nich, który na to za­słu­żył, a że rękę miał ciężką, razy za­da­wał bo­le­sne.

Ro­dzice wie­dzieli do­brze o tej sła­bo­ści pana For­tiera i wie­dzieli, że gdy sy­nów swo­ich u niego umie­ścili, trzeba im było zdać się zu­peł­nie na niego, bo na wszel­kie skargi od­po­wia­dał pro­boszcz zda­niem, które ka­zał wy­rżnąć na li­nii swo­jej i na rączce od dys­cy­pliny:

„Kto bar­dzo ko­cha, ten bije mocno”.

Za sta­ra­niem otóż pani Róży Anieli Pi­tou, Anioł Pi­tou zo­stał przy­jęty w po­czet uczniów ojca For­tiera.

Stara panna bar­dzo była z tego dumna, sio­strze­niec oka­zy­wał mniej za­do­wo­le­nia, prze­pa­dała bo­wiem swo­boda i nie­za­leż­ność, z któ­rych ko­rzy­stał do­tąd.

Ciotka za­wia­do­miła pana Ni­qu­eta, że nie tylko uczy­niła za­dość obo­wiąz­kowi, ale uczy­niła da­leko wię­cej.

Dok­tor żą­dał tylko, aby Pi­tou miał ja­kieś sto­sowne za­ję­cie, ciotka za­pew­niała mu wyż­szą edu­ka­cję. I gdzież miał tę edu­ka­cję po­bie­rać? W tej sa­mej szkole, w któ­rej Se­ba­stian Gil­bert pła­cił za swą na­ukę i wy­cho­wa­nie po pięć­dzie­siąt liw­rów.

Anioł Pi­tou uczył się i wy­cho­wy­wał darmo; no, ale z tym nie było po­trzeby prze­chwa­lać się przed dok­to­rem Gil­ber­tem, zresztą znają wszy­scy bez­stron­ność i bez­in­te­re­sow­ność ojca For­tiera. Sta­rał się on na­śla­do­wać swo­jego bo­skiego mi­strza, który otwie­ra­jąc ra­miona, mó­wił: „Po­zwól­cie dzie­ciom iść do mnie”.

Tylko że oj­cow­skie ręce For­tiera nie były tak ła­skawe – w jed­nej no­sił on za­wsze po­cząt­kowe za­sady ła­ciny, w dru­giej pęk ró­zeg, nie po­cie­szał też pła­czą­cych dzieci, ale przy­wo­ły­wał je przed sie­bie prze­stra­szone, a od­pra­wiał na miej­sce za­be­czane.

Anioł Pi­tou wszedł pierw­szy raz do klasy z pu­dłem pod pa­chą, z ro­go­wym ka­ła­ma­rzem w ręku i kil­koma pió­rami za uchem.

Pu­dło prze­zna­czone było na ka­jety i książki. Ka­ła­marz był po­dar­kiem od kupca ko­rzen­nego, pióra zdo­była w wi­gi­lię panna Aniela od pana Ni­qu­eta.

Anioł Pi­tou po­wi­tany zo­stał przez ko­le­gów, jak zwy­kle bywa u dzieci, a tra­fia się czę­sto i u star­szych, to jest wy­śmie­wa­niem.

Cała klasa wy­si­lała się, aby go wy­szy­dzić.

Dwóch uczniów z po­wodu jego ja­snych blond wło­sów, a dwóch in­nych z po­wodu jego ko­lan, o któ­rych już wspo­mi­na­li­śmy, do­stało się do kozy.

Ci dwaj ostatni utrzy­my­wali, że nogi Pi­tou po­dobne są do lin stu­dzien­nych, na któ­rych po­ro­biono wę­zły.

Po­rów­na­nie to obie­gło stół do­koła, zy­skało ogólne uzna­nie i we­so­łość chłop­ców, ale ob­ra­ziło ojca For­tiera.

Wy­cho­dząc w po­łu­dnie, to jest po czte­rech go­dzi­nach lek­cji, Pi­tou przez cały ten czas nie po­wie­dział ani słowa, miał już w kla­sie sze­ściu zde­kla­ro­wa­nych nie­przy­ja­ciół.

Wro­go­wie ci jego ślu­bo­wali przy piecu, bo ten w kla­sie za­stę­puje oł­tarz oj­czy­zny, że dwaj z nich po­wy­ry­wają mu jego żółte włosy, dwaj po­obi­jają nie­bie­skie por­ce­la­nowe oczy, dwaj ostatni wy­pro­stują ster­czące ko­lana.

