72,00 zł
Elryk z Melniboné, jeden z najbardziej intrygujących bohaterów w historii fantasy, wyrusza na wojnę między Ładem a Chaosem
Elryk to antybohater – albinos, ostatni cesarz upadłego imperium, obdarzony nadnaturalną mocą i uzależniony od złowrogiego miecza zwanego Zwiastunem Burz, który pożera dusze swoich ofiar. W przeciwieństwie do typowych bohaterów fantasy, Elryk nie jest nieomylny ani wszechpotężny. Jego historia to opowieść o winie, samotności, miłości i zdradzie. Na każdym kroku zadaje sobie pytania o wolną wolę, moralność i sens walki w świecie, gdzie bogowie toczą odwieczną wojnę.
Najpierw wyrusza w pogoń za złowrogim czarownikiem Thelebem K’aarną. Po drodze spotyka dwóch innych herosów z multiwersum, z którymi stawia czoła potężnym siłom Chaosu. Wędrówka prowadzi go ku tajemniczej Znikającej Wieży – miejscu, gdzie przeszłość, przyszłość i alternatywne rzeczywistości splatają się w jedno. Po podróży przez odmienne wymiary, by odnaleźć duszę swego ojca, uwięzioną w świecie snów i symboli, Elryk staje do walki z innymi potężnymi czarownikami – aż po ostateczne starcie, które może zakończyć się zagładą świata.
„Michael Moorcock jest najwybitniejszym przedstawicielem brytyjskiej literatury fantasy po Tolkienie”.
Michael Chabon, laureat Nagrody Pulitzera
KLASYKA FANTASY
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 924
Dla Kena Bulmera, który jako wydawca magazynu „Sword and Sorcery” poprosił mnie, żebym napisał tę książkę dla niego jako powieść w odcinkach.
Magazyn, który miał stanowić uzupełnienie „Vision of Tomorrow”, nigdy się nie ukazał,
ponieważ sponsor wycofał wsparcie dla obu tytułów.
…a potem Elryk opuścił Jharkor, ścigając pewnego czarownika,
który podobno przysporzył Elrykowi nieco kłopotów…
Kronika Czarnego Miecza
Zimny księżyc spowity w chmury rzucał nikły blask na posępne morze, gdzie przy bezludnym brzegu stał na kotwicy jakiś statek.
Ze statku spuszczano łódź, która kołysała się na linach. Dwie postacie owinięte w długie peleryny obserwowały marynarzy przy pracy i jednocześnie próbowały uspokoić konie, które stukały kopytami w chwiejny pokład, parskały i wywracały oczami.
Niższy mężczyzna mocniej chwycił uzdę konia i burknął:
— Dlaczego to konieczne? Dlaczego nie mogliśmy wysiąść w Trepesaz? Albo przynajmniej w jakiejś wiosce rybackiej mogącej się poszczycić oberżą, choćby nędzną…
— Ponieważ, mój przyjacielu Moonglumie, pragnę utrzymać w sekrecie nasze przybycie do Lormyru. Gdyby Theleb K’aarna dowiedział się, że tu jestem… a dowiedziałby się, gdybyśmy popłynęli do Trepesaz… znowu by uciekł i pościg zacząłby się od nowa. Chciałbyś tego?
Moonglum wzruszył ramionami.
— Dalej uważam, że nasza pogoń za tym czarownikiem to tylko namiastka prawdziwego działania. Ścigasz go, bo nie chcesz szukać swego prawdziwego przeznaczenia.
Elryk odwrócił twarz, kredowobiałą w blasku księżyca, i skierował na Moongluma ponure spojrzenie szkarłatnych oczu.
— I co z tego? Nie musisz mi towarzyszyć, jeśli nie masz ochoty.
Moonglum ponownie wzruszył ramionami.
— Tak, wiem. Może zostałem z tobą z tych samych powodów, dla których ty ścigasz czarownika z Pan Tangu. — Wyszczerzył zęby. — A więc koniec dyskusji, co, lordzie Elryku?
— Dyskusja nic nie daje — przyznał Elryk.
Poklepał po nozdrzach swojego wierzchowca. Następni marynarze, odziani w barwne tarkeszyckie jedwabie, podeszli, żeby opuścić konie do czekającej łodzi.
