Amulet szalonego Boga - Michael Moorcock - ebook

Amulet szalonego Boga ebook

Michael Moorcock

0,0

Opis

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Druga część czterotomowego cyklu "Historia Runestaffa". Cykl opowiada o przygodach Doriana Hawkmoona w krainie, która przypomina Europę dalekiej przyszłości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 226

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Michael Moorcock

Amulet szalonego Boga

Przełożył: Andrzej Leszczyński

Strona redakcyjna

Tytuł oryginału:

THE MAD GOD’S AMULET

Ilustracja na okładce:

FRANK FRAZETTA

Opracowanie graficzne:

ADAM OLCHOWIK

Redaktor:

EWA WOJCIECHOWSKA

Redaktor techniczny:

JANUSZ FyrUR

Copyright © 1968 by Michael Moorcock

For the Polish edition

Copyright © 1991 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 83-85079-94-7

KSIĘGA PIERWSZA

Dowiedzieliśmy się już, w jaki sposób Dorianowi Hawkmoonowi, ostatniemu księciu Köln, udało się przezwyciężyć moc Czarnego Klejnotu i ocalić miasto Hamadan przed podbojem Mrocznego Imperium Granbretanu. Po zwycięstwie nad najgroźniejszym wrogiem, baronem Meliadusem, Hawkmoon skierował się z po­wrotem na zachód, w stronę obleganego Kamargu, gdzie oczekiwała na niego Yisselda, jego narzeczona, córka hrabiego Brassa. Wraz ze swym wesołym towarzyszem, Oladahnem, zwierzoczłekiem z Gór Bułgarskich, Hawkmoon opuścił Persję, zmierzając w kierunku Morza Cypryjskiego i portu Tarabulus, gdzie miał nadzieję znaleźć statek, którego kapitan byłby na tyle odważny, by dowieźć ich do wybrzeży Kamargu. Na Pustyni Syrańskiej zgubili drogę i byli już bliscy śmierci z pragnienia i wyczerpania, kiedy ujrzeli zbawcze ruiny Soryandum, leżącego u stóp pasma zielonych wzgórz, na których pasły się dzikie owce...

Tymczasem Mroczne Imperium powiększało obszar swych krwawych rządów w Europie, a gdzieś tam pulsowała Magiczna Laska, rozciągając swe wpływy na tysiące kilometrów przestrzeni i kształtując losy wybranej grupy ludzi, tak bardzo różniących się charak­terami i ambicjami...

Wielka Historia Magicznej Laski

ROZDZIAŁ I SORYANDUM

Miasto było stare, mocno nadgryzione zębem cza­su – kamienie ścian wypolerowane przez wiatry, sypiące się sztukaterie, chylące wieże i kruszące ściany. Dzikie owce skubały trawę wyrastającą pomiędzy szczeli­nami potrzaskanych kamieni bruków, a jaskrawo upierzone ptaki gniazdowały między kolumnami o ledwie widocznych już mozaikach. To miasto niegdyś olśniewało i szokowało; teraz było tylko piękne i spokojne. Dwaj podróżnicy wjechali między mury w łagodnym świetle poranka, owie­wani łagodnym wiatrem w ciszy starożytnych ulic. Odgłos kopyt końskich zanikł, kiedy zagłębili się między poziele­niałe ze starości wieże i pogrążyli w labiryncie ruin, połyskujących od pomarańczowego, ochrowego i purpuro­wego kwiecia. Oto byli w Soryandum – mieście opusz­czonym przez mieszkańców.

Zarówno oni obaj, jak i konie byli tak samo szarzy od pokrywającego ich grubą warstwą pyłu, upodabniało ich to do ożywionych posągów. Jechali powoli, rozglądając się z zaciekawieniem i podziwiając piękno martwego miasta.

Jeden z nich był wysokim i szczupłym mężczyzną; miał ruchy pełne gracji pomimo zmęczenia, co pozwalało domyś­lać się znamienitego szermierza. Jego piękne, długie loki słońce rozjaśniło niemal do białości, a w jasnobłękitnych oczach tlił się ogień szaleństwa. Jednak najbardziej nie­zwykłą rzeczą w jego wyglądzie był matowy czarny klejnot wrośnięty pośrodku czoła – stygmat, który zawdzięczał perwersyjnym działaniom naukowców-magików z Granbretanu. Był to Dorian Hawkmoon, książę Köln, wygnany ze swych prawowitych włości przez najeźdźców z Mrocz­nego Imperium, które planowało zawładnąć całym światem. Dorian Hawkmoon, który poprzysiągł zemstę najpotęż­niejszej ze wszystkich nacji na tej umęczonej wojnami planecie.

Stworzenie jadące za Hawkmoonem dźwigało na plecach wielki kościany łuk i kołczan wypełniony strzałami. Odziane było jedynie w parę krótkich spodni i buty z miękkiej zamszowej skóry, a całe jego ciało, łącznie z twarzą, pokrywała ruda, skręcona sierść. Wzrostem stwór ten nie sięgał nawet ramienia Hawkmoona. Był to Oladahn, potomek czarownika i Gigancicy z Gór Bulgarskich.

Oladahn rozglądał się dokoła zmieszany, otrzepując kurz ze swego futra.

– Nigdy nie widziałem równie wspaniałego miasta. Dlaczego zostało porzucone? Dlaczego ludzie opuścili takie miejsce?

Hawkmoon, jak czynił to zwykle, gdy był zakłopotany, potarł klejnot na czole.

– Może epidemia? Któż to wie? Miejmy nadzieję, że jeśli panowała tu zaraza nie ma już po niej śladu. Zresztą później będziemy się zastanawiać. Jestem pewien, że słyszę skądś szum wody, a jest to moje najgorętsze marzenie. Jedzenie to drugie, sen trzecie, a pomyśl, drogi Oladahnie, o tym odległym czwartym...

Na jednym z placyków miasta natknęli się na ścianę z szarobłękitnego kamienia, pokrytą płaskorzeźbą przed­stawiającą pływające postacie. Z oczu jednej z kamiennych panien wytryskiwała krystalicznie czysta woda i spadała do znajdującego się poniżej zagłębienia. Hawkmoon pochylił się i napił, po czym przeciągnął mokrymi dłońmi po pokrytej kurzem twarzy. Odsunął się do tyłu, ustępując miejsca Oladahnowi, a następnie podprowadził konie, by także ugasiły pragnienie.

Potem sięgnął do torby przy siodle i wydobył pogniecioną i postrzępioną mapę, którą otrzymali w Hamadanie. Zaczął przesuwać po niej palcem, aż wreszcie znalazł nazwę „Soryandum”. Uśmiechnął się z ulgą.

– Nie zboczyliśmy zbyt daleko od zamierzonej przez nas trasy – powiedział. – Za tymi wzgórzami płynie Eufrat, a jakiś tydzień drogi od niego znajduje się Tarabulus. Odpoczniemy tutaj dzień i noc, po czym ruszymy w dalszą drogę. Odświeżeni będziemy posuwali się szybciej.

Oladahn uśmiechnął się.

– Owszem. Domyślam się też, że przed wyjazdem przeszukasz całe miasto. – Ochlapał wodą swoje futro, po czym schylił się po łuk i strzały. – A co się tyczy twojego drugiego marzenia, jedzenia, to niedługo wrócę. Widziałem dzikie barany pasące się na wzgórzach. Dzisiaj na obiad będziemy mieli pieczoną baraninę.