Pi­tou nie wie­dział nic zgoła o tych ukła­dach.

Wy­cho­dząc, za­py­tał jed­nego z są­sia­dów, dla­czego sze­ściu ko­le­gów zo­sta­wało, gdy wszy­scy się wy­no­sili.

Są­siad spoj­rzał się nań z ukosa, na­zwał li­zu­sem i od­da­lił się, nie chcąc wcale na­wią­zy­wać dłuż­szej roz­mowy.

Pi­tou nie mógł so­bie zdać z tego sprawy, ja­kim spo­so­bem, nie wy­rze­kł­szy ani jed­nego słowa pod­czas lek­cji, zo­stał li­zu­sem. Ale że na­słu­chał się w kla­sie – to od uczniów, to od ojca For­tiera tyle nie­zro­zu­mia­łych rze­czy, więc i oskar­że­nie to za­li­czył do liczby tych rze­czy, które dla jego ro­zumu są na ra­zie za trudne.

W domu ciotka Aniela za­py­tała go, czego się na­uczył. Od­po­wie­dział, że się na­uczył mil­cze­nia.

Od­po­wiedź godna była pi­ta­go­rej­czyka, tylko że ten ostatni dałby ją na migi.

Po po­łu­dniu po­wró­cił nowy uczeń do klasy bez wstrętu.

Lek­cja po­ranna po­świę­cona była kry­tyce jego po­wierz­chow­no­ści, lek­cje po­po­łu­dniowe prze­zna­czył oj­ciec For­tier na zba­da­nie jego zdol­no­ści umy­sło­wych.

Po eg­za­mi­nie oj­ciec For­tier przy­szedł do prze­ko­na­nia, że Pi­tou miał wiel­kie za­cię­cie do tego, aby zo­stać Ro­bin­so­nem Cru­zoe, ale że bar­dzo słaba jest na­dzieja, iżby zo­stał Fon­te­nel­lem lub Bo­us­su­etem.

Pod­czas ca­łego eg­za­minu, bar­dziej niż lek­cja po­ranna uciąż­li­wego dla przy­szłego se­mi­na­rzy­sty, ucznio­wie uka­rani z jego przy­czyny wy­gra­żali mu pię­ściami.

We wszyst­kich kra­jach, za­równo cy­wi­li­zo­wa­nych, jak dzi­kich, znak ten uwa­żany jest za groźbę; to­też Pi­tou miał się na ostroż­no­ści.

Nie po­my­lił się wcale: skoro tylko wy­szli z ob­rębu domu szkol­nego, sze­ściu tych, co sie­dzieli w ko­zie, oświad­czyli, że mają z nim do za­ła­twie­nia ra­chu­nek za te dwie go­dziny.

Pi­tou zro­zu­miał, że idzie o po­je­dy­nek na pię­ści. Jak­kol­wiek nie stu­dio­wał szó­stego tomu Ene­idy, w któ­rym mowa jest o tym, jak młody Da­riusz i stary En­tel­liusz upra­wiali ten sport ku wiel­kiej ucie­sze Tro­jan – znał prze­cież do­brze ten ro­dzaj roz­rywki, bo nie była ona wcale obca miesz­kań­com jego ro­dzin­nej wio­ski.

Oświad­czył więc, że go­tów jest sta­nąć do walki z tym, który chciałby z nim za­cząć, i że go­tów jest sta­wić czoło wszyst­kim – jed­nemu za dru­gim.

Oświad­cze­nie to spra­wiło wra­że­nie, zjed­nało od razu no­wi­cju­szowi pe­wien sza­cu­nek.

Po­dał swoje wa­runki, a one zo­stały przy­jęte. Plac walki oto­czyło koło cie­kaw­skich, za­pa­śnicy, je­den zdjąw­szy ubra­nie, a drugi ka­mi­zelkę, zbli­żyli się ku so­bie.

Mó­wi­li­śmy już o rę­kach Pi­tou. Te ręce, nie­przy­jemne na wej­rze­nie, mniej jesz­cze były przy­jemne w do­tknię­ciu.

Po­mimo że bok­so­wa­nie nie było jesz­cze w uży­ciu we Fran­cji oraz że Pi­tou nie po­sia­dał żad­nych na­wet ele­men­tar­nych o tej sztuce wia­do­mo­ści, na­tarł tak sil­nie na prze­ciw­nika i tak go po­czę­sto­wał w oko, iż w jed­nej chwili oto­czyło się ono si­nym ko­łem, tak geo­me­trycz­nie za­kre­ślo­nym. iż ża­den ma­te­ma­tyk nie po­tra­fiłby go le­piej, na­wet za po­mocą cyr­kla ozna­czyć.