Zwierzęta szarpały się i rżały, chociaż założono im worki na głowy. Opuszczone do łodzi, waliły kopytami w dno, jakby chciały je przedziurawić. Potem Elryk i Moonglum zarzucili tobołki na plecy, zjechali po linach i zeskoczyli do chybotliwej łódki. Marynarze odepchnęli się wiosłami od statku, po czym zgięci wpół zaczęli wiosłować w stronę brzegu.
Jesień dobiegała końca i w powietrzu czuło się chłód. Moonglum zadrżał, patrząc na nagie skały przed nimi.
— Zima za pasem. Wolałbym się zaszyć w jakiejś przytulnej gospodzie, zamiast włóczyć się po bezdrożach. Kiedy zakończymy tę sprawę z czarownikiem, może wybierzemy się do Jadmaru albo innego dużego vilmiriańskiego miasta? Jak myślisz, czy cieplejszy klimat poprawi nam nastrój?
Ale Elryk nie odpowiedział. Wpatrywał się w ciemność swoimi dziwnymi oczami i zdawało się, że zagląda w głąb własnej duszy i nie podoba mu się to, co tam widzi.
Moonglum westchnął i zacisnął wargi. Owinął się ciaśniej płaszczem i zatarł ręce dla rozgrzewki. Zdążył już przywyknąć do nagłych napadów milczenia swojego towarzysza, lecz bynajmniej ich nie polubił. Gdzieś na brzegu zakwilił nocny ptak i zapiszczało jakieś zwierzątko. Marynarze stękali, ciągnąc za wiosła.
Księżyc wyszedł zza chmur, oświetlił białą, posępną twarz Elryka, zapalił piekielne ognie w jego szkarłatnych oczach i wydobył z mroku nagie klify wybrzeża.
Marynarze wciągnęli wiosła, kiedy łódź zaszurała dnem po kamykach. Konie parskały i tupały, czując zapach lądu. Elryk i Moonglum wstali, żeby je uspokoić.
Dwóch majtków wskoczyło do zimnej wody i wciągnęło łódź wyżej. Trzeci poklepał konia Elryka po szyi i nie patrząc na albinosa, powiedział:
— Kapitan mówił, że zapłacisz mi, kiedy dobijemy do brzegu Lormyru, panie.
Elryk chrząknął i sięgnął za pazuchę. Wydobył klejnot, który zajaśniał w ciemnościach nocy. Marynarz wydał stłumiony okrzyk i skwapliwie wyciągnął rękę.
— Na krew Xiombarga, nigdy nie widziałem tak wspaniałego klejnotu!
Elryk wyprowadził swojego konia na płyciznę, a Moonglum pospiesznie ruszył za nim, klnąc pod nosem i kręcąc głową.
Marynarze, śmiejąc się między sobą, zepchnęli łódź z powrotem na głębinę.
Kiedy Elryk i Moonglum dosiedli koni, a łódka odpłynęła w mrok, Moonglum zawołał:
— Ten kamień wart był sto razy więcej niż koszt naszej przeprawy!
— I co z tego? — Elryk wsunął stopy w strzemiona i skierował konia w stronę skały, która wydawała się mniej stroma od innych. Na chwilę stanął w strzemionach, żeby poprawić płaszcz i lepiej usadowić się w siodle. — Tu chyba jest ścieżka. Bardzo zarośnięta.
— Pragnę zauważyć — ciągnął Moonglum z goryczą — że gdyby to zależało od ciebie, lordzie Elryku, zostalibyśmy bez środków do życia. Gdybym przezornie nie odłożył części zysku ze sprzedaży tej triremy, którą pojmaliśmy i wystawiliśmy na aukcję w Dhakos, bylibyśmy teraz żebrakami.
— Aha — przyznał niedbale Elryk i popędził konia ścieżką, która prowadziła na szczyt klifu.
Zirytowany Moonglum pokręcił głową, ale ruszył za albinosem.
* * *
O świcie jechali przez falujący krajobraz niskich wzgórz i dolin, które stanowiły najbardziej wysunięty na północ półwysep Lormyru.
— Skoro Theleb K’aarna potrzebuje bogatych patronów — wyjaśniał Elryk podczas jazdy — prawie na pewno pojedzie do stolicy, Iosaz, gdzie rządzi król Montan. Wstąpi na służbę do jakiegoś arystokraty, może samego króla.