Dosiadł konia i zawrócił w kierunku rozwalonych bram miasta, podczas gdy Hawkmoon, zrzuciwszy z siebie ubra­nie, począł nabierać pełne garście zimnej źródlanej wody i ochlapywać głowę i całe ciało, posapując i rozkoszując się poczuciem całkowitego luksusu. Po jakimś czasie sięgnął do torby przy siodle, wyciągnął świeże ubranie i nałożył na siebie jedwabną koszulę, którą dostał od królowej Frawbry z Hamadanu, oraz parę niebieskich bawełnianych spodni z rozszerzającymi się ku dołowi nogawkami. Radując się z możliwości zrzucenia z siebie ciężkich skór i żelaznego pancerza, w jakich przemierzał pustynię w obawie przed napotkaniem podążających jego śladem ludzi Mrocznego Imperium, Hawkmoon uzupełnił garderobę parą lekkich sandałów, a o uprzednich obawach świadczył tylko przy­troczony nadal do pasa miecz.

Było raczej mało prawdopodobne, by ktoś dotarł ich tropem aż tutaj. Ponadto miasto wydawało mu się tak bardzo spokojne, że nie wierzył, by czaiło się tu jakiekolwiek niebezpieczeństwo.

Podszedł do konia, rozsiodłał go, po czym schronił się w cieniu zrujnowanej wieży, gdzie usiadł oparty o kamienną ścianę w oczekiwaniu na Oladahna i obiecaną baraninę.

Wkrótce minęło południe i Hawkmoon zaczął się martwić o przyjaciela. Gdy upłynęła kolejna godzina, niepokój ogarnął go na dobre, zaczął więc ponownie siodłać swego konia.

Hawkmoon doskonale wiedział, że było wręcz niemoż­liwe, by tak doświadczony łucznik jak Oladahn poświęcił tyle czasu na pościg za jedną dziką owcą. Z drugiej strony nie dostrzegał jednak jakiegokolwiek zagrożenia. Możliwe, że Oladahn tak bardzo się utrudził, że postanowił pospać godzinkę czy dwie przed powrotem z upolowaną zwierzyną do miasta. Nawet jeśli taki był istotnie powód jego spóźnienia, Hawkmoon zdecydował się mu pomóc.

Dosiadł konia i pojechał w kierunku rozsypującego się muru obronnego miasta oraz rozciągających się za nim wzgórz. Wydawało mu się, że koń odzyskał wiele ze swej pierwotnej energii, kiedy tylko jego kopyta dotknęły trawy. Musiał aż ściągnąć nieco wodze, zagłębiając się między wzgórza krótkim galopem.

Dostrzegł przed sobą stado dzikich owiec, prowadzone przez wielkiego, wyglądającego groźnie barana, możliwe nawet, że tego samego, o którym wspominał Oladahn. Nigdzie jednak nie było widać śladów małego zwierzoczłeka.

– Oladahn! – zawołał, wypatrując go na zboczach. – Oladahn!

Ale odpowiadało mu jedynie stłumione echo.

Hawkmoon zmarszczył brwi, po czym popędził konia galopem w stronę szczytu najwyższego w okolicy wzgórza, mając nadzieję, że z takiego posterunku obserwacyjnego dostrzeże kamrata. Dzikie owce rozbiegały się na boki przed koniem pędzącym po sprężystej trawie. Dotarł wreszcie na szczyt wzgórza i osłonił dłonią oczy od blasku słońca. Rozglądał się na wszystkie strony, ale nigdzie nie było śladu Oladahna.

Przez kilka chwil penetrował okolicę w nadziei, że zauważy przynajmniej jakieś ślady przyjaciela. Kiedy znowu zwrócił wzrok w stronę miasta, dostrzegł jakiś ruch w po­bliżu placyku, gdzie tryskało źródło. Czyżby zawodziły go oczy, czy też naprawdę widział sylwetkę człowieka poru­szającego się w cieniu ulicy, która odchodziła od placu w kierunku wschodnim? Czyżby Oladahn wrócił do miasta inną drogą? Jeśli tak, to dlaczego nie odpowiadał na jego wołanie?

Gdzieś w zakamarkach podświadomości zrodziło się nagłe przerażenie, mimo to Hawkmoon nadal nie dopusz­czał myśli, że miasto mogłoby kryć w sobie jakiekolwiek niebezpieczeństwo.

Skierował konia z powrotem w dół zbocza i wkrótce przeskoczył przez wyłom w murach obronnych.

Odgłos kopyt końskich, tłumiony przez zalegający kurz, rozległ się głuchym echem wzdłuż ulicy. Hawkmoon popę­dził w stronę placyku, wykrzykując wciąż imię Oladahna. Lecz znowu odpowiadało mu tylko echo. Na placyku nie było nawet śladu małego człowieczka z gór.

Hawkmoon zmarszczył brwi, upewniony wreszcie, że on i Oladahn nie są jedynymi ludźmi w mieście, chociaż wciąż nie mógł nigdzie dostrzec żadnych śladów mieszkańców.

Ruszył w stronę jednej z ulic, lecz w tym samym momen­cie do jego uszu dotarł dobiegający z góry przytłumiony odgłos. Zadarł głowę, pewien, że zna ten dźwięk, i zaczął obserwować niebo. W końcu dostrzegł go – odległy czarny kształt zawieszony w powietrzu. Nagle promienie słoneczne odbiły się od metalowej powierzchni. Dźwięk stawał się coraz wyraźniejszy – furkot i chrzęst gigantycznych skrzy­deł z brązu. Hawkmoonowi serce podeszło do gardła.

Bez wątpienia był to ozdobny skrzydłolot, wykuty w kształty gigantycznego kondora i pomalowany na niebies­ko, szkarłatno i zielono. Żadna inna nacja na Ziemi nie dysponowała podobnymi statkami. Była to latająca maszy­na Mrocznego Imperium Granbretanu.

Teraz zniknięcie Oladahna dawało się prosto wytłuma­czyć. W Soryandum obecni byli żołnierze Mrocznego Imperium. Należało przypuszczać, że rozpoznali Oladahna, wiedzieli zatem, że Hawkmoon znajduje się gdzieś w po­bliżu. A był przecież najbardziej znienawidzonym przeciw­nikiem Mrocznego Imperium.

ROZDZIAŁ II HUILLAM d’AVERC

Hawkmoon skrył się w cieniu ulicy, żywiąc nadzieję, że nie został zauważony ze skrzydłolotu. Czyżby Granbretańczycy podążali jego śladem przez pustynię? Było to mało prawdopodobne. Cóż więc mogło stanowić przyczynę ich obecności na tym odludziu?

Hawkmoon wydobył wielki bitewny miecz z pochwy i zsiadł z konia. Pobiegł wzdłuż ulicy szukając należyte­go schronienia, czując się w miękkim stroju z jedwabiu i bawełny wystawiony na ataki o wiele bardziej niż po­przednio.

Skrzydłolot leciał już zaledwie kilka metrów ponad najwyższymi wieżami Soryandum, pewnie szukał właśnie jego – człowieka, któremu Król-Imperator Huon po­przysiągł zemstę za „zdradę” Mrocznego Imperium. Praw­dopodobnie zabił barona Meliadusa w bitwie o Hamadan, ale też Król-Imperator bez wątpienia wyznaczył już nowego emisariusza, polecając mu ścigać znienawidzonego Hawkmoona.