Wy­stą­pił drugi. Pi­tou zmę­czony był pierw­szą walką, ale za to nowy po­je­dyn­ko­wicz był o wiele słab­szy od pierw­szego.

To­też roz­prawa była da­leko krót­sza.

Ten drugi do­stał tak sil­nie pię­ścią w nos, że mu z niego krew po­cie­kła dwoma stru­mie­niami.

Trzeci wróg po­stra­dał zęba, a był naj­mniej po­tur­bo­wany.

Inni dali za wy­graną i nie sta­wali wcale do walki.

Pi­tou, prze­szedł­szy po­śród tłumu, który się przed nim roz­stę­po­wał z sza­cun­kiem na­leż­nym zwy­cięzcy, po­wró­cił do domu ciotki.

Na­za­jutrz trzej ucznio­wie, je­den z pod­bi­tym okiem, drugi z czer­wo­nym no­sem, trzeci ze spuch­nię­tymi war­gami, byli tro­skli­wie przez ojca For­tiera ba­dani, ale ża­den nie pi­snął ani słowa, ża­den się z ni­czym nie wy­ga­dał, i do­piero w kilka dni, po­bocz­nie, od jed­nego ze świad­ków kłótni, do­wie­dział się pro­boszcz, że to Pi­tou tak po­zna­czył swych ko­le­gów.

Oj­ciec For­tier od­po­wie­dzialny był przed ro­dzi­cami za­równo za stan umy­słowy, jak i za stan fi­zyczny po­wie­rzo­nych mu dzieci.

Oj­co­wie po­szko­do­wa­nych wy­stą­pili do niego ze skargą. Trzeba było dać im sa­tys­fak­cję. Pi­tou trzy dni z rzędu od­sia­dy­wał kozę.

Pierw­szego dnia po­ku­to­wał za oko, dru­giego za nos, trze­ciego za ząb.

Koza na­su­nęła świetną myśl pan­nie Anieli. Oto za każ­dym ra­zem, gdy oj­ciec For­tier za­trzyma Anioła w ko­zie, nie bę­dzie mu da­wać obiadu. To po­sta­no­wie­nie miało na celu je­dy­nie do­bro chłopca, nie można było po­zwa­lać, aby so­bie nic z kary nie ro­bił.

Pi­tou od­sia­dy­wał kozę przez trzy dni z rzędu i za­do­wa­lał się przez ten czas śnia­da­niem i wie­cze­rzą.

Że się „za­do­wa­lał”, może nie­wła­ści­wie po­wie­dzie­li­śmy, bo Pi­tou nie był by­naj­mniej za­chwy­cony tą przy­mu­sową dietą, ale trudno, z po­wodu ubó­stwa ję­zyka trzeba się tym okre­śle­niem „za­do­wa­lać”.

Po­nie­waż pod­dał się ka­rze, a nie zdra­dził, że dzia­łał tylko w od­we­cie, że bro­nił się je­dy­nie od na­pa­ści, po­zy­skał so­bie osta­tecz­nie ogólny sza­cu­nek. Praw­do­po­dob­nie po­mo­gły mu i te trzy ude­rze­nia, ja­kie za­dał prze­ciw­ni­kom.

Od­tąd sta­no­wi­sko Pi­tou w szkole zo­stało ta­kie jak i wszyst­kich in­nych uczniów, z tą tylko róż­nicą, że gdy tamci jako tako ra­dzili so­bie z lek­cjami, on za­wsze za nie sia­dy­wał w ko­zie i to da­leko dłu­żej niż to­wa­rzy­sze.

W tym miej­scu trzeba wspo­mnieć o czymś, co le­żało w jego na­tu­rze, a co było wła­ści­wo­ścią jego pier­wot­nego wy­cho­wa­nia – a ra­czej tego, że żad­nego wy­cho­wa­nia nie otrzy­mał. Był to po­ciąg do zoo­lo­gii.

Słynne pu­dło, które ciotka Aniela ochrzciła mia­nem ka­setki, dzięki swo­jej ob­szer­no­ści i roz­ma­itym we­wnątrz prze­gród­kom stało się ro­dza­jem arki No­ego, za­wie­ra­ją­cej po pa­rze naj­roz­ma­it­szych stwo­rzeń – peł­za­ją­cych i fru­wa­ją­cych.