— A jak szybko ujrzymy tę stolicę, lordzie Elryku? — Moonglum podniósł wzrok na chmury.
— To kilka dni jazdy, mości Moonglumie.
Moonglum westchnął. Zanosiło się na śnieg, a namiot zwinięty i przytroczony z tyłu do siodła był z cienkiego jedwabiu, odpowiedni do cieplejszych krain Wschodu i Zachodu. Wojownik podziękował bogom, że nosił pod pancerzem gruby pikowany kaftan, a zanim zszedł ze statku, wciągnął wełniane bryczesy pod jaskrawe spodnie z czerwonego jedwabiu, zwykły wierzchni ubiór. Spiczasta czapka ze skóry, futra i żelaza miała nauszniki, teraz opuszczone i ciasno związane rzemieniem pod brodą, a ciężki skórzany płaszcz szczelnie okrywał ramiona.
Natomiast Elryk jakby nie zauważał zimna. Peleryna powiewała za nim na wietrze, a pod nią nosił tylko bryczesy z ciemnoniebieskiego jedwabiu, czarną jedwabną koszulę z wysokim kołnierzem i stalowy napierśnik lakierowany na czarno, podobnie jak hełm, ozdobiony delikatnym wytłaczanym srebrnym wzorem. Za siodłem wiózł pojemne sakwy, na których spoczywał łuk i kołczan ze strzałami. U jego boku wisiał wielki runiczny miecz, Zwiastun Burz, źródło jego mocy i cierpień, a na prawym biodrze tkwił za pasem długi sztylet, dar królowej Yishany z Jharkoru.
Moonglum też miał łuk i kołczan. Na obu biodrach nosił miecze, jeden krótki i prosty, drugi długi i zakrzywiony, na modłę mężczyzn z Elwher, jego ojczyzny. Ostrza tkwiły w pochwach z pięknie wyprawionej ilmiorańskiej skóry, haftowanej szkarłatną i złotą nicią.
Dla kogoś, kto o nich nie słyszał, ci dwaj wyglądali na wędrownych najemników, którym wyjątkowo się powiodło w tym zawodzie.
Konie niosły ich niestrudzenie przez pusty kraj. Były to wysokie shazaariańskie wierzchowce, słynące we wszystkich Młodych Królestwach z wytrzymałości i inteligencji. Po kilku tygodniach zamknięcia w ciasnej ładowni tarkeszyckiego statku cieszyły się ruchem.
Teraz w oddali pojawiły się małe wioski — niskie kamienne domki kryte strzechą — lecz wędrowcy starannie je omijali.
Lormyr należał do najstarszych z Młodych Królestw i duża część historii świata rozegrała się właśnie tutaj. Nawet Melnibonéanie znali opowieści o starożytnym lormyrańskim bohaterze, Aubecu z Maladoru z prowincji Klant, który podobno wykroił nowe ziemie z materii Chaosu, niegdyś trwającego na krańcu świata. Lecz od tamtych czasów Lormyr utracił dawną potęgę (chociaż nadal zajmował dominującą pozycję na południowym zachodzie), złagodniał, stał się bardziej malowniczy i cywilizowany. Elryk i Moonglum mijali zadbane gospodarstwa, starannie uprawiane pola, winnice i sady z drzewami o złotych liściach, otoczone przez stare, omszałe mury. Piękny kraj, spokojny kraj, kontrastujący z hałaśliwymi, nieokrzesanymi krainami północnego zachodu — jak Jharkor, Tarkesh i Dharijor — które wędrowcy zostawili za sobą.
Moonglum rozglądał się dookoła, kiedy zwolnili do kłusa.
— Theleb K’aarna mógłby tu wyrządzić wiele szkód, Elryku. Przypominają mi się spokojne wzgórza i równiny Elwher, mojego rodzinnego kraju.
Elryk kiwnął głową.
— Dla Lormyru burzliwe lata skończyły się, kiedy zrzucił melnibonéańskie jarzmo i jako pierwszy ogłosił się wolnym narodem. Podoba mi się ten spokojny krajobraz. Działa na mnie kojąco. Więc teraz mamy jeszcze jeden powód, żeby znaleźć tego czarownika, zanim zacznie tu szerzyć zepsucie.