Młody książę Köln nie spodziewał się, że jego podróż będzie bezpieczna, nie przypuszczał jednak, że zostanie wytropiony tak szybko.

Znalazł się w pobliżu ciemnej budowli, na poły w ruinie; chłód sieni obiecywał bezpieczne schronienie. Wszedł do środka i znalazł się w przestronnym holu o ścianach z jasnego łupanego kamienia, częściowo pokrytych miękkim mchem i kwitnącymi porostami. Przy jednej ze ścian wiodła w górę wstążka schodów. Z wysuniętym przed siebie mieczem pokonał kilka pięter porośniętych dywanem mchu stopni i znalazł się w niewielkim pokoiku, do którego słońce zaglądało poprzez wyrwę, utworzoną przez wy­kruszony fragment ściany. Przyciskając się do muru Hawkmoon wyjrzał przez dziurę. Widać stąd było większą część miasta. Ujrzał także skrzydłolot, zataczający koła i nur­kujący, w miarę jak skryty za sępią maską pilot prze­szukiwał ulice.

W niezbyt wielkiej odległości wznosiła się wieża z wyblakłego zielonego granitu. Stała dokładnie w centrum miasta, dominując nad całym Soryandum. Skrzydłolot zatoczył nad nią kilka kół i Hawkmoon pomyślał, iż pilot sądzi, że on ukrył się właśnie tam. Lecz nagle latająca maszyna osiadła na płaskim, obrzeżonym flankami dachu wieży. Skądś z dołu pojawiły się inne postacie, dołączając do pilota.

Z pewnością ci ludzie także byli Granbretańczykami. Wszyscy mieli na sobie ciężkie zbroje i płaszcze, a ich głowy, mimo lejącego się z nieba żaru, skrywały olbrzymie metalowe maski. Taka już była pokrętna natura żołnierzy Mrocznego Imperium; nie pozbywali się swych masek bez względu na okoliczności. Wynikało to chyba z jakichś głęboko zakorzenionych psychicznych uwarunkowań.

Ich rdzawoczerwone i ciemnożółte maski przedstawiały rozwścieczonego dzikiego odyńca z płonącymi klejnotami w miejsce oczu i kościanymi kłami wystającymi z wysunię­tego do przodu pyska.

A więc byli to żołdacy Zakonu Odyńca, słynący w całej Europie z okrucieństwa. Sześciu ludzi otaczało kręgiem swego przywódcę, wysokiego, smukłego mężczyznę, którego maska, wykonana ze złota i brązu, była tak precyzyjnie rzeźbiona, że stanowiła niemalże karykaturę maski zakon­nej. Człowiek ten wspierał się na ramionach dwóch swoich ludzi – przysadzistego kolosa i niesamowitego giganta, którego odsłonięte ramiona i nogi odznaczały się nieludzkim wręcz owłosieniem. Hawkmoonowi przemknęło przez myśl, że ich dowódca musi być albo chory, albo ranny. A jednak w sposobie, w jaki się wspierał na ramionach żołnierzy było coś sztucznego, niemal teatralnego. W tej samej chwili dotarło do niego, że wie już, kim jest ów dowódca. Był to z pewnością francuski renegat, Huillam d’Averc, niegdyś wspaniały malarz i architekt, który przyłączył się do Granbretańczyków na długo przedtem, nim podbili Francję. Ów zagadkowy osobnik był niezwykle groźnym przeciw­nikiem, zwłaszcza dla tych, których zwiódł swą chorobą.

Dowódca Odyńców przemówił do ukrytego za sępią maską pilota, ten zaś w odpowiedzi pokręcił głową. Nie widział Hawkmoona, wskazywał jednak ręką miejsce, gdzie ten zostawił konia. D’Averc – o ile to był d’Averc – apatycznie wydał rozkaz jednemu z żołnierzy, który zniknął gdzieś na dole, niemal natychmiast wyłonił się z powrotem, ciągnąc opierającego się i szamoczącego Oladahna.

Z głębokim uczuciem ulgi Hawkmoon przyglądał się, jak dwóch żołnierzy w maskach dzików ciągnie Oladahna w stronę blanków sterczących na dachu. Wiedział przynaj­mniej, że jego przyjaciel żyje.

Dowódca Odyńców wykonał kolejny ruch dłonią, po którym zamaskowany pilot pochylił się ku pulpitowi swej latającej maszyny, wyciągnął stamtąd dzwonokształtny megafon i wręczył go gigantowi, na ramieniu którego wspierał się dowódca. Olbrzym przysunął megafon do pyska maski.

W ciszę wypełniającą miasto wdarł się nagle znudzony, zmęczony życiem głos.

– Wiemy, że znajdujesz się gdzieś w mieście, książę Köln. Schwytaliśmy twego sługę. Za godzinę zajdzie słońce. Jeśli do tego czasu nie oddasz się w nasze ręce, będziemy zmuszeni zabić tego małego człowieczka...

Teraz Hawkmoon miał już pewność, że był to Huillam d’Averc. Skojarzenie brzmienia głosu z wyglądem tego człowieka rozwiało wszelkie wątpliwości. Ujrzał teraz, jak gigant wręcza megafon z powrotem pilotowi, po czym wraz z drugim kolosem pomagają swemu dowódcy podejść do częściowo zrujnowanych blanków, tak by d’Averc mógł się oprzeć i popatrzeć na rozciągające się w dole ulice.

Hawkmoon opanował wściekłość i oszacował wzrokiem odległość dzielącą jego kryjówkę od wieży. Gdyby wy­skoczył przez wyrwę w murze, mógłby po płaskich dachach budynków dotrzeć do sterty gruzów, jaka widniała przy jednej ze ścian wieży. Stamtąd z łatwością wdrapałby się na obrzeżony blankami dach. Ale zostałby dostrzeżony natych­miast po opuszczeniu swej kryjówki. Tę drogę można było przebyć jedynie pod osłoną nocy, a tuż po zapadnięciu zmroku tamci z pewnością zaczną torturować Oladahna.

W zakłopotaniu dotknął palcami klejnotu na czole, symbolu swej uprzedniej zależności od Granbretanu. Wie­dział, że jeśli się podda, zostanie albo zabity na miejscu, albo przewieziony do Granbretanu, gdzie czeka go stra­szliwe, powolne konanie ku uciesze perwersyjnych lordów Mrocznego Imperium. Przyszła mu na myśl Yisselda, której obiecał powrócić oraz hrabia Brass, któremu przysiągł pomóc w walce przeciwko Granbretanowi. Pomyślał także o Oladahnie, z którym połączyła go dozgonna przyjaźń po tym, jak mały zwierzoczłek ocalił mu życie.

Czy mógł poświęcić przyjaciela? Czy mógłby usprawiedliwić taki czyn, nawet jeśli logiczne było, że jego życie ma o wiele większą wartość w walce przeciwko Mrocznemu Imperium? Hawkmoon wiedział, że w tym wypadku logika się nie liczy. Ale zdawał sobie także sprawę, że własne poświęcenie może być równie bezcelowe, nie miał bowiem żadnej gwarancji, że dowódca Odyńców uwolni Oladahna, jeśli on sam się podda.