Były tam jasz­czurki i chra­bąsz­cze, były żaby i żmije, mrów­ko­jady i inne. Chło­pak tym wię­cej ce­nił te stwo­rze­nia, im wię­cej kar na niego ścią­gały.

Pod­czas spa­ce­rów ty­go­dnio­wych wzbo­ga­cał za­wsze te swoje zbiory.

Te­raz pra­gnął ko­niecz­nie po­siąść sa­la­man­drę, które w Vil­lers-Cot­te­rêts bar­dzo były roz­po­wszech­nione, a po­nadto były her­bem Fran­ciszka I. Zła­pał ich wkrótce kilka.

Jedno go tylko mocno za­dzi­wiało, a że nie był w sta­nie zdać so­bie z tego sprawy, są­dził, że było to coś, co wie­dzę jego prze­wyż­szało. Nie umiał so­bie oto wy­tłu­ma­czyć – dla­czego te płazy znaj­do­wał zwy­kle w wo­dzie.

Po­eci utrzy­my­wali prze­cie, że żyją one w ogniu. Oko­licz­ność ta źle uspo­so­biła Pi­tou do po­etów.

Gdy już miał sa­la­man­drę – od­dał się po­szu­ki­wa­niom ka­me­le­ona, ale tym ra­zem sta­ra­nia były da­remne. Za­bie­gów sku­tek po­żą­dany nie wień­czył.

Pi­tou uznał, że ka­me­leon albo nie ist­niał wcale, albo też nie ist­niał, a przy­naj­mniej nie żył w tych kra­inach.

Gdy do­szedł do tego wnio­sku, za­nie­chał po­szu­ki­wań ka­me­le­ona.

Inną przy­czyną za­trzy­mu­jącą Pi­tou w ko­zie były prze­klęte so­le­cy­zmy i bar­ba­ry­zmy, roz­siane wśród jego ćwi­czeń niby chwa­sty wśród zboża.

Co do nie­dziel i czwart­ków, to jest dni wol­nych od nauk, spę­dzał je na ba­gnach, na ła­pa­niu pta­ków i zwie­rzyny, że jed­nak rósł cią­gle, był już pięć stóp i cztery cale wy­soki, a gdy lat miał szes­na­ście, zda­rzyło się pewne coś, co od­cią­gało Pi­tou od ulu­bio­nych jego za­jęć.

Na dro­dze do Bruy­ere-aux-Lo­ups leży osada Pis­se­leu, bo­daj czy nie ta sama na­wet, od któ­rej wzięła na­zwi­sko piękna Anna d’We­illy, ko­chanka Fran­ciszka I. Była w tej osa­dzie za­groda ojca Bil­lota, a na progu tej za­grody za­wsze przy­pad­kowo, ale za każ­dym ra­zem, ile­kroć tylko prze­cho­dził Pi­tou, wy­sta­wała śliczna dziew­czyna, mo­gąca mieć lat sie­dem­na­ście do osiem­na­stu, świeża, żywa, we­soła, imie­niem Ka­ta­rzyny na chrzcie świę­tym na­zwana, naj­czę­ściej atoli po na­zwi­sku ojca krótko „Bil­lot” na­zy­wana.

Pi­tou naj­pierw za­czął się jej kła­niać nie­śmiało, po­tem po­mału od­wa­żał się na uśmiech przy ukło­nie, a jed­nego dnia, ukło­niw­szy się i uśmiech­nąw­szy, przy­sta­nął i zdo­był się na po­wie­dze­nie:

– Dzień do­bry, panno Ka­ta­rzyno!

Uwa­żał to za straszną śmia­łość.

Ka­ta­rzyna była bar­dzo do­brą dziew­czyną, od­po­wie­działa więc chłopcu jak sta­remu zna­jo­memu, bo rze­czy­wi­ście znała go do­brze, skoro od lat dwóch wi­dy­wała, jak prze­cho­dził koło nich przy­naj­mniej raz na ty­dzień. Tylko że Ka­ta­rzyna wi­dy­wała Pi­tou, a Pi­tou nie wi­dy­wał Ka­ta­rzyny. Bo Pi­tou miał wtedy lat tylko czter­na­ście, a Ka­ta­rzyna już szes­na­ście.

Te­raz za­częła ce­nić jego ta­lent.