Moonglum uśmiechnął się nieznacznie.
— Uważaj, mój panie, bo znowu poddajesz się tym sentymentalnym uczuciom, którymi tak gardzisz…
Elryk wyprostował się w siodle.
— Dalej, spieszmy do Iosaz.
— Im szybciej dotrzemy do jakiegoś miasta z porządną gospodą i ciepłym ogniem, tym lepiej. — Moonglum ciaśniej owinął się płaszczem.
— Zatem módl się, mości Moonglumie, żeby dusza tego czarownika szybko została odesłana do Otchłani, bo wtedy chętnie spędzę całą zimę przy kominku razem z tobą.
I Elryk nagle popędził konia do galopu, kiedy nad cichymi wzgórzami zapadał szary zmierzch.
Lormyr słynął ze swoich wielkich rzek. To dzięki rzekom się wzbogacił i rzeki dały mu potęgę.
Po trzech dniach podróży, kiedy z nieba zaczął sypać lekki śnieg, Elryk i Moonglum wyjechali spomiędzy wzgórz i ujrzeli przed sobą spienione wody rzeki Schlan, dopływu Zaphra-Trepek, która płynęła przez Iosaz i wpadała do morza w Trepesaz.
Po rzece Schlan nie pływały żadne statki, ponieważ co kilka mil trafiały się bystrza i wielkie wodospady. Natomiast w starym mieście Stagasaz, gdzie Schlan wpadała do Zaphra-Trepek, Elryk zamierzał wysłać Moongluma, żeby kupił małą łódź, w której mogliby popłynąć aż do Iosaz. Powinni tam znaleźć Theleba K’aarnę.
Jechali teraz brzegiem Schlan, poganiając wierzchowce z nadzieją, że przed zmrokiem dotrą do miasta. Mijali rybackie osady i dworki szlacheckie. Czasami na spokojniejszych odcinkach rzeki rybacy machali do nich przyjaźnie, oni jednak się nie zatrzymywali. Rybacy mieli typowe dla tych okolic czerstwe twarze i gęste, podkręcone wąsy, nosili haftowane lniane bluzy i skórzane buty sięgające niemal do ud. Ci ludzie w dawnych czasach zawsze gotowi byli odłożyć sieci, chwycić miecze i topory i dosiąść koni, żeby bronić swojego kraju.
— Nie możemy pożyczyć od nich łodzi? — zaproponował Moonglum.
Elryk pokręcił głową.
— Rybacy znad Schlan to znani plotkarze. Wieść o naszej obecności mogłaby nas wyprzedzić i ostrzec Theleba K’aarnę.
— Chyba przesadzasz z ostrożnością…
— Za często mi się wymykał.
Dotarli do następnych bystrzy. Wielkie czarne skały lśniły w mroku, woda z rykiem przewalała się wokół nich, bryzgi piany wzlatywały w powietrze. Nie było tu żadnych domów ani wiosek, a nadbrzeżne ścieżki były wąskie i zdradliwe. Elryk i Moonglum musieli zwolnić i zachowywać ostrożność.
— Nie dotrzemy do Stagasaz przed nocą! — zawołał Moonglum, przekrzykując huk wody.
Elryk przytaknął.
— Rozbijemy obóz za wodospadem. Tam.
Śnieg wciąż padał, wiatr miotał im płatki w twarze, oślepiał i jeszcze bardziej utrudniał jazdę po wąskiej ścieżce, która teraz wiła się wysoko nad rzeką. Wreszcie jednak zawierucha przycichła, szlak się poszerzył i rzeka popłynęła spokojnie. Wędrowcy z ulgą rozejrzeli się po równinie, wypatrując najlepszego miejsca na obozowisko.
Moonglum pierwszy dostrzegł niebezpieczeństwo. Drżącym palcem wskazał niebo na północy.
— Elryku, co o tym myślisz?
Elryk spojrzał w górę, strzepując z twarzy płatki śniegu. W pierwszej chwili zrobił zdziwioną minę, zmarszczył brwi i zmrużył oczy.
Czarne sylwetki na tle nieba.
Skrzydlate sylwetki.
Z tej odległości nie dało się ocenić ich rozmiarów, ale nie poruszały się jak ptaki. Elryk przypomniał sobie innego latającego stwora, którego widział po raz ostatni, kiedy razem z morskimi rozbójnikami uciekał z płonącego Imrryru, a władcy Melniboné dokonali zemsty na najeźdźcach.
Ta zemsta przybrała dwie postacie.
Pierwszą były złociste barki wojenne, które czekały na napastników odpływających z Miasta Snów.
Drugą były wielkie phoorny, tak zwane smoki Jasnego Imperium.
A te stwory w oddali bardzo przypominały smoki.
Czyżby Melnibonéanie odkryli sposób, żeby zbudzić phoorny przed końcem ich normalnego okresu snu? Czyżby wysłali smoki w pościg za Elrykiem, który zamordował własnych rodaków i zdradził własny nieludzki naród, żeby zemścić się na swym kuzynie Yrkoonie, gdy ten bezprawnie zajął jego miejsce na Rubinowym Tronie Imrryru?
Rysy twarzy Elryka zastygły w ponurą maskę, szkarłatne oczy lśniły jak wypolerowane rubiny. Lewa ręka opadła na rękojeść wielkiego runicznego miecza, czarnego Zwiastuna Burz. Albinos walczył z narastającym uczuciem zgrozy.
Tymczasem sylwetki na niebie się zmieniły. Nie wyglądały już jak smoki, ale przypominały wielobarwne łabędzie o błyszczących piórach, które chwytały i rozszczepiały ostatnie promienie słońca.
Moonglum zachłysnął się, kiedy podleciały bliżej.
— Są ogromne!
— Dobądź swych mieczy, przyjacielu Moonglumie. Dobądź ich i módl się do wszystkich bogów, którzy władają Elwherem. Gdyż to są magiczne stwory, niewątpliwie wysłane przez Theleba K’aarnę, żeby nas zniszczyć. Żywię coraz większy szacunek dla tego czarownika.
— Czym one są, Elryku?
— Tworami Chaosu. W Melniboné nazywamy je oonai. Mogą przybierać dowolne kształty. Tylko czarownik o wielkiej mocy, wykazujący wyjątkową dyscyplinę umysłu i znający odpowiednie zaklęcia, może je wezwać i nad nimi zapanować. Kilku moich przodków to potrafiło, ale nie przypuszczałem, że zwykły zaklinacz z Pan Tangu może władać chimerami!
— Czy nie znasz jakiegoś zaklęcia przeciwko nim?
— Żadne nie przychodzi mi na myśl. Tylko któryś z Władców Chaosu, jak mój patron demon Arioch, mógłby je odgonić.
Moonglum zadygotał.
— Więc błagam cię, wezwij tego Ariocha!
Elryk rzucił mu na wpół rozbawione spojrzenie.
— Widać te stwory przeraziły cię nie na żarty, mości Moonglumie, skoro gotów jesteś znieść obecność Ariocha.
Moonglum wyciągnął swój długi, zakrzywiony miecz.
— Może one nie lecą po nas — zauważył. — Ale i tak lepiej się przygotować.
— Racja — przytaknął Elryk z uśmiechem.
Moonglum wydobył prosty miecz i owinął sobie wodze wokół przedramienia.
Z nieba dobiegł przeraźliwy, rechotliwy wrzask.
Konie zastukały kopytami.
Rechotanie rozbrzmiało głośniej. Stwory otwierały dzioby i nawoływały się nawzajem, wysuwając skręcone języki. Z dziobów sterczały cienkie, ostre kły. To na pewno nie były łabędzie. Lekko zmieniły kierunek i spikowały prosto na dwóch mężczyzn.
Elryk odchylił głowę do tyłu, wyciągnął wielki miecz i wzniósł go w niebo. Miecz pulsował i jęczał, promieniował dziwnym czarnym światłem, które rzucało osobliwe cienie na białą twarz albinosa.
Shazaariański koń zarżał i stanął dęba, kiedy z wykrzywionych ust Elryka popłynęły słowa:
— Ariochu! Ariochu! Ariochu! Panie Siedmiu Ciemności, Władco Chaosu, wspomóż mnie teraz! Pomóż mi, Ariochu!
Wierzchowiec Moongluma cofnął się w panice i mały jeździec ledwie mógł go opanować. Twarz miał niemal równie bladą jak Elryk.
— Ariochu!
Chimery zataczały kręgi nad ich głowami.
— Ariochu! Krew i dusze, jeśli mi teraz pomożesz!
Potem w pobliżu nie wiadomo skąd wypłynęła ciemna mgła. W skłębionych oparach przemykały dziwne, odrażające kształty.
— Ariochu!
Mgła zgęstniała.
— Ariochu! Błagam cię, pomóż mi teraz!
Koń przebierał kopytami w powietrzu, parskał i rżał, przewracał oczami i rozdymał nozdrza. Jednak Elryk utrzymał się w siodle, szczerząc zęby jak wściekły wilk. Ciemna mgła zadrżała i na szczycie skłębionej kolumny pojawiła się dziwna, nieziemska twarz — twarz cudownie piękna i absolutnie zła. Moonglum nie mógł na nią patrzeć i musiał odwrócić wzrok.
Z pięknych ust popłynął słodki, syczący głos. Mgła zawirowała płynnie, przechodząc w cętkowany szkarłat przetykany szmaragdową zielenią.
— Witaj, Elryku — powiedziała twarz. — Witaj, najukochańsze z moich dzieci.
— Pomóż mi, Ariochu!
— Ach — powiedziała twarz tonem pełnym żalu. — Ach, to niemożliwe…
— Musisz mi pomóc!
Chimery zawahały się na widok osobliwej mgły.
— To niemożliwe, o najsłodszy z moich niewolników. W Wymiarze Chaosu dzieją się inne rzeczy, rzeczy olbrzymiej wagi, o których już wspominałem. Mogę ci zaofiarować tylko moje błogosławieństwo.
— Ariochu, błagam cię!
— Pamiętaj o swojej przysiędze i mimo wszystko pozostań lojalny wobec Chaosu. Żegnaj, Elryku.
Ciemna mgła zniknęła.
Chimery podleciały bliżej.
Elryk odetchnął z trudem. Runiczny miecz zaskomlał i zadygotał w jego dłoni, czarna poświata nieco przygasła.
Moonglum splunął na ziemię.
— Potężny patron, Elryku, lecz niestały jak diabli.
Potem zeskoczył z siodła, w samą porę, bo stwór nieustannie zmieniający kształt runął na niego, wyciągając groźne szpony, które zwarły się ze szczękiem. Koń bez jeźdźca stanął dęba i zaatakował bestię Chaosu.
Kłapnęła zębata paszcza. Krew chlusnęła z miejsca, gdzie przed chwilą była głowa konia. Ciało kopnęło jeszcze raz i upadło, zalewając posoką spragnioną ziemię. Oonai wzbił się z powrotem w powietrze, unosząc resztki końskiej głowy w czymś, co najpierw było łuskowatym pyskiem, potem dziobem, a w końcu rekinią paszczęką.
Moonglum podniósł się, przekonany, że zaraz zginie.
Elryk też zeskoczył z konia i klepnął go po boku. Koń pogalopował w stronę rzeki, a za nim poleciała następna chimera. Tym razem bestia chwyciła koński tułów w szpony, które nagle wyrosły z jej stóp. Koń szarpał się tak gwałtownie, że o mało nie złamał sobie kręgosłupa, ale nie zdołał się wyrwać. Chimera uleciała pod chmury, unosząc zdobycz.
Śnieg sypał coraz gęściej, ale Elryk i Moonglum nie zwracali na to uwagi. Stali ramię w ramię, czekając na następny atak oonai.
— Nie znasz jakiegoś innego zaklęcia, przyjacielu Elryku? — zapytał cicho Moonglum.
Albinos pokręcił głową.
— Nic odpowiedniego na te stwory. Oonai zawsze służyły ludowi Melniboné. Nigdy nie stanowiły dla nas zagrożenia, więc nie potrzebowaliśmy zaklęć przeciwko nim. Próbuję wymyślić…
Chimery skrzeczały i rechotały, krążąc nad głowami dwóch mężczyzn.
Potem następna oderwała się od stada i zanurkowała ku ziemi.
— Uderzają pojedynczo — zauważył Elryk obojętnym tonem, jakby obserwował owady w butelce. — Nigdy nie atakują stadem. Nie wiem dlaczego.
Oonai wylądowała na ziemi i zmieniła się w słonia z ogromną paszczą krokodyla.
— Niezbyt estetyczna kombinacja — stwierdził Elryk.
Ziemia zadrżała, kiedy stwór ruszył do ataku.
Elryk i Moonglum stali obok siebie. Potwór zbliżał się, prawie już ich dopadł…
…ale w ostatniej chwili się rozdzielili, Elryk rzucił się w jedną stronę, a Moonglum w drugą. Chimera wpadła między nich i Elryk ciął ją w bok runicznym mieczem.
Miecz zaśpiewał niemal pożądliwie i wgryzł się głęboko w ciało bestii, która natychmiast zmieniła się w smoka o kłach ociekających płonącym jadem. Ale była już ciężko ranna. Krew płynęła z głębokiego rozcięcia, chimera skrzeczała i raz po raz zmieniała postać, jakby chciała w ten sposób zaleczyć ranę. Lecz czarna krew tryskała coraz obficiej, jakby wysiłek tylu przemian jeszcze bardziej nadwerężył ciało.
Stwór osunął się na kolana, pióra straciły blask, łuski zmatowiały, skóra poszarzała. Nogi drgnęły po raz ostatni i chimera zamarła — ciężkie, czarne stworzenie podobne do świni. Bezwładne cielsko wyglądało odrażająco, Elryk i Moonglum jeszcze nigdy nie widzieli takiego brzydactwa.
Moonglum chrząknął.
— Nietrudno zrozumieć, dlaczego taki stwór chce zmieniać postać…
Podniósł wzrok.
Z góry opadała następna chimera. Wyglądała jak wieloryb ze skrzydłami, ale miała zakrzywione szpony i ogon skręcony niczym ogromny korkociąg.
Zaledwie wylądowała, ponownie zmieniła kształt. Teraz przybrała ludzką postać. Był to nagi mężczyzna, dwukrotnie wyższy od Elryka, piękny, o idealnych proporcjach, ale miał puste spojrzenie idioty i ślina ciekła mu z ust. Podbiegł do nich lekkim krokiem, wyciągając wielkie ręce niczym dziecko sięgające po zabawkę.
Tym razem Moonglum i Elryk uderzyli jednocześnie, w obie ręce potwora. Ostry miecz Moongluma głęboko rozsiekł knykcie, a Elryk obciął dwa palce. Oonai znowu się przemieniła, najpierw w ośmiornicę, potem w monstrualnego tygrysa, potem w krzyżówkę tych stworzeń, aż wreszcie stała się głazem, w którym rozwarła się szczelina, ukazując białe kłapiące zęby.
Zdyszani przyjaciele czekali na następny atak. Z podstawy skały wyciekała krew. To podsunęło Elrykowi pewien pomysł.
Z nagłym okrzykiem skoczył do przodu, wzniósł miecz nad głowę, spuścił go na skałę i przepołowił ją.
Czarny miecz wydał dźwięk przypominający śmiech. Rozrąbany głaz zamigotał i stał się jednym z tych świnipodobnych stworów, a właściwie dwiema połówkami świni. Krew i wnętrzności wylały się na ziemię.
Potem w śnieżnym zmierzchu nadleciała następna oonai, świecąca na pomarańczowo, pod postacią skrzydlatego węża o tysiącu falujących zwojów. Elryk uderzył, ale wąż poruszał się za szybko.
Pozostałe chimery przez cały czas obserwowały taktykę Elryka i teraz wykorzystały zdobytą wiedzę. Niemal natychmiast wąż oplótł go zwojami cielska, przycisnął mu ramiona do boków i uniósł go w powietrze. Druga chimera w tej samej postaci spadła na Moongluma, żeby jego również pochwycić.
Elryk był już pewien, że zginie tak jak konie. Modlił się tylko, żeby umrzeć szybko, a nie powolną śmiercią z rąk Theleba K’aarny.
Łuskowate skrzydła potężnie biły powietrze. Pysk nie opadł, żeby odgryźć Elrykowi głowę.
Ogarnęła go rozpacz, kiedy zorientował się, że chimery szybko niosą jego i Moongluma na północ ponad rozległym lormyrańskim stepem.
Theleb K’aarna z pewnością czekał na nich na końcu tej podróży.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
KSIĘGA 1. Znikająca Wieża
I. Udręka ostatniego lorda