Zagryzł wargi i zacisnął mocno dłoń na rękojeści miecza. Podjął wreszcie decyzję. Wychylił się daleko poprzez wyrwę w ścianie, przytrzymując się jedną ręką kamiennych murów, po czym pomachał błyszczącą głownią w kierunku wieży. D’Averc leniwie skierował wzrok w tę stronę.

– Musicie uwolnić Oladahna, zanim się wam po­ddam – zawołał Hawkmoon. – Wiem, że wszyscy ludzie z Granbretanu są kłamcami. Ja ze swej strony daję wam słowo, że jeśli wypuścicie Oladahna, oddam się w wasze ręce.

– Może i jesteśmy kłamcami – rozległ się apatyczny, ledwie słyszalny głos – ale nie jesteśmy głupcami. Jak możemy zaufać ci na słowo?

– Jestem księciem Köln odparł prostolinijnie Hawk­moon. – A mv nigdy nie łamiemy słowa.

Za maską dzika rozbrzmiał cichy, ironiczny śmiech.

– Ty możesz być naiwny, książę Köln, ale Huillam d’Averc nie. Czy mogę jednakże zaproponować kompromis?

Jaki? zapytał podejrzliwie Hawkmoon.

Proponuję, byś przeszedł pół drogi do nas i znalazł się w zasięgu ognistej lancy naszego skrzydłolotu, a wówczas uwolnimy twego sługę. – D’Averc zakasłał ostentacyjnie i oparł się całym ciężarem na blankach. – Co na to powiesz?

– To ma być kompromis? – zawołał Hawkmoon. – Wtedy będziesz mógł z łatwością zabić nas obu, nie narażając się na żadne niebezpieczeństwo.

– Mój drogi książę, Król-Imperator o wiele bardziej wołałby cie dostać żywego. Czyżbyś o tym nie wiedział?

Idzie tu także o mój własny interes. Jeśli cię zabiję, co najwyżej mogę liczyć na tytuł baroneta, jeśli zaś uraduję Króla-Imperatora przywożąc cię żywego, niemal na pewno czeka mnie tytuł książęcy. Czyżbyś nie słyszał o mnie, książę Dorianie? Ja jestem tym ambitnym Huillamem d’Avercem.

Jego argumenty były przekonywające, Hawkmoon wie­dział jednakże, iż d’Averc ma reputację krętacza. I chociaż było prawdą, że żywy przedstawia dla Francuza o wiele większą wartość, to ów renegat mógł jednak zdecydować, że korzystniej będzie nie ryzykować i tak oczekującej go nagrody i zabić Hawkmoona, kiedy ten tylko znajdzie się w zasięgu ognistej lancy.

Hawkmoon zastanawiał się przez chwilę, po czym wes­tchnął głośno.

– Zrobię tak, jak pan proponuje, Huillamie – rzekł, szykując się do przeskoczenia wąskiej uliczki, która od­dzielała go od ciągu płaskich dachów.

– Nie, książę Dorianie! – krzyknął Oladahn. – Pozwól im zabić mnie! Moje życie jest bez wartości!

Ale Hawkmoon zachowywał się tak, jakby nie słyszał okrzyków przyjaciela. Wyskoczył przez wyrwę, lądując ciężko na piętach na dachu sąsiedniego domu. Stara konstrukcja zatrzęsła się w posadach i przez chwilę miał wrażenie, że za chwilę spadnie, jako że dach omal się nie załamał. Budynek wytrzymał jednak i Hawkmoon ruszył ostrożnie w stronę wieży.

Oladahn krzyknął jeszcze raz i zaczął szamotać się w uścisku swoich prześladowców.

Hawkmoon zignorował go i posuwał się nadal do przodu ściskając w dłoni obnażony miecz, pozornie zwieszający się ku ziemi, jak gdyby o nim zapomniał.

Wreszcie Oladahnowi udało się wyrwać z rąk strażników i rzucił się biegiem w poprzek dachu wieży, a dwaj żołnierze, klnąc głośno, pobiegli za nim. Hawkmoon widział, jak przyjaciel dobiegł do krawędzi dachu, zatrzymał się na chwilę, po czym przeskoczył przez blanki.

Na moment Hawkmoon zamarł z przerażenia, nie bardzo mogąc pojąć pobudki, dla których Oladahn poświęcił życie.

Zacisnął mocniej dłoń na rękojeści miecza i uniósł głowę, by popatrzeć na d’Averca i jego ludzi. Ogniste działo obracało się już w jego stronę. Schylił się nisko i rzucił ku krawędzi dachu. Nad jego głową z dzikim szumem zapłonął ognisty płomień, jak gdyby próbując dosięgnąć go swymi mackami. Zsunął się z dachu i zawisł na rękach, spoglądając na leżącą daleko w dole ulicę.

W pobliżu, nieco na lewo, zaczynał się ciąg wystających z kamiennej ściany ozdób. Przesunął się w tamtą stronę, tak że mógł oprzeć się na najbliższej z nich. Zbiegały pod kątem w dół ściany, sięgając niemal poziomu ulicy. Ale kamienie były mocno zwietrzałe. Czy było możliwe, by go utrzymały?

Nie mógł się jednak wahać. Zawisł całym ciężarem na pierwszym z nich. Kamień zaczął pękać i kruszyć się, niczym spróchniały ząb. Szybko przesunął się na następny, a potem na kolejny. Ze ściany zaczęły odpadać kamienne odłamki; spadały w dół i rozbijały się na odległej ulicy.

W końcu udało mu się zejść na tyle nisko, że bezpiecznie zeskoczył na bruk, lądując miękko w pokrywającym go grubą warstwą pyle. Ruszył teraz biegiem, ale nie dalej od wieży, lecz właśnie w jej kierunku. Jego myślami rządziło niepodzielnie pragnienie zemsty na d’Avercu za to, iż przywiódł Oladahna do samobójstwa.

Znalazł wejście do wieży i wskoczył do środka w samą porę, by usłyszeć łomot podkutych żelazem buciorów zbiegających na dół d’Averca i jego żołdaków. Wybrał odpowiednie miejsce na ograniczonych barierką schodach, takie, gdzie Granbretańczycy mogli podchodzić do niego tylko pojedynczo. Pierwszy pojawił się d’Averc, który na widok spoglądającego spode łba Hawkmoona zatrzymał się gwałtownie, po czym sięgnął osłoniętą rękawicą dłonią po swój długi miecz.

– Jesteś głupcem, że nie skorzystałeś ze sposobności ucieczki, jaką stworzyło ci bezsensowne poświęcenie twego przyjaciela – odezwał się lekceważąco najemnik w masce dzika. – Jak sądzę, czy chcę tego czy nie, będziemy musieli cię teraz zabić... – Zaniósł się kaszlem i zgiął wpół, niemalże w agonii, po czym oparł ciężko o ścianę. Skinął słabnącą dłonią na stojącego za nim przysadzistego kolosa, jednego z tych, którzy pomagali mu poruszać się po dachu wieży.

– Och, drogi książę Dorianie. Musisz mi wybaczyć... ta słabość dopada mnie w najbardziej nieodpowiednich mo­mentach. Ecardo, czy mógłbyś...?

Potężnie zbudowany Ecardo skoczył do przodu, po­mrukując i dobywając wielkiego bitewnego topora o krót­kim trzonku. Wysunął przed siebie miecz trzymany w dru­giej dłoni i aż mlasnął z radości.

– Dziękuję, panie. Przekonamy się teraz, jak ten bez maski potrafi tańczyć – rzekł, szykując się do ataku.

Hawkmoon zaparł się nogami, przygotowany do odpar­cia pierwszego ciosu.

Ecardo skoczył na niego z dzikim wrzaskiem, ostrze topora przecięło ze świstem powietrze, lecz zostało po­wstrzymane przez miecz Hawkmoona. Teraz krótki miecz Ecarda wzniósł się w górę, a Hawkmoon, osłabiony silnie przez głód i tułaczkę po pustyni, ledwie zdążył wykonać unik ciałem. Poczuł, że ostrze miecza dosięga jego baweł­nianych spodni i przecina mu skórę.

Hawkmoon błyskawicznie wysunął klingę spod topora i jego miecz spadł z hukiem na zdającą się szczerzyć zęby w uśmiechu maskę odyńca, wybijając z niej jeden kieł i silnie wgniatając wysunięty pysk. Ecardo zakląwszy chciał wymierzyć następne pchnięcie, lecz Hawkmoon w porę przycisnął uzbrojone ramię przeciwnika i uwięził je między swym ciałem a ścianą. Szybko zwolnił uścisk na rękojeści miecza, tak że ten zwisł swobodnie na rzemieniu opasującym jego nadgarstek, po czym chwycił drugą rękę Ecarda, chcąc wykręcić ją i pozbawić wroga zabójczego topora.

Ecardo wymierzył mu cios w krocze osłoniętym zbroją kolanem; Hawkmoon mimo bólu nie puścił jego ręki, ściągał ją dalej w dół, aż wreszcie popchnął kolosa i ten z rumorem spadł ze schodów.

Runął na kamienną posadzkę z hukiem, który wstrząsnął całą konstrukcją wieży i legł tam bez ruchu.

Hawkmoon spojrzał w górę na d’Averca.

– Cóż, panie. Czy odzyskałeś już siły?

D’Averc zsunął zdobioną maskę na tył głowy, odsłaniając bladą twarz i mętne oczy chronicznie chorego człowieka. Jego wargi wykrzywił niewyraźny uśmiech.

– Zrobię, co będę mógł – rzekł, po czym natarł z szybkością charakterystyczną dla szermierza będącego w co najmniej znakomitej formie.

Tym razem Hawkmoon przejął inicjatywę. Wymierzył w przeciwnika pchnięcie z takim impetem, że nieomal dosięgnął go przez zaskoczenie; w ostatniej chwili d’Averc zdołał sparować cios z błyskawiczną szybkością. Apatyczny ton głosu kłócił się z jego niebywałym refleksem.

Hawkmoon zrozumiał, że, chociaż pod innym względem, d’Averc jest niemal równie niebezpieczny jak potężny Ecardo. Dotarło do niego także, że jeśli Ecardo jest tylko ogłuszony, może się wkrótce znaleźć w pułapce – pomiędzy dwoma przeciwnikami.

Ich walka toczyła się z taką szybkością, że dwa porusza­jące się miecze zdawały się stanowić jeden błysk metalu, obaj też trzymali się mocno. D’Averc, z wielką maską zsuniętą na tył głowy, uśmiechał się, a w jego oczach płonęły ogniki niemej satysfakcji. Wyglądał ni mniej, ni więcej, tylko jak człowiek oddany przyjemności Słuchania muzyki czy też innej, równie pasywnej rozrywce.

Zmęczony długotrwałą wędrówką przez pustynię, wy­głodniały Hawkmoon zdawał sobie sprawę, że nie będzie w stanie stawiać zbyt długo oporu przy tak szybkiej szermierce. Desperacko wypatrywał jakiegoś momentu odsłonięcia się we wzorowej obronie d’Averca. W pewnym momencie jego przeciwnik zachwiał się nieco na wykruszo­nym stopniu schodów. Hawkmoon błyskawicznie wymierzył pchnięcie, zostało jednak sparowane, co więcej w zamian miecz wroga drasnął go w przedramię.

Za plecami d’Averca tłoczyli się rozwścieczeni żołnierze z Zakonu Odyńca, z nastawionymi mieczami, gotowi skończyć z księciem z Köln przy pierwszej nadarzającej się sposobności.

Hawkmoon szybko tracił siły. Walczył teraz już wyłącznie w stylu defensywnym, ledwie radząc sobie z odbijaniem błyskającego ostrza, mierzącego to w jego oko, to w gardło, to w serce czy brzuch. Cofnął się o jeden stopień w dół. Potem jeszcze o jeden.

Kiedy stanął na drugim stopniu, usłyszał za plecami głośny jęk. Domyślił się, że Ecardowi wracają zmysły. Przemknęło mu przez myśl, że już wkrótce opadną go przeciwnicy.

Wobec śmierci Oladahna niewiele to go jednak obeszło. Jego obrona stawała się coraz bardziej nieskładna, d’Averc natomiast uśmiechał się coraz szerzej, sądząc, że chwila jego triumfu jest coraz bliższa.

Nie chcąc mieć olbrzyma za sobą Hawkmoon zeskoczył nagle z pozostałych stopni, nie odwracając się nawet. Plecami zetknął się z tym drugim człowiekiem. Odwrócił się błyskawicznie, przygotowany na stawienie czoła brutal­nemu Ecardowi. Lecz ze zdumienia omal nie wypuścił miecza z dłoni.

– Oladahn!

Mały zwierzoczłowiek pochylał się właśnie, by podnieść z podłogi miecz – broń żołnierza w masce odyńca, który zaczynał się właśnie poruszać.

– Tak, przeżyłem. Ale nie pytaj, w jaki sposób. Dla mnie samego to tajemnica – mówiąc to spuścił z hukiem głownię miecza płazem na hełm Ecarda. Ten omdlał ponownie.

Nie było czasu na wyjaśnienia. Hawkmoon ledwie zdążył zablokować kolejny cios d’Averca, w którego oczach również pojawiło się zdumienie na widok żywego Oladahna.

Hawkmoon raz jeszcze podjął próbę zaatakowania Francuza, chcąc przebić słabo osłonięte ramię tamtego, ale d’Averc znowu sparował cios, przechodząc do szaleńczego ataku. Teraz Hawkmoon stracił już przewagę, jaką dawała mu poprzednia pozycja. Otoczyły go wyszczerzające się dziko maski Zakonu Odyńca, w miarę jak żołnierze zbiegali ze schodów.

Hawkmoon i Oladahn cofnęli się w kierunku drzwi, mając nadzieję odzyskać przewagę pozycji, jednak ich szanse były niewielkie. Przez następne dziesięć minut trzymali się dzielnie, otoczeni przez przytłaczających ich liczebnie przeciwników. Zabili dwóch Granbretańczyków, zranili trzech dalszych. Jednakże bardzo szybko opadli z sił. Hawkmoon ledwie był w stanie utrzymać miecz w dłoni.

Szklącymi się oczyma z trudem dostrzegał przeciwników, zacieśniających niczym dzikie bestie pierścień, by go zabić.

– Brać ich żywcem! – usłyszał jeszcze triumfalny głos d’Averca, po czym padł na posadzkę pod naporem zakutej w żelazo fali.

ROZDZIAŁ III WIDMOWCY

Owinięci łańcuchami tak, że z ledwością mogli oddychać, Hawkmoon i Oladahn zostali zniesieni na dół niezliczoną wręcz liczbę pięter, w głąb przepaścistej wieży, zdającej się sięgać poniżej poziomu ziemi na tyle, na ile wznosiła się w górę.

W końcu żołnierze w maskach dzików dotarli do kom­naty, w której niegdyś najwyraźniej był magazyn, a teraz miała służyć jako loch dla pojmanych.

Rzucono ich twarzami w dół na chropowate kamienie. Leżeli nieruchomo, potem żołdactwo buciorami odwróciło ich ciała do góry, twarzami w stronę blasku kapiącej pochodni trzymanej przez przysadzistego Ecarda, którego wgnieciona maska jakby wykrzywiała się z radości. D’Averc, wciąż z zsuniętą maską i odsłoniętą twarzą, stał między Ecardem i potężnym, włochatym żołdakiem, które­go Hawkmoon widział już poprzednio. Francuz przyciskał do warg szal z brokatu i ociężale wspierał się na ramieniu giganta.

Zakasłał teatralnie, po czym uśmiechnął się do więźniów.

– Obawiam się, że będę musiał was wkrótce opuścić, panowie. To śródziemnomorskie powietrze nie jest dla mnie najlepsze. Nie powinno ono jednak wywierać złego wpływu na dwóch tak krzepkich młodzieńców jak wy. Zapewniam, że nie będziecie musieli pozostawać tu dłużej niż jeden dzień. Wysłałem już rozkaz przysłania większego skrzydłolotu, który będzie mógł zabrać was dwóch na Sycylię, gdzie aktualnie obozują moje główne siły.

– Zajęliście już nawet Sycylię? – zapytał beznamiętnym głosem Hawkmoon.

– Tak. Mroczne Imperium nie traci czasu. Faktycznie to ja – d’Averc z udawaną skromnością zakasłał w szal – zostałem bohaterem Sycylii. Tylko dlatego, że to ja dowodziłem, podbój wyspy dokonał się tak szybko. Chociaż mój triumf nie był niczym specjalnym, w armii Mrocznego Imperium jest wielu równie wartościowych dowódców jak ja. W ciągu ostatnich kilku miesięcy podbiliśmy w Europie wiele znaczących terytoriów. Również na Wschodzie.

– Ale Kamarg wciąż się wam opiera – wtrącił Hawkmoon. – To musi być irytujące dla Króla-Imperatora.

– Och, Kamarg nie wytrzyma długotrwałego oblęże­nia – odparł afektowanie d’Averc. – Zwracamy naszą szczególną uwagę na tę niewielką prowincję. Cóż, może do tej pory już się poddała...

– Na pewno nie, dopóki żyje hrabia Brass – uśmiech­nął się Hawkmoon.

– Właśnie – podjął d’Averc. – Słyszałem, że został ciężko ranny, a jego porucznik, von Villach, zginął w ostat­niej bitwie.

Hawkmoon nie był w stanie osądzić, ile prawdy może być w słowach d’Averca. Chociaż nie dał po sobie nic poznać, wiadomości te wstrząsnęły nim do głębi. Czyżby upadek Kamargu rzeczywiście był tak bliski? A jeśli tak, to jaki los czekał Yisseldę?

– Widzę, że te wiadomości cię zaniepokoiły – mruknął d’Averc. – Ale nie martw się, książę, jeśli wszystko pójdzie jak należy, będę osobiście zainteresowany upadkiem Kamargu.

Mam bowiem zamiar zażądać tej prowincji jako nagrody za schwytanie ciebie. A tych moich miłych kompanów – wskazał na usługujących mu osiłków – uczynię zarządcami Kamargu w okresach mojej nieobecności. Dzielą ze mną wszystkie chwile mego życia, znają moje tajemnice i moje dążenia. Nie byłbym w porządku wobec nich, gdyby nie mogli także dzielić mego triumfu. Ecarda uczynię zarządcą moich włości. Myślę także, że temu tu Peterowi należy się tytuł hrabiowski.

Spod maski giganta rozległ się zwierzęcy pomruk, d’Averc zaś uśmiechnął się.

– Peter nie jest nazbyt bystry, lecz jego siła i lojalność nie budzą najmniejszych wątpliwości. Być może zastąpię hrabiego Brassa właśnie nim.

Hawkmoon z wściekłością szarpnął się w łańcuchach.

– Jesteś chytrą bestią, d’Averc, nie uda ci się jednak doprowadzić mnie do wybuchu, jeśli taki jest twój cel. Uzbroję się w cierpliwość. Może nawet uda mi się uciec. A jeśli tak, do końca swoich dni będziesz żyć w strachu, że role odwrócą się i to ty znajdziesz się w moich rękach.

– Obawiam się, że jesteś zbyt wielkim optymistą, książę. Odpocznij tutaj, naciesz się spokojem, nie zaznasz go bowiem, kiedy znajdziesz się w Granbretanie.

D’Averc skłonił się ironicznie, po czym wyszedł z kom­naty, a jego ludzie podążyli za nim. Blask pochodni zniknął w oddali i Hawkmoon wraz z Oladahnem zostali w cał­kowitej ciemności.

– Ach – rozbrzmiał po chwili głos Oladahna. – Jest mi niezmiernie trudno traktować moje obecne położenie poważnie po tym wszystkim, co stało się dzisiejszego dnia. Nadal nie jestem pewien, czy to wszystko jest snem, czy jawą, czy też może umarłem.

– Co ci się przydarzyło, Oladahnie? – zapytał Hawk­moon. – Jak udało ci się przeżyć skok z tak wysoka?

Wyobrażałem sobie ciebie martwego, rozpłaszczonego u stóp wieży.

– Według wszelkich praw tak też powinno być – przy­znał Oladahn. – Gdybym w trakcie spadania nie został pochwycony przez duchy.

– Duchy? Żartujesz chyba?

– Nie. Te istoty niczym duchy wychynęły z okien wieży i opuściły mnie ostrożnie na ziemię. Kształtem i rozmiarami przypominały ludzi, ale były niemal nierzeczywiste...

– Musiałeś podczas upadku urazić się w głowę i uroiłeś sobie to wszystko!

– Może i masz rację... – zaczął Oladahn, lecz urwał gwałtownie. – A jeśli tak, to majaczę nadal. Obejrzyj się w lewo.

Hawkmoon odwrócił głowę i aż sapnął głośno z wrażenia. Wyraźnie ujrzał tam zarys sylwetki człowieka. Jednocześnie, tak jak poprzez rozwodnione mleko, mógł widzieć wszystko, co znajdowało się za człowiekiem, dostrzegał nawet kamie­nie ściany.

– Klasyczny duch – mruknął Hawkmoon. – To dziwne, żebyśmy obaj śnili ten sam sen...

Od strony stojącej nad nimi postaci dobiegł cichy, dźwięczny śmiech.

– Wcale nie śnicie, wędrowcy. Jesteśmy ludźmi, podob­nie jak wy. Tyle że masa naszych ciał różni się od waszej, i to wszystko. Egzystujemy w trochę innym wymiarze niż wy. Ale jesteśmy nie mniej realni. Jesteśmy mieszkańcami Soryandum.

– A więc nie opuściliście tego miasta – odezwał się Oladahn. – Ale w jaki sposób udało się wam osiągnąć ten... szczególny stan egzystencji?

Widmowiec zaśmiał się ponownie.

– Poprzez kontrolę umysłów, na drodze eksperymen­tów naukowych, przez odpowiednie przekształcanie czasu i przestrzeni. Żałuję, ale dokładne opisanie sposobu uzys­kania takich wartości jest po prostu niemożliwe. Osiąg­nęliśmy je między innymi także poprzez stworzenie cał­kowicie nowego słownika, a tym samym języka, który dla was byłby absolutnie niezrozumiały. Jednej rzeczy możecie być jednak zupełnie pewni. Nadal potrafimy oceniać ludzkie charaktery, i to w takim stopniu, że rozpoznaliśmy w was potencjalnych przyjaciół, a w tamtych naszych wrogów.

– Są waszymi wrogami? W jaki sposób? – zapytał Hawkmoon.

– Wyjaśnię to później. – Widmo wiec ruszył do przodu i pochylił się nad Hawkmoonem. Młody książę Koln poczuł nagle dziwny ucisk na całym swoim ciele, a po chwili został uniesiony w górę. Tamten człowiek mógł wyglądać na zjawę częściowo tylko stworzoną z materii, zdawał się jednak dysponować siłą większą od przeciętnego śmiertelnika. Z cieni wychynęło dwóch innych widmowców. Jeden z nich uniósł w górę Oladahna, drugi natomiast podniósł obie dłonie i jakimś sposobem wytworzył słaby blask, wystarczający jednak, żeby oświetlić całe pomiesz­czenie. Teraz Hawkmoon dostrzegł, że widmowcy są wysocy i szczupli, mają pociągłe twarze o przyjemnych rysach i jakby nie widzących oczach.

Początkowo Hawkmoon sądził, że mieszkańcy Soryandum zdolni są przenikać przez ściany budynków, teraz jednak zauważył, że pojawili się z góry szerokim tunelem, którego wylot widniał w połowie wysokości jednej ze ścian. Prawdopodobnie w odległej przeszłości tunel ten stanowił rodzaj pochylni, po której zsuwano na dół paki z towarami.

Widmowcy unieśli się w powietrzu, wkroczyli do tunelu i pożeglowali w górę, gdzie po jakimś czasie ukazało się w oddali słabe światło – blask księżyca i gwiazd.

– Dokąd nas zabieracie? – spytał szeptem Hawkmoon.

– Do bezpieczniejszego miejsca, gdzie będziemy mogli uwolnić was z tych łańcuchów odparł niosący go człowiek.

Gdy dotarli do wylotu tunelu i owiało ich chłodne nocne powietrze, zatrzymali się na chwilę, a ten, który miał wolne ręce, poszedł na zwiady, by przekonać się, czy w pobliżu nie kręcą się granbretańscy żołnierze. Kiedy dał znak ręką swoim towarzyszom, wysunęli się na zewnątrz i popłynęli ponad zrujnowanymi ulicami cichego miasta, aż dotarli do niepozornego budynku o frontonie zdobionym motywami roślinnymi, który zdawał się być w lepszej kondycji od pozostałych, jednakże nie widać było żadnego wejścia na poziomie ziemi.

Widmowcy niosący Hawkmoona i Oladahna znów wzlecieli w górę, a na poziomie drugiego piętra wpłynęli do wnętrza przez szerokie okno.

Zatrzymali się w surowym pokoju, pozbawionym jakichkolwiek ornamentów, gdzie złożyli dwóch więźniów na podłodze.

– Cóż to za miejsce? – zapytał Hawkmoon, ciągle jeszcze nie do końca wierząc własnym zmysłom.

– Tutaj mieszkamy – odpowiedział widmowiec. – Niewielu nas jest, bo chociaż żyjemy po wiele wieków, to nie jesteśmy w stanie się rozmnażać. Taką zapłaciliśmy cenę za uzyskanie naszych obecnych postaci.

Przez drzwi pokoju wsunęły się inne sylwetki, a było wśród nich także kilka kobiet. Wszyscy mieli równie zgrabne kształty, poruszali się z gracją, a ich ciała były tak samo mleczne i na wpół przezroczyste. Nie nosili żadnych ubrań. Na podstawie rysów ich ledwie ludzkich twarzy i ciał nie można było określić wieku, ale emanowało od nich tak silnie spokojem, że Hawkmoon natychmiast odprężył się i poczuł bezpieczny.

Jeden z nowo przybyłych trzymał w dłoniach niewielki aparat, tylko odrobinę większy od wskazującego palca Hawkmoona. Widmowiec przytykał urządzenie do kłódek spinających łańcuchy, a te jedna po drugiej otwierały się ze stukiem, aż w końcu Hawkmoon i Oladahn byli wolni.

Hawkmoon usiadł, rozcierając zdrętwiałe mięśnie.

– Dziękuję wam – powiedział. – Uratowaliście mnie przed bardzo przykrym losem.

– Cieszymy się, że mogliśmy wam pomóc – odpowie­dział jeden z nich, nieco niższy od pozostałych. – Jestem Rinal, niegdyś Naczelny Konsul Soryandum. – Wystąpił do przodu, uśmiechając się. – Ciekawi mnie, czy zaintere­suje was to, że także możecie służyć nam pomocą?

– Będę szczęśliwy, mogąc się wam odwdzięczyć za to, co uczyniliście dla mnie – rzekł z zapałem Hawkmoon. – O co chodzi?

– Nam również grozi wielkie niebezpieczeństwo ze strony tych dziwnych żołnierzy w groteskowych zwierzęcych maskach – powiedział Rinal. – Planują oni bowiem zrównać Soryandum z ziemią.

– Zburzyć miasto? Po co? Przecież nie może im zagrażać opuszczone miasto, nie jest też ono na tyle znaczące, by warto było je anektować.

– Właśnie że nie – odparł Rinal. – Podsłuchaliśmy ich rozmowy i wiemy, że Soryandum przedstawia dla nich wielką wartość. Mają zamiar wznieść na tym miejscu jakąś ogromną budowlę, w której będą przechowywać setki swoich latających maszyn. Będą je stąd wysyłać do wszyst­kich okolicznych krajów w celu dokonywania kolejnych podbojów.

– Rozumiem – mruknął Hawkmoon. – To do nich podobne. Dlatego też do tej konkretnej misji wybrany został d’Averc, były architekt. Dysponują tu wielką ilością materiałów budowlanych, z których łatwo mogliby zbudo­wać następną wielką bazę skrzydłolotów, a chodzi głównie

o to, by nikt, albo prawie nikt, nie zauważył ich aktywności na tym terenie. Mroczne Imperium dysponowałoby tu wówczas potęgą, o której nic by nie wiedziano aż do chwili rozpoczęcia ataku. Trzeba ich powstrzymać!

– Trzeba, chociażby tylko ze względu na nasz los – kontynuował Rinal. – Otóż jesteśmy nieodłącznie związani z tym miastem, może nawet w większym stopniu, niż bylibyście w stanie to pojąć. Miasto i my egzystujemy jako jedność. Jeśli ono zostanie zburzone, my także przestaniemy istnieć.

– Ale w jaki sposób możemy ich powstrzymać? – spytał Hawkmoon. – W jaki sposób ja mogę się do tego przyczynić? Wy na pewno dysponujecie urządzeniami będącymi wytworem wysoko rozwiniętej nauki. Ja mam tylko miecz, a i on znajduje się obecnie w rękach d’Averca!

– Mówiłem już, że jesteśmy nierozerwalnie złączeni z miastem – wyjaśnił spokojnie Rinal. – Dlatego właśnie potrzebna nam jest pomoc. Dawno temu pozbyliśmy się wszelkich ziemskich urządzeń mechanicznych. Zostały one zakopane pod jednym ze wzgórz, kilka kilometrów poza granicami Soryandum. Teraz potrzebna nam jest jedna szczególna maszyna, ale nie możemy sami się po nią wyprawić. Wy jednakże, mogący się dowolnie poruszać śmiertelnicy, bylibyście w stanie nam ją dostarczyć.

– Z wielką chęcią – odparł Hawkmoon. – Jeśli tylko wyjaśnicie nam dokładnie, gdzie się znajduje, przyniesiemy ją wam. Najlepiej będzie, jeżeli wyruszymy natychmiast, nim jeszcze d’Averc zorientuje się, że uciekliśmy.

– Zgadzam się, że maszyna powinna być dostarczona tak szybko, jak tylko to możliwe – przyznał Rinal. – Ale muszę wam powiedzieć jeszcze jedno. Urządzenia zostały tam zgromadzone przez nas wtedy, kiedy jeszcze mogliśmy oddalać się, choć już w ograniczonym zakresie, od Soryan­dum. Aby mieć pewność, że będą tam bezpieczne, skon­struowaliśmy mechaniczną bestię, przerażającego strażnika, mającego odstraszać wszystkich, którzy odkryliby nasz magazyn. Ów metalowy stwór może także zabijać i zabije wszystkich nie z naszej rasy, którzy odważą się wejść do jaskini.

– W jaki więc sposób możemy unieszkodliwić tę bes­tię? – zapytał Oladahn.

– Jest tylko jeden sposób – odparł Rinal, wzdychając głośno. – Musicie walczyć i zniszczyć ją.

– Ach tak – uśmiechnął się Hawkmoon. Wygląda na to, że uniknąłem jednych tarapatów, by wpaść w nowe, i to niewiele mniej groźne.

Rinal uniósł w górę obie dłonie.

– Nie. Nie żądamy od was niczego. Jeżeli uważacie, że będziecie o wiele bardziej użyteczni w służbie jakiemuś innemu celowi, zapomnijcie o nas i idźcie swoją drogą.

– Zawdzięczam wam ocalenie życia – powiedział Hawkmoon. – Do śmierci dręczyłyby mnie wyrzuty sumienia, gdybym odjechał z Soryandum mając świado­mość, że miasto zostanie zniszczone, wasza rasa zgubiona, a Mroczne Imperium zyska możliwość siania jeszcze więk­szego spustoszenia na Wschodzie, niż czyni to obecnie. Nie. Zrobię dla was wszystko, co w mojej mocy, ale nie dysponując żadną bronią staję przed niezwykle trudnym zadaniem.

Rinal skinął dłonią na jednego z widmowców, który wypłynął z pokoju, by po dłuższej chwili powrócić z wy­szczerbionym wielkim mieczem Hawkmoona oraz łukiem, strzałami i mieczem Oladahna.

– Zdobycie tych rzeczy było dla nas raczej prostą sprawą – uśmiechnął się Rinal. – Mamy dla was jeszcze inny, specyficzny rodzaj broni – rzekł, wręczając Hawkmoonowi niewielkie urządzenie, którym otwierano kłód­ki. – Zostawiliśmy to przy sobie, kiedy umieszczaliśmy większość pozostałych naszych urządzeń w magazynie. Ta maszyna zdolna jest otworzyć każdy zamek, wystarczy tylko skierować ją w odpowiednie miejsce. Z jej pomocą dostaniecie się do głównej sali magazynu, gdzie mechaniczna bestia strzeże starych urządzeń z Soryandum.

– A jak wygląda maszyna, którą mamy dla was zna­leźć? – zapytał Oladahn.

– To niewielkie urządzenie, mniej więcej rozmiaru głowy człowieka. Jego powierzchnia błyszczy wszystkimi kolorami tęczy. Z wyglądu przypomina kryształ, ale w dotyku jest jak z metalu. Ma podstawę z onyksu, z której wyłania się oktagonalny obiekt. W magazynie mogą być dwa takie urządzenia. Jeśli będziecie mogli, przynieście oba.

– Do czego to służy? – zainteresował się Hawkmoon.

– Będziecie mogli zobaczyć, kiedy wrócicie.

– O ile wrócimy – wtrącił Oladahn filozoficznie zasępiony.

ROZDZIAŁ IV MECHANICZNA BESTIA

Pokrzepiwszy się nieco żywnością i winem wykradzionymi ludziom d’Averca przez widmowców, Hawkmoon i Oladahn przytroczyli broń i przygotowali się do opuszczenia budynku.

Podtrzymywani przez dwóch mieszkańców Soryandum zostali opuszczeni łagodnie na ziemię.

– Niechże Magiczna Laska cię ochroni – szepnął jeden z widmowców, spoglądając na plecy mężczyzny wyruszającego w kierunku murów miasta. – Słyszeliśmy bowiem, że jej służysz.

Hawkmoon odwrócił się, aby zapytać, skąd to wiadomo. Po raz drugi już dowiadywał się, że służy Magicznej Lasce, chociaż on sam nic nie wiedział na ten temat. Ale zanim zdążył otworzyć usta, widmowcy zniknęli.

Z zasępionym czołem ruszył w drogę poza miasto.

Kiedy znaleźli się pośród wzgórz, kilka kilometrów za Soryandum, Hawkmoon zatrzymał się, by spra­wdzić ich położenie. Rinal powiedział im, żeby wypatrywali niewielkiej piramidki z ciosanych kostek granitowych, usypanej wieki temu przez przodków Soryandyjczyków. Dojrzeli ją wreszcie, gdy na powierzchni wiekowych kamieni zagrały srebrzyste odblaski światła księżyca.

– Teraz musimy skręcić na północ – stwierdził książę Köln – i odnaleźć wzgórze, z którego wycinano granit.

Po upływie następnej pół godziny natrafili na nie. Wyglądało tak, jakby w odległej przeszłości jakiś gigan­tyczny miecz przerąbał je na pół. Od tamtej pory porosła je ponownie trawa i właściwie sprawiało wrażenie tworu natury.

Hawkmoon i Oladahn podbiegli szybko pokrytym darnią zboczem w stronę gęstej kępy krzaków, rosnącej tuż pod skalną ścianą. Rozgarnęli gałęzie, odkrywając wąską szcze­linę w granitowym masywie. Było to ukryte wejście do magazynu maszyn mieszkańców Soryandum.

Przykucnąwszy przecisnęli się przez szczelinę i znaleźli w przestronnej jaskini. Oladahn zapalił przygotowaną specjalnie na tę chwilę pochodnię i oczom ich ukazała się wielka, prostokątna grota, najwyraźniej wykuta w skale przez ludzi.