Pi­tou przy­no­sił jej pre­zenty z naj­pięk­niej­szych pta­ków i naj­tłu­ściej­szych kró­li­ków. Wy­ni­kło z tego, że Ka­ta­rzyna za­częła pra­wić Pi­tou grzecz­no­ści, on zaś, który je sły­szał tak rzadko, pod­dał się uro­kowi tej no­wo­ści, i za­miast cho­dzić jak daw­niej do Bruy­ere-aux-Lo­ups, za­trzy­my­wał się w po­ło­wie drogi, a za­miast jak daw­niej spę­dzać dzień na zbie­ra­niu bu­czyny i za­sta­wia­niu si­deł, krą­żył około chaty ojca Bil­lot, aby bo­daj na jedną chwilkę zo­ba­czyć Ka­ta­rzynę.

Wsku­tek tego do­chody ze skór kró­li­czych znacz­nie upa­dły, droz­dów i ko­sów pra­wie wcale nie by­wało.

Ciotka Aniela bar­dzo się na to uskar­żała.

Pi­tou od­po­wia­dał, że kró­liki stały się bar­dzo nie­do­wie­rza­jące, że ptaki zmiar­ko­wały pod­stęp – i w za­głę­bie­niach li­ści lub pniach drzew­nych za­spo­ka­jały pra­gnie­nie.

Jedno tylko wo­bec tego sprytu kró­li­ków i pta­ków po­cie­szało ko­chaną ciotkę Anielę, mia­no­wi­cie to, że sio­strze­niec otrzyma sty­pen­dium, wstąpi do se­mi­na­rium i po trzech la­tach zo­sta­nie pro­bosz­czem.

Naj­wyż­szym zaś i od­wiecz­nym pra­gnie­niem panny Anieli było zo­stać go­spo­dy­nią u księ­dza.

Jak tylko Pi­tou się wy­święci, pra­gnie­nie to zo­sta­nie zisz­czone, bo prze­cież Pi­tou nie bę­dzie mógł nie wziąć ciotki do sie­bie po tym wszyst­kim, co dla niego zro­biła.

To tylko nie­po­ko­iło biedną starą pannę, że gdy mó­wiła ojcu For­tie­rowi o tych swo­ich ma­rze­niach, od­po­wia­dał jej, spusz­cza­jąc głowę:

– Ko­chana panno Pi­tou, je­żeli sio­strze­niec twój pra­gnie zo­stać księ­dzem, to nie­chajże mniej się po­święca hi­sto­rii na­tu­ral­nej, a wię­cej, da­leko wię­cej de vi­ris il­lu­stri­bus[11], albo Se­lecta e pro­fa­nis scrip­to­ri­bus[12].

– Co to zna­czy?... – py­tała panna Aniela.

– To, że robi za wiele bar­ba­ry­zmów i so­le­cy­zmów – od­po­wia­dał oj­ciec For­tier.

Od­po­wiedź ta na­ba­wiała za­wsze pannę Anielę przy­krej nie­pew­no­ści.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] So­le­cyzm (z łac. So­lo­eci­smus) – błąd ję­zy­kowy po­le­ga­jący na po­łą­cze­niu po­praw­nych for­mal­nie wy­ra­zów z nie­po­prawną kon­struk­cją skła­dniową.
[2] Bar­ba­ryzm – jed­nostka ję­zy­kowa nie­wła­ściwa dla da­nego ję­zyka, prze­nie­siona do wy­po­wie­dzi z ję­zyka ob­cego. Ter­min ten od­no­szony jest w szcze­gól­no­ści do ele­men­tów oce­nia­nych ne­ga­tyw­nie, po­strze­ga­nych jako zbędne i ła­mią­cych usta­lone kon­we­nanse ję­zy­kowe.
[3] (łac.) Anioł Pi­tou jest osłem.
[4] (łac.) Wra­caj!... Idź!...
[5] (łac.) Nie bądź mały, chcąc roz­ma­wiać o wiel­kich spra­wach.
[6] (łac.) Ale ga­tu­nek to nie ciało.
[7] (łac.) osioł
[8] (łac.) głupi
[9] (łac.) Czym jest cnota, czym jest re­li­gia?
[10] (łac.) nie wiem
[11] (łac.) ży­wo­tom wy­bit­nych mę­żów
[12] (łac.) wy­bo­rom pi­sa­rzy świec­kich
Ty­tuł ory­gi­nału: Ange Pi­tou
Co­py­ri­ght © 2023, MG Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ściowe – tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw.
ISBN 978-83-7779-927-7
Pro­jekt okładki: Elż­bieta Chojna
Ko­rekta: Do­rota Ring
Skład: Ja­cek An­to­niuk
Kon­wer­sja: eLi­tera
www.wy­daw­nic­twomg.pl
kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl